Oko pamieci - Prendowska Krystyna - ebook

Oko pamieci ebook

Prendowska Krystyna

0,0
41,65 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Krystyna Prendowska, autorka Oka pamięci, anglistka, wykładowczyni akademicka to postać niebanalna i bezkompromisowa, o niezwykłym kulturoznawczym obyciu.

W finezyjnie napisanych tekstach, pełnych humoru, fantazji i szczerości, opowiada o swoim życiu i niepospolitych doświadczeniach na długiej emigracji w Stanach Zjednoczonych, gdzie poznała m.in. Czesława Miłosza, Philipa Rotha i Jerzego Kosińskiego. Bezlitośnie punktuje brutalne przemiany cywilizacyjne oraz kulturowe początki XXI wieku. Dużo miejsca poświęca również swoim bliskim i dalekim przodkom, których życie, jak prababki Jadwigi Prendowskiej ‒ kurierki Mariana Langiewicza – czy ukochanego ojca Mieczysława, splecione było z losem kraju.

 

„Posiada unikalną, zagadkową niemal zdolność wiązania ze sobą pozornie bardzo odległych od siebie idei”.

Czesław Miłosz

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 354

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Bogusław Szostkiewicz

Zderzenia

Zderzyłem się z Tobą na Chmielnej. Byłaś jakby nieobecna. Od razu skojarzyłaś mi się z autorami, którzy „leżeli” obok na straganach, wyłożeni jako rzeczy. Obok nich przechodzili i zatrzymywali się ci, którzy zechcieli odnaleźć czytane niegdyś książki lub poszukać nowych autorów. Popatrzyłem na klientów bukinisty. Zakupiłaś Pod wulkanem Lowry’ego, a zamówiłaś Josepha Rotha Marsz Radetzky’ego. Spojrzałem na Ciebie. Postanowiłem porozmawiać o tym, co zobaczyłem. Zorientowałem się, że rozmawiam z osobą parającą się pisaniem.

Bogusław Szostkiewicz: W jaki sposób piszesz? Na siedząco, na stojąco, na leżąco? W domu, w kawiarni, w łóżku?

Krystyna Prendowska: Na ulicy. Robię „pstryk” oczami. To coś samo się utrwala na soczewkach oczu i samo się zapisuje.

B.S.: Kiedy piszesz? Rano? W nocy? Piszesz pamięcią?

K.P.: Piszę, chodząc. Piszę nogami.

B.S.: Pochwaliłaś się, że kiedy pracowałaś na slawistyce w Berkeley w Kalifornii, przyjaźniłaś się z naszym noblistą Czesławem Miłoszem. Czego cię nauczył?

K.P.: Spacerując nad wysoko piętrzącymi się falami Pacyfiku w czasie jednej z naszych wypraw krajoznawczych (Janka oddaliła się, zbierając ogromne bukiety słonych glonów z piaszczystej plaży), Czesław odwrócił się do mnie i odezwał niepytany: „Krystyna, masz umiejętność wiązać ze sobą idee i pojęcia bardzo od siebie oddalone”.

B.S.: Zapamiętałaś te słowa? Poszłaś tym tropem?

K.P.: Nie. Długo byłam niepomna. Lata całe, ja – niebrzydka kobieta poświęcająca czas trywiom, oddana przyjemnościom, a także poddana zgryzotom priorytetów życiowych i rodzinnych, nie ważyłam się pomyśleć o zapisywaniu swoich myśli. W USA panowała opinia, że życie rodowitych Amerykanów nie ma drugiego i trzeciego aktu. Autorem tego powiedzenia był F. Scott Fitzgerald, autor krótkiej a niezwykłej noweli o tym, czym jest twór ludzki zwany Amerykaninem. Bo to właśnie w USA pomału wyrastałam z polskiego dzieciństwa. Dopiero po tym, jak kolejny raz wysłałam do „Res Publiki” szkice poświęcone mojej drugiej ojczyźnie, ja – osoba bardzo późno dojrzewająca – zdałam sobie sprawę, że tak charakterystyczne dla moich szkiców łączenie tego, co sobie dalekie, czy też gołym okiem niewidoczne, było darem od niebios, który dostrzegł mój przyjaciel Czesław Miłosz.

B.S.: Spacerując między moimi książkami w Antykwariacie na Chmielnej, rzuciłaś kilka innych nazwisk. Wspomniałaś między innymi o kontrowersyjnym polskim pisarzu Jerzym Kosińskim. Rozmawiając ze mną jakiś czas później, wyznałaś, że byłaś nim zauroczona. Jego czupryną kręconych włosów, wichurą jego wypowiedzi, jego bezczelnością.

K.P.: Chciałam zobaczyć z bliska, co błyskało w jego oczach.

B.S.: I co zobaczyłaś?

K.P.: Inne kobiety. Nie siebie.

B.S.: A tak naprawdę? Co dostrzegłaś w jego oczach z bliska?

K.P.: Ujrzałam blichtr, który zawsze mi imponował. W tym wypadku był to blichtr usprawiedliwiony. Bo oczy mu błyszczały, bo gąszcz czupryny stał na baczność, kiedy wypowiadał się o warszawskiej Solidarności. Stał wyprostowany, dumny, przekonujący i perorował o naturze naszej ojczyzny, rozbudzonej po latach zamrożenia komuną. Działo się to w Klubie Literatów Amerykańskich na Manhattanie.

B.S.: Znałaś wielu literatów. Piszesz o nich i o ich twórczości. Wiem, że wgryzasz się w ich utwory, aby je potem… porzucić. Kiedy już wszystko rozwikłasz, porzucisz twórców, uśmiercisz, to szukasz kolejnych ofiar. Dlaczego tak bardzo fascynuje cię nowość, to znaczy awangarda?

K.P.: Bo to odmładza. Bo wtedy nie czuję się osobą przestarzałą. Na chwilę przestaję być biedactwem, jakim naprawdę jestem. Nieudacznikiem, niedoukiem, niedosytem, niedo…

B.S.: Do Miłosza miałaś stosunek nabożny.

K.P.: Miłosz był wielkością. Mimo to, co może cię ubawi, nie byłam nim onieśmielona. Nie podobało mi się, kiedy się rubasznie zaśmiewał. Bo z natury jestem przeklętą elegantką. Zresztą – ryczał ze śmiechu czy nie ryczał – jemu wszystko było wolno. Ale nie zawsze mnie lubił. Kiedyś w chwili złości oświadczył wszystkim zebranym na proszonej kolacji u ukochanej (wtedy) żony Janki: „Krystyna jest jak niewydojona krowa”.

B.S.: Nie znienawidziłaś go za to?

K.P.: Nie. Jeszcze bardziej go polubiłam. Lubię prawdę. Nie wyobrażam sobie siebie inaczej, ja sama siebie okrutnie widzę.

B.S.: Mówisz, że najbardziej w świecie lubisz chodzić. A ja myślę, że nie czujesz się pewnie na własnych nogach. Tak jakbyś oczekiwała, że za chwilę się przewrócisz. Jakbyś nie chodziła po ziemi. Jakbyś ślizgała się po lodzie. Kiedy na ciebie patrzę, widzę Bustera Keatona. W filmie z 1928 roku Marynarz słodkich wód Buster Keaton, ten komik-intelektualista, przechadza się po wyimaginowanym mieście. Naokoło walą się domy, upadają całe kondygnacje, ale jego omijają, a raczej on jakimś cudem ich unika i nawet nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, tak bardzo jest zamyślony. Dlaczego wychodzi z tego trzęsienia ziemi i ruiny miasta bez szwanku? Dlatego że rzeczywistość po prostu nie przychodzi mu do głowy. Wydaje mi się, że to jesteś cała ty.

K.P.: To jest najwspanialszy komplement, jaki kiedykolwiek usłyszałam. A teraz to ja zapytam. Podczas naszych częstych rozmów stale przewija się temat wojny. Twierdzisz, że znasz się na II wojnie światowej jak na niczym innym. Ja również się na niej znam. Tylko inaczej. Bo wojna, jak to oboje ustaliliśmy, trwa zawsze. Z dużymi lub małymi przerwami.

B.S.: Urzekło mnie, muszę to przyznać, kiedy opowiedziałaś mi o swoim bezpośrednim wojennym doświadczeniu. Jako czterolatka siedziałaś na kolanach matki, kiedy przeprawiałyście się furą, uciekając z Ursusa (gdzie wtedy mieszkałyście), na Zachód. Umykałyście przed inwazją Luftwaffe. Nie od razu chciałaś mi to opowiedzieć. Z właściwą dla siebie rezerwą odesłałaś mnie do przypomnienia sobie albo zobaczenia po raz drugi historycznego filmu René Clémenta Zakazane zabawy. Na początku tego filmu mała dziewczynka, dziecko z warkoczami blond, zostaje nagle osierocona. Oboje jej rodzice giną w nalocie. Dziewczynka z rannym i konającym pieskiem pod pachą wkracza na francuską wieś, by tam, wśród francuskich chłopów, rozpocząć swe nowe, osierocone życie. Zupełnie inne niż miało być.

Ty z matką, uciekając przed bombardowaniem, zeskoczyłyście z fury i zbiegłyście z szosy pomiędzy rzędy rosnących nieopodal kartofli. Dobiegłyście do drzewa i na chwilę kurczowo przywarłyście do pnia, którego kora raniła skórę twarzy. Potem pobiegłyście dalej, aby skryć się w najbliższej wyrwie ziemi. Tam, leżąc z dziecięcą twarzyczką ukrytą w rowku z ziemniakami, pytałaś: „Mamusiu, czy mnie widać?”.

K.P.: Dobrze to zapamiętałeś. Pytałeś też, dlaczego właśnie takich epizodów swego życia nie zechciałam szerzej opisać, tak zwyczajnie, jak się wyraziłeś. Ja zwyczajnie nie umiem.

B.S.: Postaraj się opowiedzieć mi zwyczajnie o jakimś prawdziwym wydarzeniu.

K.P.: Dobrze. W późnych latach sześćdziesiątych moja przyjaciółka Basia Żuławska nie mogła pojechać z mężem Andrzejem na zaplanowany tydzień wypoczynku na wsi nad jeziorami w pobliżu Brodnicy. Andrzej Żuławski poprosił, bym to ja towarzyszyła mu w tej wyprawie.

Zamieszkaliśmy w dwóch różnych chałupach. Dostałam pokój z drewnianym łożem z rzeźbionym wezgłowiem, ze stertą wielkich poduch i potężną puchową kołdrą. Słoneczne dni spędzaliśmy nad jeziorem, gdzie Andrzej, który był chłodnym, ale opiekuńczym człowiekiem, bo tacy też się zdarzają, doradzał mi, co powinnam ukryć, a co pokazać. W żadnym razie nie wolno mi było włożyć bikini.

Stanowiłam atrakcyjne towarzystwo, ponieważ miałam sporo najnowszych książek, które przysyłano mi z USA, a sama w tamtym momencie pochłaniałam najnowszy bestseller, erotyk Philipa Rotha pod tytułem Spowiedź Portnoya. Trudno mi było się tym tekstem nacieszyć, Andrzej wpadał bowiem do mnie przed północą, by dosłownie wyrwać mi z ręki powieść Rotha.

Pewien letni wieczór 1969 roku (tę datę wyjątkowo sobie upamiętniłam) spędziliśmy u sołtysa, oglądając lądowanie dwóch amerykańskich astronautów na Księżycu. Było to tak nierealne, że żaden komentarz nie przyszedł nam do głowy. A sołtysa nie zapytaliśmy o zdanie i dziś podejrzewam, że on mógłby to wydarzenie swoim tak zwanym chłopskim rozumiem jakoś podświetlić.

Nudne to moje zwykłe opowiadanie. Uprzedzałam, że tak będzie. Dziś myślę, że taki brak przemyśleń na temat historycznego lądowania na Srebrnym Globie wziął się z nieuświadomionego buntu. Nasz satelita, blady Księżyc, był przecież naszą wyłączną własnością. Nie chcieliśmy rozstać się z niemym a upojnym zamyśleniem, jakie nas ogarniało, gdy bezmyślnie gapiliśmy się na Księżyc.

Tak to gościnnie w domu sołtysa siedzieliśmy głucho, niby lunatycy napromieniowani ekranem wraz z jego odległą i niedorzeczną zawartością.

B.S.: A dlaczego, kiedy w końcu zdecydowałaś pisać o sobie, wybrałaś formę eseju?

K.P.: Szczerze?

B.S.: A jak inaczej?

K.P.: Bo nie umiem zmyślać, jak to robią prawdziwi pisarze. Jestem reporterką z powołania. Zdaję sprawozdanie z tego, co widzę, kiedy poruszam się po świecie. A esej pozwala mi na okiełznanie moich emocji – pedantyzmem struktury. Tak jak uczyli w Liceum imienia Narcyzy Żmichowskiej przy ulicy Chocimskiej w Warszawie: wstęp, rozwinięcie, zakończenie. Uczesane myśli. Fryzura myśli. Co nie znaczy, że nie wsadzam w formę eseju myśli spontanicznych, wręcz naiwnych, czasem bezwstydnie naiwnych. Tyle że robię to fragmentami, nie zaś w nieprzerwanej, jednostronnej opowieści o jakimś konkretnym zdarzeniu.

B.S.: A po co ci to modernistyczne pisanie cząsteczkami? Dlatego że modnie jest pisać strzępami myśli?

K.P.: Tak po prawdzie to ja śmiertelnie boję się wydać nudna. Panicznie boję się banalnego opisu, znanych ze szkoły podstawowej „opisów natury”, które to my dzieci, podochocone fizycznie szczeniaki, pomijaliśmy, żeby doczekać się ekscytującej nas fabuły. I tu dodam, że dzisiejsza młodzież posiada już gotowe algorytmy, swoje fabularyzacje na co dzień. Nadążyć za nimi trudno. Nie mówiąc już o osobistej identyfikacji z tekstem, staromodnej, a tak potrzebnej. Zresztą oni nie pragną, żeby się z nimi bratać.

B.S.: A ja widzę cię piszącą zwyczajnie właśnie o tym, jak coś przeżywasz, a nie tylko dobitnie komentującą.

K.P.: Nie umiem zwyczajnie. Zwyczajnie potrafią tylko geniusze. Joseph Roth pisał zwyczajnie. Nasz wspólny przyjaciel Miłosz pisał zwyczajnie jako młodzieniec, kiedy wydawał swe najwcześniejsze wiersze. Z czasem zaprzestał być zwyczajny i stał się wytrawnym międzynarodowym intelektualistą.

B.S.: A Joseph Conrad? Czy on pisał zwyczajnie? Czy też gubił się, jak to później czynił Nabokov, poruszający się wśród wielu znanych mu, przyswojonych zbyt perfekcyjnie, a piętrzących się w jego umyśle obcych językach. Wróćmy jednak do tematu. Dlaczego esej?

K.P.: Właśnie zaświtało mi francuskie słowo – essayer. Słowo, z którego ukuto termin „esej”. Bo mnie pisanie kojarzy się najbardziej zpróbowaniem. Jest to pojęcie skromne, dyskretne.

B.S.: Dlaczego jednak czasem nie opowiesz czegoś tak po prostu, na przykład o tym, jak siedząc na łasze piachu w rzadkich laskach Radości pod Warszawą, wczytywałaś się w książeczkę dla dzieci pod tytułem Byczek Fernando. I kto Ci tę książeczkę podarował?

K.P.: Nie wiem, kto mi ją podarował. Uwielbiałam przerzucać kartki tego dziełka o byczku, który odmawiał wyjścia, a raczej bycia siłą wypchniętym na arenę. Bo leniwy był wielce i leżał sobie, „wąchając bławatki”. A ja nie wiedziałam wtedy, że i tak by zginął, walcząc czy nie walcząc, bo byki raz zwiezione na arenę, są później likwidowane. Toreadorzy w balerinkach wspinają się na paluszki, żeby doprowadzić byka do wściekłości, a potem go zadźgać. A te byki, co odmawiają walki, trafiają do rzeźni, tyle że z opóźnieniem. Ta niedorzeczna cienka książeczka o byczku Fernando, który wolał leniuchować, niż stawać wobec rzeczywistości, krążyła wtedy po domach. Bo w moim powojennym dzieciństwie księgarni nie było. Powiastki dla dzieci były wówczas tak prostolinijne jak same dzieci. Teraz zaś młodzież sama pisze przemądrzałe powiastki dla dzieci. Bo młodzi obecnie rodzą się dorośli.

B.S.: Tak myślisz? Sama nie masz dzieci.

K.P.: Ano nie mam… I nie powiem, dlaczego nie mam. Bo mogłam mieć. A wiązało się to głównie z brakiem potrzeby klonowania samej siebie.

B.S.: Prawdę zachowasz dla siebie?

K.P.: Prawdę?! Prawdą jest odwaga nazwania czegoś po imieniu. Wiele lat temu mój bliski przyjaciel Zdzisław Najder, ten pan z okienka z czarną opaską na usuniętym oku, zasiadał w studiu telewizyjnym (o datę nie pytaj, bo cyfry mi umykają) i już wtedy powiedział, że Putin jest zbrodniarzem. Szkoda, że nikt tego nie podjął.

B.S.: Uciekasz od cyfr. A daty się przydają. Wróćmy jednak do tematu natury pisarzy. Wspaniały pisarz węgierski Sándor Márai pisał dyskretnie nawet o chorobach i śmierci. Często przywołujesz to słowo: dyskrecja. Dyskrecja w pisaniu o miłości, dyskrecja w przyznawaniu się do starości. Nie chciałaś kiedyś napisać czegoś niedyskretnie?

K.P.: Próbowałam. Któregoś dnia mój nowojorski psychiatra zapytał mnie, co było gorsze. Holokaust drugiej wojny światowej, od którego zaczęło się moje życie, czy też holokaust w moim trzyosobowym domu rodzinnym? Dodam, że pisać zaczęłam od treści mojej wojny domowej. Wychodziło mi coś w rodzaju dramatu Strindberga Taniec śmierci (dramatu, który znany mi osobiście Amerykanin Edward Albee zasymilował, pisząc Kto się boi Wirginii Woolf?).

B.S.: Mogę się domyślać, co odpowiedziałaś temu psychiatrze… Mnie brakuje czegoś zwyczajnego o tobie. Na przykład opisu tego, co uważasz za sentymentalne. „Mamusiu, czy mnie widać?” Ty zamiast zawierzyć sile tej sceny, rozwinąć ją, postanawiasz nią uderzyć w jednym ze szkiców, w jednym jedynym momencie. Chcesz mocno trafić w czytelnika. Najmocniej, jak tylko potrafisz – poprosić czytelnika o uwagę. Czy to nie jest perwersja?

K.P.: Przecież my wszyscy błagamy o uwagę. Pragniemy zostać zauważeni wśród tych rozmnożonych anormalnie globalnych mas ludzkich. A teraz, w XXI wieku, pojawiła się nowa choroba psychiczna – choroba na siebie, na własną sławę, na własną własność. Kiedyś zwaliśmy to narcyzmem. Zachorowania na sławę zdarzyły najpierw w USA, a potem ta epidemia uzyskała zawrotne tempo. I zapanowała nad nami niepodzielnie.

B.S.: To Warhol, o ile dobrze pamiętam, szczycąc się tym, że nigdy niczego samodzielnie nie namalował, orzekł, że w Ameryce każdy jest sławny przez piętnaście minut, bo potem szybko nadchodzą następni delikwenci.

K.P.: Tak, Warhol. To był moim zdaniem geniusz swoich czasów. Wyczuwał je lepiej niż ktokolwiek nikt inny. Jak inteligentny cudzoziemiec na obczyźnie, który widzi więcej i ostrzej. Bo jest obcy w obcym kraju. Bo jest zmuszony dokonać nadludzkiego wysiłku, żeby nie zginąć. Podobnie ostro widział to też reżyser Werner Herzog, twórca filmu Paris, Texas. Jego obraz Ameryki, bud hucznie zwanych domami, szos wypełnionych wulgarnymi billboardami, krzykliwymi neonami, nachalnymi reklamami, z licznymi pomysłami służącymi natychmiastowemu i intratnemu zaspokajaniu pragnień mas, jest nie do zimitowania. Czysto amerykańskie powiedzenie „instant gratification”, czyli „natychmiastowe zaspokojenie” zawojowało świat. Tak jak fast food i jemu podobne slogany, które ciałem się stały.

Ameryka zapoczątkowała nowoczesność taką, jaką dziś mamy. Pamiętam, że w czasie kolejnych swych wizyt w Polsce, gdy żyłam na siedemnastoletniej banicji, zaszłam do Hali Mirowskiej, którą użyczono na wystawę sztuki współczesnej. Dominantą tego ambitnego wystawiennictwa okazało się histeryczne niemal naśladownictwo techniki Warhola. Na wystawę zaprosił mnie mój szef z anglistyki w Warszawie, profesor Grzegorz Sinko, który nie rozumiał filmów, a już na pewno dwugodzinnego filmu Warhola o spaniu, w którym facet cały czas po prostu śpi, nawet się nie poruszając. (Mój szef nie rozumiał filmowych zbliżeń ani cięć, ani montażu. Powiedział mi w tej Hali Mirowskiej: „Wiesz, ja żebym się zesrał, tobym czegoś takiego nie wymyślił”. A wyedukowany był on niezmiernie, tyle że na wzorcach monarchii austro-węgierskiej).

B.S.: A spotkałaś Warhola osobiście?

K.P.: Można by tak powiedzieć. Moje dosłowne fizyczne zderzenie z Warholem odbyło się w Akademii Muzyki w Brooklynie, dokąd przeniosły się kulejące finansowo teatry w latach osiemdziesiątych. Nastąpiło to w erze niesławnej Depresji oraz nieuchronnie postępującym po niej bogaceniu się Ameryki, za Ronalda Reagana, tego samego, którego pomnik mijamy w Alejach Ujazdowskich w Warszawie.

W przerwie kultowego przedstawienia Petera Brooka, opartego na mitach indyjskich, a zatytułowanego Mahabharata, w czasie długiego interaktu, dosłownie potknęłam się o patologicznie bladolicego, wysokiego mężczyznę w białej peruce. Spojrzał mi w oczy, a w następnej sekundzie zagłębił się w oczach polskiego geja, który mi towarzyszył. Coś między nami trojgiem zagrało. Kolega niedługo później zmarł na AIDS, a Warhol również zmarł, nie na AIDS. Myślałam, że ja będę następnym pozaświatowcem. Poczułam się z nimi dwoma związana tą ulotną, jak to się dawniej mówiło, chwilą niebytu. Dziś rzekłoby się, było to zbliżenie transcendentne.

B.S.: Wydaje mi się, że charakterystycznym tematem twoich szkiców jest pisanie o spotkaniach, których właściwie nie było. Ładny by to był tytuł – Spotkania, których nie było.

W Stanach Zjednoczonych spędziłaś przeszło ćwierć wieku. Wiesz, że jestem zażartym antyamerykanistą. Czy umiałabyś ten kraj pieniądza i niecnoty, kondensacji przeróżnych przekroczeń oraz neuroz, jakoś dla mnie usprawiedliwić?

K.P.: W Stanach najgorsze jest podziemie. Reszta – na elitarnej górze – to skuteczna administracja mylnie nazwana demokracją, która to, wierz mi, czasami osiąga idealistyczne, niemal mistyczne rozmiary. Amerykanie wierzą w osiągnięcia, czyli wierzą w niemożliwe. Ta cecha narodowa niezmiernie mnie ujęła. To oni nauczyli mnie pracować, nauczyli chcieć. Wiele od nich zyskałam. Co nie znaczy, że przez większą cześć dnia Ameryka nie grzeszy radykalizmem, łącznie z rasizmem, z sektami religijnymi i temu podobnymi anomaliami niepomiernych wręcz rozmiarów. Bo Stany to wielki kraj, a więc jego podziemie również jest wielkie. Jest straszne. W swojej wyolbrzymionej formie jest pierwowzorem dla wszystkich krajów świata, w których niegdyś istniało jedynie w zalążku. A Stanów Zjednoczonych nienawidzimy, bo stały się wzorcem kulturowym natury ludzkiej. Po trochu lustrem dla nas wszystkich.

B.S.: A osobiste podziemie, które udostępniasz czytelnikowi szczerze, choć w mocno okrojonej wersji?

K.P.: Czyli moja noc czarna, pełna koszmarów, sycąca się odreagowaniami ciosów przyjmowanych za dnia, łącznie z ciosami tak zwanej autodestrukcji? I tak zwanej przeszłości, którą jest człowiek umazany (chyba że się oszukuje). Ale o długich przebudzeniach również piszę, i to sporo.

B.S.: Zachwycasz się tym, co widzisz. To prawda. A co z Polską? W dorosłym życiu spędziłaś tu niewiele czasu. Jak to jest naprawdę z tobą i twoją polską ojczyzną?

K.P.: Za dziecka bywałam nazywana „Lalunią”. Naszym podchmielonym gościom przy długim jadalnym stole podobał się mój cienki głosik. „Zaśpiewaj, Laluniu”, upraszali się. Wtedy chyba przestałam się w ogóle odzywać. Przez lata byłam patologicznie małomówna. Może dlatego wiele lat później zbliżyłam się do Jerzego Kosińskiego. W Malowanym ptaku opisał on chłopca, swoje alter ego – jako niemowę. Ja byłam niemową w innym czasie i w innym otoczeniu. Mój ukochany dziadek Staś był tak zaniepokojony moją lękliwą małomównością, że wziął mnie kiedyś na bok i powiedział: „Krysiu, odezwij ty się czasem, bo inni pomyślą, że nie jesteś inteligentna”.

B.S.: A Krystyna i sprawa polska. Jak się w tym temacie odnajdujesz?

K.P.: Jestem produktem Polski. A produkt się nie wypowiada.

B.S.: Chyba że będzie to esej. Wtedy wolno.

K.P.: Wtedy wolno. Bo esej to próba… Moje pisanie wprost byłoby nieuchronnym lamentem. Esej zaś lamentem nie jest. Jest gramatycznie spisanym czasem niedokonanym. Esej, nawet ten poświęcony legendom czy historii, to czas przyszły, czas pełen nadziei, że te zderzenia myśli, które proponuje jego autor, mogłyby się okazać bardziej wymowne przez kolejne zderzenie myśli, przez bardziej zróżnicowanie ich nachylenie. Esej jest pracą.

Krystyna Prendowska

Słowo wstępne

Mając ponad osiemdziesiąt lat moja prababka, bohaterka Powstania Styczniowego 1863 roku, łączniczka generała Langiewicza, spisała chronologicznie historię swego życia, łącznie z uwięzieniem w Cytadeli Warszawskiej oraz zesłaniem przez carat na daleką Syberię. Nazwała tę książkę całkiem zwyczajnie Moje wspomnienia. Patriotycznym śladem tej wielkiej Polki poszedł jej wnuk, a ojciec mój – Mieczysław Prendowski. Zabrany do transportu wiozącego polskich oficerów do Katynia wyskoczył z pociągu, zakopał czapkę oficerską w ziemi oraz przyjął pomoc od miejscowego wieśniaka, który przewiózł go łódką przez Bug z powrotem do ojczystego domu. W czasie okupacji niemieckiej ojciec założył sklep, w którego podziemiach prowadzono działalność konspiracyjną. Aresztowany przez Gestapo w 1943 roku, był przesłuchiwany i katowany w alei Szucha w Warszawie, więziony na Pawiaku, wreszcie wywieziony do Oświęcimia i osadzony w bloku sąsiadującym z krematorium w Birkenau. Po ewakuacji Oświęcimia przeszedł piechotą, wraz z szeregiem innych potępieńców, szlak kilku obozów hitlerowskich, w tym Dachau oraz Sachsenhausen. Pieszo dotarł też do czeskiej Pragi. Prowadził ciężarówkę w czasie krótkiego powstania czeskiego. Potem, znowu na piechotę, zjawił się na progu domu, w którym mieszkały jego żona oraz jedyna córka. W dłoni trzymał czarną teczkę, z którą niegdyś oficerowi wojska polskiego nie godziło się pokazać publicznie.

Po kilku latach cywilnego życia na wolności ojciec został aresztowany. Osadzony w więzieniu w Warszawie przy ulicy Rakowieckiej 37 w związku z poszlakowym procesem, w którym oskarżono go o przynależność do „wrogiego” wywiadu, do „Dwójki”, czyli do Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, był przez dwa lata nieludzko torturowany – przez polskich oficerów rodem ze Związku Radzieckiego. Został zwolniony z więzienia bez wyroku, uniewinniony po przeszło czterech latach życia w celi więziennej. Na spacerze po wewnętrznym dziedzińcu, po którym wolno było przechadzać się pieszo – po dwóch latach tortur, spojrzał w niebo i zobaczył czarną flagę. Obwieszczano tak śmierć Józefa Stalina, który miał na swym koncie więcej ofiar niż sam Hitler (nie wszyscy to wiedzą). Porwany przez to, co nasz największy niezłomny poeta Zbigniew Herbert nazwał „krwotokiem historii”, ten uczestnik naszej małej polskiej apokalipsy, ojciec mój Mieczysław pod koniec życia zmagał się już tylko z chorobami. Chodził powolnym krokiem do biura – milczący starszy pan z teczką. Był świadkiem nawałnicy II wojny światowej oraz upiornych perwersji trwającego przez wiele lat po wojnie sowieckiego komunizmu. Podczas uwięzień swych krzywdzony był ponad miarę, ale nie samotny. Niedola lubi sobą obdzielać.

Są wspomnienia, których nie sposób przezwyciężyć. Wojna nie wszystko tłumaczy. Spisując swoje wrażenia, starałam się nie zamknąć w bólu i nie powielać raniących doświadczeń jedynie na kontuarze wojen i przemocy. Borges rzekł kiedyś, że „język jest drugą pamięcią”. Okazało się, że moje myślenie po polsku nie układało się chronologicznie, a dalsze doświadczenia biegły przeze mnie w rytmie podziemnych wstrząsów sejsmicznych. Natrętne myśli nie opuszczały, mieszały się, zderzały, znakowały darowany mi czas. Każdy krok w moim dalszym, „pokojowym” już życiu zatrzymywał mnie przed tym, co godziło w samo sedno, co wzmagało intensywność przeżywania świata. Niepokojące wezwania mojej ojczyzny dawały o sobie znać, stawiały mnie na drodze nieziszczalnego ze swej natury, lecz uporczywego zgłębiania enigmy natury ludzkiej – tej niepojętej prawdy, która zapisana jest w oczach zwierząt. Ale nie tylko cierpienie jest prawdą. Podarowany nam jest również niezbyt biegły w zakłamaniu ludzki uśmiech, który podpowiada, że uda się przetrwać drobniejsze boje życia, które to niekiedy zawężają się do szczęśliwego przejścia na drugą stronę ulicy.

Na ucieczkę z Polski zdecydowałam się po 1968 roku, a mówiąc ściśle, po atakach ZOMO i po tym, jak rozwoziłam studentów Uniwersytetu Warszawskiego po domach moim czerwonym volkswagenem, kupionym za roczną pensję, byłam wówczas zatrudniona na slawistyce w Berkeley w katedrze Czesława Miłosza. Tenże samochód, wtedy jeden z niewielu parkujących na dziedzińcu UW, został porysowany dłutem przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Byłam wtedy bez ustanku wzywana na przesłuchania do licznych kawalerek, wynajętych w tym celu w stolicy. Był to dopiero początek inwigilacji, pogróżek, anonimowych listów o brudnej treści podrzucanych do katedry anglistyki w Warszawie przez zatrudnione tam sprzątaczki. „To nie ja jestem celem”, powtarzałam sobie. W końcu ojciec mój oświadczył dobitnie, iż on już za mnie zapłacił sobą. Prosił, bym się ratowała opuszczeniem zniewolonego kraju. Przekonany, że komunie nie należy się lojalność, w dniu mojego wyjazdu z ojczyzny stał z podniesioną głową na krawężniku przed naszym budynkiem. Milczał. Nie machał. Stał.

Wyjechałam. Prowadziłam samochód przez opustoszałą Czechosłowację, wyniszczoną sowiecką inwazją. W Paryżu zgłosiłam się do konsulatu Stanów Zjednoczonych i zostałam zakwaterowana w hoteliku dla emigrantów. Spałam na łóżku piętrowym, rankiem popijałam bagietkę darmowym mlekiem, a za dnia byłam prześwietlana przez służby wywiadowcze we Frankfurcie. Po roku spędzonym w stolicy Francji uzyskałam prawo wyjazdu i bilet na samolot przewożący uchodźców z Europy do Nowego Jorku. Zadomowiłam się na Manhattanie. Po kilku latach pobytu tam, po nieprzyjaznych przesłuchaniach w konsulacie polskim odebrano mi polski paszport. Nadano mi miano „uciekinierki”. Więcej, poczułam się zawodową uciekinierką. Uciekałam dalej i dalej, przemieszczałam się z takim samym zapałem, z jakim namiętnie poszukiwałam domu. W końcu pojęłam, że Polką czuję się najbardziej wtedy, kiedy jestem odosobniona, niby przenośna wysepka, poza granicami swego kraju. Gdzie indziej. Tu i ówdzie. Wszędzie i nigdzie. Wiozłam ze sobą swoją wczesną młodość z głębokim przeświadczeniem, że była jedyna, niepowtarzalna, własna, choć równorzędna z marzeniami, tęsknotami oraz traumami tych, których napotykałam po drodze i z którymi się utożsamiałam. Bo przecież wszyscy na tym świecie cierpimy z powodu tego bólu, który nierzadko jest sensem życia (i miłości).

Z czasem nagromadziła się we mnie ogromna ilość dotkliwej samotności. Zaprzyjaźniłam się z nią. W zupełnie obcych mi rejonach świata zszywałam czas i przestrzeń na swój osobliwy sposób – ja, trwożliwa turystka niosąca zawieszony na piersiach medalion, i tu posłużę się znów metaforą geniusza duchowego widzenia Polski, poety Zbigniewa Herberta: moją osobistą „miniaturę ojczyzny”.

Pisząc w głowie swój podróżny pamiętnik, wybrałam formę i przestrzeń. Żyłam oczami. Siatkówka mego oka pożerała wizerunki, sztuki piękne oraz żywe obrazy ulic licznych miast przemierzanych pieszo na upartych nogach – natury żywe oraz natury martwe. Jako wędrowiec za pomocą wzroku zbliżałam się do wybranych przez oko obiektów, do pojawiających się kadrów rzeczywistości. Kadry te obumierały w moim spojrzeniu, by zarejestrować się samoistnie na niewidocznej taśmie pamięci. Szukałam tych kadrów oczami, ściągałam je pragnieniem i niejasnym przekonaniem, iż to one mnie znajdowały. Szłam na zaplanowane przez los ulotnespotkania. Wchodziłam w nie, instalowałam się w nich niczym zapamiętały intruz, one zaś samoistnie wpisywały się w przesłonę pamięci. Ufałam wyborom swojego postrzegania. Ich prawdomówności. W nich odnajdywałam siebie. Nimi napełniałam swoją żarliwą – tu usprawiedliwiam się – egoistyczną samotność. Esej autobiograficzny stał się manierą, która służyła mi do zapisywania swojego życia. Ja, arbiter ludzkich demonów. Kolekcjonerka ran, które – podobnie jak to, co dzieje się ze zbiorem krzywd całych krajów czy kontynentów – kształtują ludzkie jestestwo.

Ćwierć wieku spędzonego w Stanach Zjednoczonych zaopatrzyło mnie w pewną dozę dorosłości. A coroczne długie wakacje we Francji, jej geograficzne piękno oraz właściwe jej lekkie podejścia do życia, pozwalały mi odpocząć w sobie. Niosłam w sobie jednak przecież także inne istnienie. Pochodzę z Polski, która od zarania swych dziejów miała daleko idące, niekończące się konfrontacje z siłami zniszczenia. Lata temu w Berkeley podczas któregoś z wielu bankietów jeden z amerykańskich młodych profesorów, trzymając w dłoni szklaneczkę z drinkiem brzęczącym kostkami lodu, podszedł do mnie i prześwietlił mnie zaskakującymi przy tej zabawowej okoliczności słowami: „W dali za Panią widzę bardzo smutny pejzaż”. Co zobaczył? Czy mignęło mu płaskowzgórze naszego polskiego losu? Widmo mojej ojcowizny? Ciężko doświadczonej krainy zwanej Polską? Czy też po prostu odbicie mojego wewnętrznego krajobrazu, mego genetycznego spleenu?

Pochodzimy z kraju. Pochodzimy z jego czasu. Pochodzimy z dzieciństwa. Pochodzimy z czasu epoki, w której się urodziliśmy.

Historia Polski pachnie zagładą, ale jest przecież dziełem tych, którzy nie tylko fizycznie ginęli za swą ojczyznę, ale zachowali ją w sobie, do końca pielęgnując duchową strukturę naszego polskiego istnienia. Do nich należał mój rodzony ojciec Mieczysław. Esej poświęcony mu w całości zdołałam wygruzić z zakutego w labiryncie mojej duszy miejsca dopiero w 2018 roku. Zatytułowałam go zagadkowo Gwiezdny pył. W szkicu tym, podobnie jak w wielu innych, starałam się uchwycić, wypracować krótkie ujęcia, które całymi latami zapisywały się w mojej korze mózgowej. Wtedy dopiero zdołałam ukoić żal, nadać kształt myślom o męczeństwie, które rywalizowało ze zwycięskimi zamiarami. Postanowiłam tego człowieka upamiętnić. Wiedziałam świetnie, że on nie zostanie legendą. Dyskretny do samego końca, zamknięty w moich zapisanych słowach, nie odejdzie w zapomnienie, jak wiele innych bezimiennych, przegranych jednostek ludzkich. Mój małomówny ojciec.

Odbyłam bardzo długą podróż życia. Podróże są z natury zmysłowe. Niemniej uważam, że to właśnie niezapomniane, choć rzadkie czasy mojej szarej a czarodziejskiej polskiej młodości umożliwiły mi połączenie się z upojnymi barwami otaczającymi mnie w odległych lokalizacjach, niekoniecznie przyjaznych, czasem wręcz wrogich. W moich wędrówkach po świecie, w mojej zaludnionej samotności kroczyłam, patrząc, potem wchodziłam, zadomawiałam się w tym, co ujrzałam, w tym, co poruszyło, co zatrzęsło w posadach. Co mnie w jakiś tajemniczy sposób szukało i… odnalazło. Co utworzyło, scaliło swoisty żurnal ćwiczeń mej pamięci. Co w końcu zmusiło, żeby – zamiast podbijać innych – wygrać ze sobą.

Nie zarzucajmy naszego własnego świata. Dajmy mu tkwić w nas, słuchajmy go, choćby cierniem był.

Witalna siła myślenia to wartość, która gubi się w naszej cyfrowej erze odchodzenia od twórczej historii, od przeszłości, która jeszczee nie zaginęła. Początek XXI wieku nie obfitował, jak poprzednia epoka, w awangardę kulturowych -izmów. Zdominowała go technologia, oddał się we władanie histerycznego pośpiechu, nacisnął na pedał zaburzeń lękowych oraz dezorientacji objawiającej się wzmożeniem agresji. Poczęła zarządzać nami niechęć do zagłębiania się w myślach, wręcz odmowa wymiany myśli. Po barbarzyńskim hazardzie – gnanych nieposkromionym demonem nadziei na „nieśmiertelność” – twórców drugiej w dziejach ludzkości wielkiej postindustrialnej rewolucji technicznej naznacza nas obecnie impet następnego przewrotu, który można by określić mianem „kasacji kultury”. Dekonstrukcja idei w nastałym pod koniec minionego wieku postmodernizmie rozgrywana była pod egidą filozofów oraz uczonych i odbywała się przy aktywnym poparciu spragnionego zmian młodego pokolenia. Nie proponowała też odrzucenia tego, co było wcześniej. Po prostu zastałe ortodoksje oraz pewien zamęt pojęć wymieniała na nowsze układy myśli. Niestety obecna generacja podpisuje się pod radykalną, całościową „kasacją przeszłości”. Głosi porzucenie znanej nam starodawnej, oswojonej, sprawdzonej przez czas magii humanizmu, jak również wykreślenia całości kulturowego dorobku cywilizacji. Objawia się patetycznym gilotynowaniem głów przodków oraz myślicieli, ich marmurowych oraz niematerialnych posągów, zmianami nazw ulic, burzeniem zabytków. Obecna kultura nie karmi się wchłanianiem wielkich myśli, ale kultem pojedynczej, własnej autorskiej osoby, odpornej na wyobrażenia i na przeobrażenia.

Daje wyraz rozpaczy naszego młodego pokolenia.

Poddany dyktaturze wszechpotężnego pieniądza Człowiek Ekonomiczny, materialny mieszkaniec początku XXI wieku, dusi swe myśli w zarodku, zanim jeszczee wyklują się ze skorupki. Zamiast dopuścić myśl do głowy, „wpadnie” na pomysł niosący go do przodu, w ekscytującą zapowiedź algorytmów swoich przyszłych myślowych transakcji. Kreuje pozbawione treści propozycje, snuje jałowe pomysły będące przewrotnym przyrządem do reagowania na doznania chwili. Tak mnożą się „innowacyjne” mitologie naszej nowej ery, powielane z uporem maniaka w mediach – gdzie przemiesza się egotyzm z wyrachowaniem. Początek wieku pisze się epilogiem. Przypieczętowany nieoczekiwanym szokiem globalnej pandemii, wystawia nas, zaskoczonych epigonów, na wielką próbę.

Kreślę te słowa w okresie, w którym gatunek ludzki ewoluuje w maszynę. A wydaje mi się, że warto odżyć we wspomnieniach, które nie przeminęły bez śladu, ponieważ ich waga zatrzymała je w pamięci. Trzeba przejrzeć się w lustrach swojej przeszłości – w dniu wczorajszym, ale też w teraźniejszości, w czasie, który płynie, który tyka w nas niby zegar i z każdą upływającą sekundą zamienia się w przeszłość. Warto zatrzymać się na moment w minionych chwilach, zrzucić z siebie stare życie, zmurszałe idee, odkodować swoje dawne (zawsze wspólne) klęski. Zwłaszcza że lustra przyszłości nie istnieją. Trzeba otworzyć drzwi myślom. Bo to właśnie one są naszą przyszłością.

Warszawa, 2022

Część 1

Zaszyfrowane spojrzenia

Z Manhattanu

Symulacja

Jean-Luc Godard, francuski reżyser filmowy zaliczany do Nowej Fali, już w latach sześćdziesiątych XX wieku pouczał, że kino wyrazi całkowicie ludzką rzeczywistość. Że innej rzeczywistości w ogóle nie będzie. Wydana wiosną 1986 roku w Nowym Jorku Ameryka Jeana Baudrillarda, publikacja utrzymana w duchu kanadyjskiego filozofa McLuhana, piętnuje telewizję, tego bękarta filmu, jako niwelatora kultury. Baudrillard nazywa współczesność dyktaturą ekranu. Nie ma już, jak mówi, prawdziwego świata, jedynie to, co na ekranie. Nasze zdziczałe miasta nie są miastami, a odczłowieczeni ludzie stają się nierealni, zachowują się jak u Disneya. Rzeczywistość obróciła się w Disneyland, czyli fantazję rzeczywistości, my zaś straciliśmy władzę nad własną wyobraźnią. Skradziono ją nam. To tak, jakby nas opanowali Marsjanie, z ich wizją, z ich kadrem. Proces ten Baudrillard nazywa naśladowaniem rzeczywistości (simulacra).

Francuzi często pozwalają sobie na wielkie złośliwości w stosunku do Stanów Zjednoczonych, tej kolebki kina, liczącego sobie już dziewięćdziesiąt lat, tej utopii, która okazała się prawdą. Baudrillard pozwala sobie na wiele, gdy twierdzi, że Amerykanie nie mogą być oryginalni, ponieważ są dzikusami, czyli barbarians (dlatego, mówi dalej, nie czują się zagrożeni przez inne kultury). Prawdą jest jednakże, że Amerykanie nie mogą być oryginalni, bo jako naród pełen inicjatywy – i to inicjatywy celowej – wytworzyli genialne środki, które owe cele prawie zastąpiły.

W horrorze Wideodrom, wyreżyserowanym przez Davida Cronenberga, ogromna kamera wideo emituje fale, które zacierają różnice między wytworzonym obrazem ekranowym a rzeczywistością. Wskutek owego „promieniowania” bohaterowi filmu otwiera się olbrzymia rana w podbrzuszu, w której zostaje zainstalowana kaseta wideo. Kaseta gwałci i otwiera bohatera-ofiarę na wszystko, co programatorzy chcą mu wstawić, zaaplikować. Traci on kontrolę nad sobą. Jest w rękach manipulujących jego możliwościami i jego szczęściem – w rękach pracowników, lekarzy, portierów, pośredników.

W zabawnej książeczce From Bauhaus to Our House (1981) Amerykanin z Południa Tom Wolfe, powieściopisarz, satyryk, socjolog, zaryzykował twierdzenie, że od czasów niemieckiego modernizmu w architekturze zmieniały się wyłącznie nazwiska. W istocie swej architektura – od segmentów Corbusiera przez szklane pudła Gropiusa, celowo odkrytą konstrukcję Louisa Khana po zdobnictwo klasyczne postmodernizmu, czyli Po-Mo (na przykład Michael Graves) – jest mało oryginalnym odbiciem modelu europejskich budowli robotniczych z lat dwudziestych. A przecież klasa robotnicza, a później średnia, nie istnieje. Symuluje pracę. W latach wielkiego uprzemysłowienia (1860–1960) Ameryka opierała się na nadzwyczajnej sile roboczej złożonej z emigrantów chłopskiego pochodzenia, którzy zdolni byli do wielkich wyrzeczeń, aby tylko awansować do przemysłu i do „prawdziwego” życia miast. Dzisiejsi Amerykanie? Są nielojalni, leniwi i zachłanni.

A wielkie mocarstwo, jakim są Stany Zjednoczone, sprzedaje światu przede wszystkim napoje gazowane, fast foody oraz filmy akcji. Jako rynek Stany Zjednoczone stały się piwnicą domu towarowego, w której znaleźć można towar przeceniony. Prawdziwy handel prowadzi się z innymi partnerami.

Robert Rauschenberg, jeden z twórców pop-artu, zadebiutował w latach siedemdziesiątych afiszem na Times Square. Poproszono, by namalował Kirka Douglasa, bohatera westernu. I namalował. Na kilka pięter, precyzyjnie, w kolorze. Tylko w źrenice wmalował łzy. Dla „prawdy”.

Teraz w Nowym Jorku budynki są zdobione kolumnami doryckimi, jońskimi, bluszczami, mają klatki antyczne – trompe l’oeil. Wszędzie kolumny faux, zieleń faux, zwierzątka faux. Sala dodatkowa współczesnego Muzeum Whitneya naprzeciw Dworca Centralnego w Manhattanie jest przestrzenią – atrium. Faux atrium. Stoją w niej rzeźby artystów ósmej dekady, takich jak Alex Katz, Berthe Morrisol, George Segal. Wycięty z blachy pan z teczką. Kobieta pocięta na cienkie stalowe pasy rozstawione w przestrzeni.

Pasy drze ze stali właśnie Alex Katz. Na ostatniej jego wystawie retrospektywnej w Whitney były oprócz takich złowrogich wycinanek portrety wymiaru ścian muzealnych, z których na przedstawieniach i kobiet, i mężczyzn wybijały się oczy z misternie namalowanymi rzęsami (jak u lalek), usta wyraźnie obrysowane (jak u modelek) oraz konfekcja. Plus trawniki, leżaki, koktajle, nieprawdziwe psy.

W faux atrium jedyna rozpoznawalna postać ludzka to kobieta – zakupiona niedawno rzeźba z poliwinylu. Imitacja. Ale autentyczna imitacja. Skóra porowata koloru brudnej brzoskwini, włosy siwawożółte, paznokcie. Ona jest naprawdę żywa – otyła, w spódnicy odkrywającej tłuste kolana, w brzydkim swetrze, w foteliku, na upiornym dywanie. Przetrwała w tej ohydzie. Dokładność, detal, prawdziwość stała się niemal pornografią.

A na dole między rzeźbami leży podklasa: bezdomni Manhattanu (tym razem prawdziwi) – w pudłach, bez pudeł, w resztkach jedzenia, w rzygowinach (nie chcą iść do przytułku – tam byliby gwałceni, rabowani przez narkomanów). Patrzę na nich i widzę wojnę domową. Dziś patrzę na nieprzytomnego gigantycznego mężczyznę z owiniętymi szmatami nogami wyciągniętymi na dwa metry. Dziś patrzę, jutro nie będzie żył. Stanie się ofiarą wojenną.

„Dzieła sztuki” projektowane, wykonywane przez pop, op, minimalizm, fotorealizm – to kroniki społeczne, nad które artysta się nie wzbija, nad którymi nie szybuje. Maluje, rzeźbi ich typowości, ubrania, utensylia. I nie sposób – choć to prawie niedorzeczne – nie wspomnieć portretów Francisca de Goi z wiosennej wystawy w Metropolitan Museum zatytułowanej Goya w epoce oświecenia. Czy w zbroi, czy w strusich piórach i gipiurach, kobiety i mężczyźni jednako są portretami inteligencji, nie trzewików. Są to portrety osób, które tak samo jak osoba malująca skonfrontowały się ze swoim losem.

Od śmierci Andy’ego Warhola minęły dwa lata. Pierwszą zbiorową wystawę jego prac zorganizowało MoMA (Museum of Modern Art). Rozczarowanie wielkie, mimo atrakcyjności pomysłów: dwa portrety zoperowanego nosa, Before and After, faux fotografia gigant podwójnego Marlona Brando w czarnej skórze Hell’s Angels, potrójny srebrny Elvis Presley w stroju kowbojskim, potrójna Marilyn Monroe w formie trzech złotych monet (z tego jedna moneta pusta). Potem Marilyn Monroe razy sto – pięćdziesiąt w kolorze, pięćdziesiąt czarno-białych, trzy Jackie Kennedy w żałobie, trzydzieści egzemplarzy Mony Lisy.

Do tej pory wszystko w porządku. Pop-art. Dekadę wcześniej robił obrazki z innych obrazków, z nalepek, sztandarów, tablic z cyframi. To miała być i była satyra na rzeczywistość. Wtedy Andy Warhol robił collages o „prawdziwej” zupie pomidorowej w puszce firmy Brillo. Portretował i powielał. Ten artysta bez pasji, celowo pozbawiony znaczeń, chciał – jak to kiedyś wyznał – być maszyną. Chciał odmalować, oddać rzeczywistość supermarketu i mentalność śmietnika. Cywilizacji, która przedkłada sportowe osiągnięcia ponad spokój tradycji i kultury.

Zdecydował się na fotografię oraz kwadratowy ekran, podkradając z kultury masowej. Oddawał jej banalność, potęgując ją do zagadki. Wykluczył siebie. Rejestrował. Stał się kamerą. Spłaszczył obrazy, pozbawił je głębokości, pozbawił introspekcji, pozbawił przeszłości i ojczyzny. Ten emigrant rodem ze Słowacji, z europejskim dziedzictwem ikony, wymazał tradycję.

Ikony osób sławnych, które są sławne dlatego, że uczyniono je sławnymi, odzwierciedlają pragnienia, głód współczesnych społeczeństw. Głód ten dotyczy nie znaczenia, nie indywidualności, ale wyobrażenia o sukcesie. Niedaleko od tego ideału do twarzy wiceprezydenta Danny’ego Quayle’a – jasnowłosego, młodzieżowego, wysportowanego. Jego imię brzmi jak smaczne lody. W college’u nazywano go Wethead – najczęściej był widywany, gdy wybiegał z pływalni, z mokrą głową.

Warhol umarł, mając pięćdziesiąt dziewięć lat. Podczas operacji woreczka żółciowego w nowojorskim szpitalu nad East River otrzymał za dużą dawkę wody w kroplówce. Zabiły go więc woda i anonimowa pielęgniarka. Podobno zawsze bał się śmierci. Po Campbellu i Brillo robił wielkie ekrany z jedwabiu, w których odbijały się powiększone fotograficzne obrazy.

Tematem była śmierć. Krzesła elektryczne – dwa, cztery, wypadek samochodowy – jeden, dwa, cztery, dziewiętnaście. Kolory kolejnych obrazów zmieniają się jak filtry w obiektywie, ale nie ma w tych portretach nic ponad to, co widać – krzesło elektryczne (powiększone) oraz wypadek samochodowy (ciała wgniecione w żelazo, powiększone). Wypadek samochodowy – dziewiętnaście razy, w bieli, krzesło elektryczne – szesnaście razy, w lawendzie. Krzesło i wypadek prawdziwe. Ale widziane oczyma telewizji.

Georgia O’Keeffe. Również wiosną. Faworytka wykształconych nowojorczyków. Kobieta piękna, i to do późnej starości. Nie chciała malować widoków. Odmówiła też namalowania swego pięknego domu w Santa Fe, w Nowym Meksyku. Powiększyła okiem jedyne zamknięte drzwi w jednolitej ścianie tego domu i namalowała to powiększenie jako szaro-czarną kompozycję. Czyli coś wybrała. A potem wybierała wnętrza kielichów kwiatów rozłożonych malowniczo jak kobiety z rozwartymi udami. Malowała kwiaty wielkie jak tamte drzwi.

Ale Warhol czerpał z życia publicznego, z życia telewizji. A jego krzesło elektryczne? Prawdziwe życie posadziło na nim człowieka właśnie tej wiosny (na dokładną datę nie zasługuje) w więzieniu Starke w stanie Floryda. Był nim Theodore Bundy, oskarżony o zamordowanie trzydziestu studentek dobrych uczelni (a może jeszczee trzydziestu? Egzekucję w ostatniej chwili przyspieszono, przed odkopywaniem ofiar). W żelaznej czapie na ogolonej głowie otrzymał dwa tysiące wolt elektryczności. Usmażył się na oczach wiwatujących dwóch tuzinów naocznych świadków oraz dwustu ucztujących poza terenem więzienia, którzy przybyli na egzekucję w wymownych podkoszulkach. Jego ciotka Julia obudziła się kiedyś rankiem, kiedy on miał piętnaście lat. Wtedy podwinął prześcieradło i położył obok niej trzy noże kuchenne.

Nieduża, starannie uczesana, bardzo opanowana pani z grzywką siedzi w kadrze zdjęć rodzinnych, na małym ekranie. Jest to kobieta, która pozwoliła fotoreporterowi utrwalić jej ostatnią rozmowę z synem przed egzekucją. I którego nie odwiedziła w więzieniu przez osiemnaście miesięcy. Seryjni zabójcy są biali. Są też inteligentni. Zdolny, piękny Ted Bundy był perfekcyjny. Nie zostawiał odcisków. Swoje auto, którymi wywoził w plener zgwałcone, pocięte, zmasakrowane ofiary, czyścił gorącą pianą. Jego śmierć kosztowała państwo pięć milionów dolarów, a czekano na nią jedenaście lat: prawnik z wykształcenia, bronił się umiejętnie i długo. (Dla porównania – proces Olivera Northa zamieszanego w aferę Iran-Contras – trzynaście milionów). Przed egzekucją zgodził się na zwierzenia, które widziałam w telewizji. Oskarżał pornografię, że prowadzi do zbrodni seksualnych. Ale ciekawszą rzecz powiedział wcześniej, kiedy zdecydował się dużo mówić, aby odroczyć egzekucję. Powiedział wtedy, że zawsze posiadał pewną zdolność – blokowania uczuć. Mówił tak i wyglądał dokładnie tak, jak jego obojętna, „wyłączona” matka.

Również tej wiosny Dustin Hoffman przeszedł do historii filmu rolą Raymonda w Rain Manie. Osiągnął ten sukces, odwołując się do swej archetypicznej, pierwotnej roli człowieka – marginesu ludzkiego z Nocnego kowboja. W Rain Manie jego bohater jest autystą, człowiekiem wyłączonym z kontekstu życia, z powiązań uczuciowych i społecznych, nieporadnym życiowo kaleką wymagającym izolacji. Drepcze, nie chodzi (tak trudniej się przewrócić), z głową przechyloną na jeden bok (tylko w ten sposób może utrzymać równowagę). Ma swoje przyzwyczajenia – pewien zasięg rozmowy i rozrywki. Jest swoistym geniuszem matematycznym, odpowiada na pytania jak komputer. Zadziwia. Wzrusza. Ale nie może skomunikować się ze światem, z bliskimi, w związku z czym jest dla nich niedostępny.

Komputer, jak wiemy, wykona wszystko. Będzie robotem-żołnierzem, który nigdy się nie boi, robotem tak miniaturowym, że wyczyści arterie zaczopowanego serca, robotem renesansowym albo też robotem, który da się zwariować. Ale nie będzie w stanie zostać częścią naszego świata, w którym po prostu nie może się – naturalnie – odnaleźć. Będzie modelem człowieka, ale nie będzie człowiekiem.

Reżyser Levinson punktuje brutalność filmu stukiem opon w żelazne kraty mostu, wyciem urządzenia reagującego na dym, jazgotem miejskich reklam telewizyjnych. Wśród tego drobna figurka – aktor, którego postać staje się uosobieniem losu człowieka totalnie odosobnionego, a więc nierzeczywistego.

1. Amerykę dopadła trzecia, największa fala zbrodni. Przeciętnie człowiek jest mordowany co dwadzieścia sześć minut, z tego same gangi zabijają więcej niż jedną osobę dziennie. Ponieważ gangi posiadają karabiny maszynowe AK-47 oraz ich izraelskie odpowiedniki zwane Uzi, karetki pogotowia w Los Angeles zaczęły stosować technikę opatrywania ran praktykowaną w Wietnamie.

2. Japończycy, którzy traktują Nowy Jork jak swój dwudziesty piąty przylądek, zakupili ścięty u szczytu, popielaty drapacz chmur Citicorp, dom handlowy Tiffany przy Piątej Alei, historyczny hotel dla literatów Algonquin oraz fortepian z filmu Casablanca.

3. Tom Wolfe napisał bestseller The Bonfire of the Vanities (Ognisko próżności, wyd. pol. 1996) o Nikim z Wall Street, zamieszkującym warte trzy miliony dolarów mieszkanie przy wytwornej Park Avenue, niejakim i nijakim McCoyu. Traci on wszystko, to znaczy to, co ma – przez manipulacje nieuczciwych prawników, bezwstyd nędznych dziennikarzy oraz gniew podklasy kolorowych. Książka jest siedmiusetstronicowym protestanckim kiczem bez większych walorów literackich.

4. Sześć milionów Amerykanów używa narkotyków. Koka to roślina, narcos to sprzedawcy koki, która rośnie w demokratyczno-paramilitarnej Kolumbii, gdzie w górach są skryte laboratoria i gdzie śmierć jest przemysłem. Narcos noszą broń, koszule od Armaniego, spodnie od Calvina Kleina, latają samolotami, zatrudniają architektów, którzy projektują im rezydencje, osiemdziesiąt procent posyła dzieci za granicę. Przewidująca ludność zapisuje się do spółdzielni pogrzebowych, aby zmniejszyć koszty pochówków. Narkotyki wpływają do Stanów przez port Miami.

PS do punktu czwartego: amerykańscy liberałowie i intelektualiści, którzy przejmują się bardzo, że kryminaliści leżą w więzieniu na zbyt twardym sienniku, uciekają od problemu wojny z narkomanią.

5. Polowanie na Salmana Rushdiego, autora Szatańskich wersetów – prowadzi je około stu tysięcy szyitów, część z nich to Hindusi – unaoczniło ciekawe zjawisko. Azyl, jedyna nadzieja i wolność prześladowanych, już nie działa. Kara śmierci przekroczyła granice jednego kraju. Ta książka z kolei, baśniowo-kalejdoskopiczna, jest fantastyczną przygodą, jak jazda konno przez cywilizacje, kultury, stratosfery, rozmaite nasze wcielenia i fantasmagorie. Ona ma ogromne walory literackie.

6. Yuppies – jedyna klasa młodych w historii USA (w historii świata?), która ma pieniądze – „grają” dalej w karty kredytowe, czyli tak zwane w Polsce plastiki. W zeszłym roku poszło tak na zakupy i konsumpcję – sto osiemdziesiąt sześć miliardów dolarów.

7. Powieściopisarka Joyce Carol Oates ukuła termin „patografia” na określenie biografii – brudów z życia sławnych twórców, takich jak Hitchcock, Picasso lub też wielkich sław jak Elvis Presley i Jackie O.

8. Julia Kristeva, feministka z epoki postmodernizmu (Po-Mo), Bułgarka mieszkająca w Paryżu, stwierdza, że jedyną osobą w XX wieku, która jest w stanie zachować niewinność – jest emigrant.

9. Amerykanie kochają szosy. Gdyby cała ludność Kalifornii wyszła z samochodów, zabrakłoby dla nich miejsca.

PS do punktu dziewiątego: O Amerykanach – Amerykanie są naiwni i przyjacielscy, ale nie wtedy, kiedy chodzi o pieniądze. Pieniądz jest grą, a w grze trzeba wygrywać. Amerykanin jest opanowany, rozluźniony i wolałby sport. Ale stoczy morderczą walkę, o ile zajdzie potrzeba.

Wracam do okienka telewizji. Kiedy skaczę po kanałach, zatrzymuję się na reklamach, które są lepszej jakości, ambitniejsze niż seriale i filmy. Grafiki komputerowe zrewolucjonizowały animację, rekreację, symulację. Malutkie punkciki komputerowe, jak żaróweczki, potrafią rysować niczym najcieńsze pióro, malować jak największy pędzel w szesnastu milionach kolorów i w ciągu sekund.

Grafikami komputerowymi konstruuje się wizję końca świata lub inwazji karaluchów, można uwidocznić działania matematyczne, udostępnić chirurgom trójwymiarowe obrazy wnętrza organów, symulować w okularach-ekranach bitwy powietrzne.

Wpatruję się w tańczące litery, w tańczące owoce, w śpiewające tubki pasty do zębów. Patrzę na tabletkę aspiryny, która rozpuszcza się w żołądku. Potem widzę następującą reklamę: niemowlęta jak aniołki, krągłe, różowawe, szybują błogo w lekkim powiewie po rozsypanych na błękitnym niebie pienistych chmurkach. Nie, nie będzie dupki, reklamy pieluch, zakatarzonego nosa, zakatarzonej pupki (to jest passé). Oto wśród dzieci szybują, łagodnie się obracają zielone banknoty.

Ciałka, chmurki, dolary, krągłe dolary, rozkoszne dolary. Te dzieci już w wieku lat ośmiu będą rywalizować z ambitnymi harmonogramami swoich rodziców. Będą miały depresję. Zostaną bowiem obciążone odpowiedzialnością za sukces rodziny, która staje się biznesem.

Z zaciekawieniem oglądam nocny program Davida Lettermana. Zaczyna wtedy, gdy kończy kalifornijski weteran, nieśmiertelny Johnny Carson. Letterman jest czterdziestolatkiem, ubranym klasycznie, w stylu licealisty. Do tego mierzwi czuprynę, czochra brwi, robi się na straszliwe bobo. Nie kłaniając się kulturze masowej, manifestuje swoje wyraźne obrzydzenie masami, obraża rozmówców, atakuje fizycznie swą wierną widownię, rzuca ze sceny w widzów pieczone kartofle w skórce, piecze dla nich surowe kurze piersi na masce swojego samochodu zaparkowanego przed studiem, sprowadza na scenę swego studia właściciela z psem, który to pies pije mleko z ust leżącego na wznak pana jak z miski.

Na Wielkanoc David Letterman sprowadził kruchą staruszkę ze Środkowego Zachodu, która, jak objaśnił, pochwalić się może utworami poetyckimi recytowanymi uprzednio w lokalnym kółku. Jako propozycję alternatywną ten komik kiczu zaproponował widowni „najgrubszego mężczyznę w hamaku pełnym jaj”. Publiczność zdecydowała od razu. Poetka została cichutko przesunięta na zaplecze, a na scenę wkroczył wielce otyły mężczyzna, który zadem zsunął się w hamak wypełniony po brzegi świeżymi jajkami. Komik sadysta powtórzył następnie scenę w zwolnionym tempie. Jajeczna masa wyciekała z hamaka, ukazana w zbliżeniu, w scenie odegranej po raz drugi.

Fenomen powyższy zasługuje na uwagę. Jest to rodzaj nostalgii za tym, co Amerykanie – i świat, który na nich patrzy – uważają za the real thing, a co oznacza surowo skonwencjonalizowany obraz życia i sztuki, z takimi elementami jak Dziki Zachód, bicie po mordzie, kurwy z miejscowego burdelu. Z czasów gorączki złota, z czasów, kiedy wielbiono nieobrobiony surowiec kowbojów, kapitalistów, musicale, filmy z tematem (Grona gniewu), twarze z tematem (Henry Fonda). Tej samej Ameryki, która uojcowiła Anglika, Alfreda Hitchcocka (w istocie mistrza kina klasy B), i pozwoliła mu oprzeć się na podstawowych meloingrediencjach: na wściekłości, zazdrości, schodach wywołujących zawroty głowy, szklance mleka (podświetlonej od środka), podejrzanej o zawartość trucizny.

Podczas śniadania w Iona College zastanawiamy się, czy przeszczepione serce zatrzyma w nowym ciele emocje, uczucia dawcy, jego osobowość, jego seksualną tożsamość. Mówimy również o androginiczności lat osiemdziesiątych (kobiety wyrabiają sobie bicepsy à la Rambo, a mężczyźni powiewają luźnymi spodniami jak woalką).

Nagle kolega, wybujały blondyn, zrywa się i wyciąga portfel z tylnej kieszeni spodni. Wpisuje coś pospiesznie do prawa jazdy. „Co tam zapisałeś?” – nie mogę się powstrzymać od pytania. „Byłbym zapomniał – odpowiada. – Dorzuciłem do wszystkich organów, które już podarowałem szpitalowi Johna Hopkinsa w Baltimore (choć żona sprzeciwiała się bardzo), jeszczee swojego penisa”.

O.J. Simpson – nekrolog procesu

W przeddzień ogłoszenia wyroku w poszlakowym procesie karnym O.J. Simpsona jeden z wielu konkurujących ze sobą kanałów telewizji amerykańskiej przedstawił czterogodzinny program, którego gościem był przysięgły usunięty z ławy za robienie notatek do książki. Jego żona trzymała w ręku jej nowe wydanie. Tematem gorączkowej dyskusji był werdykt, który czekał już w sądzie w zapieczętowanej kopercie do następnego ranka. Elektryzująca wiadomość o tym, że ława przysięgłych po dziewięciu miesiącach procesu ustaliła werdykt zaledwie w cztery godziny po zakończeniu postępowań, wydawała się wskazywać na oczywistą dla białej Ameryki winę Simpsona.

Były przysięgły, który spędził trzy miesiące w ławie przysięgłych, dzięki telewizji otrzymał szansę na wygłoszenie swego ostatniego słowa. Powiedział, że on osobiście – jak i reszta z dwunastu przysięgłych – uważa Simpsona za mordercę, który zostanie uniewinniony. Ta przepowiednia werdyktu w wigilię jego ogłoszenia wydawała się w tym momencie niedorzeczna, wręcz groźna. Wprawdzie narzędzia zbrodni – nóż oraz skrwawiony dres mordercy – nie zostały odnalezione, pozostało jednak mnóstwo niezbitych dowodów poszlakowych – brak alibi, ślady butów, krew oskarżonego na miejscu zbrodni, a także w jego domu, w samochodzie, na jego dywanie oraz skarpetkach rzuconych na ziemię po morderstwie.

Pod koniec procesu jeden z prokuratorów podsumował błyskotliwą, acz pokrętną obronę oskarżonego, nazywając ją zasłoną dymną. Używając pięknej metafory, określił sprawiedliwość jako niemowlę zagrożone w płonącym domu. Apelował do ławy przysięgłych, by przedarła się przez gęsty dym fałszu i uratowała niemowlę. Tak się nie stało.

Obrona, złożona z ponad dziesięciu tuzów adwokackich Stanów Zjednoczonych, którzy pospieszyli reprezentować zamożnego klienta, podważyła prawie każdy dowód. Podważyła również wiarygodność świadków oskarżenia, łącznie z wiarygodnością detektywa odpowiedzialnego za dostarczenie głównego dowodu – pary skórzanych rękawiczek należących do oskarżonego, splamionych krwią Simpsona oraz krwią jego ofiar. Główny architekt obrony, Afroamerykanin Johnnie Cochran, już na samym początku ustalił scenariusz procesu. Zapowiedział, że udowodni bezsprzeczną zmowę prokuratury, policji, FBI oraz laborantów działających w porozumieniu przeciw czarnemu Simpsonowi. Grając kartą rasistowską, przemówił wymownie do ławy przysięgłych, składającej się w ostatnie fazie procesu z ośmiu czarnych kobiet, jednego czarnego mężczyzny, jednego mężczyzny o latynoskim pochodzeniu oraz dwóch białych osób. I tak postawił proces na głowie. W wyniku jego niezaprzeczalnie błyskotliwych, choć nadmiernie demagogicznych manipulacji na wielce elastycznym prawie amerykańskim, oskarżonym procesu stał się nie O.J. Simpson, ale policjant – szczupły blondyn Mark Fuhrman. To on zauważył jedną ze splamionych krwią rękawiczek opodal dwóch ofiar zbrodni – zadźganej nożem eksżony oskarżonego, Nicole Simpson, oraz jej młodego przyjaciela, Ronalda Goldmana. Detektyw został wysłany przez przełożonych z miejsca zbrodni do znajdującej się kilka mil dalej rezydencji O.J. Simpsona, aby zawiadomić go o śmierci byłej żony. Zajrzał do białego SUV-a marki Ford zaparkowanego w pośpiechu przed domem oskarżonego. Odnalazł ślady krwi między innymi na lewych drzwiach samochodu i na kierownicy. I to on podniósł z ziemi drugą skrwawioną rękawiczkę, leżącą wśród opadłych liści na tyłach domu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Okładkę i kartę tytułową projektował: Maciej Sadowski Na okładce wykorzystano zdjęcie: Mana Raya Noire et blanche Redaktor prowadzący: Anna Rucińska Redaktor: Małgorzata Poździk Korektor: Elwira Wyszyńska Zdjęcia na wkładce pochodzą z archiwum rodzinnego

Partnerem wydania jest Stowarzyszenie Autorów ZAiKS

© Man Ray 2015 Trust / ADAGP, Paris, 2025 © Copyright by Krystyna Prendowska, 2025 © Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2025

Wydanie I elektroniczne

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

ISBN 978-83-07-03654-0