Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ben Midler, ostatni znany żyjący ocalały z białostockiego getta, i pisarka Marta Sawicka-Danielak odnaleźli się dzięki Yad Vashem w Izraelu. Przez dwa lata mogli rozmawiać tylko za pośrednictwem internetu, aż wreszcie spotkali się w Stanach, a później w Polsce.
Mimo że dzieli ich pół wieku, są ziomkami – ich rodziny żyły obok siebie, a oni sami, choć
w różnych epokach, mieszkali na tej samej ulicy. Z ich rozmów powstała książka, która budzi do życia przedwojenny Białystok – najbardziej żydowskie miasto, jak mówi Ben. Ten niezwykły tygiel kulturowy był zamieszkały przez Żydów, katolickich Polaków, prawosławnych Rosjan, Białorusinów i Ukraińców, ewangelickich Niemców, muzułmańskich Tatarów, a nawet Macedończyków i Turków. To z Białegostoku pochodziło wiele znamienitych postaci i ich przodków, jak choćby Samuel Pisar, doradca amerykańskich prezydentów i przyjaciel Johna F. Kennedy’ego czy babcie wybitnych intelektualistek Rebeki Solnit i Susan Sontag.
Ale Ben pamięta przede wszystkim codzienność – przechadzki po ruchliwej Lipowej, drożdżowe bułki i tłuste śledzie w beczkach pod Ratuszem, obrotowe drzwi hotelu
Ritz, które były najlepszą zabawą dzieci ganianych przez portiera, furmanki na Siennym Rynku i plażowanie na Dojlidach i Jurowcach. Te wspomnienia pozwoliły mu przetrwać sześć obozów koncentracyjnych, a jego dalsze losy dają nadzieję i siłę, że nawet po Zagładzie życie może trwać dalej – w pełni i w zachwycie. Ben nie ma w sobie nic z męczennika i jest wspaniałym przykładem współczesnego bohatera – nie z brązu, ale heroicznego w codzienności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 218
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pamięci dziesięcioletniego Ariego
i sześcioletniej Matyldy Midler
oraz tysięcy białostockich dzieci
zamordowanych przez nazistów
„Kto słucha świadka, sam staje się świadkiem”
Elie Wiesel[1]
Białystok, czerwiec 2022
Moja mama dała mi na imię Lea. Ale twierdzi, że sama je sobie wybrałam, jeszcze w jej brzuchu, choć ja tego nie pamiętam. Gdy byłyśmy na wystawie w tykocińskiej synagodze, zaczęłam po raz pierwszy kopać. A zaraz potem boleśnie wierzgać. Mama przestraszyła się, nabrała głęboko powietrza i próbowała mnie uspokoić. Nie pomogło. Przestałam dopiero, gdy stanęła przed kolejnym zdjęciem. Zobaczyła na nim małą dziewczynkę i krótki podpis pod ramką: Lea z Tykocina.
To między innymi w Tykocinie, z jidysz Tiktin, pojawili się pierwsi Żydzi, którzy trafili na Podlasie w XV wieku. Z tego miasta przyjechali potem do Białegostoku, gdzie Tykocka (dzisiaj Lipowa) była jedną z najbardziej reprezentacyjnych ulic zamieszkaną głównie przez zamożnych żydowskich mieszczan. Dziś nie ma już w Białymstoku Tykockiej, a małe dziewczynki nie dostają żydowskich imion, takich jak Lea.
Tak nazywała się jeszcze babcia pisarki Susan Sontag, która z Białegostoku wyjechała do Hollywood. Krewnych Sontag też już jednak w Białymstoku nie ma. Podobnie jak nie ma rodziny wybitnej intelektualistki Rebeki Solnit, której babcia ze strony ojca wyemigrowała stąd w latach dwudziestych XIX wieku. Nie ma potomków operowej diwy Rosy Raisy, czy jednego z najsłynniejszych białostoczan – okulisty Ludwika Zamenhofa, twórcy języka esperanto, ani Alberta Sabina, a w zasadzie Abrama Sapersteina, wynalazcy szczepionki na polio. Nie ma rodziny wybitnego lekarza Józefa Chazanowicza, którego dwudziestotysięczny białostocki księgozbiór stał się bazą Narodowej Biblioteki Izraela w Jerozolimie. Nie ma rodziny Nachuma Zemacha, który założył tu teatr Habima, dając początek dzisiejszej narodowej scenie Izraela, nie ma też krewnych jego brata, choreografa Benjamina Zemacha, nominowanego do Oscara za reżyserię sceny tanecznej w filmie She[2]. Nie ma potomków urodzonych w Białymstoku światowej sławy filmowców – braci Kaufman: Michaiła, Dawida oraz – zdobywcy Oscara za zdjęcia do filmu Na nadbrzeżach[3] – Borysa. Ani wielkich malarzy, jak przetrzymywany w białostockim getcie Izaak Celnikier czy Bencjon Rabinowicz.
Moja mama często pyta: jak by wyglądało nasze miasto i nasze życie, gdyby Białystokerzy[4] wciąż tu byli? Gdyby wojna nie zabrała połowy mieszkańców z ich kulturą, talentami, dynamizmem, przedsiębiorczością, charytatywną działalnością, szpitalami, aptekami, piekarniami, kramami, bożnicami, językiem?
Zaczęło się zwyczajnie. W ramach czerwcowego zaliczenia moja klasa miała przygotować prezentację o Białymstoku, pisaną z perspektywy przodków.
– Napiszcie o mieście, w którym żyjecie. Poznajcie je lepiej. Jakie kiedyś było? Kto w nim mieszkał? Za przewodników weźcie, kogo chcecie. Mogą to być postaci historyczne albo członkowie rodziny...
To było najprostsze. Od razu wybrałam prababcię Bronię. Akurat moi przodkowie pochodzili z tego miasta. I ich przodkowie również. Choć jak się okazało w mojej klasie, nie było to już częste.Białostoczan z babki prababki zbyt wielu nie zostało – albo wyjechali po lepsze życie za granicę lub do stolicy, albo zginęli podczas wojny.
Widok na przedwojenny Rynek z ratuszem i przystankiem transportu pozamiejskiego
Zresztą po ataku Rosji na Ukrainę wojna stała się nagle głównym tematem naszych rozmów. Nie tylko dlatego, że cała najbliższa rodzina naszej nowej koleżanki Yulii została zastrzelona w cywilnym aucie podczas ucieczki z Ukrainy. Bez przerwy oglądaliśmy w sieci relacje z inwazji i zdjęcia ciał na ulicach. Codziennie byliśmy na froncie, żyjąc w kraju bez wojny. Ale byliśmy pewni, że to tylko kwestia czasu. Na przerwach spekulowaliśmy, kiedy nastąpi nasz koniec i czy będziemy tego świadomi, jak nasi dziadkowie i pradziadkowie, którzy przeżyli światowe wojny. Lub ich nie przeżyli. Czy może stanie się to nagle, za sprawą przyciśnięcia jednego czerwonego guzika. Nasze dzieciństwo się skończyło.
Wielu dorosłych kpiło z tych lęków, mówili, że nasz strach i zły nastrój wynikają z tego, że jesteśmy zepsuci, leniwi i mamy wszystko. W tym czasie większość klasy chodziła na psychoterapię i cierpiała na ataki paniki, na które dalsi i bliżsi członkowie rodziny wciąż zalecali „ciężką pracę i wzięcie się za siebie”. Kilkoro z nas miało myśli samobójcze, o których pisało na naszej WhatsAppowej grupie „Myśli S”, gdzie zwierzaliśmy się i udostępnialiśmy sobie publikowane w sieci recepty na szybki koniec przetykane linkami do kultowych horrorów.
A teraz miałam napisać o dawnym Białymstoku. Tym przedwojennym i wojennym. Wcale mi się to nie uśmiechało. Historii o mieście wysłuchiwałam, odkąd pamiętam. Apiać to samo – jak mówiła prababcia. O przechadzkach po ruchliwej Lipowej, na której mieszkała babcia, o waniliowej chałwie i tłustych śledziach w beczkach pod Ratuszem, o obrotowych drzwiach hotelu Ritz, które były najlepszą zabawą dzieci ganianych przez portiera, o szykownych damach w kapeluszach na niedzielnych spacerach w miejskim parku pełnym kwitnących róż, o furmankach na Siennym Rynku, gdzie koń odgryzł dziadkowi palec, i o plażowaniu na Dojlidach i Jurowcach. Ziew.
– A na jakiej ulicy mieszkał ten kolega prababci Broni? – zapytałam mamę.
– Tej ulicy już nie ma, kochanie. Chyba Zasławska. Nieopodal stoi dziś uniwersytet. Krótka, niepozorna uliczka, niewiele wnosząca do historii miasta. Kiedyś nazywała się Zasławskim zaułkiem.
Faktycznie, Zasławskiej nie było na aktualnej mapie. Podobnie jak Śledziowej, Rabińskiej, Różańskiej, Żydowskiej i kilku innych, biegnących kiedyś przez centrum, które namierzyłam w sieci na przedwojennym planie. Byłam zaskoczona, że wszystko do prezentacji mogłam znaleźć w internecie, nie wychodząc z domu: stare plany, archiwalne zdjęcia i gazety, nawet skany dokumentów. Wszystko prócz Zasławskiej.
Ale pomimo to dalej uparcie wpisywałam w Mapach Google: Zasławska, opatrując ją różnymi numerami. Zero trafień. Gdy miałam już opuścić stronę, od niechcenia wpisałam jeszcze: Zasławska 4.
Nagle mapa zawirowała, obraz się przybliżył, a moim oczom ukazała się charakterystyczna pinezka lokalizująca miejsce. Mapa dojechała do czytelnego wykroju ulic, a między Lniarskiego i Grochową czerwieniła się ikonka wskazująca wyszukiwany adres: Zasławska 4. Natychmiast upuściłam w to miejsca „ludzika”.
Po chwili byłam na brukowanej ulicy naprzeciw niewielkiego domu z dwuskrzydłową drewnianą bramą i okiennicami. Wokół czułam kwaśny zapach zsiadłego mleka. Na podwórzu stał chłopiec, na oko mój rówieśnik, jednak niecodziennie ubrany – w jasnej koszulce z dziwacznym kołnierzykiem, krótkich białych spodenkach i równie białej czapce, przypominającej tę z komiksów o dawnych żeglarzach. Najwyraźniej na mnie czekał.
Przypisy