Ostaniec, czyli ostatni świadek - Jerzy W. Borejsza - ebook

Ostaniec, czyli ostatni świadek ebook

Jerzy W. Borejsza

4,7

Opis

Znany w świecie historyk totalitaryzmów Jerzy W. Borejsza (rocznik 1935) jest dzisiaj ostatnim, który ocalał z dwóch rozgałęzionych niegdyś rodzin. Gdy jego najbliżsi ginęli jako Żydzi z rąk Niemców, był małym dzieckiem. Nie był jeszcze pełnoletni, kiedy umarł Stalin. Już jako zawodowy dziejopis potrafił odnaleźć niedostępne dokumenty i nałożyć je na strzępy pamięci dziecka, na własne archiwum prywatne.

Jest też ostatnim, który zdążył porozmawiać z ministrami Mussoliniego i ambasadorami Stalina w krajach faszystowskich. W swojej najnowszej książce opowiada między innymi o tym, jak ten sam Rosjanin stalinizował i destalinizował ZSRR, i o tym, jak latem 1939 roku niemiecki dyplomata ostrzegał amerykańskiego polityka przed paktem Stalina z Hitlerem. Opisuje wiele wybitnych postaci polityki i nauki, które spotkał na swojej drodze. Nie brakowało historycznych postaci i wśród jego bliskich. Dzieje tej rodziny stanowią ważne fragmenty historii polskiej, żydowskiej i europejskiej.

Borejsza jest świadkiem wyjątkowym. Ostańcem.

W roku 2018 rozpocząłem osiemdziesiąty czwarty

rok życia. I widzę, jak przez Polskę i Europę

przetacza się nawrotna fala ruchów bądź reżimów

autorytarnych. Jednym z filarów propagandy,

na których się wspierają, jest fałszowanie historii.

Prawda historyczna często przestaje w takich

warunkach istnieć.

W czasie, kiedy w Polsce i w krajach naszego

regionu tworzy się orwellowskie „ministerstwa

prawdy”, kiedy fałszowanie przeszłości,

czyli kłamstwo historyczne, przykrywa się

dwoma połączonymi a nieprzystającymi do

siebie słowami „polityka historyczna”, tym

bardziej poczuwam się do dania świadectwa,

często ostatniego, ludziom, których znałem,

i wydarzeniom, które obserwowałem

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 609

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (11 ocen)
8
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mojej Żonie Katarzynie

1. Zanikło, zapomniano, zostało...

Jestem dziejopisem wieku XIX, stulecia dokumentów pisanych i przekazów utrwalonych na papierze. Mogłem się więc przekonać, jak wiele jednostek i wydarzeń znika, gdy zabraknie dokumentacji. Rosyjskie porzekadło nie na darmo powtarza prawdę carskiej policji, że człowiek bez dokumentu jest żuczkiem, jest niczym (czełowiek biez bumażki bukaszka). Przestaje istnieć.

Jako historyk dwudziestowiecznych totalitaryzmów natrafiłem na zdanie Benito Mussoliniego: Umarli nie opowiadają historii. Tak uzasadnił rozkaz rozstrzelania jeńców – włoskich anarchistów i komunistów – wziętych do niewoli przez oddziały walczące pod rozkazami Francisco Franco podczas wojny domowej w Hiszpanii. Duce uważał, że ci, którzy nie przeżyją, nie zostawią własnego zapisu, nie zaskarżą go przed trybunałem historii. Przestaną istnieć.

W roku 2018 rozpoczynam osiemdziesiąty czwarty rok życia. I widzę, jak przez Polskę i Europę przetacza się nawrotna fala ruchów bądź reżimów autorytarnych. Jednym z filarów propagandy, na których się wspierają, jest fałszowanie historii. Dwóch czy trzech polityków rozbija wielkie Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, ignorując opinie setek historyków z Polski i świata. Prawda historyczna często przestaje w takich warunkach istnieć.

W czasie, kiedy w Polsce i w krajach naszego regionu tworzy się orwellowskie „ministerstwa prawdy”, kiedy fałszowanie przeszłości, czyli kłamstwo historyczne, przykrywa się dwoma połączonymi a nieprzystającymi do siebie słowami „polityka historyczna”, tym bardziej poczuwam się do dania świadectwa, często ostatniego, ludziom, których znałem i wydarzeniom, które obserwowałem.

Wiele lat spędziłem poza Polską w kilkunastu krajach europejskich, spotkałem na różnych drogach setki ludzi, chętniej piszę o nieznanych niż o kolegach i przyjaciołach, którzy już doczekali się not encyklopedycznych, ksiąg pamiątkowych i biografii. Daty życia podaję niekiedy przy postaciach mniej dzisiaj znanych. Te osiemdziesiąt parę tekstów to tylko fragmenty mojej pamięci. Spisywałem je oddzielnie przez wiele lat jako odrębne szkice, stąd niekiedy powracam do tych samych zdarzeń i świadomie nie unikam powtórzeń.

Czternaście szkiców (nr: 16, 17, 35, 37, 40, 41, 55–58, 61–63, 66), które umieściłem w „Ostańcu”, było w ciągu ostatnich dwudziestu lat publikowanych po polsku, francusku, niemiecku i rosyjsku, przeważnie w księgach pamiątkowych, a niekiedy w prasie.

Może uda mi się przygotować jeszcze wersję bardziej kompletną moich wspomnień.

2. Nieistnienie

Staliśmy z moim przyjacielem Leonem na placu Wiktora Hugo w Paryżu. Był rok 1991. Leon, od ponad trzydziestu lat we Francji, wykrzykiwał: – Teraz na świecie jest nie jeden Wiktor Hugo, są dziesiątki, setki, mrowie, mrowie, mrowie. Być sławnym na całym świecie? To osiągnęło tylko kilku ludobójców: Hitler, Stalin, Mao Zedong. A światowe znaczenie pisarzy czy malarzy? To już minęło razem z dziewiętnastym wiekiem. Po co spisywać wspomnienia? Tym bardziej: po co to czynią ludzie trzeciego rzędu? A jednak, kiedy nas spopielą po śmierci, jest to często jedyne dostrzegalne, co po nas zostaje, ślad, żeśmy istnieli. Spisane, wydrukowane, przekłamane widzenie własnego życia. Często jesteśmy jedynymi świadkami we własnej sprawie.

Leon był już obywatelem francuskim, kiedy położyłem mu na stole polską wersję „Malowanego ptaka” Jerzego Kosińskiego. W 1990 roku brałem udział w Warszawie w jej promocji z udziałem autora. Leon nie był zachwycony książką. Co więcej, powiedziałbym, że nie był zaskoczony bezmiarem ciemnoty i okrucieństwa spiętrzonych u Kosińskiego. Sam Leon jako mały sierota wlókł się przez te tereny podczas wojny: przez to niedookreślone w książce pogranicze Polski, Litwy, Białorusi czy może i Ukrainy. Mnie rzucała się w oczy równoległość losów Chłopca z książki (domniemanego Jerzego Kosińskiego) i Leona. Leon jej nie dostrzegał.

– Są fragmenty, które mogę uznać za prawdę – mówił Leon. – Ale ileż tu jawnego zmyślenia, mistyfikacji, zabawy w symbole. To baśniopisarstwo. Pour épater les bourgeois (aby zadziwić mieszczuchów). Aby oszołomić amerykańskiego czytelnika, aby zdobyć pieniądze i sławę. A tam był wszędzie mord, strach i głód. I tylko to. I po prostu to.

Po paru latach Leon powrócił do tematu. Jego milionerska firma plajtowała. Stawał się rentierem, emerytem.

– Nie wiem, czy i co z tego, co Kosiński opisuje, przeżył naprawdę. Ale mogę ci opowiedzieć trochę o moim życiu podczas wojny.

Wreszcie w 1995 roku, w willi Leona w Asnières pod Paryżem nagrałem cztery taśmy jego wspomnień. Czy z tekstu wyłaniają się życiorysy równoległe? Obaj, Kosiński i Leon, pochodzili z Łodzi, z rodzin Żydów polskich, byli prawie równolatkami. Pierwszy urodził się w 1933 roku, drugi w roku 1929. Obaj, dobre dziesięć lat po wojnie, wyemigrowali z Polski. Obaj z bardzo różnym powodzeniem usiłowali robić karierę na Zachodzie. Obaj bardzo żarłocznie korzystali po wojnie z życia. Obaj mieli po wojnie rozchwianą psychikę. Z latami coraz bardziej. Wreszcie obaj, Leon zawsze i bezpośrednio, Kosiński mniej wyraziście, dawali wyraz temu, że Armia Czerwona ocaliła im życie. Czy było więcej paraleli?

Kosiński pochodził z zamożnej mieszczańskiej rodziny Lewinkopfów. Przeżył wojnę z rodzicami we względnym dostatku. Ukrywali się. Szantażowano ich, ale i pomagano. W przeżyciach Chłopca – bohatera „Malowanego ptaka” niewiele jest realiów z miejsca ich rzeczywistego pobytu – Sandomierszczyzny. Jest to niezwykle drastyczny obraz ludzkiego okrucieństwa i wynaturzeń na wschodnich krańcach dawnej polskiej Drugiej Rzeczypospolitej. Gwałt, przemoc, nienawiść – spotęgowane zło i niemal wyłącznie zło bije z każdej strony „Malowanego ptaka”. Czytelnik widzi polską wieś jako piekło dla „Innych”, wyraźnie jest to piekło dla Żydów, piekło dla Cyganów. Powieść Kosińskiego nie była tylko wizją, fantasmagorią. Pisząc „Malowanego ptaka”, posiłkował się zapewne opowieściami innych, którzy przeżyli wojnę w warunkach o wiele bardziej tragicznych niż on. Poznał wielu takich. Wydaje się, że i z Leonem mógł się zetknąć w domu sierot żydowskich we Wrocławiu.

Do cudem ocalonych należał Leon, nazywany przez znajomych Lońkiem.

Byłem od niego młodszy fizycznie o sześć lat, ale w doświadczeniu życiowym dzieliły nas dziesięciolecia. Poczuwał się do mnie, wielokrotnie w życiu mi pomagał. Był przy mnie, kiedy chorowałem w Moskwie czy w Paryżu. Dzięki niemu jako młody chłopak miałem liczne wejściówki i do Teatru Wielkiego w Moskwie, i do Opery Paryskiej. Poznałem go w domu mojego przyszywanego wuja, technika dentystycznego i filantropa, Bronisława Elkany Anlena. Bronek żonę i dziecko stracił w warszawskim getcie. Sam na Pawiaku ocalał jako ministrant przygarnięty przez księdza Anatola Sałagę. Po wojnie Bronek pomagał dziesiątkom młodych ludzi, Żydom i Polakom. Leonowi pomógł przy zdawaniu matury, a później zasugerował mu, aby ubiegał się o przyjęcie do słynnego moskiewskiego Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej (GITISu). Loniek wiedział, że to światowe centrum dla ludzi baletu, nie miał jednak złudzeń odnośnie do samego systemu radzieckiego. Opinie swoje musiał zapewne zbyt głośno wyrażać. Wydalono go z uczelni. Moja matka załatwiła przywrócenie go na studia, interweniując u ówczesnego sekretarza KC PZPR i swojego znajomego, Władysława Matwina.

Dopiero w 1950 roku Loniek odnalazł w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie dokumenty rodziny: ojca, matki i trzech sióstr. Wszyscy zostali zagazowani w niemieckim ośrodku zagłady Kulmhof (Chełmno) nad Nerem. Leon dotarł w dokumentach do jedynego zdjęcia kobiecego, jakie ocalało po jego rodzinie. Stało u niego zawsze przy łóżku, jako zdjęcie jego matki. Nie mówił o tym, ale nie miał całkowitej pewności, że jest to ona. Poszukiwanie rodziców po wojnie przez całe życie, nieudane próby stworzenia rodziny (był dwukrotnie zaręczony), poszukiwanie ludzkiej miłości zdominowały życie Lońka. Wuj Bronek dwudziestokilkuletniego Leona po prostu adoptował w latach pięćdziesiątych. Eleazar Leon Rozen z urodzenia, stał się z adopcji Leonem Anlenem.

Kosiński był chłopcem ze Śródmieścia Łodzi, z zasymilowanej rodziny polskich Żydów. Loniek mieszkał w suterenie wśród biedoty na Bałutach, na ulicy Browarnej pod numerem pierwszym. Od małego mówił po polsku, chodził do polskiej państwowej szkoły, ale rozumiał też wszechobecny na Bałutach jidysz.

Do sutereny, w której mieszkali, nigdy nie dochodziło słońce. Było to jedno duże pomieszczenie, podzielone przepierzeniem na dwa. Małym Leonem wiele zajmowała się najstarsza siostra Bluma. Rodzice byli zapracowani: ojciec jako tapicer, matka zarabiała szyciem. Ojciec wracał późno, kiedy Loniek już spał. Przynosił pączki. Loniek dopadał do nich, kiedy budził się w nocy.

Wojna wytarła wspomnienia dzieciństwa Leona. W roku 1995 pamiętał swoje ulubione danie: placki kartoflane z cukrem. Nie mógł sobie przypomnieć imienia ojca.

Kiedy odsłuchuję taśmy z jego głosem, dociera do mnie, że o pierwsze dziesięć lat życia dopytywałem go bezlitośnie i szczegółowo. Potem, już słysząc o ogromie nieszczęść, jakie przyniosła Lońkowi wojna, nie śmiałem drążyć. Nie zakłócałem dalszego potoku jego opowieści.

Na podwórzu przed sutereną Lońka nie rosło żadne drzewo. Nie pamiętał, czy miał zabawki. Na pytanie, czy były jakieś zwierzaki, przypomniał sobie, że razu pewnego znaleźli w mące mysz.

Z przedmiotów w suterenie zapamiętał maszynę do szycia, którą matka kupiła na raty. Mieli wokoło sąsiadów żyjących i mieszkających podobnie.

W 1949 roku Leon pojechał do Łodzi odnaleźć ślady dzieciństwa. Łudził się, że ktoś przeżył. Po cichu nie chciał wierzyć, że rodzice i trzy siostry zniknęli bez śladu. Dokumenty o tym znalazł rok później w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie.

W Łodzi pojechał na ulicę Browarną. W suterenach było pusto. Kiedy w swojej zobaczył skład węgla, wybuchnął płaczem. I zrozumiał bezapelacyjnie, że jest sam. Pół wieku później mówiąc o tym, znowu zaniósł się płaczem.

Ileż tysięcy, ba, setek tysięcy ludzi różnych narodowości żyło po wojnie nadzieją i złudzeniami, że ich najbliżsi przetrwali, że gdzieś, kiedyś się odnajdą. Ja sam, już dorosły, kiedyś w 1959 roku o zmierzchu w Strasburgu roiłem, że para starszych ludzi, którzy stanęli i zaczęli mi się przypatrywać, to mogą być moi dziadkowie z Wołynia...

Leon miał dziesięć lat, kiedy wraz z wybuchem wojny pojawił się strach. Bał się wychodzić z domu. Ojciec zdecydował się na wyjazd z niemieckiej już Łodzi do sowieckiego Białegostoku. Matka została w Łodzi. Dzieci pojechały z ojcem. Loniek pamiętał rosyjską kontrolę graniczną. Po pewnym czasie ojciec oddał Lońka do domu dziecka. Były tam dzieci różnych narodowości. Tapicer Rozen nie znalazł sobie miejsca w sowieckim Białymstoku. Wrócił z córkami do Łodzi. Może nie godził się na rozstanie z żoną i to było motywem jego działania? Loniek już nigdy nie zobaczył swoich bliskich.

W domu dziecka spędził cały rok. Kiedy Białystok zajęli Niemcy, dzieci żydowskie wyrzucono stamtąd na ulicę. I niebawem znalazł się w getcie białostockim. Miał trzynaście lat. Zdawał sobie sprawę, że Niemcy mordują Żydów bez pardonu: wszystkich. W sierpniu 1942 roku uciekł z getta białostockiego na wieś. Przygarnęli go jacyś biedni gospodarze jako pastucha. Pożytek z niego był niewielki: był zwinny, ale mały i słaby. Z nadejściem zimy gospodarze go wyrzucili. Ale z kołdry zrobili mu ubranie.

Loniek wrócił do Białegostoku. Próbował dostać się do swojego dawnego domu dziecka. Ale ten stał się czysto aryjski. Prowadziły go zakonnice. Nie dały mu jeść, wygoniły go. Samotny starał się znaleźć dla siebie ratunek. Postanowił udać się... w kierunku Związku Radzieckiego. Wiedział, że tam nie mordują Żydów.

Wyszedł z miasta idąc cały czas w tłumie na chodniku, uważając żeby nie mieszać się z Żydami zmuszonymi do poruszania się tylko po jezdni. Po wyjściu z miasta tułał się wiele dni. Spał w lesie. Jak wspominał, w lesie najgorszy był strach dziecka przed wilkami.

Pewnego dnia spostrzegł Lońka kolejny gospodarz i podwiózł go do wsi, gdzie znowu został pastuchem. Siedem kilometrów przed dużą osadą Krynki. Nowi gospodarze byli dobrzy dla niego. Ale praca dla małego chłopca z miasta była ciężka: karmić świnie, poić konie, pilnować stada. Nie zawsze dawał sobie radę z powożeniem końmi.

Nie miał z kim rozmawiać, nikt go niczego nie uczył. Zmieniali się jego gospodarze. Niektórym – jak mówił – był potrzebny jak bydło. Stale odczuwał brak rodziców. W chwilach, kiedy nie czuł się bezpośrednio zagrożony, wciąż o nich myślał.

Lubił tańczyć. I kiedy zapominał, gdzie jest i kim jest, włączał się niekiedy w wiejskie potańcówki. Mały, ładny, tańczący czarny chłopiec był akceptowany przez kobiety z okolic Krynek. W tych okolicach, które sam dobrze znam, Białorusini, Ukraińcy i Polacy byli wymieszani w różnych wioskach. Może łatwiej było się ukryć, nie każdy mówił czysto po polsku. Niemniej, podczas jakiejś zabawy jeden z gospodarzy doniósł obecnemu tam Niemcowi, że tu się kręci „mały Żydek”. Niemiec wyciągnął pistolet, aby zastrzelić Lońka. I rzecz niesłychana – obecne na potańcówce kobiety wyrwały go z rąk Niemca i ocaliły.

Loniek chciał być taki jak jego gospodarze, nauczył się pacierzy, modlił się rano i wieczorem, chodził do kościoła. Ale był inny. Może Żyd, może Cygan? Jego gospodarze woleli tego nie sprawdzać. Ale musiał pójść z nimi do spowiedzi. Nie wiedział, jak się to robi. Nie rozumiał, co to są grzechy. Ksiądz połapał się, że z przybłędą coś jest nie w porządku. Kazał mu opuścić konfesjonał. Loniek zaparł się rękoma i nogami, że konfesjonału nie opuści. Pod konfesjonałem czekali jego gospodarze. Byłby zdemaskowany. Pewno by go wyrzucili.

Wspominając po latach powtarzał mi: Chcesz tylko żyć, żyć i tylko żyć. I wszędzie strach, dużo strachu.

Jedyną książeczką, jaką miał, był modlitewnik. Z niego Loniek wyczytał, że istnieje raj w niebie. Pewnego dnia postanowił się tam dostać. Porzucił stado, którego pilnował, i ruszył w kierunku horyzontu. Po wielu kilometrach przekonał się, że nie dojdzie. Zawrócił. Stawił się z powrotem w nocy. Krowy wróciły same. Ale i tak mocno oberwał za nieudaną wyprawę do nieba. Po tym doświadczeniu pozostał w nim głęboki żal do książeczki-modlitewnika.

W 1944 roku zaczął się przybliżać front. Kiedyś cudem uchronił się od pocisku, kiedy pasł krowy. W Krynkach ulokował się jakiś sztab czerwonoarmistów. Kiedy weszli tam Rosjanie, Loniek uciekł ze swojej wsi do Krynek. Chciałem żyć, absolutnie chciałem żyć, stałem przed budynkiem dzień i noc, prosiłem, żeby mnie wzięli. Ulitował się pułkownik, Żyd rosyjski. Loniek został synem pułku.

1. Pierwszy z lewej Loniek jako syn pułku (1944).

Człowiek może tyle znieść [to słowa Lońka z nagranej w 1995 roku taśmy – J.W.B.]. Ja się nie myłem miesiącami. I goiłem się miesiącami z różnych parchów i ran... Rosjanie ubrali go, trzymali przy sztabie. Podobno uczyli go po trochu stolarki, krawiectwa i fryzjerstwa. Jako syn pułku dotarł ze swoją jednostką do Berlina. Dłużej stacjonował w Neustrelitz. Przeżył niejedno bombardowanie.

Zwycięska Armia Czerwona pokazała piętnastoletniemu chłopcu morderstwa, trupy i gwałty. Z niedomówień Leona pojąłem, że zbiorowe gwałty na Niemkach musiały mu utkwić w pamięci. Czy jego wędrówka do homoseksualizmu nie miała związku z przeżyciami Lońka syna pułku?

Sam brał być może udział w rozbijaniu luster, obrazów, w niszczeniu mieszczańskich domostw niemieckich. W Niemczech pozostał do 1946 roku. Potem wysłano go z jakimś powracającym do domu oficerem do Odessy. Znalazł się w wojskowej szkole muzycznej. Uczył się gry na flecie. Był do tego za słaby. Przeniesiono go do działu bębnów i ksylofonów. Zawadził i o słynną w Odessie szkołę muzyczną Stolarskiego.

Nie wiedział, co to właściwie jest Polska. Ale i w Odessie nie znalazł sobie miejsca. Bijatyki i bałagan w wojskowej szkole muzycznej przesądziły o tym, że uciekł na dachu pociągu Odessa–Lwów. Na bilet pieniędzy nie miał.

We Lwowie żył na dworcu, trudnił się żebraniem. Odnalazł jakiś komitet żydowski, który dał mu pokój, jedzenie i pieniądze. Ze Lwowa przedostał się do Krakowa, z Krakowa do Wrocławia. I tu w domu sierot żydowskich zaczęła się repolonizacja Leona.

We Wrocławiu na kursach wieczorowych nauczył się czytać i pisać po polsku. Zacząłem rozumieć, że istnieje świat, kultura; poszedłem do Opery Wrocławskiej jako małpa i zacząłem pochłaniać kulturę. W niewielkiej torbie fotosów i dokumentów, jakie pozostały po Leonie jest niesamowite zdjęcie z 1947 roku z nadbrzeża Odry. W rzece pluszczą się małe dzieci, a na brzegu w półwojskowym mundurze tańczy Leon. Widać, że cieszy się życiem. Ma osiemnaście lat. Mimowolnie fotos nakłada się na film Roberto Benigniego o ukrywaniu przed dzieckiem prawdy, że otacza je rzeczywistość Auschwitz. „La vita è bella” – „Życie jest piękne”.

2. Przeżył wojnę. Dwa lata później na tle ruin Wrocławia.

Jerzy Kosiński swoją fikcją, czy jak sam ją nazwał wizją literacką, dostał się do dziesiątków encyklopedii i podręczników. Istnieje nadal ćwierć wieku po śmierci.

Leon Anlen, chłopiec tańczący na wiejskich zabawach czasu wojny w okolicach Krynek, dotarł do Opery Paryskiej. Byłem przy jego rozmowie z najsłynniejszym z francuskich tancerzy Serge Lifarem. Zniósł we Francji wiele upokorzeń. Otworzył własne kursy tańca w Salle Pleyel. Ale nie został wybitnym choreografem. Na domiar wszystkiego po wypadku na skuterze, który zresztą nie on spowodował, wstawiono mu gwoździe w kości nóg. Nie mógł już być nawet nauczycielem tańca... Mozolnie szukał innych dróg przeżycia. Przebijał się jako handlowiec, producent nowości technicznych, kolekcjoner starych zwierciadeł. Dorobił się stopniowo dużego majątku. W jego willi poznałem słynną tancerkę Christiane Vaussard oraz licznych specjalistów od badań podmorskich ze szkoły Jeana-Yves Cousteau, syna słynnego oceanografa.

3. Najlepsze lata we Francji. Leon ze słynną tancerką Christiane Vaussard.

Ale do encyklopedii się nie dostał.

Zmarł w grudniu 1999 roku. W odstępie zaledwie kilku tygodni po nim zmarli kolejno jego francuski partner życiowy Roger i żona tego ostatniego. Wszystko, co Leon zostawił, odziedziczyła ich córka, nienawidząca go jako homoseksualisty. Mówiono o AIDS... Prochy Leona rozsypano w nieznanym miejscu. Pamiątki zniszczyła francuska rodzina jego partnera. Ariela – przyjaciółka Leona z domu sierot żydowskich – ocaliła dla mnie po nim garść dokumentów i fotografii w byle jakiej plastikowej torbie.

Leon, który przeżył wiele z tego, co wymyślił Kosiński, żyje już tylko w moim archiwum i w mojej wdzięcznej pamięci. W przestrzeni publicznej nie istnieje.

3. Moja matka

Gdy umierała w styczniu 2004 roku, miała bez mała dziewięćdziesiąt dwa lata. Ja – sześćdziesiąty dziewiąty rok życia. Jak opowiadała mi gosposia mojej mamy: – Zamartwiała się, jak pan przeżyje jej śmierć. Czy pan to wytrzyma? Kiedy miałem sześć lat, wojna rozłączyła nas z ojcem. Z dziennika jego wojennych peregrynacji widać, ile razy wracał wspomnieniami do żony; widać, że to dla niej pisał ten dziennik, zakładając, że sam może zginąć na froncie. Ale po wojnie żyli już faktycznie w separacji, choć często pod jednym dachem. Kiedy ojciec zmarł w styczniu 1952 roku, matka nie miała jeszcze czterdziestu lat. Była piękną kobietą, z mocnym charakterem. Przyjaciele uważali, że powinna wyjść za mąż. I popychali mocno sprawę mojego wyjazdu na studia do Związku Radzieckiego, abym jej nie wiązał rąk. Setki listów matki do mnie i moich do niej z tego studyjnego czasu świadczą o tym, jak niemal codzienną, nierozerwalną była nasza więź. Z Kazania, z Moskwy, z Kaukazu – niezależnie od miejsca pobytu co dwa tygodnie telefonowałem do matki. A potem z Francji, z Włoch, z Niemiec jeszcze częściej.

Nie wyszła ponownie za mąż. Jej główną troską byłem ja. Potem, kiedy na świat przyszły wnuki: Aleksander (1974) i Karol (1977), chłopcy zajęli miejsce równorzędne ze mną. Ale nie była typową nadopiekuńczą „żydowską matką”. Jej postępowanie było podbudowane doświadczeniem medycznym i racjonalnym myśleniem. Straciwszy całą rodzinę wymordowaną w czasie wojny przez Niemców, jedyne swoje przedłużenie widziała w nas trzech. Troszczyła się o niemal każdy szczegół mojego życia. Ale prawie nigdy mnie nie całowała, rzadko chwaliła. Spytałem po latach: – Dlaczego mnie nie całowałaś? Odpowiedziała: – Ojca miałeś krótko i tylko dochodzącego. Na mnie spadła podwójna rola, kobiety i mężczyzny. Chciałam cię wychować na mężczyznę.

4. Na rękach matki. Trzecia kolonia na warszawskim Żoliborzu (1937).

Krytycznym, fachowym okiem oceniała moje teksty. Poprawiała moje pierwsze pełne rusycyzmów tłumaczenia pamiętników carskiego ministra wojny Dymitra Milutina o powstaniu styczniowym. Wygładzone stylistycznie nie ukazały się nigdy. Zatrzymała je bezapelacyjnie cenzura. Za zbyt powierzchowną recenzję pamiętników Bolesława Limanowskiego natarła uszu mnie – doktorowi nauk humanistycznych...

Dopatrywała się we mnie podobieństw do ojca. Kilka tygodni przed śmiercią powiedziała nagle:

– Byłeś zbyt liberalny w 1945 roku wobec tych, którzy kolaborowali z Niemcami.

– Mamo! – wykrzyknąłem – mieszasz mnie z ojcem!

Zaczęła się śmiać.

Latem 1941 roku zostaliśmy z mamą sami – na prawie cztery lata. Brakowało nam pieniędzy. Mama – co pamiętam – sprzedawała ubranie i buty ojca za kartofle i buraki. Dbała o to, żebym był syty. Sama nie dojadała. Kiedyś we Lwowie, prowadząc mnie za rękę, osunęła się na chodnik. Zemdlała z głodu.

Sześcioletni chłopiec z ogromną blond czupryną zaczął krzyczeć:

– Mamo, nie umieraj!

To byłem ja. Utworzyło się zbiegowisko. Mamę ocucono i napojono.

Potem ocaliła siebie i mnie z masowej egzekucji na ulicy Kopernika we Lwowie. Jako jedynych. Niebawem wyjechaliśmy do Buczacza pod opieką towarzysza partyjnego ze Lwowa Adolfa Capfa. Piszę o nim dalej, jako o „przyszywanym” wuju. W Buczaczu znieśliśmy kilka głodowych tygodni, zanim Adolf znalazł pracę. Ale i jego musieliśmy porzucić, zagrożeni przez denuncjatorów, którzy znali moich rodziców ze Lwowa i najęli się do pracy przy niemieckiej administracji Buczacza.

Drogę powrotną odbyliśmy trasą Lwów–Kraków–Warszawa. Kto pomagał matce w przemieszczaniu się przez okupowany kraj? Pamiętam, że we Lwowie Karol Kuryluk. W Warszawie jacyś znajomi z przedwojennego inteligenckiego Żoliborza. Przypuszczam, że Wanda Koszutska ze znanej komunistycznej rodziny szlacheckiego pochodzenia, z kaliskiego.

Dwa lata, do czerwca 1944 roku, matka pracowała w Warszawie jako gosposia przy aktorce Geni Witkowskiej. To „przy” należy rozszyfrować. Gnieździliśmy się nieraz aż w siedem osób w jednym dużym pokoju z łazienką na ulicy Smolnej 22. Siostry Drabikówny, Eugenia Witkowska i Kazimiera, córki słynnego scenografa Wincentego Drabika (1881–1933) oraz moja mama i czworo dzieci. Mąż Geni był na Zachodzie. Mężem Kazi był Mieczysław Birnbaum (1889–1940), który zginął w Katyniu. Socjalista, legionista i człowiek zaufania Piłsudskiego podczas wojny 1920 roku, potem oficer wywiadu, zasłużony tłumacz Izaaka Babla i Jewgienija Zamiatina nie uszedłby w żadnym układzie żywy z rąk NKWD. Z rąk niemieckich też nie. Był znany. Był Żydem. Czy Kazia wiedziała przed końcem wojny, jak zginął jej mąż? Raczej nie.

Genia zarabiała na życie jako kelnerka w kawiarni „U aktorek” i w jakiejś restauracji. Kazia chyba podobnie. Mama prowadziła gospodarstwo i doglądała dzieci. Genia wiedziała o naszym żydowskim pochodzeniu. Przyjęła świadomie to ryzyko. Tak jak ryzykowała, mieszkając z rodziną – z siostrą i jej dzieckiem, synem powszechnie znanego w Warszawie dziennikarza i oficera polskiego wywiadu, pochodzenia żydowskiego. Częstym gościem na Smolnej 22 bywał znajomy obu sióstr Marek Ferdynand Arczyński (1900–1979), skarbnik Rady Pomocy Żydom przy Delegaturze Rządu na Kraj „Żegota”. Chyba pomagał mamie. Jeszcze ćwierć wieku po wojnie uczył mnie, młodego profesora, jak się fachowo rozlewa wódkę.

Po przyjeździe z Buczacza do Warszawy mama umieściła mnie „na odkarmienie” w pensjonacie w Miedzeszynie. Zakazała mi reagować niechęcią na dzieci folksdojczów, które też trafiały do tego ośrodka. Byliśmy, rzecz jasna, biedni. Zawsze od małego pamiętałem o dniu urodzin mamy – 22 czerwca. Tego roku, kiedy przyjechała w swoje urodziny do Miedzeszyna, zrobiłem tutkę z papieru i nazbierałem do niej owoców jałowca. To był cały prezent. Dzięki temu szczegółowi utrwalonemu w pamięci dziecka mogę datować mój pobyt w pensjonacie państwa Kiełbików na czerwiec 1942 roku. Dziwny to był pensjonat. Dzieci folksdojczów stanowiły chyba zasłonę dla ukrywanych w nim przez stolarza Żydów.

Skąd mama miała pieniądze? Była u rodziny ojca w getcie i tam dał jej jakąś sumę czy kosztowności do spieniężenia brat macochy ojca, znany stary lekarz, mądry doktor Bronisław Glass. I nakazał jej nie pokazywać się więcej w getcie.

Opisać, co mama przeżyła w czasie okupacji, byłoby niełatwo. We Lwowie w 1941 roku wyrzuciła za drzwi naszego mieszkania na ulicy Długosza Polaka – kolaboranta gestapo. Były to pierwsze dni po wkroczeniu Niemców i gestapowski „gość” nie był jeszcze pewien, co mu wolno. W Warszawie na ulicy Smolnej w pogoni za ukrywającymi się Żydami gestapowiec z granatowym policjantem przeszukiwali cały ogromny budynek. Kto nie mieszkał tam przed wrześniem 1939 roku był automatycznie podejrzany. Każdy sublokator. Ja, nieświadomy mojego pochodzenia, śmiałem się trochę, gdy kazali mi ściągnąć majtki. Modlić się umiałem. Uznali mnie za Aryjczyka. Kiedy gestapowiec kazał się z kolei modlić matce, odmówiła:

– Jestem niewierząca.

– To jest pani Żydówką.

– A pan jest wierzący? – zapytała go matka.

Panowie uznali, że i matka, która tak sobie pozwala, jest poza podejrzeniem. Dokumenty mieliśmy dobrze sfałszowane przez Ignasia Romanowicza, inżyniera chemika, komunistę, który zginął w Warszawie wśród pięćdziesięciu zakładników powieszonych w 1942 roku.

Życiorys matki zawarty jest w telegraficznym skrócie w jej nekrologu z „Gazety Wyborczej” z 9 stycznia 2004 roku: Urodzona 22 czerwca 1912 roku na Wołyniu, zmarła 3 stycznia 2004 roku w Warszawie. Od wieku lat szesnastu zmuszona do pracy zarobkowej, była pielęgniarką. Jako siostra oddziałowa w szpitalu na Czystem poznała nędzę warszawskiej Woli i Pragi. Przystąpiła do Komunistycznej Partii Polski. Podczas wojny związana z Armią Ludową. Trzykrotnie uszła we Lwowie i w Warszawie z rąk gestapo i granatowej policji. Wojna nie pozwoliła Jej na ukończenie studiów medycznych. Pracowała od lat 1950 jako redaktor naczelny i zastępca redaktora naczelnego wydawnictwa dla dzieci i młodzieży „Nasza Księgarnia”.

Udział mamy w konspiracji był ograniczony. Rozprowadzała jakieś druki, ulotki. Nie tylko Armii Ludowej. Zaproponowano jej, aby pilnowała laboratorium chemicznego AL. Odmówiła, tłumacząc to codzienną odpowiedzialnością za syna. Gomułka nie zapomniał mamie tej odmowy. Ale nie znam szczegółów, byłem za mały. A po wojnie prawie nigdy nie rozmawialiśmy o latach okupacji. Bez zepchnięcia pewnych wydarzeń głęboko w podświadomość trudno byłoby żyć. O lwowskiej egzekucji, z której ocaleliśmy tylko my dwoje, przez pięćdziesiąt lat rozmawialiśmy tylko raz. Matka była zadziwiona, że pamiętam szczegóły.

5. Jeden z niewielu zachowanych znaczków Szkoły Pielęgniarstwa w Warszawie (przed 1939). Odnaleziony w pamiątkach po matce (stan obecny).

Była samotną córką spalonego, rozstrzelanego i żywcem pogrzebanego narodu – sześciu milionów ofiar Holokaustu. Taki los spotkał wszystkich członków jej rodziny na ziemiach polskich. Wszystkich bez wyjątku. Pół wieku po wojnie odnalazł się jedyny ocalały pod Uralem kuzyn matki, który przez Szwecję wyjechał do Izraela. Aby żyć, należało unikać wspomnień. Dopiero po śmierci matki odkryłem w jej biurku znaczek służbowy i oryginalne dokumenty z żydowskiego szpitala na Czystem. Jak je przechowała podczas wojny – nie wiem. Nie mówiła mi nigdy, że je ma.

Matka czuła się Polką. Mówiła ładnym, literackim językiem. Ale nigdy nie zapominała o swoich żydowskich korzeniach ani o żywotności polskiego antysemityzmu. Kiedy siedemdziesiąt lat po wojnie patrzę na ludzi podających w wątpliwość polskość swoich współobywateli, którzy, aby przeżyć wojnę i powojenny ostracyzm oraz pogromy, zmieniali nazwiska, ogarnia mnie ironiczny smutek.

Pozostanie w Polsce po 1945 roku przez osoby pochodzenia żydowskiego oznaczało nie lada odwagę, było dowodem przywiązania do ziemi ojczystej. Czynili tak prawdziwi patrioci polscy, często wrośnięci w polskość jeszcze w XIX wieku. Czynili tak niektórzy wierzący w utopię przyszłego braterstwa narodów komuniści. Takim utopistą był mój ojciec, zgrywający się, jak pisał Czesław Miłosz, na rubasznego szlachciurę. Jak twierdził Jerzy Putrament, na Karola Radziwiłła „Panie Kochanku”.

Matka miała wszelkie dane na dobrego lekarza. Brakowało jej tylko roku do dyplomu na Uniwersytecie Łódzkim. Niestety, ojciec ściągnął ją do Warszawy i usiłował sterować jej karierą. Matka wierzyła może jeszcze do roku 1960, może 1963 w utopie komunistyczne, ale uchylała się od pracy, która jej nie odpowiadała. Od postaw, których nie akceptowała.

Kiedy już po śmierci ojca (1952) zaczęły się aresztowania byłych uczestników wojny domowej w Hiszpanii, wpadł do niej dąbrowszczak, zastraszony młody pułkownik, polski attaché wojskowy w Belgii z pytaniem, co robić. Matka powiedziała mu: – U mnie, w mieszkaniu wdowy po Borejszy, nie będą cię szukali. Schowaj się tu na kilka dni.

Jeśli trzeba było zrobić choremu zastrzyk, sąsiedzi wielokrotnie budzili ją – niemłodą już byłą dyplomowaną pielęgniarkę – w środku nocy. Była zawsze gotowa spieszyć z pomocą. Ale ludzi trzymała na dystans. W zachowanych dokumentach osobowych PZPR podkreślają tę cechę. Nie spoufalała się. Przyczyny były dla mnie oczywiste: niejasna sytuacja, rozbite małżeństwo dyktowały jej odgrodzenie się od otoczenia.

Ojcu, który upajał się stworzoną przez siebie władzą, potrafiła wytknąć, że otaczają go pochlebcy, że powinien pisać, a nie zajmować się polityką i dowodzić „Czytelnikiem”. Nie słuchał jej, gdy prosiła, aby się leczył, póki czas. Na kilka miesięcy przed śmiercią zaczął rozumieć jej racje. Ale było już za późno.

Była monogamistką. Po śmierci ojca nie pokochała już żadnego mężczyzny. W jej pokoju stały moje podobizny, fotografie wnuków. Fotografię ojca powiesiła tylko w moim pokoju. Nie potrafiła, nie mogła mu wybaczyć jego pogmatwanego życia osobistego po roku 1945. Ale parę tygodni przed śmiercią, w grudniu 2003, roku matce wyrwało się: – Was trzech bardzo kochałam, ale twojego ojca kochałam nieprzytomnie.

Dziewczyna z ubogiej rodziny obawiała się do końca życia nędzy materialnej. Znała niemiecki i rosyjski. Tłumaczyła czasem – tylko dla zarobku – jakieś radzieckie gnioty dla dzieci. Musiałem ją bardzo często zapewniać, że wnuki: archeolog Aleksander i fizyk Karol, wyjątkowo dobrze radzą sobie w życiu i mają przed sobą świetlaną przyszłość.

Pod koniec życia znosiła z niezwykłym hartem ból fizyczny. Raz, czasem dwa razy w miesiącu, operowano jej nogę. Nie można było już aplikować znieczulenia. Rzadko krzyczała. Operujący ją chirurg, mężczyzna atletycznej budowy, mówił mi, że on sam by tego nie wytrzymał.

Cierpienie fizyczne, z którym walczyła przez wiele lat, nie chcąc zezwolić na amputację nogi, przekładało się na to, że w ostatnich dziesięciu latach życia bywała trudna w kontaktach z otoczeniem.

Zawsze samodzielna, wywróciła się w przeddzień Bożego Narodzenia 2003 roku, łamiąc miednicę. Przewieziona do szpitala, z dawną sprawnością umysłu fachowo obserwowała swój stan. W nocy wezwała lekarza dyżurnego, prosząc o ratunek ze słowami:

– Zator płucny. To już koniec!

4. Egzekucja 1941

Jest to wspomnienie, które zepchnąłem głęboko w podświadomość. Ale pamięć niespełna sześcioletniego dziecka utrwaliła niemal fotograficznie kilka obrazów. Wydarzyło się to około 1 lipca 1941 roku. Lwów zakwitł flagami niebiesko-żółtymi. Ukraińskie marzenia o własnym państwie u boku Hitlera. W jednej z pomniejszych ulic koło Kopernika matkę zatrzymał niewysoki Ukrainiec. Wylegitymował i doprowadził nas do tłumu ludzi, których jacyś cywile mówiący po ukraińsku pędzili jezdnią w górę ulicy Kopernika. Wydaje mi się, że kazali im krzyczeć: Jude! Jude!

Koło dużego gmachu (dziś wiem, że był to pałac Bielskich. W latach okupacji sowieckiej służył za siedzibę literatów) tłum zatrzymano. Zaczęła się masakra otoczonych kordonem Ukraińców ludzi. Koło nas stała para, chyba małżeństwo, w oczach dziecka niestare. Ukrainiec z drągiem rzucił się na nich i jednym uderzeniem złamał obojgu nogi. Padającemu mężczyźnie zleciała z głowy czapka. Był rudawy. Któryś z Ukraińców krzyknął do matki:

– Uchody!

Przepuszczono nas na chodnik. Doszliśmy do grupy Niemców w mundurach. Przyglądali się masakrze. Chyba stali na jakimś podwyższeniu, rodzaju trybuny.

6. Na prawdziwym radzieckim blankiecie paszportowym wpisane po zajęciu Lwowa przez Niemców fałszywe dane personalne matki. Paszport ten wydany dla Jadwigi (córki Andrzeja) Kantorczak posłużył za podstawę do wyrobienia później niemieckich dokumentów (faktycznie 1941).

Nie wiem, skąd mi utkwiło, że jeden z nich zwrócił się do matki, żeby popatrzyła z nimi. Matka stanęła na chwilę. Ale zaraz ruszyła w dół ulicy chodnikiem. Pamiętam jak dzisiaj, że podeszła, trzymając mnie cały czas za rękę, do parkanu pałacu, za którym stał dozorca.

– Wpuść mnie – powiedziała.

– Nie.

Kiedyś później musiała mi wyjaśnić, że był to dozorca Ukrainiec, który znał ją z czasów sowieckich, kiedy z ojcem chodziła tam na zebrania pisarzy.

7. Zdjęcie z Krościenka z Włodkiem Launbergiem. Nawet gestapo nie miało wątpliwości, że jestem aryjskim blondynem (lato 1939).

8. Siostra sławnego aktora Mieczysława Frenkla rysuje mnie w 1941 we Lwowie. Mieszkamy u nich przy ul. Długosza (stan obecny).

Była piękną kobietą, raczej w typie ukraińskim, potrafiła się porozumieć i po ukraińsku, i po niemiecku, wtedy może jeszcze z austriackim akcentem wyniesionym z galicyjskiej szkoły. Ja jako dziecko byłem bardzo jasnym blondynem o wysokim czole. Parę lat później chłopi pod Warszawą nazywali mnie Janem Sobieskim. Może zatem Ukrainiec-morderca ulitował się nad dzieckiem? Może Niemcy sądzili, że matka szła chodnikiem, na którym byli przechodnie, i przypadkowo zaplątała się w tłumie Żydów prowadzonych na egzekucję? Może coś powiedziała po ukraińsku czy niemiecku, że to pomyłka? Nie wiem.

Nie będę dopisywać tego, o czym wiem z lektur jako historyk. Z matką po wojnie rozmawialiśmy tylko raz o lwowskiej egzekucji. Raz przez pięćdziesiąt lat. Powiedziała, że z tego tłumu ocaleliśmy tylko my dwoje. I że Niemcy wykończyli zmasakrowany przez Ukraińców tłum z broni maszynowej. Do dzisiaj pamiętam twarz padającego obok nas na bruk mężczyzny. Był rudawy.

5. Niepokorny wyznawca szatana

Icchak Grünbaum (1879–1970), przez wiele lat poseł na Sejm Drugiej Rzeczypospolitej, jeden z czołowych przywódców Organizacji Syjonistycznej w Polsce, w 1932 roku wyjechał do Palestyny. Po drugiej wojnie jako pierwszy minister spraw wewnętrznych Izraela wspominał mojego dziadka Abrahama Goldberga (1880–1933), redaktora „Hajntu” („Dziś”) – najpoważniejszej swego czasu europejskiej gazety w jidysz.

– Złym był Żydem Abraham, jeśli wychował dwóch takich synów. – Grünbaum miał na myśli zerwanie obu braci ze sprawami żydowskimi. Całkowite u Jerzego Borejszy, nie tak daleko idące u Jacka Różańskiego.

Zdanie to powtarzał mi mój cioteczny wuj, znakomity chirurg szczękowy i dentysta, Icchak Landsberg (1919–2012), który po 1945 roku nielegalnie opuścił Polskę i ostatecznie osiadł w Tel Awiwie.

Podobną opinię wyrażali w latach sześdziesiątych przy stoliku kawiarnianym w Kazimierzu Dolnym dwaj starzy endecy, których mimowolnie podsłuchał nasz przyjaciel, germanista Emil Adler.

– Takim przyzwoitym człowiekiem był stary Abraham Goldberg, a patrz pan, jakich synów komunistów zostawił – ubolewali.

W splątanej polskiej pamięci historycznej mój ojciec pozostał raczej – choć nie zawsze – jako symbol „komunizmu o ludzkim obliczu”, „komunizmu liberalnego”.

9. Redaktor Abraham Goldberg – dziadek, którego nie poznałem.

Czesław Miłosz pisał o nim: Najbardziej międzynarodowy z polskich komunistów [...] z niczego zbudował, poczynając od 1945 roku, swoje państwo książki i prasy. „Czytelnik” i inne domy wydawnicze, gazety, tygodniki, wszystko od niego zależało – posady, przyjęcia książek do druku, honoraria. Byłem w jego stajni, wszyscyśmy byli. Z „Czytelnikiem” było związanych sto tysięcy ludzi, nazywano tę instytucję wydawniczo-oświatową czwartą partią w Polsce.

W liście do mnie napisał Czesław Miłosz: Niejedno mu zawdzięczam i zastanawiał mnie jego wielkopański gest [...] Ale ojciec pana był zaangażowany w działalność demoniczną i tu już pośmiertne ocalanie „moralności prywatnej” będzie zawsze wyglądało na wyliczanie jego odstępstw od zasad, jakimi musiał się kierować jako komunista. Miłosz wyraził się kiedyś, że ojciec był wielkim uwodzicielem w służbie szatana. Jeśli cytat nie jest całkiem dokładny lub stanowi w mojej pamięci zbitkę różnych tekstów poety, w których wspomina o moim ojcu – takie było prawie dosłownie przesłanie.

„Szatanem” był komunizm w jego sowieckim wydaniu. Tak, ojciec przynajmniej od roku 1939, od ucieczki z zajmowanej przez Niemców Warszawy, służył temu szatanowi. Ale w jego biografii szatan ten powstawał z wielu części. Zaczął czcić go jako młodzieniec zapatrzony w hasła rewolucji francuskich: wolność, równość, braterstwo. Potem przyszła wiara w utopie socjalizmu francuskiego, akces do pepesowskiego czerwonego harcerstwa, z kolei, już we Francji w czasach studenckich etap anarchosyndykalizmu. Kiedy doszedł do wniosku, że za żadną z tych ideologii nie kryje się tak ceniona przez niego – urodzonego menedżera – efektywność, zwrócił się ku komunistom polskim. W 1929 roku przystąpił do KPP. Z tego co wiem, należał do tych, którzy nie godzili się (po cichu) z jej rozwiązaniem przez Stalina w 1938 roku. Mogę wymienić przynajmniej dwóch trockistów polskich, z którymi nie zerwał więzi koleżeńskich, a jednemu z nich po roku 1945 wręcz pomagał. Rzeczywistość radziecką poznawał i oswajał dopiero po 1939 roku. Do 1939 roku nie był nigdy w ZSRR, w odróżnieniu od wielu bardziej prominentnych działaczy komunistycznych. Znalazł się tam w szczególnym okresie walki na śmierć i życie między Hitlerem a Stalinem.

10. Jerzy Borejsza przy budowie imperium „Czytelnika” (1946).

Kiedyś około roku 1960 spytałem przyjaciela ojca Tadeusza Zabłudowskiego (1907–1984), przed wojną tłumacza „Mojego życia” Trockiego, formalnie komunistę:

– Jak mogliście popierać Stalina?

– Dla nas, komunistów, zwłaszcza pochodzenia żydowskiego, nie było innego równania: albo Stalin, albo Hitler. Co dla nas oznaczał Hitler po 1939 roku, było wiadomo. O Stalinie wiedzieliśmy nie za wiele.

Moskwę widzieli nieraz przez francuskie okulary. Jak niezwykle celnie zauważa Tony Judt: Problem stalinizmu był we Francji traktowany przede wszystkim jako dylemat historyczny: Czy rewolucja rosyjska jest prawomocną dziedziczką francuskiej? Jeśli tak, to czy nie powinno się jej chronić przed wszystkimi obcymi zagrożeniami? Cień rewolucji francuskiej nieustannie przysłaniał widok, utrudniając dostrzeżenie, co naprawdę dzieje się w Moskwie. Procesy pokazowe, które rozpoczęły się w 1936 roku, wielu francuskich intelektualistów, nie tylko komunistów, postrzegało raczej jako robespierreowski terror, a nie totalitarny masowy mord.

Ojciec pozostał komunistą do swojej przedwczesnej śmierci w wieku czterdziestu sześciu lat, w styczniu 1952 roku. Uważał, że komunizm ma przyszłość. Uważał tak i na łożu śmierci. Pytanie tylko: co kryło u niego słowo komunizm?

Czy był stalinowcem? Był osobliwym stalinowcem, ale był. Wierzył, że Związek Radziecki Stalina buduje lepszy ład społeczny. Jako publicysta służył kultowi Stalina, ale u niego była to raczej część obowiązkowego rytuału komunistycznego. Rytuał ten jednak uprawiał. Biografowie ojca przeoczyli jego artykuł z okresu „wielkiej czystki”, w którym, minimalizując liczbę ofiar Torquemady i Inkwizycji, pisze o nich jako o części normalnej historii ludzkości. Ale postać Torquemady nie budziła w nim najmniejszej sympatii. Wiem, bo czasem coś mi mówił o Hiszpanii i Hiszpanach. Głosił apologię Sancho Pansy, prostego człowieka. Do końca życia w jego postępkach i słowach pobrzmiewało echo utopii Jana Jakuba Rousseau. Wiara w prostych ludzi, wiara w dobroć ludzką, którą czasem ukrywał pod skorupą menedżerskiego cynizmu. Był naturalnie życzliwy ludziom, bardzo chciał być popularnym, lubianym, kochanym. To było dla niego ważniejsze niż piastowanie wysokich, ale pustych funkcji. Jak twierdził jego brat, złej sławy pułkownik służby bezpieczeństwa Jacek Różański, nie nadawał się na stalinowca, bo obce mu było uczucie nienawiści. Francuska dziennikarka Dominique Desanti, znająca doskonale Borejszę, opisywała go jako świetnego menedżera i łatwowiernego polityka.

Po swoich rodzicach odziedziczył geny filantropii. Kiedy miał pieniądze, zawsze komuś pomagał, komuś je oddawał. Jako kapitan Armii Czerwonej posyłał z frontu pieniądze nie tylko swoim krewnym w ZSRR, ale i znajomym. Oddawał honoraria z radia, z gazet. Często trafiały do rodzin pisarskich w opałach: do zaprzyjaźnionej z nim Marii Michajłowny Szkapskiej czy do rodziny znakomitej poetki Mariny Cwietajewej (poznał ją na rok przed jej samobójstwem w 1941 roku). Jako prezes „Czytelnika” stworzył fundusz pomocy pieniężnej dla dzieci powstańców warszawskich 1944 roku. Z własnej kieszeni posyłał po 1945 roku jakieś doraźne zapomogi dawnej towarzyszce z przedwojennej Komunistycznej Partii Polski, krawcowej w Łodzi. Po śmierci ojca pani ta zgłosiła się do mojej matki o pomoc. Matka musiała jej wyjaśnić, że ojciec pozostawił głównie długi, niespłacone zaliczki z niezrealizowanych umów wydawniczych.

W 1949 roku ojciec zestawiał bałwochwalczy numer tygodnika „Odrodzenie” na siedemdziesiątą rocznicę urodzin Stalina. Czy czynił to, aby walczyć o utracone wpływy w rządzącej w Polsce nomenklaturze? Czy po ciężkim wstrząsie mózgu doznanym w niejasnym wypadku samochodowym 1 stycznia 1949 roku nie był już sobą – jak twierdził później jego młody podówczas współpracownik, pisarz i tłumacz Ziemowit Fedecki? A był blisko niego, towarzyszył mu od 1949 roku przez letnie miesiące na Mazurach. Czy był poza normą psychiczną – „stuknięty” po wypadku – jak napisał Jerzy Putrament? Czy wiedząc, że został uwięziony jego stryj w Moskwie, po prostu bał się i dlatego napisał obrzydliwe artykuły o „nowym” polskim marszałku Konstantym Rokossowskim i siedzących bezpodstawnie w Warszawie na ławie oskarżonych polskich oficerach?

Jedno pamiętam: chyba wiosną 1951 roku, parę miesięcy przed śmiercią, ojciec poszedł ze mną na spacer do Łazienek. Wspominał, jak w czasach gimnazjalnych pływali łódkami po stawie w Łazienkach. Potem nagle przystanął i chyba świadomy swego stanu zdrowotnego rzucił:

– Pamiętaj: ja nie byłem bolszewikiem.

Żałował? Czy odgradzał się od bolszewików? Byłem za głupi, aby pytać.

Wyznawca szatana, szatańskiej ideologii. Tak. Ale w prowadzonym na froncie w latach 1941–1944 dzienniku ojca obok stron infantylnych, oprócz naiwniacko (dla mnie dziś) propagandowych zachwytów nad prostym radzieckim człowiekiem, nad urodzajną pono właśnie latem 1941 roku kołchozową wsią ukraińską, pojawiają się liczne nieortodoksyjne uwagi, notowane rozmowy oznaczone symbolem „wielkiej czystki” (1937), kontakty z ludźmi prześladowanymi w państwie Stalina. Wystarczały całkiem, aby posłać go do łagru. Na co liczył, zapełniając obficie drobnym maczkiem gruby kajet?

W dokumentach z lat trzydziestych w archiwum dawnego Kominternu leży donos na ojca od towarzysza komunisty z polskiego więzienia, że Goldberg-Borejsza ma wątpliwości dotyczące procesów moskiewskich. Po tym donosie postanowiono, że nie można go dopuszczać do najwyższych stanowisk partyjnych i trzymano się tego zalecenia aż do jego śmierci. Decyzję tę zachowano w tajemnicy. Nie wiedziała o tym nawet moja matka. Ale jednocześnie zaznaczano, że trzeba wykorzystać zdolności Borejszy jako publicysty i organizatora. W zbiorczej opinii o Borejszy polskich komunistów z czasów wojny dla sekretarza generalnego Kominternu Georgi Dymitrowa zaznaczano, że jest uzdolnionym publicystą i był znany w kołach demokratycznych w Polsce przed 1939 rokiem. Ale dodawano, że czasem jest zdolny do nieprzewidywalnych czynów. Echa tej opinii usłyszałem w 1962 roku z ust Edwarda Ochaba, naonczas przewodniczącego Rady Państwa czyli „komunistycznego prezydenta” Polski:

– Jesteście synem Borejszy? Tak, zdolny był towarzysz, ale pochopny, pochopny.

Miał do niego pretensję o artykuł z niezwykle poczytnego tygodnika „Przekrój” z 1946 roku zatytułowanego ironicznie „My – agenci Moskwy”. Ojciec wyśmiewał w nim dopatrywanie się w każdym zwolenniku ZSRR i kultury rosyjskiej agenta Moskwy. Aleksander Wat zanotował rozmowę odbytą po 1945 roku, kiedy to ojciec wyśmiewał agentomanię, mówiąc, że agentami nie są ci, których odróżnia się gołym okiem, ale ludzie dobrze zakamuflowani, pozornie dalecy od wszelkiej lewicy.

11. Większość domów przy ul. Wiejskiej należała do Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik” (widok obecny).

Pod koniec wojny i w pierwszych latach powojennych nie przeszkadzano mu w organizacji wielkiego koncernu prasowo-książkowego „Czytelnik”. Potem już zawadzał. Mówił o tym znakomity wydawca o międzynarodowej renomie, niegdyś komunista, Adam Bromberg (1912–1993).

Bromberg został wygnany z Polski przez reżim Gomułki w ramach nagonki antysemickiej roku 1968. Zasłynął potem w Szwecji jako edytor laureatów Nobla. W swoich wspomnieniach zostawił przekaz o Borejszy, z którym nieraz się wadził za życia. Wspomnienia Bromberga przetworzył w głośnej książce „Memorbuch” jeden ze współczesnych mistrzów prozy polskiej Henryk Grynberg. O moim ojcu czytam tam: Borejsza jeszcze we Lwowie uczył nas przemilczać to, co się nam nie podoba, i robić to, co się da. Już w Chełmie wypuścił pierwszą gazetę, w Lublinie założył pierwsze wydawnictwo, w Warszawie koncern prasowy. Uruchamiał drukarnie i produkcję papieru, budował mieszkania dla bezdomnych pisarzy. Kupił Iwaszkiewicza z całym dworem. Wiedział, jak pozyskiwać ludzi, i bardzo szybko udało mu się rozwinąć bezpartyjna prasę, za którą partyjna nie mogła nadążyć. Likwidacja analfabetyzmu, masowy awans chłopstwa, upowszechnienie szkół i wyższych uczelni wywołało głód książki i kupowano, co tylko wychodziło spod prasy.

W kwietniu 2004 roku, po śmierci mojej matki, wyjechaliśmy z żoną do pensjonatu w Zagnańsku koło Kielc. Jego miły właściciel Tadeusz Pawlik szybko skojarzył moje nazwisko z prezesem „Czytelnika” i powiedział mi:

– Tacy jak ja biedni chłopcy na tanich książkach „Czytelnika” uczyli się czytać. Czy nazwisko ojca pomagało panu, czy przeszkadzało w życiu?

Pomyślałem: jeśli w tak zwrotnym dla mnie, ciężkim momencie życia dogania mnie cień ojca, to znaczy, że pomaga. Ale na głos powiedziałem zgodnie z prawdą:

– I przeszkadzało, i pomagało, ale raczej to drugie.

W przekazie Bromberga czytamy dalej: Borejsza miał siedem telefonów, trzy linie rządowe, dwie sekretarki na zmianę i pracował osiemnaście godzin na dobę. O jakiejkolwiek porze się weszło, to słuchawka w ręku: – Ach, muszę zadzwonić do Jakuba, Bolesława, Wiesława – nagi akt i rozkosz władzy. Ale to on wydostał od Rosjan Ossolineum, wprowadził program „rewolucji łagodnej”, zwołał Światowy Kongres Intelektualistów. Miał za dużo energii, inicjatywy, inwencji. Nie mogli za nim nadążyć – Jakub, Bolesław, Wiesław. Do kostek mu nie dorastali, musieli się go pozbyć. Oskarżyli go o „drobnomieszczaństwo”, o „liberalizm”, bo nic więcej nie mogli znaleźć. Również dla Moskwy był za szybki, za obrotny i – co najgorsze – ciągle odnosił sukcesy. Żydzi zaś mieli być odpowiedzialni za błędy, niepowodzenia i klęski, a nie sukcesy.

W papierach pisarza Wojciecha Żukrowskiego są ślady prowadzonej w jego obecności w dopiero co pokonanych Niemczech rozmowy dwóch komunistów: Borejszy i szefa polskiej misji wojskowej w Berlinie generała Jakuba Prawina, na temat tego, że nowa Polska będzie inna od stalinowskiego ZSRR. Widocznie nie krępowali się przed młodym oficerem AK. Złudzenia takie podzielała i część generalicji Stalina: że i ZSRR będzie inne, trzymane w ryzach powszechnym patriotyzmem zwycięzców w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, ale nie wielkim terrorem. Stalin natomiast już w drugiej fazie wojny kazał podsłuchiwać swoich generałów i marszałków, aby niebawem znowu sadzać do więzień i rozstrzeliwać. Złudzenia szybko pryskały.

Do ojca mówiłem „Jerzy”, rzadziej „tato”. Jerzy – wyznawcą szatana? Tak, ale myślącym, że szatana będzie można obejść, robić swoje niezależnie od niego. Niezależnie od niego czynić dobro dla kultury polskiej.

12. Prezes Borejsza z Ireną Joliot-Curie podczas obrad Światowego Kongresu Intelektualistów w Obronie Pokoju we Wrocławiu (sierpień 1948).

Zachowało się w archiwum Wiaczesława Mołotowa niestety niedostępne jeszcze nawet po roku 2000 sprawozdanie Władimira Jakowlewa (radcy ambasady radzieckiej w Warszawie w latach 1945–1948) z rozmowy z Borejszą w 1948 roku. Możliwe, że dotyczyło Światowego Kongresu Intelektualistów w roku 1948 we Wrocławiu. Z wydanego w 2005 roku po rosyjsku tomu dokumentów „Stalin i kosmopolityzm” widać, że Moskwa godzi się na tę inicjatywę, ale odnosi się do niej nieufnie. Biuro Polityczne partii radzieckiej w oddzielnej uchwale z 14 sierpnia zaznaczało, że inicjatywa nie jest jego, lecz Polaków i Francuzów, i wydało swojej delegacji już jawnie zimnowojenne instrukcje. Mowa Aleksandra Fadiejewa zakłóciła obrady kongresu. Przewodniczący delegacji radzieckiej popisał się niesłychanymi napaściami i inwektywami pod adresem André Malraux, Jeana-Paula Sartre’a, Henry’ego Millera, Thomasa S. Eliota. Padały słowa o imperialistycznych agentach, pornografii, czynieniu z ludzi „czworonogów”. Po natychmiastowej interwencji Warszawy u Mołotowa udało się wyciszyć delegację radziecką. Ale efekty kongresu zostały zredukowane. Niemniej nigdy potem Polski nie odwiedziła jednocześnie taka plejada artystów i uczonych z całego świata. Przed całym światem pokazano też nowo nabytą polskość Wrocławia.

13. W Wilanowie Jerzy Borejsza z zaprzyjaźnionymi gośćmi z Francji. Od lewej Paul Eluard i Pablo Picasso.

Na zewnątrz kongres był mimo wszystko sukcesem. Ale też końcem kariery ojca. Aleksander Fadiejew znał go z czasów wojny. Wtedy jako przewodniczący związku pisarzy radzieckich poparł podania ojca o przyjęcie go do czynnej służby w Czerwonej Armii. Nie było to łatwe. Ojciec był komunistą, ale cudzoziemcem i nie należał formalnie do partii bolszewików – WKP(b). Po Wrocławiu w 1948 roku Fadiejew złożył donos do władz w Moskwie o odpowiedzialności ideowej Borejszy za kongres wrocławski. Odebrano mu to, co sobie najwyżej cenił: funkcję prezesa „Czytelnika”. Niebawem też, 1 stycznia 1949 roku, padł ofiarą wypadku samochodowego, po którym się już nie podniósł. Przeszedł ciężki wstrząs mózgu.

14. Znaczek kongresu z polskiego Wrocławia (1948).

Dyrektor gabinetu ojca w „Czytelniku” Mirosław Hegeman twierdził, że był to błąd prowadzącego auto jednego z towarzyszy ojca. Dwie inne osoby związane z „Czytelnikiem”, w tym Irena Szymańska, rozmowę z którą nagrałem, złożyły mi po latach relacje, jakoby wypadek był zorganizowany. Przez dziesięciolecia sądziłem, że to Hegeman miał rację. Dzisiaj, kiedy przeczytałem mnóstwo akt w archiwach moskiewskich o metodach NKWD i paranoicznych rozkazach Stalina, nie jestem już tak pewien. Jednak wobec panujących obecnie teorii spiskowych, tendencji do dopatrywania się w zwykłych wypadkach zbrodniczego zamysłu, wolę nie zabierać tu głosu. Około 1950 roku aresztowano w Moskwie w ramach nagonki antysemickiej członka radzieckiego Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego (EAK, zwanego w skrócie „Antifą”) stryja Borejszy, tłumacza Lejba Goldberga. Nigdy się nie dowiem, co ojciec o tym wiedział i co myślał. Lejb po powrocie z zesłania zmarł w 1955 roku. Nie było mi dane go poznać.

Dopiero w latach dziewięćdziesiątych ujawniono, że przyjaciel ojca, bezpartyjny, ale związany z lewicą przywódca francuskiej Résistance Yves Farge, minister aprowizacji w rządzie Charlesa de Gaulle’a, który organizował z ojcem Ruch Obrońców Pokoju, zginął w czasie wizyty w ZSRR 31 marca 1953 roku nie w „normalnym” wypadku samochodowym, jak długo sądzono, ale w takim, który „zorganizowano”. Zwiedzając kraj, o którym nie miał pojęcia, Farge zaczął wyrażać jakieś wątpliwości. Riposta była natychmiastowa – zabójstwo. I od razu pośmiertnie przyznano mu Międzynarodową Stalinowską Nagrodę Pokoju. Było to klasyczne zagranie z repertuaru kremlowskiego mordercy. System działał już bez jego twórcy, sam Stalin zmarł w początkach marca.

Aleksander Fadiejew z kolei popełnił samobójstwo w maju 1956 roku od razu po referacie Nikity Chruszczowa o zbrodniach Stalina. Napisał list pożegnalny. Czuł się współwinny. Jak mierzyć stopień odpowiedzialności za system Lenina i Stalina? Tworzyły go miliony ludzi. Miliony ludzi wierzyły w propagandę głoszoną z Moskwy, że tworzą lepszy świat sprawiedliwości społecznej. Miliony ludzi, którzy chcieli przeżyć, było zmuszonych do udziału w tym systemie. Wierzący w stalinizm stawali się antykomunistami. Kaci zostawali ofiarami.

I jak wyznaczyć własnemu ojcu miejsce w owym dalekim już od nas wszechświecie? Chyba celnie ujął to światowej sławy szekspirolog Jan Kott (1914–2001): Borejsza był wielkim wizjonerem na miarę tych pierwszych lat po wojnie, kiedy nadzieje, wszystkie nadzieje, nie zostały jeszcze stracone. A Tadeusz Konwicki powtarzał nieraz: [...] Borejsza był fenomenem, którego nie potrzebowała tamta epoka. Tak, Borejsza był swego rodzaju geniuszem, którego nie chciał jego własny system. Tak, Borejsza był skazany na upadek już w tym pierwszym momencie, kiedy wchodził na stopnie tronu stworzonego przez siebie imperium. Ale on tego nie wiedział [...]. Ale on myślał, że socjalizm, który na naszych oczach stawał się realny, potrzebuje ludzkiej inteligencji, rozmachu, mądrej inicjatywy i rozumnej tolerancji dla ludzkich grzechów dawnych oraz dzisiejszych, stale rodzących się w działaniu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Projekt okładkiFrycz i Wicha
Opracowanie zdjęćGrzegorz P. Bąbiak
RedakcjaRyszarda Krzeska
KorektaKarolina Koszek
Skład i łamanieTYPO Jolanta Ugorowska
Copyright © by Jerzy W. Borejsza, 2018 Copyright © Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2018
Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Kosiarzy 37/53 02-953 Warszawa
POBIERZ NA TELEFON APLIKACJĘ WIELKA LITERA ARAplikacja WielkaLitera wykorzystuje technologię rozszerzonej rzeczywistości (AR) i umożliwia odtwarzanie wideo, audio oraz e-booków, a także przekierowuje na wybrane strony www. Aplikacja WielkaLitera jest dostępna w wersjach na Android oraz iOS. Pobierz ją za darmo i zobacz więcej.
Konwersja: eLitera s.c.