49,90 zł
Wróg Putina nr 1.
Autobiografia jednego z najbardziej nieustraszonych i inspirujących ludzi naszych czasów.
Światowe wydarzenie wydawnicze.
Aleksiej Nawalny, najsłynniejszy oponent Władimira Putina, zmarł zimą 2024 roku jako więzień kolonii karnej na północy Rosji. Wspomnienia zaczął spisywać cztery lata wcześniej, wkrótce po tym, jak próbowano go otruć.
Patriota to historia całego życia Nawalnego: począwszy od młodości, odkrycia aktywistycznego powołania, poprzez małżeństwo, założenie rodziny aż po decyzję o poświęceniu się sprawie demokracji i wolności w państwie, które używa wszelkich środków, by te wartości zniszczyć. Autor pisze o przeprowadzonych przez siebie śledztwach, które ujawniły kłamstwa, oszustwa i korupcję na wysokich stanowiskach. Wspomina liczne aresztowania i nękanie, a następnie, w niezwykłych szczegółach, opisuje zamach na jego życie. Kiedy opowiada o swoim cudownym wyzdrowieniu, zaczynamy rozumieć, dlaczego uznał, że powrót do Rosji, czyli do miejsca, gdzie próbowano go zabić, jest konieczny. Z niepublikowanych wcześniej zapisków więziennych Nawalnego wyłania się obraz człowieka, który nawet w najbardziej bolesnych okolicznościach wykazywał się niesłabnącym duchem i zaangażowaniem.
– Na stronach tej książki czytelnicy poznają mężczyznę, którego bardzo kochałam: człowieka o głębokiej prawości i niezłomnej odwadze – mówi Julia Nawalna, wdowa po opozycjoniście.
Patriota jest napisanym z pasją przesłaniem Nawalnego do świata. To poruszająca relacja z ostatnich lat spędzonych w najbardziej brutalnym więzieniu, przypomnienie, dlaczego zasady wolności jednostki mają tak głębokie znaczenie, i porywające wezwanie do kontynuowania pracy, dla której sam poświęcił życie.
Nawalny zdobył rzeszę zwolenników, bo wniósł w życie polityczne Rosji szczerość, odwagę, pasję, optymizm i poczucie humoru. Wszystkie te wartości można odnaleźć w jego autobiografii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 694
CZĘŚĆ I
O KROK OD ŚMIERCI
1
Umieranie jakoś szczególnie nie bolało. Gdyby nie to, że właśnie brałem ostatni oddech, nigdy w życiu nie położyłbym się na podłodze przy samolotowej toalecie. Pewnie się domyślacie, że nie lśniła czystością.
Leciałem do Moskwy z Tomska na Syberii i byłem bardzo zadowolony. Za dwa tygodnie miały się odbyć lokalne wybory w kilku syberyjskich miastach, a ja wraz z moimi kolegami z Fundacji Walki z Korupcją miałem szczery zamiar pokonania partii rządzącej: Jednej Rosji. Dla ludzi byłby to ważny komunikat, że Władimir Putin nawet po dwudziestu latach sprawowania władzy nie jest wszechmocny ani nawet szczególnie lubiany w tej części kraju – mimo że sporo tamtejszych mieszkańców ogląda w telewizji gadające głowy, które przez dwadzieścia cztery godziny na dobę wychwalają naszego przywódcę.
Przez kilka lat miałem zakaz kandydowania w wyborach. Państwo nie uznawało partii politycznej, na której czele stałem, i nieco wcześniej – po raz dziewiąty w ciągu ośmiu lat – odmówiło zgody na jej zarejestrowanie. Jakoś wciąż mieliśmy problemy z „prawidłowym wypełnieniem formularzy”. W tych niezwykle rzadkich przypadkach, gdy nazwisko któregoś z naszych kandydatów znalazło się na karcie do głosowania, uciekano się do najbardziej nieprawdopodobnych pretekstów, żeby skreślić je z listy. Wyzwania, z jakimi zmagała się sieć naszych oddziałów, mająca w szczytowym momencie aż osiemdziesiąt regionalnych biur – jedna z największych w kraju i nieustannie atakowana przez państwo – wymagały od nas skłonności iście schizofrenicznych, bo nikt o zdrowych zmysłach nie byłby w stanie uwierzyć, że może wygrać wybory, w których regularnie zabrania mu się kandydować.
W państwie autorytarnym, w którym od ponad dwóch dekad priorytet reżimu sprowadza się do zaszczepienia w elektoracie przekonania, że jest bezradny i nie może niczego zmienić, samo już nakłonienie ludzi do tego, żeby poszli zagłosować, jest niełatwym zadaniem. Ale ich zarobki spadały od siedmiu lat. Gdyby udało się zachęcić do pójścia do urn i oddania głosu chociaż jedną trzecią uprawnionych, którzy mieli już dość reżimu, żaden z kandydatów Putina nie miałby szans. Tylko jak ich do tego przekonać? Perswazją? Obietnicą nagród? My wybraliśmy jeszcze inną opcję: postanowiliśmy ich porządnie wkurzyć.
Od kilku lat razem z moimi współpracownikami nagrywaliśmy niekończącą się operę mydlaną o korupcji w Rosji. Prawie wszystkie ostatnie odcinki miały od trzech do pięciu milionów odsłon na YouTubie. Znając realia panujące w kraju, już na samym początku zdecydowaliśmy, że nie będziemy stosować dziennikarskich metod zmiękczania tematu i uciekania się do niezliczonych kwalifikatorów – „rzekomy”, „możliwy”, „domniemany” – tak uwielbianych przez prawników. Złodzieja nazywaliśmy złodziejem, a korupcję korupcją. Jeżeli ktoś miał ogromną posiadłość, nie tylko informowaliśmy o jej istnieniu, lecz także filmowaliśmy ją za pomocą dronów i pokazywaliśmy w całej okazałości. Sprawdzaliśmy, jaka jest jej wartość, i zestawialiśmy to ze skromnymi dochodami, które oficjalnie zgłaszał w deklaracji majątkowej biurokrata będący jej właścicielem.
Na temat korupcji można snuć rozmaite teorie, ja jednak preferuję bardziej bezpośrednie metody poszukiwania dowodów. Na przykład przeanalizowaliśmy zdjęcia ślubne rzecznika prasowego prezydenta i zwróciliśmy uwagę na kosztowny zegarek wystający mu spod rękawa na fotografii, na której całuje pannę młodą. Potem skontaktowaliśmy się ze szwajcarskim dostawcą, który zaświadczył, że ten model kosztuje 620 tysięcy dolarów. Na końcu ujawniliśmy tę informację obywatelom naszego kraju, w którym jedna na pięć osób żyje poniżej granicy ubóstwa, określonej na poziomie 160 dolarów miesięcznie – co i tak stanowi minimum egzystencji. A gdy już zdołaliśmy rozwścieczyć widzów bezczelnością skorumpowanego aparatu urzędniczego, pokazywaliśmy im wtedy stronę internetową z listą przypisanych do ich rejonu kandydatów, na których powinni głosować, jeśli nie chcą dalej współfinansować luksusowego życia biurokratów.
Podziałało.
Bawiliśmy i jednocześnie irytowaliśmy naszą publiczność scenkami z życia, jakie prowadzą „skromni patrioci rządzący naszym krajem”. Wyjaśnialiśmy, jak działa mechanizm korupcji, i nawoływaliśmy do podjęcia konkretnych działań, które miały poważnie zaszkodzić systemowi Putina. Nigdy nie zabrakło nam materiału.
Patrząc przez okno samolotu, myślałem o tym, że dysponuję wystarczającą liczbą nagrań, żeby przygotować dwa albo trzy filmiki o korupcji w syberyjskich miastach i wstawić je na YouTube. Obejrzałoby je kilka milionów ludzi, a kilkaset tysięcy mieszkańców Nowosybirska i Tomska poczułoby taką furię, że posłuchaliby naszego wezwania, aby pójść na wybory i zagłosować przeciwko kandydatom partii Putina.
Uśmiechnąłem się krzywo na wspomnienie tego, jak władze państwowe usiłowały pokrzyżować nam plany. Moje podróże po Rosji działały na urzędników z każdego poziomu władzy niczym płachta na byka. Uważali, że są niebezpieczne, i fabrykowali mnóstwo zarzutów karnych, aby uniemożliwić mi jeżdżenie po kraju – osoba oskarżona nie może bowiem opuszczać swojego regionu zamieszkania. Od 2012 roku spędziłem łącznie rok w areszcie domowym, a przez kilka kolejnych lat miałem sądowy zakaz opuszczania Moskwy.
Dwa miesiące wcześniej, na skutek prowokacji w kontrolowanej przez państwo propagandowej stacji telewizyjnej Russia Today, wszczęto przeciwko mnie absurdalne postępowanie karne pod zarzutem „zniesławienia weterana wojennego”. Po raz kolejny otrzymałem zakaz opuszczania Moskwy, uznawszy jednak, że jest niezgodny z prawem, zignorowałem go i pojechałem na Syberię, żeby przeprowadzić tam swoje najnowsze śledztwo. Razem z kolegami przywieźliśmy do domu setki gigabajtów materiałów, w tym wywiady z lokalnymi przedstawicielami opozycji i nagranie ukazujące rezydencję deputowanego Jednej Rosji zbudowaną na prywatnej wyspie. Wszystkie materiały były gotowe do edycji: zaszyfrowane i przesłane na serwer.
Bardzo chciałem pokonać Jedną Rosję w Tomsku i przynajmniej trochę dopiec jej w Nowosybirsku. Czułem satysfakcję na myśl o tym, że pomimo coraz częstszych prób zastraszania – w ciągu dwóch ostatnich lat przeprowadzono ponad trzysta nalotów na nasze biura: ludzie w czarnych maskach wycinali piłami drzwi z futryn, przeszukiwali lokale i konfiskowali telefony oraz komputery – coraz bardziej rośniemy w siłę. Oczywiście im bardziej mnie to cieszyło, tym bardziej zwiększało się niezadowolenie Kremla i samego Putina. Prawdopodobnie to właśnie sprowokowało go do wydania nakazu „podjęcia aktywnych działań”. Tego określenia tradycyjnie używali agenci KGB i FSB w swoich wspomnieniach. Pozbądź się człowieka, a pozbędziesz się problemu.
W życiu codziennym mogą się przydarzyć rozmaite złe rzeczy. Może cię pożreć tygrys. Członek wrogiego plemienia może ci wbić włócznię w plecy. Możesz przypadkowo uciąć sobie palec, popisując się przed partnerem swoimi umiejętnościami kulinarnymi, albo stracić nogę, jeśli nie zachowasz ostrożności podczas operowania piłą łańcuchową w garażu. Komuś spadnie na głowę cegła, a ktoś inny wypadnie przez okno. Do tego trzeba jeszcze dodać pospolite zawały i inne tragedie – bardzo przykre, lecz niebudzące zaskoczenia.
Mam nadzieję, że niewielu moich czytelników zostanie dźgniętych włócznią albo wypadnie przez okno, wszyscy jednak potrafimy sobie wyobrazić, jak by to było. Życiowe doświadczenia i wnioski wyciągnięte na podstawie obserwacji innych osób pozwalają nam na żywe odczuwanie rozmaitych doznań. Tak przynajmniej sądziłem, dopóki nie wsiadłem do tego samolotu.
W poszanowaniu dla konwencji kryminału postaram się zrelacjonować wszystko, co się wydarzyło tamtego dnia, możliwie najbardziej precyzyjnie, zgodnie z tradycyjną zasadą, która mówi, że każdy szczegół może się okazać kluczem do rozwiązania zagadki.
Jest 20 sierpnia 2020 roku, pokój hotelowy w Tomsku. Budzik zaczyna dzwonić o 5.30. Wstaję bez problemu i idę do łazienki. Biorę prysznic. Nie golę się. Myję zęby. Dezodorant w kulce się skończył. Pocieram pachy suchym plastikiem, po czym wyrzucam aplikator do kosza na śmieci, gdzie zostanie znaleziony za kilka godzin przez moich współpracowników, kiedy tu przyjadą, żeby przeszukać pokój. Owijam się największym ręcznikiem, jaki wisi w łazience, i wracam do pokoju. Patrzę na swoje rzeczy. Potrzebuję bielizny, skarpetek oraz koszulki z krótkim rękawem. Należę do osób, którym wybieranie stroju zawsze sprawia trudności, więc gapię się przez jakieś dziesięć sekund na ubrania leżące w otwartej walizce.
Wtedy do głowy przychodzi mi żenująca myśl. Czy mogę włożyć tę samą koszulkę co wczoraj? W końcu za pięć godzin będę już w domu, a tam znów się wykąpię i zmienię ubranie na świeże. Nie, tak się nie robi. Któryś z moich współpracowników mógłby to zauważyć i uznać, że jego szef nosi się jak kloszard.
Wczoraj hotel zwrócił mi wyprane ciuchy, więc wyjmuję z folii koszulkę i skarpetki. W walizce mam czystą bieliznę. Ubieram się i patrzę na zegarek. Jest 5.47. Za nic nie mogę się spóźnić na samolot: mamy czwartek, a ja jestem niewolnikiem czwartków. W każdy czwartek, cokolwiek by się działo, występuję na żywo o 20.00 i komentuję to, co się wydarzyło w Rosji w ciągu ostatniego tygodnia. Rosja przyszłości z Aleksiejem Nawalnym to jeden z najpopularniejszych streamingów w kraju. Na żywo ogląda go od pięćdziesięciu do stu tysięcy ludzi, a po opublikowaniu w internecie dołącza do nich jeszcze kolejne półtora miliona. W tym roku liczba widzów ani razu nie spadła poniżej miliona. (Gdyby dziś nie był czwartek, przedłużyłbym swój pobyt na Syberii. Dzisiaj wraca ze mną dwóch współpracowników, a kilku innych zostanie jeszcze parę dni, żeby dokończyć pracę).
Jest 6.01. Nienawidzę się spóźniać, ale jak zwykle okazuje się, że zapomniałem czegoś spakować: na krześle leży pasek do spodni. Muszę otworzyć walizkę, włożyć do niej pasek i wykonać akrobacje znane każdemu, kto kiedykolwiek próbował zamknąć przeładowaną torbę. Przygniatam wieko ciężarem swojego ciała, zasuwam zamek i błagam go w myślach, żeby nie puścił, kiedy podniosę rękę i zwolnię nacisk.
O 6.03 jestem już na dole w hotelowym lobby, gdzie czekają na mnie moja rzeczniczka prasowa Kira Jarmysz oraz asystent Ilja Pachomow. Wsiadamy do taksówki, którą zamówił Ilja, i jedziemy na lotnisko. Po drodze taksówkarz zatrzymuje się na stacji benzynowej, co jest dość nietypowe, ponieważ zazwyczaj taksówkarze tankują między kursami, ale nie zaprzątam sobie tym głowy.
Na lotnisku spotykamy się z idiotycznymi przepisami, które obowiązują w całej Rosji. Jeszcze przed budynkiem musisz przejść razem ze swoimi bagażami przez bramkę z wykrywaczem metalu. A to wymaga ustawienia się w dwóch kolejkach i przekroczenia dwóch punktów kontrolnych. Wszystko odbywa się bardzo powoli i zawsze znajdzie się przed tobą ktoś, kto zapomniał wyjąć z kieszeni telefon. Skaner wydaje sygnał dźwiękowy. Nasz podróżny zapomniał również zdjąć zegarek. Znowu pikanie. Przeklinając tego kretyna w myślach, przechodzę przez bramkę i – oczywiście – skaner brzęczy. Ja też zapomniałem zdjąć zegarek.
– Przepraszam! – mówię do pasażera stojącego za mną w kolejce, a z jego oczu wyczytuję dokładnie to samo, co ja sam pomyślałem przed dziesięcioma sekundami.
Nie pozwolę, żeby taka głupota popsuła mi nastrój. Już niedługo będę w domu, tydzień pracy się skończy i zacznie się weekend, który spędzę z rodziną. Co za cudowne uczucie.
Jakiś czas później stoję razem z Kirą i Ilją pośrodku terminalu: typowa grupka w porannej podróży biznesowej. Do startu została godzina. Rozglądamy się i zastanawiamy, jak zabić czas przed odprawą.
– Może pójdziemy na herbatę? – proponuję.
I tak też robimy.
Powinienem był zachować większą elegancję podczas picia herbaty, bo okazało się, że jakiś mężczyzna siedzący trzy stoliki od nas ukradkiem nas nagrywał. Później wstawi na Instagram filmik przedstawiający moją przygarbioną sylwetkę, z podpisem „Nawalny na lotnisku w Tomsku”. Będzie on miał niewyobrażalną liczbę odsłon i zostanie przeanalizowany sekunda po sekundzie. Będzie na nim widać kelnerkę, która podaje mi herbatę w papierowym kubku. Nikt inny go nie dotyka.
Idę do lotniskowego sklepu o nazwie Pamiątki z Syberii i kupuję cukierki. Podczas płacenia próbuję wymyślić jakiś zabawny żart, który powiem swojej żonie Julii, wręczając jej te słodkości po powrocie do domu. Nic nie przychodzi mi do głowy, ale nieważne, później na coś wpadnę.
Zaczyna się odprawa. O 7.35 pokazujemy nasze paszporty i wsiadamy do lotniskowego autobusu, który zawozi nas do oddalonego o sto pięćdziesiąt metrów samolotu.
Większość miejsc w samolocie została wykupiona, więc w autobusie jest dość ciasno. Ktoś mnie rozpoznaje i prosi o wspólne selfie. Jasne, żaden problem. Potem kilka innych osób pozbywa się zahamowań i mniej więcej dziesięcioro kolejnych pasażerów zaczyna się przepychać w moją stronę, żeby poprosić o zdjęcie. Uśmiecham się serdecznie do cudzych telefonów i – jak zawsze w takich chwilach – zastanawiam się, ile z tych osób naprawdę wie, kim jestem, a ile robi fotkę tylko na wszelki wypadek, bo a nuż jestem kimś znanym. Stanowię doskonały przykład „podrzędnego celebryty”, którego Sheldon Cooper z Teorii wielkiego podrywu zdefiniował w następujący sposób: „Dopiero gdy wyjaśnisz, kim on jest, ludzie zaczynają go rozpoznawać”.
Na pokładzie samolotu spotykamy kolejnych fotografów, dlatego zajmujemy miejsca jako jedni z ostatnich pasażerów. Zaczynam się niepokoić, bo mam plecak i walizkę, które trzeba włożyć do schowka. Co, jeśli nigdzie już nie ma wolnego miejsca? Nie chcę być tym irytującym pasażerem, który biega nerwowo po kabinie i prosi załogę, żeby pomogła mu gdzieś schować jego bagaż podręczny.
Ostatecznie wszystko się udaje. Na górze jest jeszcze miejsce na walizkę, a plecak wkładam między nogi. Siadam przy oknie. To moje ulubione miejsce w samolocie, bo moi współpracownicy mogą wtedy chronić mnie przed osobami, które chciałyby porozmawiać o sytuacji politycznej w Rosji. Zazwyczaj chętnie dyskutuję z ludźmi, ale nie wtedy, kiedy podróżuję samolotem. W kabinie zawsze jest głośno, a wizja rozmowy ze współpasażerem, który stoi dwadzieścia centymetrów ode mnie i krzyczy: „Walczy pan z korupcją, tak?! To niech tylko posłucha pan tego!”, jakoś nie napawa mnie entuzjazmem.
Rosja została zbudowana na korupcji i każdy zna ten problem z własnego doświadczenia.
Mój nastrój, który i tak jest bardzo dobry, jeszcze się poprawia na myśl o tym, że czekają mnie trzy i pół godziny relaksu. Najpierw obejrzę odcinek Ricka i Morty’ego, a potem sobie poczytam.
Zapinam pas i zdejmuję sportowe buty. Samolot jest już na pasie startowym. Zaglądam do plecaka, wyjmuję laptop i słuchawki, otwieram katalog z Rickiem i Mortym po czym losowo wybieram najpierw sezon, a następnie odcinek. Znów mi się poszczęściło: to ten, w którym Rick zamienia się w kiszony ogórek. Uwielbiam go.
Steward, który właśnie mnie mija, rzuca niezadowolone spojrzenie, ale nie każe mi zamknąć laptopa, chociaż wymagają tego przestarzałe przepisy dotyczące bezpieczeństwa w statkach powietrznych. To jedna z zalet bycia podrzędnym celebrytą. Dzisiaj wszystko układa mi się naprawdę dobrze.
Lecz taki stan rzeczy nie ma już potrwać długo.
Dzięki tamtej wymianie spojrzeń ze stewardem potrafię dokładnie określić moment, w którym poczułem, że coś jest nie tak. Później, po 18 dniach śpiączki, 26 dniach na oddziale intensywnej terapii i 34 dniach w szpitalu, założę rękawiczki, wyczyszczę laptop ściereczką nasączoną alkoholem, otworzę go i zobaczę, że odcinek został zatrzymany na dwudziestej pierwszej minucie.
Musi się zdarzyć naprawdę coś niezwykłego, żebym przestał oglądać Ricka i Morty’ego podczas startu samolotu – same turbulencje nie wystarczają – ale teraz patrzę w ekran i nie mogę się skoncentrować. Na czoło występuje mi zimny pot. Dzieje się ze mną coś bardzo, bardzo złego i dziwnego. Muszę zamknąć laptop. Czuję, jak lodowaty pot spływa po moim czole. Jest tak obfity, że muszę poprosić o chusteczkę Kirę, która siedzi po mojej lewej stronie. Jest pochłonięta e-bookiem, więc nie odrywając wzroku od czytnika, wyjmuje z torebki paczkę chusteczek i mi ją podaje. Biorę jedną. Potem drugą. Zdecydowanie coś jest nie tak. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem niczego takiego. W sumie sam nawet nie potrafię do końca stwierdzić, czego doświadczam. Nic mnie nie boli. Mam tylko dziwne wrażenie, że całe moje ciało jest chore.
Dochodzę do wniosku, że to od patrzenia w ekran podczas startu. Niepewnym głosem odzywam się do Kiry:
– Chyba dzieje się ze mną coś złego. Mogłabyś trochę ze mną porozmawiać? Muszę się skupić na dźwięku czyjegoś głosu.
Jest to dość nietypowa prośba, ale po krótkiej chwili zaskoczenia Kira zaczyna mi opowiadać o książce, którą właśnie czyta. Przyswajam informacje, jakie mi przekazuje, lecz to wymaga ode mnie niemal fizycznego wysiłku. Z każdą sekundą moja koncentracja spada. Po kilku minutach widzę już tylko poruszające się usta Kiry. Słyszę dźwięki, ale nie potrafię zrozumieć słów, chociaż Kira potem mi powie, że wytrwałem jakieś pięć minut, mamrocząc raz po raz „aha” i „mhm”, a nawet prosząc ją, żeby mi coś wyjaśniła.
W przejściu między siedzeniami pojawia się steward, który popycha przed sobą wózek pełen napojów. Zastanawiam się, czy nie powinienem się napić wody. Kira zrelacjonuje mi później, że steward stanął obok nas i czekał. Gapiłem się na niego w milczeniu przez dziesięć sekund, aż zarówno Kira, jak i ja zaczęliśmy się czuć niezręcznie. Wtedy powiedziałem:
– Muszę się przejść.
Postanowiłem spryskać twarz zimną wodą. Pomyślałem, że może wtedy poczuję się lepiej. Kira trąciła łokciem Ilję, który siedział przy przejściu i zdążył już zasnąć, po czym oboje mnie przepuścili. Wyszedłem w samych skarpetkach. Nie chodzi o to, że nie miałem dość siły, żeby włożyć buty; po prostu w tamtym momencie nie chciałem sobie tym zawracać głowy.
Na szczęście toaleta była wolna. Wszystko, co robimy, wymaga zastanowienia, chociaż zwykle nie zdajemy sobie z tego sprawy. W tamtej chwili musiałem podjąć świadomy wysiłek, żeby zrozumieć, co się dzieje, i zdecydować, co zrobić dalej. To jest toaleta. Muszę poszukać zamka. Widzę przedmioty w różnych kolorach. To prawdopodobnie jest zamek. Przesunę go w tę stronę. A nie, w tamtą. Dobrze, tutaj jest kran. Muszę go nacisnąć. Jak to zrobić? Ręką. Gdzie jest moja ręka? O, tutaj. Woda. Muszę spryskać nią twarz. Gdzieś w tle pojawia się myśl, która nie wymaga żadnego wysiłku i przesłania wszystko inne: nie dam rady. Przemywam twarz, siadam na toalecie i wtedy uświadamiam sobie po raz pierwszy: to koniec.
Nie pomyślałem: „To chyba koniec”. Wiedziałem, że tak jest.
Spróbuj dotknąć swojego nadgarstka palcem drugiej dłoni. Będzie temu towarzyszyło określone doznanie, ponieważ twoje ciało uwolni acetylocholinę, a do mózgu zostanie wysłany sygnał nerwowy informujący o tym ruchu. Rozpoznajesz swoje ręce dzięki zmysłom wzroku i dotyku. A teraz spróbuj zrobić to samo z zamkniętymi oczami. Nie widzisz palca, ale potrafisz bez trudu stwierdzić, w którym momencie dotykasz nim nadgarstka, a kiedy tego nie robisz. Dzieje się tak, ponieważ po tym, jak acetylocholina przekazała sygnał między komórkami nerwowymi, twoje ciało wydzieliło cholinesterazę, enzym, który przerywa sygnał, gdy zadanie zostało wykonane. Niszczy on „zużytą” acetylocholinę wraz ze wszystkimi śladami sygnału przekazanego do mózgu. Gdyby tak się nie stało, twój mózg odbierałby sygnały o dotykanym nadgarstku miliony razy wciąż na nowo. Można to porównać do ataku rozproszonej odmowy dostępu do usługi w internecie: jeśli klikniesz raz, strona się otworzy; jeżeli zrobisz to milion razy na sekundę, strona padnie.
W reakcji na taki atak można ponownie załadować serwer albo zainstalować inny, potężniejszy. W wypadku organizmu człowieka sytuacja bardziej się komplikuje. Mózg bombardowany przez miliardy fałszywych sygnałów kompletnie traci orientację. Nie jest w stanie przetworzyć informacji o tym, co się dzieje, aż wreszcie się wyłącza. Po jakimś czasie człowiek przestaje oddychać, ponieważ oddychanie również jest kontrolowane przez mózg.
Tak właśnie działają środki paraliżujące.
Podejmuję jeszcze jeden wysiłek, żeby dokonać w myślach przeglądu swojego ciała. Serce? Nie boli. Żołądek? Wszystko w porządku. Wątroba i inne organy wewnętrzne? Brak jakiegokolwiek dyskomfortu. A tak ogólnie? Czuję się okropnie. Nie wytrzymam, zaraz umrę.
Zmuszam się, żeby jeszcze raz opłukać twarz wodą. Chcę wrócić na swoje miejsce, ale chyba nie zdołam samodzielnie wyjść z toalety. Nie dam rady zlokalizować zamka. Wszystko widzę wyraźnie. Przede mną są drzwi. Zamek też. Nie jestem osłabiony, ale skoncentrowanie się na tym durnym zamku, wyciągnięcie ręki i przesunięcie zasuwki we właściwą stronę okazuje się potwornie trudne.
Jakoś jednak udaje mi się wydostać. W korytarzu stoi już kolejka ludzi, a po ich minach widzę, że nie są zadowoleni. Prawdopodobnie spędziłem w toalecie więcej czasu, niż myślałem. Nie zachowuję się, jakbym był pijany – nie zataczam się, nikt nie wytyka mnie palcami. Jestem po prostu jednym z pasażerów. Kira powiedziała mi później, że gdy wstawałem ze swojego miejsca przy oknie, zachowywałem się zupełnie normalnie. Nie miałem trudności z minięciem jej i Ilji. Byłem tylko bardzo blady.
Teraz stoję w przejściu i wiem, że muszę poprosić o pomoc. Ale co mam powiedzieć obsłudze samolotu? Nie potrafię nawet stwierdzić, co ze mną jest nie tak ani czego mi trzeba.
Spoglądam za siebie na siedzenia, a potem odwracam się w drugą stronę. Teraz stoję twarzą do części kuchennej, która składa się z pięciu metrów kwadratowych zastawionych metalowymi wózkami. To tutaj przychodzą pasażerowie podczas długiego lotu, kiedy chcą się czegoś napić.
Dobrzy pisarze to naprawdę wyjątkowi ludzie. Kiedy ktoś mnie pyta, jak to jest umierać od broni chemicznej, nasuwają mi się dwa skojarzenia: dementorzy z Harry’ego Pottera i nazgule z Władcy pierścieni Tolkiena. Pocałunek dementora nie boli, ofiara po prostu czuje, że uchodzi z niej życie. Z kolei główna broń nazguli to przerażająca zdolność do odbierania wrogowi jego siły i woli. Kiedy tak stoję w przejściu, otrzymuję pocałunek od dementora, a obok mnie stoi nazgul. Ogarnia mnie obezwładniające poczucie, że nie jestem w stanie zrozumieć, co się dzieje. Ucieka ze mnie życie i brakuje mi silnej woli, żeby stawić jakikolwiek opór. To koniec. Ta myśl szybko i skutecznie zajmuje miejsce poprzedniej, którą było: „Nie wytrzymam”.
Steward patrzy na mnie zaskoczony. To chyba ten sam, który wcześniej udał, że nie widzi mojego laptopa. Podejmuję jeszcze jeden wysiłek, żeby wymyślić słowa, które mógłbym mu powiedzieć. Ku swojemu zaskoczeniu formułuję całe zdanie:
– Zostałem otruty i zaraz umrę.
Steward spogląda na mnie, a jego mina nie wyraża żadnego zaniepokojenia, zaskoczenia ani troski. Dostrzegam nawet uśmieszek.
– Jak to? – pyta.
Jego twarz zmienia się diametralnie, kiedy kładę się u jego stóp na podłodze obok kuchennych wózków. Nie przewracam się, nie upadam ani nie tracę przytomności. Z całą siłą jednak czuję, że bez sensu jest tak dalej stać w przejściu. W końcu umieram, a ludzie umierają – poprawcie mnie, jeśli się mylę – w pozycji leżącej.
Kładę się na boku. Patrzę na ścianę. Nie czuję już zakłopotania ani niepokoju. Ludzie zaczynają biegać dookoła mnie. Słychać krzyki.
Jakaś kobieta wrzeszczy mi do ucha:
– Źle się pan czuje? Ma pan zawał? Proszę odpowiedzieć!
Delikatnie kręcę głową. Nie, z moim sercem wszystko w porządku.
Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że wszystko, co ludzie mówią o śmierci, to kłamstwo. Życie wcale nie przelatuje mi przed oczami. Nie widzę twarzy najbliższych osób ani też aniołów czy oślepiającego światła. Umieram, patrząc na ścianę. Głosy stają się niewyraźne, a ostatnie słowa, które słyszę, to krzyk kobiety:
– Proszę nie zasypiać, proszę nie zasypiać!
Wtedy umarłem.
Uwaga, spoiler: ale nie na śmierć.