Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
32 osoby interesują się tą książką
Zakończenie bestsellerowej kryminalnej trylogii pt. Wściekłe psy.
Bytów. W lesie zostaje znalezione ciało miejscowego pijaczka. Aspirant Adrian Szot nabiera podejrzeń, gdy jego koledzy próbują zatuszować sprawę. W toku śledztwa trafia na nazwisko Jakuba Bońskiego, który może być związany z domniemanymi polowaniami na ludzi.
Kraków. Podejrzany o zabójstwo znanego lekarza były kapitan MO Marek Piekło uparcie odmawia składania zeznań – zgadza się na rozmowę jedynie z nadkomisarzem Zakrzewskim. Zajmujący się sprawą prokurator dokłada wszelkich starań, aby przekonać policjanta do współpracy.
W jaki sposób oba śledztwa łączą się z wydarzeniami z przeszłości? Czy polowania na ludzi są najściślej strzeżoną tajemnicą elit? W tej sprawie Zakrzewski może ufać tylko sobie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 512
Początek
Słońce pokazało już całą swoją twarz nad wschodnim horyzontem. Jego promienie zatańczyły w kroplach zimnej rosy gromadzących się na liściach osnutych poranną mgłą. Wstawał piękny świt.
Dziewczyna biegła. Na oślep, byle przed siebie, przedzierała się przez leśne zarośla jak spłoszona łania, czując za sobą zbliżanie się watahy wygłodniałych wilków.
To było polowanie z nagonką i ona już to wiedziała. Zrozumiała, co się dzieje, kiedy po raz pierwszy skręciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponurego mężczyznę z wilczurem na smyczy. Pies wyglądał jak owładnięta obłędem bestia, tylko czekająca na okazję, żeby zatopić w niej swoje kły, a potem rozszarpać gardło. Omal nie zemdlała z przerażenia. Odwróciła się i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Niedługo potem usłyszała gdzieś z boku trzask gałęzi, następnie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zrozumiała, że strzelają do niej. Wtedy zerwała się do ostatniego biegu, resztką sił, jak łania ścigana przez wilki.
Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Musiały być co najmniej dwa, z tyłu z obu stron, zbliżały się do niej nieubłaganie, ograniczały jej kierunek ucieczki, naprowadzały na zaczajonego gdzieś przed nią myśliwego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdrowego rozsądku, wybijające się na powierzchnię paniki i śmiertelnego przerażenia, podpowiadały jej, że tak właśnie jest. W każdej chwili mogła wbiec prosto pod lufę. Musiała walczyć, zrobić coś szalonego, nieprzewidywalnego, inaczej zaraz stanie się trofeum myśliwego-psychopaty, polującego nie na zwierzęta, ale na ludzi. Czy istnieją psychopaci, dla których takie polowanie byłoby rozrywką? Na pewno istnieją. Obrzydliwie bogaci podstarzali mężczyźni z brzuszkiem, którzy w życiu próbowali już wszystkiego, w tym nielegalnych polowań na sawannie na nosorożce albo na słonie, czy też niedźwiedzie grizzly w Górach Skalistych. Nie polowali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapłacić dużo za taką przygodę. A tam, gdzie jest popyt, natychmiast pojawia się podaż. I dlatego ona tu jest. Zwabiona na niewinne biznesowe spotkanie, otumaniona narkotykami i porwana, a potem porzucona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bezwzględnych myśliwych. Musi walczyć, inaczej zginie.
Tylko nie miała już sił, żeby walczyć. Potknęła się i upadła na pachnącą, wilgotną leśną ściółkę, płakała, a płynące po jej twarzy łzy mieszały się z krwią sączącą się z zadrapań na policzkach i rany na czole, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Nie miała już siły. Pogodzona z losem, bezbronna ofiara wczołgała się za zmurszały ze starości zwalony pień wielkiego drzewa i zastygła w pozycji embrionalnej, drżąc na całym ciele. Szczekanie i warczenie psów z nagonki było coraz bliżej, słyszała już trzask łamanych gałęzi i ciężkie kroki naganiaczy, ich sapanie i zduszone przekleństwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zatopią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zginąć z kłami na gardle, niż dać satysfakcję zwyrodnialcom ze sztucerami. Nie da zrobić z siebie trofeum na ścianę, nie da się upodlić i odczłowieczyć. Zacisnęła mocno powieki i wstrzymała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem oddaliły się i przycichły. Ominęli ją. W ferworze pogoni psy zgubiły na chwilę jej trop, zdekoncentrowały się i pociągnęły nagonkę dalej.
Nagle poczuła wstępującą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jeszcze jest jednak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludzkich siedzib, do drogi, znaleźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostrożnie wstała. Nogi jej się trzęsły i musiała się przytrzymać pnia drzewa. Nasłuchiwała odgłosów oddalającej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wiedziała, gdzie jest, nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Wiedziała tylko jedno: ten pieprzony las musi się gdzieś kończyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spojrzała jeszcze w skryte za drzewami słońce, jakby prosząc o wskazanie właściwej drogi, po czym zaczęła biec na zachód.
Przez pierwszych dwieście metrów słyszała tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach w rytm szybkich uderzeń serca. Gałęzie tłukły ją po twarzy, potykała się o zbutwiałe konary, stopy zapadały się w grubą warstwę mchu pośród wysokich traw, lecz ona nie zwracała na to uwagi. Starała się mieć ciągle słońce za plecami, żeby nie zgubić kierunku i niepotrzebnie nie błądzić. To zmuszało ją do częstego zwalniania i oglądania się za siebie, ponieważ kluczyła między drzewami i zaroślami, ciągle szukając lepszej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie słyszała.
Po następnych stu metrach szczekanie psa w oddali zmroziło jej serce. Zorientowali się, że coś jest nie tak, psy chwyciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głupia, robiąc sobie niepotrzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszukać, zawsze znajdą trop, to właśnie jest ich zaleta, a czasem przekleństwo, jak teraz. Starała się jeszcze przyspieszyć, lecz była coraz bardziej wyczerpana. Nagonka stała się głośniejsza. Już niedługo ją dopadną, to tylko kwestia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwątpienie wkradło się w jej serce i zwolniła. Niech to wszystko już się skończy. Może jednak nie w psich paszczach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakończy jej życie strzałem ze sztucera w głowę. Jak do dzikiego zwierzęcia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zachowywali się tylko faszyści w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jednak, fakty przeczyły tym rozpaczliwym myślom przemykającym przez głowę.
Nagle las się zmienił. Grube dęby i buki się skończyły i dziewczyna znalazła się pośród rzadkich sosen. Po kilkunastu kolejnych krokach stopy ugrzęzły jej w wysokiej trawie i zatrzymała się raptownie na brzegu niewielkiej rzeczki. Cztery, pięć metrów szerokości, strome brzegi, dla niej nie do pokonania. Poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Dlaczego wybrała ten kierunek? Za plecami szczekały psy, słyszała przekleństwa oprawców z nagonki. Nieuchronnie się zbliżali. Spanikowana zapatrzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zarośnięte wysoką wodną roślinnością, przejrzysta woda o lekkim brązowym zabarwieniu płynęła bystro. Przy brzegach dostrzegała falujące wodorosty, lecz im bliżej środka, tym nurt stawał się czystszy.
Przypomniała sobie filmy oglądane w dzieciństwie. Żeby zmylić psy, uciekinier zawsze wchodził do rzeki i starał się przejść jak najdalej. Psy nad wodą traciły trop. Nie wahając się ani sekundy, ześlizgnęła się ze stromego brzegu i z pluskiem wpadła do zimnej o poranku wody. Przez kilka sekund się szamotała, zaplątana w wodorosty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nurtowi. Pływała bardzo dobrze, z wolna się rozpędzała, a potem widziała tylko umykające szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się oddalać.
Po kilku sekundach uderzyła w coś boleśnie tyłem głowy. Aż pociemniało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stęchlizny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwalonego drzewa. Z trudem wspięła się na niego i weszła do wody po drugiej stronie. Musi patrzeć, dokąd płynie, bo to też się dla niej źle skończy.
Zaczęła płynąć. Było płytko, więc czasem odbijała się stopami od mulistego dna. Ale płynęła, szybko oddalała się od pościgu. Niczego już nie słyszała prócz łomotania pulsu w uszach i kojącego pluskania wody.
Płynęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrętwiała z zimna i straciła czucie w rękach i nogach. Równocześnie rzeczka się zmieniła. Nurt zwolnił, brzegi się obniżyły i rozstąpiły, woda stała się tylko kilkumetrowej szerokości kreską pośród zgniłej roślinności, by ostatecznie przeistoczyć się w bagnisko.
Z trudem wypełzła na brzeg i upadła. Dygotała z zimna. Dopiero świtało, chłód nocy nie zdążył się rozproszyć, było wilgotno i między drzewami przelewała się blada mgła. Żeby się rozgrzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jednak jej ostatnim świtem. Z trudem wstała na nogi i zataczając się, pobiegła, tym razem na północ, ponieważ zachodni kierunek zablokowało jej bagno. Po chwili znowu zrobiło się sucho, a po kolejnych kilku minutach potknęła się i upadła. Kolana ugrzęzły w piachu, ale dłonie oparły się na czymś twardym. Nie od razu zrozumiała. Leśna droga! Zerwała się i rozejrzała. To nie dukt biegnący wśród drzew dla leśniczego i pracowników leśnych. To była normalna polna droga, po której dziennie przejeżdża wiele samochodów w obu kierunkach. Może nawet łączyła jakieś wioski?
Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed siebie, byle dalej od prześladowców. Po chwili zatrzymała się i słuchała uważnie. Mimo wczesnej pory nadjeżdżał samochód. Gdzieś z przodu. Przyspieszyła. Parę sekund później czerwone auto wynurzyło się zza zakrętu kilkanaście metrów od niej. Zebrała ostatnie siły i wybiegła mu naprzeciw, machając rękami. Chciała krzyczeć, lecz z gardła wydobył się tylko szept:
– Ratunku! Pomocy!
Kierowca zatrzymał auto parę metrów przed nią, otworzył drzwi i wysiadł. Był to mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierwszej czystości flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, narzuconą na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tuż przed nim nagle zabrakło jej sił. Upadła na kolana i zakręciło jej się w głowie.
– Proszę mi pomóc – powiedziała już głośniej. – Chcą mnie zabić!
– Kto? – Miał dziwnie spokojny głos.
– Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzyczała gorączkowo. – Proszę wezwać policję!
– Dobrze się pani czuje?
Stanął nad nią, przysłaniając swoją sylwetką słońce. Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. W jego głosie było coś dziwnego. Kpina? Po raz pierwszy pomyślała, że nieznajomy wcale nie musi być wybawieniem. A jeśli jest jednym z jej prześladowców? Jeszcze raz na niego spojrzała i jej usta rozchyliły się w niemym okrzyku śmiertelnego przerażenia.
Część pierwsza
Upiory na obrazach
1
Czerwiec 1993
Remigiusz Nycz wysunął się spod samochodu i zmrużył powieki, kiedy słońce spojrzało mu prosto w twarz. Od kilku dni grzało jak cholera, w końcu lada moment zacznie się kalendarzowe lato. Klnąc, wstał, pogrzebał w kieszeni poplamionych smarem spodni i wyjął paczkę carmenów. Dopiero teraz zobaczył, że dłonie ma jeszcze brudniejsze niż spodnie. Nagimnastykował się, zanim długi, biały papieros znalazł się wreszcie między jego wargami. Zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. Za komuny nigdy nie palił tych markowych fajek, bo miały filtr i kosztowały krocie. Nie dla klasy robotniczej, do której on się wtedy zaliczał. Teraz było inaczej. Szef był z niego zadowolony i któregoś dnia dał mu cały karton takich fajek z datą produkcji sprzed trzech lat. A Remigiusz się w nich rozsmakował.
Oparł się o maskę czarnego mercedesa 500e i palił, zapatrzony na szumiący po drugiej stronie polany las. Uwielbiał to auto. Od dzieciństwa fascynowały go samochody, pierwszy raz trafił do aresztu za nielegalną przejażdżkę dużym fiatem sąsiada. Pamiętał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kreska prędkościomierza przekroczyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeździł w rajdach, ścigał się z Bublewiczem, Krupą i jeszcze wieloma innymi znanymi wtedy kierowcami, aż przyszły czasy przekształcenia niesłusznej gospodarki socjalistycznej w jedynie słuszną kapitalistyczną i wszystko się skończyło. Stracił pracę, trochę za dużo popijał, ale na szczęście pamiętał go jeden z dawnych kolegów z tras rajdowych i polecił do tej roboty. Został kierowcą i trochę ochroniarzem faceta o ksywce „Orzeł”. Nigdy nie pytał go o prawdziwe nazwisko, raz tylko słyszał, jak jeden z kontrahentów szefa zwrócił się do niego po imieniu. Sławek. Ale Nycz zaraz o tym zapomniał. Jeśli szef kazał mówić do siebie „Orzeł”, to tak miało być.
W gruncie rzeczy Remigiusz bał się szefa. Nigdy nie spotkał człowieka o tak nieludzkiej twarzy. Prawdziwa teatralna maska, po której przepływały różne uczucia, jednak żadne nie wydawało się szczere i prawdziwe. Do tego oczy jak u rekina – nieruchome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żadnych emocji. Tak naprawdę nie wiedział, czym Orzeł się zajmuje. Jeździli po kraju i głównie przewozili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła często pakowali do bagażnika worki pełne amerykańskich dolarów, niemieckich marek i złotówek. Czasem te worki komuś przekazywali na leśnych parkingach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było założyć bank albo wykupić wielkie upadające zakłady przemysłowe, będące kiedyś chlubą peerelu, a teraz dogorywające, przestarzałe i warte tyle co zgromadzony w halach złom. Nie przeszkadzało mu to aż do tamtego poranka kilka dni temu. Goryle wpakowali do bagażnika przestraszonego chudzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy zniknęli na chwilę za drzewami, Orzeł popatrzył na Remigiusza tym swoim zimnym i pustym spojrzeniem, a potem wyjaśnił, że facet wisi mu kupę pieniędzy i chcą go tylko postraszyć. Kilka minut później goryle wrócili bez niego. Nycz nie był bandytą, a tym bardziej nie chciał być zamieszany w morderstwo, dlatego obleciał go strach. Dopóki wozili pieniądze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zdarzyła się taka historia, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bardziej że jak był jeden trup, pewnie będą następne. Taka kolej rzeczy – kiedy przekraczane są nieprzekraczalne granice, wszystko zmienia perspektywę i wiele bardzo złych rzeczy staje się codziennością. On nie chciał już w tym uczestniczyć.
Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zakochał się w aucie. Roczny mercedes 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o eleganckich kształtach, doskonałych proporcjach, z silnikiem diesla mruczącym niczym kot, kiedy się go dłużej głaszcze. Wydawać by się mogło, że był delikatny, jednak kiedy Nycz na trasie wciskał gaz, budziła się w nim bestia. Zamieniał się w ważący prawie dwie tony samochód rajdowy, który dawał się prowadzić jak dziecko na spacerze po parku. Lekko i z wielką przyjemnością. Niemcy potrafili budować auta. To dlatego Remigiusz jeszcze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczywiście przez Niemców.
Szef już na samym początku wyjaśnił mu, że mercedes został skradziony w Berlinie Zachodnim. Dlatego ciągle był jeszcze na niemieckich blachach, a w skrytce leżał dowód rejestracyjny na nazwisko Herman Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kontroli policyjnej mają mówić, że to on nazywa się Herman Ditrich i jest Niemcem. Mówił po niemiecku, więc dalej poradzi sobie sam, bo przecież te tumany z policji nie znają żadnych języków prócz ojczystego w stopniu podstawowym. To niby miał być żart, jednak Remigiusz po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy na pewno. Może Orzeł właśnie tak się nazywał, kiedy był w Niemczech? Tylko co tam robił? Góry pieniędzy i podejrzane interesy kojarzyły mu się z jednym – komunistyczne służby specjalne. Zresztą Orzeł nie ukrywał, że za komuny pracował w wywiadzie i znał kilka obcych języków. Tylko po co teraz jeździł po kraju z gotówką, zamiast siedzieć spokojnie za biurkiem i prowadzić legalne biznesy? Czy byli funkcjonariusze różnych służb, którzy, odkąd zmieniła się władza, popadli w niełaskę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś ciepłe i bezpieczne posadki i biznesy? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej uznawał taką opcję za wielce prawdopodobną.
Teraz zgasił papierosa i się rozejrzał. Chciał wymienić klocki hamulcowe na oryginalne, które załatwił szef nie wiadomo skąd. Tylko zabrakło mu narzędzi. Ich bazą wypadową było dawne gospodarstwo na Kaszubach, niedaleko Bytowa, z dala od głównej drogi. Jeszcze niedawno była tu dziupla, gdzie wieśniaki z pobliskiej wsi rozkręcały na części jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierwszego dnia zobaczył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwawić. Nowych modeli audi nie rozbiera się na części, używając młotka i przecinaka. Wspomniał o tym szefowi i następnego dnia towarzystwo zaczęło się zwijać, patrząc na nich wrogo. Wszystkie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zaginął. Niestety, wraz z nimi zniknęła skrzynka z narzędziami należąca do Remigiusza. I teraz miał problem z odkręceniem jednej śruby. Wytarł dłonie w szmatę i poszedł szukać czegokolwiek, dzięki czemu mógłby zmierzyć się ze śrubami.
Cała posesja była otoczona wysokim płotem, postawionym pewnie zaraz po tym, jak trafiły tu pierwsze kradzione auta. Niewielki budynek mieszkalny był wyremontowany, wyglądał ładnie w środku, niczego w nim nie brakowało, dlatego często przyjeżdżali tu na kilka dni w przerwie między wyjazdami do różnych miejsc w kraju. Czasem Orzeł gdzieś znikał, nie tłumacząc im gdzie, a oni czekali na niego cierpliwie, pijąc markową whisky i zagryzając kiełbaskami z grilla, podczas gdy wokoło szumiał las i śpiewały ptaszki. Żyć nie umierać. Akurat teraz Orzeł wyjechał dokądś z gorylami starym audi. Nie powiedział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mercedes był wypucowany, jakby dopiero wyjechał z salonu. Zostały jedynie klocki hamulcowe do wymiany. Pewnie jeszcze by pojeździły, ale bezpieczeństwo ponad wszystko.
Do budynku przylegała drewniana szopa, która nie wyglądała już tak dobrze. To w niej kiedyś demontowano auta, była stara i trochę przekrzywiona, jakby nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Nycz przeszukał ją teraz starannie, znalazł jakieś narzędzia, z którymi pewnie sobie poradzi przy odrobinie wysiłku, ale nagle postanowił sprawdzić jeszcze w jednym miejscu. Na tyłach gospodarstwa stała wybudowana niedawno z drewnianych beli leśniczówka czy też – jak nazywał ją Orzeł – domek myśliwski. Jego ludzie mieli przykazane, żeby trzymać się od niej z daleka. Tam mieszkali goście z zagranicy, których ich szef przyjmował często na popijawy i polowania. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kiedyś szepnął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żadnych kobiet tu nie widział, więc przestał zwracać na nie uwagę. Orzeł miał wyjątkowy dar przekonywania. Wystarczyło, żeby raz spojrzał na człowieka, i wszystko było załatwione tak, jak on sobie życzył.
Teraz Remigiusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i stanął zamyślony. Znalezione klucze upchnął po kieszeniach i ćmił fajkę, lecz prawdziwy ogień nie znajdował się na czubku papierosa. Palił się gdzieś w środku niego nieposkromioną ciekawością. Przecież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podejdzie do okna i zerknie. Zgasił fajkę pod butem, rozejrzał się i ruszył przed siebie. I zajrzał przez to cholerne okno.
Spodziewał się poroży na ścianach, lecz niczego takiego nie zauważył. Tylko surowe bele na ścianach, drewniany stół w salonie, kominek, szafa. Jedynym atrybutem myśliwskim była skóra dzika rozłożona na podłodze przed kominkiem. Były też drzwi do drugiego pomieszczenia. Poczuł zawód, ale też trochę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spodziewać? Duchów, zjaw, upiorów, karabinów maszynowych na ścianach, sejfów na kasę, nagich kobiet zakutych w dyby? Takie bzdury podpowiadała mu tylko chora wyobraźnia. Mimo to nie odszedł, ale nacisnął klamkę w drzwiach. Ku jego zaskoczeniu zamek puścił, a drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Czując, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzymał go w kieszeni.
W nozdrza uderzył go przyjemny zapach drewna, buty zadudniły na podłodze z desek. Było prawie tak, jak widział przez okno. Kominek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w którym szef trzymał drogie trunki dla gości na specjalne okazje. Tylko że było coś jeszcze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stronie od wejścia znajdował się mały aneks kuchenny z lodówką i zlewozmywakiem, a ściany tam były ozdobione zdjęciami z polowań. Rzucił na nie okiem z daleka, nie rejestrując żadnych szczegółów, i niepewnie poszedł w kierunku drzwi do drugiego pomieszczenia. Nie wiedział, dlaczego serce biło mu aż tak mocno. Przecież nie odnajdzie tu Bursztynowej Komnaty, nie ma się czym podniecać. A jednak napięcie nie ustępowało. Nacisnął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wrócił do aneksu kuchennego, spojrzał na fotografie i w jednej chwili zmienił się w lodową bryłę. Prawie zapomniał o oddychaniu, a strużki potu o temperaturze ciekłego azotu mimo upału zaczęły spływać mu po kręgosłupie. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Nic się nie zmieniło. To nie było złudzenie, te fotografie były jak najbardziej prawdziwe. Tak przerażających zdjęć jeszcze nie widział.
Nie wiedział, co zrobić. Chciał się rzucić do ucieczki, zapomnieć o tym miejscu, nigdy nie przyznać się, że tu trafił i to zobaczył.
Z pozoru zdjęcia wyglądały jak pamiątkowe fotografie z polowań. Kiedy jednak przyjrzał się im bliżej, zrozumiał, co jest z nimi nie tak. Na wszystkich zamiast upolowanych zwierząt uwieczniono młode kobiety. Zakrwawione, sponiewierane, brudne, martwe. Nad nimi stali myśliwi z bronią i szerokimi uśmiechami zadowolenia na twarzach. Otyły mężczyzna w bawarskim kapelusiku dumnie unosił w górę strzelbę i trzymał stopę na zakrwawionym ciele ładnej blondynki. Ponury facet o bystrym spojrzeniu kucał przy innych zwłokach. Siwa kobieta i starszy mężczyzna w korkowych kapeluszach i ubraniach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglądali, jakby wybrali się na polowanie na nosorożce na afrykańskiej sawannie.
Takich zdjęć było kilkanaście, od ich widoku Nyczowi zakręciło się w głowie i poczuł narastającą gulę w gardle. Nie wiedział, czy to przerażenie, czy może mdłości. Był w takim szoku, że nie usłyszał kroków. Ocknął się, kiedy ktoś odezwał się tuż za jego plecami.
– Mówiłem, żebyś tu nie wchodził.
Omal nie zemdlał ze strachu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał jego szef. Facet po czterdziestce, wysoki, mocno zbudowany, z czarnymi, krótko ściętymi włosami z pasmami siwizny na skroniach i bladą skórą. Wpatrywał się w niego tymi swoimi oczami, pustymi jak studnia prowadząca na dno piekła, i przeszywał go spojrzeniem. Remigiusz odniósł wrażenie, jakby dwa sztylety zagłębiały mu się w piersiach, powodując duszności i kłopoty z oddychaniem. Z jego gardła z trudem wydobywały się słowa tłumaczenia.
– Było otwarte… szukałem narzędzi… – Pokazał klucze wystające z kieszeni. – …Te wieśniaki od dziupli zapierdoliły moje… muszę… Przepraszam, nic nie widziałem.
Orzeł patrzył na niego. Przekrzywił głowę jak pies starający się zrozumieć właściciela. Tylko że był czymś o wiele groźniejszym niż największa wściekła czworonożna bestia. Musieli wrócić, kiedy Nycz był w szopie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdjęciami na długie minuty, zapominając o całym świecie.
Szef od razu zarejestrował drżenie rąk, kropelki potu na czole i odczytał te znaki po swojemu. Każdy sądzi według siebie.
– Podnieciłeś się, Remik. – Rozciągnął wargi w czymś, co w innych okolicznościach mogłoby uchodzić za uśmiech.
Nycz drgnął. Może to była jego szansa na przeżycie? Głośno przełknął ślinę.
– Tak – wyszeptał z trudem.
Orzeł stanął obok niego i teraz obaj wpatrywali się w fotografie. On z wyraźnie rysującą się satysfakcją na twarzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść.
– Podobasz mi się, Remik – powiedział lekko Orzeł, jakby rozmawiali o pogodzie na najbliższy tydzień. – Podobałeś mi się od początku. Nie zadajesz niepotrzebnych pytań, nie komentujesz worków z kasą, jak tych dwóch idiotów, z którymi jeździmy, trzymasz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się odezwać. Szukam takich ludzi do współpracy. Dobrze się stało, że zobaczyłeś te zdjęcia.
– Tak? – Ponownie głośno przełknął ślinę.
Orzeł znowu opacznie zrozumiał jego pytanie. Poklepał go po plecach, dłoń miał twardą jak kowadło.
– Już wiesz, czym tak naprawdę się zajmujemy – powiedział i zamilkł na długą chwilę.
Dla Remigiusza upływające sekundy były jak oczekiwanie na szafocie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otworzy zapadnię. Z jednej strony mijały szybko, a z drugiej – na tyle wolno, żeby można było posmakować ostatnie chwile przed śmiercią i zastanowić się, dlaczego tak głupio się kończy.
– Widzisz, Remik, pieniądze to gówno. Jakim problemem jest teraz zarobienie dużej kasy? Szczególnie w tych czasach, kiedy wszyscy oszukują, kradną, sprzedają za łapówki to, co kiedyś było chlubą naszego kraju. Pieniądze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czujesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wydawać na przyjemności? Wierz mi, że po pewnym czasie to staje się nudne. Dlatego pieniądze to nic niewarte gówno. Potrzebne do życia, ale w sumie nic niewarte. Rozumiesz?
– Nie.
– Wytłumaczę ci, co jest ważniejsze od pieniędzy.
– Co? – Głos Nycza drżał jak trącona struna gitary.
– Wpływy – wyjaśnił Orzeł i wskazał na jedno ze zdjęć. To z grubasem w bawarskim kapelusiku. – To Hans. Jego ojciec był esesmanem, który poszedł na współpracę z Amerykanami i dlatego mu się upiekło. Od zawsze opowiadał synowi, jak to jest zabić człowieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zobaczyć, jak to jest. Tylko przecież nie można bezkarnie zabić człowieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym krajowym skorumpowanym burdelu jest łatwiej. Dlatego ucieszył się, kiedy zaproponowałem mu polowanie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podobała, dzień wcześniej mógł jej się przyjrzeć na uroczystej kolacji, a rano ruszyło polowanie z nagonką. Widzisz, jaki był szczęśliwy, kiedy wreszcie wpakował w nią dwie kule ze sztucera?
Nycz wzdrygnął się mimowolnie i miał nadzieję, że szef tego nie zauważył. Rzeczywiście ten cholerny szwab wyglądał na megazadowolonego. Tymczasem Orzeł spokojnym głosem kontynuował:
– Oczywiście Hans zapłacił mi za tę przygodę górę pieniędzy, ale zachował się też lekkomyślnie. Sądził, że ma do czynienia z ogarniętym żądzą pieniądza polaczkiem, a tymczasem jest trochę inaczej. To ja zyskałem na niego wpływ. A wiesz, czym zajmuje się ten Niemiec? Jest w zarządzie wielkiej firmy motoryzacyjnej mającej swoją siedzibę w Monachium. I gdybym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego?
Na fotografii elegancki mężczyzna koło pięćdziesiątki stał obok innego trupa.
– To jest znany polityk z Francji – wyjaśnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wielkiej polityce to w większości psychopaci? Zwykle raczej zadowalają się manipulowaniem i pragnieniem władzy, lecz ten ma jeszcze pociąg do zabijania. Więc pomogłem mu rozładować napięcie spowodowane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwyczaj są na tyle silne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozumiesz, na czym polega ten biznes?
Nycz chwilę przetrawiał te informacje.
– Chyba już wiem – odrzekł cicho.
– Wiedziałem, że jesteś bystrym facetem – pochwalił go zadowolony Orzeł. – Już wiesz, dlaczego mówiłem, że pieniądze to nie wszystko?
Machnął ręką nonszalancko, jakby chciał wskazać na wszystkie fotografie wiszące na ścianie.
– Jestem bogaty, ale nawet gdybym przepierdolił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzytliwie. – Dlatego mnie i moim wspólnikom nie chodzi wcale o pieniądze, ale o wpływy. Na wielką politykę, na wielki biznes, na wszystkie sfery życia. Wiesz, że artyści też mają takie mordercze skłonności? I dziennikarze, i duchowni, i działacze społeczni, i milionerzy. Na nich wszystkich można mieć wpływ. Przecież w tym pieprzonym kraju dopiero rodzi się kapitalizm. A w większości tworzą go ci sami ludzie, którzy za komuny czerpali profity z władzy. Są przeżarci złem, skorumpowani, nie wierzą w nic, potrafią zabijać i czasem pragną tego bardziej niż bogactwa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybudujemy nową Polskę, taką, jaką będziemy chcieli. Przynajmniej w części taką. Czyż to nie jest kuszące?
Remigiuszowi huczało w głowie. Patrzył na swojego szefa i wiedział, że nie kłamie. On wierzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marzenie trudne do realizacji, lecz nie niemożliwe, bardzo czasochłonne, a jednocześnie bezwzględnie skuteczne, jedyne i ostateczne, później już bez szans na zmiany, jeśli wirus władzy wgryzie się dostatecznie głęboko w elity krajowe, a może nawet międzynarodowe. Był przerażony, milczał, przełykał głośno ślinę, bojąc się palnąć coś głupiego i się zdemaskować. Przecież był prostym facetem z małej miejscowości.
– Jest – powiedział tylko.
Orzeł jakby nagle się rozpromienił.
– Bez inwestycji z Zachodu naszemu rządowi nigdy nie uda się zbudować gospodarki rynkowej. To już się dzieje, lecz Polska ciągle potrzebuje ich więcej i więcej, jak świeżego powietrza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na których zdobędziemy wpływ, będą decydować, w jakie dziedziny gospodarki zainwestują, nasi politycy, na których mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprzedawać, będą wskazywać, na czym można dobrze zarobić. Oczywiście, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szantażować. Osobiście brzydzę się takimi metodami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich uciekać.
Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. Kontynuował dopiero, kiedy się trochę uspokoił. Jakby fantastyczne wizje, które rozlały mu się szeroko przed oczami, nagle trochę zbladły.
– Mam nadzieję, że wystarczy świadomość, że wszyscy uczestniczący w tych polowaniach tworzą coś na zasadzie nieformalnej wspólnoty ludzi myślących tak samo, mających takie same pragnienia, podobne zainteresowania, bezkompromisowych, odważnych i dla osiągnięcia własnej satysfakcji potrafiących zabić. Organizowane przeze mnie polowania są czymś w rodzaju mordu założycielskiego, mającego w zamyśle spajać podobnie myślących ludzi. Rozumiesz, Remik?
– Liczy pan na to, że po przeżyciach tu oni sami zaczną działać zgodnie z naszymi założeniami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powiedział cicho Nycz, czując, jak głos lekko wpada mu w wibracje ze strachu.
Na szczęście Orzeł znowu zrozumiał go opacznie.
– Podniecające, prawda? – Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu było tyle lodu, że mógłby zamrozić połać okolicznych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nieformalne stowarzyszenie się rozrasta. Teraz już praktycznie nie muszę nikogo namawiać. Chętni zgłaszają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potężniejsi, z wielkimi wpływami. Teraz ci, którzy już polowali, zachęcają do tego swoich zaufanych przyjaciół, partnerów biznesowych, współpracowników. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polować na lwy? Przecież polowanie na ludzi jest o wiele bardziej podniecające.
– Tak – jęknął Remigiusz, z trudem panując nad narastającym przerażeniem.
Na Boga, kim był ten człowiek? Nie, nie człowiek. Potwór w ludzkiej skórze. Kim byli jego tajemniczy przyjaciele? Czy tak właśnie działa ten pieprzony świat? Nawet nie wiemy, że rządzą nami psychopaci, szaleńcy i mordercy? Pewnie tak. Nikt normalny nie wywołuje wojen i nie skazuje żołnierzy i cywilów na pewną śmierć pod bombami czy kulami. Remigiusz zawsze myślał, że wojny wybuchają z przyczyn politycznych i dlatego, że ktoś chce na nich zarobić. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że wojna może wybuchnąć dlatego, że jakiegoś dyktatora, prezydenta czy wpływowego polityka po prostu podnieca zabijanie.
– Chciałbyś zapolować? – Orzeł patrzył na niego uważnie z ukosa.
Nycz wpadł w panikę. Z trudem przytaknął bez słowa. Orzeł roześmiał się głośno i chyba nawet szczerze.
– Może kiedyś będzie taka okazja, obiecuję ci – powiedział. – Teraz jednak potrzebuję zaufanego kierowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie interesuje się za bardzo, kogo wozi, tak jak ty ostatnio. Zaimponowałeś mi, że nie odezwałeś się wtedy słowem, tam w lesie.
– Wszystko, co dzieje się na Kaszubach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z trudem przedarło się to zdanie.
Jego szef znowu się roześmiał. Klepnął go w ramię.
– To mi się podoba – stwierdził z zadowoleniem. – Jeśli będziesz dla mnie jeździł, gwarantuję wynagrodzenie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapragnie twoja dusza, i co roku nowego mercedesa. Wiem, że lubisz mercedesy.
– To moje ulubione auta – przyznał Remigiusz.
– W takim razie umowa stoi? – zapytał jeszcze Orzeł.
Uścisnęli sobie dłonie przy ścianie, na której wisiały zdjęcia kilkunastu psychopatów pozujących ze swoimi ofiarami. To było tak groteskowo przerażające, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota właśnie się zatrzaskiwały. Orzeł był na tyle zadowolony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te przestraszyły Nycza jeszcze bardziej. Chociaż czy naprawdę było jeszcze coś, czego mógłby się bać?
– Ta działalność nie jest obliczona na natychmiastowy zysk. Ona jest zaplanowana na lata, może na całe dziesięciolecia, kiedy będziemy coraz bardziej poszerzali wpływy. Mógłbym sobie teraz siedzieć za biurkiem, lecz poświęciłem się dla tej szczytnej idei. I jeżdżę, rozkręcając ten biznes, albo, jak wolisz: strefę wpływów. Za kilka lub kilkanaście lat Polska też się zjednoczy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wiedzą, jaki potencjał ma czterdziestomilionowy kraj? Wiesz, ile towarów można tu sprzedać, wiesz, ile można zaoszczędzić na taniej sile roboczej? Oni nas tak nie zostawią. A wtedy nasza organizacja będzie rozdawać karty i będzie miała kontrolę nad tym procesem. Będzie miała wpływ.
Orzeł umilkł, zapatrzony w fotografie na ścianach, jakby już przed oczami miał wizualizację przyszłych sukcesów. Remigiusz też się nie odzywał. Już nie chciał naprawiać samochodu, właściwie już nie chciał nawet tym samochodem jeździć, pragnął tylko jak najszybciej uciec z tego strasznego miejsca, od tego przerażającego człowieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapomnieć. Potem się obudzić i dalej pić, w nadziei, że jak wreszcie kiedyś wytrzeźwieje, nie będzie pamiętał. Tylko że taka chwila była mało prawdopodobna.
Naraz Orzeł jakby się ocknął. Chwycił Nycza za ramię i pociągnął w kierunku zamkniętego drugiego pomieszczenia. Kiedy z tajemniczym uśmieszkiem przekręcał klucz w zamku, Remigiusz domyślał się już, że koszmar się jeszcze nie skończył i nadal będzie musiał się pilnować, żeby nie powiedzieć nic głupiego i nie narazić swojego życia. Gdy jednak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otworzył usta i chwytał powietrze jak dusząca się ryba.
– Piękne, prawda?
Głos szefa za plecami był jak lodowy sztylet wbijający się między żebra.
2
Teraz
Telefon dzwonił i dzwonił, przerywając błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wleciała przez okno i nie daje spać akurat w momencie, kiedy sen przynosi największą satysfakcję i piękne obrazy. Próby odpędzenia namolnego owada zazwyczaj nie przynoszą rezultatu i wreszcie trzeba zareagować inaczej. Z telefonem było podobnie.
Adrian Szot też musiał wreszcie zareagować, ponieważ ktoś po drugiej stronie linii nie rezygnował z prób nawiązania kontaktu. Pewnie z pracy. Zirytował się w sekundzie, a w następnej odzyskał spokój. No tak, oni jeszcze nie wiedzieli, więc nie miał powodu, by się denerwować. To miał być jego ostatni dzień pracy w policji. Rzuci szefowi wypowiedzenie i podanie o urlop, pożegna się z tą znienawidzoną komendą i wreszcie będzie wolny.
Ostrożnie otworzył oczy i zaraz je przymknął. Świt przywitał go ostrymi promieniami słońca wpadającymi skośnie do pokoju przez niestarannie zasunięte zasłony. To był ostatni świt jego starego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglądał za siebie. Stare trzeba pogrzebać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie starał się spełniać oczekiwania innych, nie myśląc o swoich potrzebach. Teraz będzie inaczej, nawet kosztem tego, że ktoś może go nazwać egoistą. Trochę egoizmu w życiu było dobrym zjawiskiem.
Usiadł na łóżku i odebrał, przerywając natarczywe brzęczenie sygnału.
– Szot, słucham?
– Inspektor Jachimowicz z tej strony. – W słuchawce rozległ się niski, przyjemny głos, ale wywołujący w aspirancie same negatywne skojarzenia. – Ma pan twardy sen, panie kolego.
Inspektor Jachimowicz był jego szefem w Komendzie Miejskiej Policji w Bytowie. Nigdy im się nie układało, przełożony nie lubił Adriana, dawał mu najgorsze sprawy i wyznaczał do najpodlejszych zadań. Nigdy nic poważnego, jakby wątpił w umiejętności aspiranta Szota albo wyjątkowo nim gardził, a gnębienie go sprawiało mu nielichą satysfakcję. To między innymi przez niego Adrian podjął decyzję o wyjeździe z Bytowa. Od jutra będzie na urlopie, spakował już walizki i nieodwołalnie wyjedzie z tego cholernego zapyziałego miasta, gdzie rządzą układy i układziki. W takich warunkach nie widział dla siebie szansy, musiał coś radykalnie zmienić.
– Tak wyszło – burknął zjeżony do słuchawki.
Teraz dopiero usłyszał, że jego szef brzmi jakoś inaczej. Przemawia niczym Jaruzelski ogłaszający wprowadzenie stanu wojennego.
– Panie kolego, myślę, że nadszedł już czas, żeby zajął się pan czymś poważniejszym. Sprawdził się pan, panie kolego, w codziennej żmudnej policyjnej robocie i wierzę, że doskonale pan sobie poradzi przy nowym zadaniu.
Adrian aż otworzył usta, słuchając tego przydługiego i nudnego wywodu. O czym on, do diaska, mówi? Pomylił się?
– No więc, panie kolego, kilka kilometrów od miasta, na leśnej drodze znaleziono zwłoki. Chciałbym, żeby pan poprowadził śledztwo, prokurator Stankowicz dał nam wolną rękę. Być może zabierze nam to wojewódzka, ale przynajmniej do tego czasu będzie pan nad wszystkim czuwał.
– Tak jest – powiedział odruchowo Adrian.
– Prześlę panu współrzędne, patrol już tam jest, technicy jadą – mówił dalej szef. – Niech niczego tam nie zadepczą, panie kolego.
Inspektor Jachimowicz się rozłączył, zostawiając Adriana znieruchomiałego z osłupienia. Dopiero teraz szef go docenił, wyznaczył do poważnej roboty? Teraz miał to w dupie, za późno, już podjął decyzję. Z jękiem wstał z łóżka, coś strzeliło mu w kolanach. Z pełnym niezadowolenia grymasem powlókł się do łazienki, omijając kartony z książkami i walizki z ubraniami przygotowane do wyprowadzki.
Była piąta czterdzieści jeden. Ostatni dzień jego pracy. Ostatni świt w tym znienawidzonym mieście.
Do celu dotarł kilkanaście minut później. Tak, jak mówił szef, miejsce znalezienia zwłok zabezpieczyli funkcjonariusze patrolu i – co najważniejsze – nie łazili za dużo i nie zadeptali śladów. Leśna droga była dość szeroka, dobrze wyjeżdżona, na poboczach leżały łachy żółtego piasku. Normalnie na takim terenie ślady stóp zmieniały się w nieregularne wgłębienia, jednak nie tego poranka. To był pierwszy słoneczny dzień po kilku deszczowych. Ślady były doskonale widoczne.
Szot przywitał się z kolegami w mundurach, a potem stanął przy rozciągniętych taśmach i uważnie zlustrował otoczenie. Droga w tym miejscu biegła po niewielkim łuku. Nie było jej na mapie, chociaż łączyła ze światem dwie położone w głębi lasów wioski i kilka leśnych przysiółków. Sam wielokrotnie jeździł nią na zgłoszenia.
Zdezelowany golf zaparkowany był na poboczu, dwoma kołami zagrzebany w piachu, drzwi od strony kierowcy pozostawiono otwarte. Mieszkał tu przez ostatnie dwa lata, dużo jeździł po okolicznych wioskach, dlatego znał to auto z widzenia. Podobnie jak jego właściciela, starszego postawnego mężczyznę przezywanego „Madej”. Tego samego, który leżał teraz przed maską auta w kałuży krwi, która wypłynęła z przestrzelonej głowy. Krew wsiąkła głęboko w piasek, martwe oczy wpatrywały się w niebo w niemym zaskoczeniu. Wyglądało to tak, jakby Madej zjechał na pobocze, zatrzymał się, wysiadł i ktoś brutalnie zakończył jego uczciwy żywot strzałem w skroń z bliskiej odległości. Do licha, takie sprawy dotąd się tu nie zdarzały. W końcu to były Kaszuby, a Bytów nie był wielkim miastem jak Warszawa, Kraków czy Wrocław, gdzie ludzie strzelali do siebie z pistoletów. Tu najwyżej w pijanym widzie potrzaskali się sztachetami ze skutkiem śmiertelnym. Proste, banalne i jakże swojskie. Adrian nie pamiętał, żeby ktoś kogoś zastrzelił. Z tego, co kojarzył, ostatnia taka sytuacja zdarzyła się jeszcze w latach sześćdziesiątych poprzedniego stulecia.
Mimowolnie uśmiechnął się pod nosem. Czy inspektor znał wszystkie szczegóły tej zbrodni? Pewnie nie. Inaczej nie przysłałby tu Szota, tylko jakiegoś zaufanego śledczego. Zanim ta myśl wyświetliła mu się i zgasła w głowie, zza zakrętu wyjechało jeszcze jedno auto. Adrian go nie znał, ale wiedział, że to musi być policjant. Zaraz przy zjeździe z asfaltówki policja ustawiła blokadę i wszystkich tubylców puszczała objazdem. Pewnie klęli, nadkładając kilka kilometrów, ale Adriana nic to nie obchodziło. Tu musiał być spokój, szczególnie przy tak delikatnych śladach.
Auto zaparkowało zaraz za jego mazdą i wysiadła z niego podkomisarz Walerczyk. Nie lubił jej, dlatego nie był zachwycony, kiedy skinęła głową na jego widok i zaraz wpakowała między wargi papierosa. Odkąd pamiętał, kopciła jak komin w elektrociepłowni, przypalając jednego papierosa od drugiego, co nie wpływało dobrze na jej odbiór jako kobiety. Może nie grzeszyła nadmierną urodą, ale było w niej coś, co mogło podobać się facetom. No i sylwetkę miała nieźle wytrenowaną. Tylko te fajki. Adrian jako zagorzały przeciwnik palenia trzymał się od niej z daleka. Zresztą jeszcze nigdy nie pracowali razem. Ona była zaufaną szefa i zajmowała się najpoważniejszymi tematami. On zawsze był raczej na końcu hierarchii nieformalnych układów i sympatii. Z nikim się nie przyjaźnił ani nie kolegował.
– Cześć! – rzuciła Walerczyk niedbałym tonem, stając obok niego i wypuszczając z ust siwy dym.
Odsunął się od niej odruchowo, ale i tak odnosił wrażenie, że tak blisko siebie znajdują się po raz pierwszy. I pewnie ostatni – dodał w myślach i nieoczekiwanie poczuł coś na kształt ulgi.
– Cześć, Jachimowicz mnie jednak odsunął? – zapytał z wyraźną drwiną w głosie.
Spojrzała na niego autentycznie zdziwiona.
– Nie. Dlaczego? Ty tu jesteś szefem, ja mam ci tylko pomagać.
– I patrzeć na ręce. – Nie mógł się powstrzymać od kąśliwej uwagi.
– Nazywaj to, jak chcesz. – Wzruszyła ramionami, a po chwili dodała: – Czas, żebyś zajął się czymś poważniejszym. Jesteś zdolnym gliną, sama ostatnio mówiłam to szefowi.
Rychło w czas. Nawet jeśli naprawdę tak było, Szot wcale nie poczuł się lepiej. Teraz było już co najmniej o kilka miesięcy za późno. Tak naprawdę na widok Walerczyk wysiadającej z auta miał zamiar wsiąść do swojego, pojechać do komendy i rzucić szefowi papierami. Został tylko z ciekawości. Kto staremu Madejowi przestrzelił czaszkę? Bądź co bądź, było to dość intrygujące.
– Dzięki! – rzucił tylko.
Nie skomentowała, odpalając kolejnego peta. Przyjrzał jej się z ukosa. Jak ona miała na imię? Jakoś tak dziwnie. To był pierwszy raz, kiedy rozmawiali ze sobą bezpośrednio. Irmina – przypomniał sobie z niemałym trudem. Pochodziła z okolic Bytowa, z kaszubskiej rodziny, miejscowym językiem operowała lepiej niż urzędowym i teraz uświadomił sobie, że jednak nie jest ładna. Z daleka nie robiła złego wrażenia, lecz z bliska już tak. Cera na jej policzkach miała niezdrowy odcień i była pokryta milionem nieładnych czerwonych kropek, prawe oko uciekało gdzieś w bok, miała krzywe, pożółkłe od papierochów zęby, za duże uszy i za szeroki nos. Zresztą, co go to w ogóle obchodzi? Zaraz zapomni o podkomisarz Irminie Walerczyk i będzie ją wspominał tylko wtedy, kiedy będzie wracał do popełnionych w życiu błędów, a tego nie zamierzał robić zbyt często. Wyjeżdża, zapomina i od następnego dnia jest tylko lepiej. Taki był plan. Urodzony pesymista rechotał w nim złośliwie za każdym razem, kiedy w ten sposób myślał o przyszłym życiu.
– Znałaś Madeja? – zapytał.
Policjantka zaciągnęła się tak, że pewnie dym trafił od razu do jej wątroby z pominięciem płuc, po czym spojrzała na niego z wkurzającym błyskiem w głębi oczu.
– Ty też go znałeś? – odpowiedziała pytaniem. – Wszędzie było mendy pełno.
– Przecież wiesz, o co pytam – zniecierpliwił się trochę. – Ty jesteś stąd, on był stąd, a ja tu, cholera, nigdy nie będę pasował.
Spojrzała na niego jakoś inaczej. Może odczytała lekką gorycz w jego głosie.
– Rozumiem. – Skinęła lekko głową. – Dlaczego mam nie rozumieć?
Zanim jednak zaczęła cokolwiek mówić, zapaliła kolejnego papierosa. Adrian jęknął w duchu. Ani chybi po śmierci jej płuca zamiast do trumny trafią do składu węgla.
– To twardogłowy Kaszub był. Nie wiem, skąd pochodził, pamiętam sprzed lat, jak w Ugoszczu mieszkał, a potem w stu innych miejscach. Zawsze lubił wypić, przez to w żadnej robocie miejsca nie zagrzał, rodzina od niego odeszła, po budowach pracował, ale uczciwy był i swoje zasady miał. Nigdy nie wszedł w konflikt z prawem, ale jak trzeba było sprawiedliwości pięścią szukać, to się nie wahał.
Adrian spojrzał na bladą twarz z paskudną dziurą w skroni i na oczy skierowane w niebo. Tak można było scharakteryzować trzy czwarte mężczyzn mieszkających w okolicy. Niczego nowego nie powiedziała. Swoje niezadowolenie wyraził prychnięciem.
– Tyle to ja wiem bez twojej pomocy – mruknął, odsuwając się od niej nieznacznie, bo zmienił się wiatr i teraz dym leciał idealnie na niego. – Powiedz mi raczej, czy miał jakichś wrogów.
– Madej? Wrogów? Chyba żartujesz. To porządny chłop był.
– Porządni ludzie nie dostają kulki w miejscu publicznym.
– Że niby to zadupie to miejsce publiczne? – zakpiła.
– No wiesz, o co mi chodzi. – Szot był coraz bardziej rozdrażniony. Jak nie miała nic do powiedzenia, mogła milczeć.
– No wiem. – Walerczyk jednak nie zamierzała milczeć. – Madeja lubili w okolicy wszyscy, nie miał wrogów. Nikomu krzywdy nie zrobił.
– Ale teraz leży tam w kałuży krwi – zauważył Szot.
– Może sam sobie palnął w łeb? – Policjantka wzruszyła ramionami. – Właściwie miał nawet powód. Przez wódkę rodzina nie chciała się z nim kontaktować, a on nadal pił wiadrami. Z tego samego powodu nikt go już nie chciał brać do roboty, chociaż murarz specjalista był. Z tego, co zdążyłam się dowiedzieć, od tygodnia mieszkał w swoim golfie, bo nie płacił za mieszkanie, a znajomi już go nie chcieli sponsorować.
– No to faktycznie wszyscy go lubili i miał samych przyjaciół. – Aspirant się skrzywił. – Tylko jak przyszły kłopoty, to został sam.
– Ale przecież życie zawsze tak wygląda.
Adrian miał nadzieję, że Walerczyk na moment zapomniała o papierosach. Pomylił się. Właśnie mocowała się z folią od nowej paczki. Zrobił jeszcze pół kroku w bok. Kontynuowała, kiedy już mocno zaciągnęła się dymem.
– Mówię ci, Adrian, tu nikt do nikogo nie strzela. Przecież wiesz, będzie ze dwa lata, jak u nas pracujesz. To spokojna okolica. Pewnie Madej nie wytrzymał i sam sobie w łeb palnął.
Coś mu zgrzytnęło w jej słowach. Może bardziej w tonie głosu albo nonszalanckiej postawie, która w niczym nie przypominała podkomisarz Walerczyk z komendy w Bytowie czy z odpraw u szefa. Przyjrzał się jej z nagłym zainteresowaniem.
– Taka ma być oficjalna linia śledztwa? – zapytał niby obojętnie. – Że to samobójstwo?
– Nie, no co ty! – Roześmiała się z petem między wargami. – To twoje śledztwo, ja tylko mówię, jakie jest moje zdanie.
– Widzisz tam gdzieś pistolet, z którego palnął sobie w głowę? – zapytał.
– Może na nim leży. – Wzruszyła ramionami. – Poczekaj, aż technicy pozwolą ruszyć ciało.
Adrian więcej się nie odezwał. Mieszkał tu parę lat, pracował w psiarni, lecz nigdy nie zgłębił układów i układzików funkcjonujących tu na wielu płaszczyznach, mniej lub bardziej ukrytych. Czyżby zderzał się właśnie ze ścianą? Nie był głupi, wiedział, jak funkcjonuje taki biosystem, uczył się o tym, nienawidził go całym sobą, zwalczał go, jeśli tylko gdzieś wyczuł jego działanie. I nagle ostatniego dnia, dosłownie na kilka godzin przed wyjazdem, trafił? Poczuł nagły przypływ adrenaliny. Tylko czy na pewno? Zgrany schemat. Jest zbrodnia i nikomu nie zależy, żeby prawda o niej ujrzała światło dzienne. Wtedy do pierwszych czynności na miejscu znalezienia zwłok bierze się najgorszego przygłupa w komendzie, dodaje się mu doświadczonego śledczego dla pewności, żeby nie był zbyt dociekliwy, i czeka się, aż przyjadą śledczy z województwa, którzy już będą wiedzieć, co dalej z tym robić.
Szot odszedł kilka kroków w bok, znalazł miejsce, gdzie nie było śladów, przeszedł pod policyjną taśmą i zbliżył się do denata. Przykucnął dwa kroki obok niego. Starał się nie patrzeć na Walerczyk, ale mu się nie udało. Tylko na nią zerknął. Stała znieruchomiała z papierosem w palcach w pół drogi do ust, jakby nagle zmieniła się w kamień albo zabrakło jej sił. Miała dziwnego marsa na czole i czujne spojrzenie. Trafiony zatopiony – pomyślał z satysfakcją i zaraz o niej zapomniał.
Krew z rany w głowie wsiąkła w piach, twarz Madeja była trupio blada, rysy nienaturalnie napięte. Pewnie jeszcze nie ostygł. Dlaczego ktoś palnął mu w łeb, po co policja chce to zatuszować? Przecież Madej był nic nieznaczącym, znanym wszystkim drobnym pijaczkiem. W co wdepnął, że trzeba go było odstrzelić?
Adrian prześlizgnął wzrokiem po linii drzew wzdłuż drogi. Tu lasy ciągnęły się na wiele hektarów, nierzadko niedostępne, strzegące w swym wnętrzu zaułków, do których nie prowadziły żadne drogi. W takich miejscach działy się dziwne rzeczy, jeszcze nieodkryte przed światem. Czy kiedykolwiek zostaną ujawnione? Miał nadzieję, że tak kiedyś będzie. Czy dlatego zginął Madej? Pchany potrzebą zarobienia szybkiego szmalu na zakup podłego bimbru pojechał taką drogą i widział coś, czego nie powinien był zobaczyć? Czy gdzieś tu jest taka droga?
Aspirant Szot wstał i ponownie rozejrzał się po linii drzew po obu stronach drogi. Słońce jeszcze nie przedarło się ponad korony, więc w tym miejscu w powietrzu ciągle wisiał chłód poranka, który miał być dla niego ostatnim na tym krańcu świata. Ale być może nie będzie. Jeszcze raz zerknął na Walerczyk. Już nie paliła. Szła szybko w jego kierunku, za chwilę też przejdzie pod taśmą zabezpieczającą teren. Adrian pospiesznie zbadał ślady odciśnięte w mokrym piasku, obejrzał uważnie denata, przyjrzał się autu. Kiedy stanęła przy nim, wszystko miał już zarejestrowane, a dane były w trakcie przetwarzania. Przede wszystkim znalazł ślady jeszcze co najmniej dwóch osób, w tym kobiety. Poza tym nietypowe rysy i plamy na piasku, których pochodzenia nie potrafił na razie wytłumaczyć. Ale nie trzeba było być najlepszym tropicielem w indiańskiej wiosce, żeby się kilku rzeczy domyślić.
Z trudem się opanował, żeby znowu nie odsunąć się od podkomisarz Walerczyk. Przez to musiał zaciągnąć się zapachem z jej ust i podłym dezodorantem kupionym od Ukraińców na bazarze. Wytrzymał jednak.
– I co? Masz jakieś pomysły? – Starała się zabrzmieć nonszalancko, lecz znowu zazgrzytało.
Oj, koleżanko, musisz potrenować udawanie, bo z takim talentem za daleko nie pojedziesz. Zaraz, jak ona, do cholery, miała na imię? Irmina! Uff…
– Miałaś rację, Irmina. – Pokiwał głową z udawaną obojętnością. Jego umiejętności aktorskie były na poziomie wyższych studiów, podczas gdy ona nie ukończyła jeszcze podstawówki. W końcu udawał przez ostatnie lata. – Facet naprawdę mógł sobie strzelić w łeb.
Uważnie mierzyła go wzrokiem, oceniając, czy jest szczery, czy może postanowił z niej zakpić.
– Tak sobie myślę, że faktycznie, upadając, mógł wypuścić pistolet i teraz na nim leży – kontynuował beznamiętnie. – Cholera, kolejny śmieć ze swoimi gównianymi problemami. Mógł przywiązać sobie kamień do szyi i utopić się w jeziorze, przynajmniej teraz nie mielibyśmy problemów. A tak: tylko zawracanie dupy porządnym ludziom, a potem masa raportów.
– No wiesz, ale przynajmniej będziesz mógł się pochwalić dobrymi statystykami wykrywalności. – Uśmiechnęła się sztucznie.
– No tak, tyle z tego dobrego. Chodź, nie zadeptujmy śladów.
Wrócili zza taśmy i nagle Adrian chwycił ją za ramię, które sięgało już po kolejnego papierosa.
– Tak czy inaczej, rozpytamy o tego Madeja po wiochach – powiedział. – Żeby stary nie miał się do czego przyczepić. No wiesz.
Po początkowym zaniepokojeniu na jej twarz wpełzł uśmiech.
– Pewnie, w papierach musi grać.
– No i wiesz, gdyby jednak nie było tego pistoletu pod denatem…
– Będzie, będzie – rzuciła i zaśmiała się zgrzytliwie. – Mój policyjny nos w takich sprawach się nie myli.
Puścił ją i posłał jej uśmiech, który można by chyba w innych okolicznościach nazwać porozumiewawczym. Zaraz też przestraszył się, że trochę przesadził, i uśmiech zmienił się w nieokreślony grymas. Potem ruszył wzdłuż taśm jeszcze raz, próbując zarejestrować wszystkie szczegóły. Walerczyk odprowadzała go zamyślonym spojrzeniem. Czyżby nabrała podejrzeń? Klął na siebie w duchu. Może odegrał tę szopkę zbyt szybko i zbyt nachalnie? Trudno, teraz już za późno.
Ciągle czując na sobie jej badawcze spojrzenie, skupił się na pracy. Musiał pokazać, że jest skrupulatnym śledczym. W pewnym momencie wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy, znalazł właściwy numer i wysłał esemesa z dwoma pozornie nic nieznaczącymi słowami: „Adrian pozdrawiam” i uśmieszek. To było hasło startowe. Od tego momentu zaczną się dziać różne dziwne rzeczy, o których się dowie albo i nie. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, już niedługo na pewno dowie się o nich podkomisarz Walerczyk. Zaraz, jak ona, do jasnej cholery, ma na imię? Irmina. Dowie się o nich Irmina Walerczyk, jej szef i pewnie jeszcze kilku szemranych kolegów. Miał nadzieję, że kiedyś zawitają do niej o szóstej rano zamaskowani goście z granatami hukowymi, taranem rozwalając drzwi na drzazgi.
Po chwili wybrał inny numer i napisał drugiego esemesa: „Kamera w aucie”. Ponownie nie dostał odpowiedzi, lecz nie musiał.
Na miejscu zbrodni spędzili jeszcze kilka godzin, w czasie których technicy z wojewódzkiej zabezpieczali teren, zbierali ślady, dokumentowali miejsce zbrodni, przeprowadzali żmudne i czasochłonne procedury, niezbędne w takich okolicznościach. Przyjechali prawie godzinę później, niż się zapowiadali, tłumacząc się nieznajomością drogi. Prokurator też się spóźniał, lecz to akurat nikogo nie dziwiło. Przecież książę nie będzie się zrywał o świcie i leciał wiele kilometrów do lasu, żeby pobłogosławić na ostatnią drogę do kostnicy jakiegoś drobnego pijaczka. Pewnie miał ważniejsze tematy do załatwienia na początek dnia.
W tym czasie aspirant Szot rozdzielił zadania. Wysłał mundurowych w teren w celu rozpytania o denata, który – jak dopiero teraz dowiedział się z dowodu osobistego dostarczonego w woreczku strunowym przez jednego z techników – nazywał się Józef Koryciak, urodzony w Bytowie, lat sześćdziesiąt siedem. W międzyczasie jeden ze śledczych z laptopem dobrał się do kamery zamontowanej w golfie i próbował zgrać ewentualne zarejestrowane obrazy. W końcu zły z trzaskiem zamknął komputer i skierował swoje kroki do dwójki policjantów.
Walerczyk akurat zaciągała się kolejnym papierosem, więc zanim zdążyła coś powiedzieć, ubiegł ją Szot.
– Macie coś? – rzucił.
– Chyba sobie ze mnie żartujesz. – Technikowi udzielił się ogólny nie najlepszy nastrój panujący w tym miejscu, bo był zły i naburmuszony. – Ta kamera ma pewnie z dziesięć lat. Może i kiedyś coś nagrywała, ale od dawna już nie. Nie była nawet dobrze podłączona do zasilania. Facet zamontował ją sobie, żeby się pochwalić, albo kupił ją razem z tym gratem i nigdy nie używał.
– Czyli nie ma zapisu? – upewnił się Adrian.
– Tam nie było nawet sprawnej karty pamięci – odrzekł technik.
Szot postąpił krok w jego stronę.
– Mimo wszystko dziękuję – powiedział.
Technik zatrzymał się na chwilę z taką miną, jakby zrobiło mu się głupio, że rozładował swoją frustrację na niczemu niewinnych policjantach, którzy tak samo jak on nie byli tu, bo lubili, ale musieli. Może oni byli nawet w gorszej sytuacji. Technicy zabezpieczą ślady i zostawią ich z całym tym gównem. Spojrzał na Adriana bardziej przyjaźnie.
– Nie ma sprawy – zapewnił i dla przypieczętowania swoich niewypowiedzianych przeprosin klepnął policjanta w bok, po czym odwrócił się i odszedł.
Około jedenastej przyjechał wreszcie prokurator, wysiadł i z lekkim niepokojem przyglądał się, jak jego lśniące i drogie buty zagłębiają się w piasku. Szedł w ich kierunku ostrożnie, żeby jeszcze bardziej nie pobrudzić włoskiego obuwia. Wyglądało to, jakby sunął przez ruchome piaski na środku pustyni, a i tak efekt był mizerny. Pył pokrył nie tylko jego obuwie, ale i nogawki spodni. Szot z trudem wstrzymywał drwiący uśmiech, a Walerczyk otwierała tylko szerzej oczy ze zdziwienia. Nawet ona nie mogła wyjść z podziwu dla zaangażowania w śledztwo młodego prokuratora. Ten przywitał się z nimi niezbyt męskim uściśnięciem dłoni, po czym kazał sobie przybliżyć, w czym rzecz.
Adrian w żołnierskich słowach wszystko mu streścił. Później prokurator pozwolił ruszyć ciało denata i po krótkim zamieszaniu, kiedy technikom nagle osunęło się ono na ziemię i ponownie musieli się z nim siłować, trup Madeja legł wreszcie na boku. Na twarzy prokuratora zagościł triumfalny uśmieszek, kiedy spojrzał w kierunku policjantów. Walerczyk była przy zwłokach pierwsza i uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– A nie mówiłam? – wykrzyknęła. – Psi nos nie zawodzi. Lata doświadczenia.
Aspirant Szot z trudem przywołał na twarz beztroski uśmiech. To była jego najtrudniejsza rola tego dnia, ponieważ musiał zwalczyć nagłą falę mdłości. To było tak bezczelne, że aż nie chciało mu się wierzyć, że dzieje się naprawdę. Do tego teraz, w dwudziestym pierwszym wieku, kiedy policja po latach walki z mafią zdołała w miarę oczyścić swoje szeregi ze zdrajców i kretów. Widać jednak nie wszystko poszło zgodnie z planem, a przynajmniej nie wszędzie.
Pistolet leżał wciśnięty w piasek. Pewnie któryś z techników go nawet przydepnął, żeby wyglądał bardziej wiarygodnie w oczach policji i prokuratora. Było już pewne, że brakowało jednego naboju, który znajdzie się w czaszce Madeja, a na rękojeści pistoletu odkryją tylko jego odciski palców. W co się wplątałeś, stary frajerze? – pomyślał Adrian, poważniejąc. Wystarczy już tego uśmiechu, bez przesady. Prokurator też był wniebowzięty. Statystyki wykrywalności pójdą w górę, a do tego nie będzie niepotrzebnie marnował swojego cennego czasu. I tak było. Zostawił swoją wizytówkę, kazał zadzwonić, gdy będzie komplet papierów, żeby szybko zamknąć śledztwo. Szot też nie chciał zostać w tym miejscu już ani sekundy dłużej. Potwierdzili sobie z Walerczyk wcześniejsze ustalenia, co kto robi, pożegnał się i ruszył w kierunku swojej mazdy.
Słońce było już w zenicie, w lesie pięknie śpiewały ptaki, gdzieś hałasował dzięcioł. Sielanka, do stu tysięcy diabłów. Pomyślałby kto.
Zawrócił auto i ruszył w kierunku głównej drogi. Kiedy wreszcie wyjechał na asfalt, skinąwszy mundurowym pilnującym zjazdu, odprężył się. Delikatnie przyspieszył, ale nie jechał szybko. Po co kusić licho?
Po kilku kilometrach sięgnął dłonią do kieszeni kurtki i wyciągnął z niej pendrive. Podejrzewał, że jest to pełny zapis z kamery umieszczonej w aucie Madeja, zanim technik uszkodził jej kartę pamięci. Już nie mógł się doczekać, kiedy odpali filmik. Naprawdę był ciekawy, na co trafił Madej, że aż musiał zginąć. Jeszcze bardziej ciekawiło go, czego wszyscy się tak przestraszyli, że miejscowa policja, technicy z województwa i prokurator tak szybko i zgodnie wrobili go w samobójstwo.
3
Czerwiec 1993
– Piękne, prawda?
Remigiusz Nycz długo nie mógł złapać oddechu. W całym pomieszczeniu na ścianach wisiały obrazy. Różnej wielkości, ładniejsze, brzydsze, niektóre miały coś przyciągającego wzrok, inne były odpychające, a na resztę nikt nie zwróciłby uwagi. Wykonane profesjonalnie lub nieporadnie, jakby ktoś trzymał pędzel po raz pierwszy, wstrząsające, banalne, drażniące i niepokojące, duże i małe. Mimo tej różnorodności wszystkie były w tym samym kolorze. Jakby ktoś namalował je czarną farbą. Dopiero po dłuższej chwili można było się zorientować, że to nie jest jednak taka idealna czerń, tylko ciemnoczerwony. Kolor był wszędzie taki sam, jakby nie było innych farb na świecie albo twórca uparł się tylko na tę jedną. Tylko że to nie była farba i Remigiusz o tym wiedział.
Pewnie obrazy nie zrobiłyby na nim takiego wrażenia, gdyby ktoś wcześniej go o nie nie pytał i nie wytłumaczył mu, czym są i jak powstały. Kiedy Bryła pytał go o obrazy, Nycz jeszcze o nich nie wiedział, ale był bystry, więc kiedy Orzeł pokazał mu kolekcję zgromadzoną w zamkniętym pokoju, od razu skojarzył. Poczuł się, jakby nadal spadał, ciągle niżej, na samo dno piekła. Fotografie z polowań na ludzi nie zrobiły na nim takiego wrażenia jak obrazy malowane ludzką krwią.
Było ich co najmniej kilkanaście. Ilu ludzi musiało dla nich zginąć? Z trudem zmusił się do normalnego oddychania. Do tego musiał zachować kamienną twarz, co w tych okolicznościach było prawie niemożliwe. Szef musiał dostrzec na niej przerażenie.
– Wstrząsające, prawda? – zapytał, kiedy nie doczekał się odpowiedzi na swoje pierwsze pytanie.
– Nie wiem. – Remigiusz z wahaniem pokręcił głową. – Zdjęcia chyba były gorsze. Przecież to tylko obrazy…
– Ale każdy namalowany jest krwią – wyjaśnił Orzeł, jakby czuł przy tym satysfakcję graniczącą z orgazmem.
Obserwował przy tym reakcję swojego kierowcy z żywym zainteresowaniem. Jakby od tego zależało, czy wypuści go z tego pomieszczenia żywego, czy wykorzysta go jako materiał do podobnego obrazu.
Nycz z niejednego pieca jadł w życiu chleb, co pozwoliło mu na rozwinięcie szczególnie skutecznego instynktu samozachowawczego. Zawsze lądował na czterech łapach, bez względu na to, w jak poważne kłopoty wpakował się przez swoją głupotę, pogoń za łatwym szmalem czy po prostu przez przypadek. Teraz jednak miał wrażenie, że cały jego świat i on sam wiszą na cienkim włosku. I jak na złość ten cholerny instynkt samozachowawczy nie wie, co zrobić.
Nie patrząc na szefa, podszedł do jednego z obrazów i przyjrzał mu się z bliska. Nic to nie dało, ponieważ nie minęły dwie sekundy, a Orzeł znalazł się znowu za jego plecami. Na szczęście nie widział twarzy Nycza i dał mu w ten sposób kilka długich chwil na opanowanie się.
Nycz wyciągnął palec w stronę wizerunku twarzy kobiety bez oczu, której usta rozciągały się w przerażającym krzyku, i zaraz zatrzymał dłoń, zanim zdążyła dotknąć płótna.
– Fascynujące – szepnął. – Kwintesencja zła i wolności artystycznej.
Orzeł zaśmiał się cicho. Chyba z zadowoleniem.
– Widzę, że na swój sposób łapiesz sens tych obrazów – skwitował i znowu stanął obok Nycza, też z uwagą wpatrując się w przerażającą twarz na portrecie. – Nie ma większej manifestacji wolności w sztuce niż te obrazy. One łamią wszelkie zasady. Oferują twórcy więcej niż tylko tworzenie. Robią z niego prawie istotę boską, która najpierw niszczy, żeby potem na ruinach i zgliszczach wybudować coś pięknego i niepowtarzalnego. W tym przypadku manifestację sztuki. Nawet gdyby miała być kiczowata, śmieszna i nic niewarta w oczach krytyków. To, że początkiem każdego tego obrazu była brutalna śmierć jednej lub kilku osób, robi z nich manifestację wolności twórczej na miarę Van Gogha czy Picassa. Wymykają się wszelkim zasadom i konwencjom, są jedyne, niepowtarzalne i bezcenne.
– Są… – Nycz szukał odpowiedniego słowa – …pociągające.
– Dokładnie tak! – wykrzyknął jego szef z takim entuzjazmem, jakby zestrzelił papierowy kwiatek na strzelnicy z wiatrówki o skrzywionej lufie. – A do tego niemoralne, wstrząsające, przerażające, niepowtarzalne. Poruszają każdą cząstkę jestestwa widza, wzbudzają w nim całą gamę uczuć, o których najświętsi mistrzowie mogli tylko pomarzyć, tworząc swoje dzieła. Są genialne w swojej prostocie, prawda?
– Tak.
– Zdradzę ci jeszcze coś. To są upiory.
– Jak to? – Remigiusz spojrzał na szefa z ukosa, rad, że rozmowa zaczyna dryfować w innym kierunku.
– Nie przesłyszałeś się, Remik – mówił dalej Orzeł. – To są upiory uwięzione w obrazach. Każda z osób, które malowały obraz krwią zamordowanego człowieka, zawarła w nim wszystkie swoje najbardziej pierwotne instynkty. Kiedy trzymali pędzel, do głosu dochodziły w nich najgorsze instynkty, budziły się ukryte demony, ujawniały się upiory, które dręczyły ich nierzadko od dzieciństwa. Potem wszyscy opowiadali, że po ciężkiej pracy, kiedy obraz wisiał już na ścianie, czuli wielką ulgę i lekkość, jakby wszelkie życiowe problemy ześlizgnęły się z ich barków i utonęły w odmętach niepamięci. Niektórzy porównywali to z wiarą i objawieniem zarezerwowanymi tylko dla świętych i błogosławionych. I pomyśl sobie, że ja im to wszystko dałem. Powinni być mi wdzięczni, prawda?
Nycz uświadomił sobie nagle, że to całe pieprzenie jego szefa było tylko dorabianiem zgrabnej ideologii do prawdziwego celu tego morderczego przedsięwzięcia. Chwilę się zastanawiał, czy może taką myśl wypowiedzieć na głos, i uznał, że tak. Być może szef nawet oczekiwał od niego takiej szczerości. Przecież musiał ostatecznie potwierdzić, że naprawdę jest bystry i godny zaufania.
– Ale to wszystko – zatoczył dłonią okrąg w powietrzu – miało też inny cel niż tylko sztuka, prawda?
Orzeł roześmiał się zgrzytliwie i poklepał go po łopatce.
– Podobasz mi się, Remik – stwierdził znowu. – Ciebie nie da się łatwo oszukać. Nie dałeś się nabrać na tę całą gadkę o sztuce. I miałeś rację. Tu też chodziło o wpływy. To był mój pierwszy pomysł na zyskanie wpływów, który zacząłem realizować jeszcze w czasach, gdy nie było takich możliwości jak teraz. Kontakty miałem zawsze, znałem ludzi pragnących zetknąć się ze śmiercią i gotowych za to słono zapłacić. Wiesz, że pierwszy z tych obrazów namalował były esesman, który był dowódcą jednego z oddziałów likwidujących warszawskie getto? Wtedy był wysokim rangą oficerem w RFN, ale wciąż marzył o tym, żeby jeszcze raz spotkać się ze śmiercią, poczuć, jak to jest, jak się zabija, jak się jest panem. Zażyczył sobie, żeby krew pochodziła z wysoko postawionych funkcjonariuszy PZPR. Do tego Żydów z pochodzenia. A jak to mówią: „Nasz klient, nasz pan”. Dostał, czego chciał, dobrze zapłacił, a ja miałem pierwsze wpływy. Potem samo się kręciło, aż do momentu, w którym uznałem, że własnoręczne zabijanie ludzi staje się dla mnie coraz bardziej niebezpieczne, a moich klientów przestaje podniecać tylko malowanie obrazów. Bo sami chcą zabijać.
Nycz miał wrażenie, że echo przetoczyło się przez pomieszczenie, kiedy przełknął ślinę przez ściśnięte gardło.
– To nawet logiczne – powiedział cicho.
– A widzisz? – Orzeł nagle się ożywił. – Tylko że ja to dostrzegłem i przebranżowiłem się dość późno. Teraz umożliwiam im zabijanie i okazało się, że zyskuję na tym dużo więcej. I tak, jak mówiłem na początku, nie chodzi o pieniądze. Tych w każdej chwili mogę mieć tyle, że mógłbym konkurować z FOZZ-em, ale po co mi kasa? Rozumiesz mnie?
– Tak. – Nycz znowu musiał skłamać i znowu to kłamstwo musiało zabrzmieć cholernie wiarygodnie. – Bardzo mi się taka idea podoba. Daje o wiele większe możliwości i jest rozwojowa.
Dopiero teraz poczuł, jak jest spocony z przerażenia. Ukradkiem wytarł kroplę potu płynącą po czole. Orzeł, pogrążony w swoim świecie, chyba nawet tego nie zauważył.
– Ty to rozumiesz, Remik – powiedział. – Takich ludzi mi trzeba. Nie takich jak ci byli zomole, robiący teraz za ochronę. Potrzeba mi ludzi myślących perspektywicznie i niewahających się poświęcić wiele dla osiągnięcia wszystkiego. Mogę na ciebie liczyć, Remik?
– Tak. Od teraz jestem pana najlojalniejszym pracownikiem i kierowcą. Bo jedynym.
Orzeł zaśmiał się, klepnął go znowu w ramię i zaraz spoważniał.
– Tylko musisz wiedzieć coś jeszcze. Nie wszyscy polują.
Nycz znowu poczuł, jak ślina napływa mu do ust, gdy uświadomił sobie sens tych słów. Z trudem zapanował nad odruchem wymiotnym. Wpadł w szambo, z którego nie widział ratunku, a każde szarpnięcie wyzwalało nowe fale smrodu. Coraz bardziej obrzydliwe i nieznośne. Jak to przeżyć, do jasnej cholery?
– Bogaci ludzie mają różne fantazje. Jedni chcą pobić kogoś na śmierć. Skopać, zmasakrować twarz, połamać ręce, wybić zęby, roztrzaskać czaszkę. To ich kręci i za taką możliwość oddadzą wszystko. Innych podnieca dźganie nożem, prucie flaków, wydłubywanie oczu. Nawet nie wiesz, ilu dewiantów kryje się w tym świecie na eksponowanych i, zdawałoby się, prestiżowych stanowiskach. Ja staram się im to wszystko zapewnić, dlatego jestem mocno ustosunkowany. Gwiazdy rocka, sędziowie Sądu Najwyższego, biskupi, aktorzy, a nawet sportowcy. Wszyscy są albo niedługo będą moimi klientami. Trzymaj się mnie, Remik, a nie zginiesz.
– Tak, szefie.
Wyszli wreszcie na światło dnia. Nycz poczuł się tak, jakby ostatni rok spędził w krypcie z najstraszniejszymi nieboszczykami, a teraz wreszcie wyczołgał się na powierzchnię. Prawie rzucił się ją całować, jak papież po przylocie do ojczyzny. W co on wdepnął, jak się z tego wydostać? Czy Orzeł mówił prawdę, czy nie przeżyje następnej godziny i skończy w rowie z kulką w potylicy jak dzikie zwierzę? Nad chaos w głowie przebijała się jedna rozsądna myśl. Myśl o ucieczce.
Do końca dnia był tak roztrzęsiony, że nie potrafił wymienić tych przeklętych klocków hamulcowych w ulubionym modelu mercedesa. Ten konkretny egzemplarz przestał mu się już podobać. Kojarzył się z karawanem przewożącym zakrwawione zwłoki z szafotu, na którym przez kilkanaście godzin znęcał się nad nimi kat, wprost do dołu pod miastem, gdzie znikną na wieki zasypane ziemią, aż w końcu ziszczą się słowa Pisma. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz.
Wieczorem, kiedy Orzeł z dwoma ochroniarzami wyjechali na kilka dni na drugi koniec Polski, Nycz wymienił szybko klocki hamulcowe, ukradł mercedesa i uciekł.
Wcześniej siekierą rozbił zamek w drzwiach do pomieszczenia zamienionego na upiorną galerię upiorów zaklętych w obrazach, ukradł kilka i zabrał ze sobą. Trochę kasy od Bryły bardzo się przyda. Szczególnie teraz, kiedy skazywał się na wieczną ucieczkę. Bo przecież Orzeł mu nie odpuści. Mimo zapewnień, że Remigiusz jest nikim.
4
Teraz