Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szokująca historia dwudziestowiecznych sierocińców, w których przez dekady skrywano przemoc, okrucieństwo, molestowanie seksualne i śmierć.
Przez większość ubiegłego wieku za murami sierocińców rozgrywały się straszliwe wydarzenia. Ci, którzy przetrwali, przez wiele lat próbowali opowiedzieć swoje tragiczne losy. Dziennikarka Christine Kenneally poświęciła dziesięć lat, starając się odkryć potworną prawdę.
Skupiając historię wokół Sierocińca Świętego Józefa, katolickiej placówki w amerykańskim stanie Vermont, Kenneally spisała porażającą listę zbrodni i niegodziwości. Dotarła do najciemniejszych zakamarków szeregu instytucji na całym świecie, odkrywając przy tym straszliwe szczegóły i odważną grupę ofiar szukających sprawiedliwości.
Kenneally każdą indywidualną historię traktuje z wielką uwagą, dbając o to, by tym razem ci, których zawiódł system, zostali wysłuchani.
Piekło sierocińca to reportaż w stylu true crime, pokazujący przeszłość, którą zbyt długo ukrywano – a skutki są opłakane.
Zamknięty, okrutny świat sierocińca mógłby się wydawać światem fantastycznym, ale to, co tam się zdarzyło, to twarda rzeczywistość, której ślady wciąż są wśród nas, w zapiskach i wspomnieniach, i tylko czekają, aż je odkryjemy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 477
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla tych, którzy powiedzieli prawdę.
AKT I
Cnota dyskrecji jest jedną z najpotrzebniejszych w życiu religijnym. Dyskretna Siostra to filar każdego domu. Ta, której dyskrecji poskąpiono, może uczynić znaczną szkodę.
Z raportu Przełożonej Prowincjalnej z oficjalnej wizytacji
w Sierocińcu Świętego Józefa, 16 kwietnia 1947[1]
[1] Dokumentacja od Sióstr Opatrzności Bożej zgromadzona podczas procesów obejmowała doroczne raporty Przełożonej Prowincjalnej z oficjalnej wizytacji w Sierocińcu Świętego Józefa; Conseils Pedagogue (Porady dydaktyczne), Siostry Miłosierdzia, Służebnice Ubogich, wyd. II, Dom Macierzysty Opatrzności Bożej, Montreal 1936; Chronique De l’Orphelinat Saint Joseph, Burlington, Vermont; Zbiór praw i zasad Cór Miłosierdzia, Służebnice Ubogich, Dom Macierzysty Opatrzności Bożej, Montreal 1959; Wytyczne Episkopatu odnośnie do działań i obowiązków przełożonych diecezji oraz katolickich fundacji charytatywnych Vermontu w sierocińcu; porozumienie z 1963 roku pomiędzy diecezją a Zgromadzeniem Sióstr Opatrzności Bożej; pochodzący z 1866 roku Akt założycielski Azylu dla Sierot oraz Szpitala im. Opatrzności Bożej w Burlington; fragmenty zebrań zarządu, sprawozdań finansowych; lista mająca zawierać imiona wszystkich sióstr pracujących w Burlington w latach 1935–1960, a także akta osobowe sióstr. Wszystkie przypisy, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą od autorki.
Rozdział 1
Był mroźny styczniowy dzień roku 2016, gdy otworzyłam od dawna zamknięte drzwi i po raz pierwszy weszłam za próg miejsca będącego niegdyś Sierocińcem Świętego Józefa[2]. Piękna i przerażająca zarazem bryła budynku nurzała się w ciemności i chłodzie, gdy spacerowałam po jej wnętrzu, a długie korytarze zwielokrotniały odgłos moich kroków na zniszczonych drewnianych podłogach.
Znajdująca się w piwnicy stołówka, niegdyś wesoło żółta, w chłodnym zimowym świetle prezentowała niepokojący odcień zieleni. Gdzieniegdzie odpadała farba. Próbowałam sobie wyobrazić wszystkie dzieci siedzące tu przy stolikach, jedzące swój posiłek z opuszczonymi głowami w obawie, co się stanie, jeśli je zemdli.
Weszłam do góry, przeszłam przez drzwi z witrażem prowadzące do spowiednicy, minęłam wypolerowane drewniane konfesjonały, nagie mury ze spleśniałym tynkiem. Ciemny korytarz ciągnął się przez całą długość budynku, podobnie jak na pozostałych trzech kondygnacjach. Podłogi, zadeptane kolejnymi pokoleniami dzieci, wciąż miały przytłumiony połysk. Po jednej stronie otwierała się przestrzeń pełna regałów o półkach pokrytych warstwą kurzu. Wciąż widać było dobrze zaznaczone numery dzieci: 53, 19, 34…
Po latach rozmów z dawnymi mieszkańcami i lektury ich słów czułam się tak, jakbym już znała każdy kąt tego miejsca. Tu, w spowiednicy, klęczący po jednej stronie drewnianej kraty chłopczyk powiedział księdzu, że inny ksiądz go dotykał. Reakcją spowiednika były wściekłość i zaprzeczenie. Teraz wiedziałam, że został oskarżony o znęcanie się. Tu, na ławkę w bocznym pomieszczeniu, wciągano z korytarza dzieci i zmuszano do zostawania rodzicami chrzestnymi podczas pospiesznych obrzędów chrzcin porzuconych noworodków. Tu, na tym piętrze, pewną dziewczynkę, słaniającą się z wyczerpania, zmuszono pośrodku nocy do biegania w tę i z powrotem po korytarzu. Tu znajdowała się lodowata łazienka, w której zakonnica tak złapała inną dziewczynkę za gorset ortopedyczny, że ta obijała się o ściany. Tu, przy drzwiach windy, jeszcze inna dziewczynka w panice ściskała zamykające się drzwi, a dwie zakonnice wpychały ją w ciasną przestrzeń. Tutaj wreszcie, na ostatnim piętrze, znajdowały się nędzne, strome schody pokryte grubą warstwą kurzu, a u ich szczytu – strych. Każdy centymetr budynku poniżej miał jasno wyznaczony cel. Jednak ten szeroki, osobliwy strych pokryty siatką promieni i plam ciemności zdawał się niemal lasem, zdziczałą puszczą.
Gdy nerwowo spacerowałam po strychu, wydało mi się, że być może Siostry Opatrzności też się go obawiały. Nawet gdy karały tu dzieci, zazwyczaj udawały się na górę parami. Może poza siostrą James Mary, którą gniew, nienawiść i pragnienie kontroli jakby napędzały. Tutaj, pośród rzeźb i starych skrzyń, przywiązała do krzesła nieszczęśliwą nastolatkę, Sally Dale, po czym powiedziała jej, że to krzesło elektryczne i że ją zabije.
Stanęłam na strychu i rozejrzałam się wokół. Próbowałam sobie wyobrazić Sally, zobaczyć oczyma duszy, jak siedzi na krześle. Chciałam jej powiedzieć, że wiem, co się z nią stało. Nikt o niej nie zapomniał. Jej słowo nadal żyło.
Lecz tu pozostało jedynie echo i kurz.
Jesienią 1994 roku Sally Dale z Middletown w stanie Connecticut otrzymała pocztą zaproszenie. W Hampton Inn w miejscowości Colchester w stanie Vermont miało się odbyć dwudniowe spotkanie dla „przetrwańców” Sierocińca Świętego Józefa. Użycie tego słowa uderzyło Sally. Przez wiele lat nie miała kontaktu z nikim z sierocińca. Starała się jak najmniej myśleć o tym miejscu. Była jednak ciekawa widoku dawnych twarzy. Chciała też ustalić, kto został przy życiu.
Kierował jej mąż, Bob. Bob opiekował się Sally, odkąd wzięli ślub, a jej dzieci – córkę i syna – z pierwszego małżeństwa traktował jak własne. Teraz, gdy już podrosły, nie drżała tak jak wcześniej, ilekroć je zostawiała. Razem z Bobem mieszkali na parterze domu dla trzech rodzin. Jej syn, Rob, wraz z żoną zajmowali piętro. Sally zawsze czekała, gdy Rob wracał z nocnej zmiany w więzieniu. Zostawiała uchylone drzwi i zapalone światło, a do łóżka szła dopiero wtedy, gdy słyszała głos Roba wołającego: „Dobranoc, mamo!”.
W sobotę, 18 września, pierwszego dnia spotkania Sally zdążyła zrobić kilka kroków w sali konferencyjnej hotelu, gdy usłyszała męski głos:
– Hej, diablico![3]
Był to Roger Barber, który jako chłopiec z dwiema siostrami mieszkał w Sierocińcu Świętego Józefa. Diablica, tak ją tam nazywano. Od dawna o tym nie myślała.
– Sal, doskonale wyglądasz jak na to, co przeszłaś – powiedziała jedna z sióstr Barbera[4].
– Byłaś naszą własną Shirley Temple[5] – zapewniła druga. Przypomniała też, jak Sally jako dziecko często śpiewała God Bless America albo On the Good Ship Lollipop.
Sally też pamiętała część tych rzeczy. Czasem przypominała sobie również te złe, na przykład momenty, gdy siostry ją biły. To jednak było dawno temu. Rozpoznała tylko kilka osób spośród pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu zgromadzonych. Spotkała Debbie Hazen, Katelin Hoffman, a także Coralyn Gidry i Sally Miller, ale wiele kobiet, które widziała, mieszkało w sierocińcu już po tym, jak go opuściła. Niektóre z nich rozpoznawały się nie po nazwiskach, lecz po numerach, których zakonnice używały do ich identyfikacji: Trzydzieści dwa! Czternaście!
Część oficjalna pierwszego dnia rozpoczęła się od wystąpienia Philipa White’a, wysokiego mężczyzny o przyjaznej aparycji, który wyjaśnił, iż jest prawnikiem. Przedstawił Josepha Barquina, mieszkańca sierocińca z początku lat 50. XX wieku, oraz kilka innych osób, które oferowały pomoc. Jedna z nich, mężczyzna, mówił o Biblii i zwracaniu się do Boga w trudnych czasach. Dwoje terapeutów zaofiarowało swoje wsparcie każdemu, kto potrzebuje rozmowy. Do dyspozycji pozostawali też lokalni dziennikarze.
Sally nadal pamiętała kilku chłopców, którymi opiekowała się w żłobku sierocińca w czasach, gdy tam mieszkała. Jeżeli jednak nawet był wśród nich Barquin, nie pamiętała go. Mężczyzna wstał i zaczął opowiadać o zakonnicy, która wsadziła go do szafy i robiła mu straszne rzeczy. Nadal miał blizny. Następny odezwał się Roger Barber. On powiedział, że jedna z zakonnic kazała grupie starszaków go zgwałcić. W miarę upływu czasu swoje historie opowiadało coraz więcej dawnych mieszkańców i coraz więcej z nich odczuwało zdenerwowanie. Kilka osób wybuchło w sali albo na hotelowych korytarzach. Pewien wychudły, zmarnowany życiem mężczyzna zwrócił się do innego na oczach wszystkich zgromadzonych. Wyjaśnił, że przyjechał, ponieważ w sierocińcu znęcał się nad tym drugim. Przez całe życie odczuwał wyrzuty sumienia i chciał za to przeprosić. Potem jakaś kobieta opowiadała, jak zakonnice wytarły jej twarz jej własnymi wymiocinami. Sally przypomniała sobie, że jej przytrafiła się taka sama historia. Niemal słyszała głos siostry po tym, jak zwymiotowała jedzenie: Nie będziesz taka uparta! Będziesz tu siedzieć i to jeść.
Inna kobieta wspomniała, jak obserwowała zakonnicę trzymającą niemowlę za kostki i bijącą jego główką o stół, aż przestało płakać. Słuchając tych strasznych historii, Sally czuła, jak coś w niej pęka. Potrząsając głową, zaczęła powtarzać:
– Nie, nie, nie, nie, to nieprawda[6].
Było jednak inaczej. Czar prysł, a ją zalały ogromną falą wspomnienia z czasów sierocińca.
Chociaż spotkanie trwało dwa dni, Sally z ledwością wytrzymała jeden. Jeszcze tego samego popołudnia wyszła z hotelu, a głowa jej pękała. Bob odwiózł ją do domu. Następnego ranka miała biegunkę i z trudem wypowiadała słowa. Całą noc spędziła, leżąc wyprostowana jak struna, przypominając sobie rzeczy, o których nie myślała od dekad, i powtarzając:
– Nie, nie, nie, nie.
Kiedy Bob zapytał, dlaczego to mówi, odpowiedziała tylko:
– Nie.
Minęło ponad dwadzieścia lat, nim spotkałam syna Sally, Roba Dale’a, w innym stanie, w knajpie na skrzyżowaniu dwóch ruchliwych wielopasmówek, głośnym miejscu o dość kiepskiej reputacji. Rob usiadł przy oddzielnym stoliku, w loży wyłożonej ciemnym drewnem, a obok siebie położył starą, zniszczoną teczkę.
Czułam przede wszystkim ulgę. Jego znalezienie zajęło mi dwa lata. Przez dwie dekady pracował w służbie więziennej, gdzie specjalizował się w przestępczości zorganizowanej oraz wywiadzie. Teraz starał się nie ujawniać szczegółów swojego życia prywatnego. Jedną z pierwszych rzeczy, które mi powiedział, było to, że przed zgodą na spotkanie zadzwonił do prawnika, którego oboje znaliśmy. Chciał się upewnić, że może mi zaufać. Mimo wszystko zachowywał się swobodnie, a twarz miał radosną i otwartą.
Rob obawiał się, że wezmę historie jego matki i napiszę o niej tak, jakby była wariatką. Jak wyjaśnił, zdarzało się, że opowiadała mu rzeczy, o których myślał: To nie jest normalne. Na początku lat 90. zaczął podejrzewać, że matka popada w szaleństwo. Opowiadała mu historie z czasów swojego pobytu w Sierocińcu Świętego Józefa, a on mówił:
– Mamo, to nie brzmi sensownie.
Sally jednak pozostawała nieugięta.
– Bobby, to działo się naprawdę – powtarzała. – Mówię prawdę. Tak właśnie było.
To nie tak, że Rob w ogóle nie wierzył Sally. On po prostu nie chciał uwierzyć w jej opowieści. Kochał matkę. Mówił mi, jaka była silna. Kiedy złamała kość, niemal nie zareagowała. Bez wątpienia był to rodzaj siły, ale też efekt specyficznego reżimu.
– Mama tak bardzo chciała mieć rodzinę – opowiadał Rob. Kochała dzieci i zawsze była dla nich dobra. Przyjmowała potomstwo sąsiadów, piekła dla niego ciasteczka. Sama miała dziwny stosunek do jedzenia. Do domu zresztą też. Wypełniały go urocze drobiazgi w rodzaju małych porcelanowych figurek zwierząt, ale wszystko znajdowało się dokładnie na swoim miejscu. Kiedy Rob robił jej psikusa, wynosząc jedną rzecz do innego pokoju, zauważała to natychmiast. Były i inne sygnały, które nauczył się rozpoznawać dopiero później. Co roku latem Sally brała go nad okoliczny staw i uczyła pływać. Mówiła przy tym, że jako dziecko wrzucono ją do jeziora Champlain i powiedziano, że albo popłynie, albo utonie. Kiedy mu to opowiadała, był tak mały, że nie dotarło do niego, jak niepokojąca jest ta historia.
Opowiedziałam Robowi, że kiedy Sally była mała, w swoim otoczeniu miała status sławy ze względu na śpiew. Rozbawiło go to.
– Matka kochała Shirley Temple. Była w niej zakochana na zabój! O rany…
Rob powiedział, że Sally znała wszystkie piosenki z filmów, ale zawsze tylko je nuciła. Nigdy nie śpiewała.
Po kilku godzinach Rob wziął teczkę i położył ją na stole. Sally dała mu ją przed śmiercią. W środku znajdowała się dokumentacja jej walki o sprawiedliwość i listy, które napisała w latach 90. o wszystkim tym, co widziała w sierocińcu. Były tam historie o dzieciach, które na jej oczach zmarły albo zostały zamordowane. Po moim telefonie Rob po raz pierwszy zapragnął przeczytać te listy. To doświadczenie okazało się dla niego bolesne i niezwykle poruszające.
Spędziłam wiele czasu na poszukiwaniu śladów życia Sally i dowodów na prawdziwość jej historii. Przez kilka ostatnich lat chodziłam po cmentarzu, na którym niegdyś się chowała. Było tam miejsce, gdzie zwykła siadać: szary kamień pokryty zieloną trawą. Przechodziłam po trasie dawnych torów kolejowych i ruszałam w dół stromego stoku do wybrzeży jeziora Champlain. Tamtędy szła do wody, by popływać. Szukałam w całym kraju ludzi, którzy znali ją kiedyś albo których ona znała, albo którzy żyli niegdyś tak jak ona. Niczym myśliwa polowałam na daty, czasy i zdarzenia, i na bardziej efemeryczne sposoby potwierdzenia prawdziwości historii Sally. Czy te nieprawdopodobne opowieści, śmiałe twierdzenia, szalone przypuszczenia były w ogóle możliwe? Czy to stało się naprawdę? Czy mogło się stać?
Drogę do Sally znalazłam dzięki temu, że przez minione pięć lat rozmawiałam z ludźmi takimi jak ona. Byli tajemniczy, wyizolowani, byli niezwykłymi przybyszami z innej rzeczywistości. Zanim się tym zajęłam, mieszkałam w różnych miejscach, przemierzałam rozmaite kraje. Zrobiłam doktorat. Byłam matką. Przez lata pracowałam jako dziennikarka i uważałam się za dorosłą, światową osobę. Wierzyłam też, że świat to znajome i oswojone miejsce.
Teraz już wiem, że niektórzy bez trudu przemieszczali się między doskonale widoczną rzeczywistością a jej kulisami: instytucjami, sierocińcami, miejscami, w których pewne rzeczy działy się za zamkniętymi drzwiami i nigdy nie wychodziły na światło dzienne.
Nikogo pewnie nie zaskoczy, że księża należą do tej uprzywilejowanej kasty podróżników między światami. Sami tak twierdzą od tysięcy lat. Obiecują też, że przeprowadzą nas przez most w niebiosach, widoczny tylko dla nich. Tak naprawdę jednak wielu z nich niepostrzeżenie przemykało między znanym nam światem i nieznanymi miejscami, takimi jak sierocińce, gdzie korzystali ze swojej ogromnej władzy, by naginać według własnej woli rzeczywistość mieszkających tam dzieci. Jeżeli dorastaliście w katolickim środowisku, na pewno spotkaliście mężczyzn o takiej władzy.
Ja poznałam jednego z nich, gdy miałam czternaście lat, choć zdałam sobie z tego sprawę znacznie później. Moja przyjaciółka, nazwijmy ją Lisa, zapytała, czy mam ochotę wybrać się z nią na obóz teatralny prowadzony przez księdza, bliskiego przyjaciela jej rodziny. Nie mam słów, by wyrazić, jak ekscytowała mnie ta wizja. Razem z Lisą chodziłyśmy do katolickiej szkoły dla dziewcząt prowadzonej przez zakonnice, a tutaj miałyśmy szansę na cały weekend z grupą innych nastolatków, w tym prawdziwych chłopaków, i początek przygody z aktorstwem. Bałam się przyznać, że chciałabym się nauczyć tej sztuki. Wydawało mi się, że trzeba być strasznie zarozumiałym, żeby mówić na głos podobne rzeczy. A jednak zapytałam rodziców, czy mogłabym się tam wybrać – a los się do mnie uśmiechnął.
Obóz odbywał się w wiejskiej posiadłości nieopodal miejscowości Lancefield w australijskim stanie Wiktoria. Prowadził go ojciec Glennon, ksiądz po czterdziestce. „Mówcie mi Michael”, powiedział. Miał gęste jasne włosy, zapadniętą twarz i skłonność do ciągłego gadania. Przyjechał swoim vanem po Lisę i mnie, a jej rodzice wyszli przed dom, by pomachać nam na do widzenia. Przez całą drogę do Lancefield siedziała obok niego na swoim ulubionym miejscu – siedzeniu pasażera. Glennon wyjaśnił, że posiadłość, do której jedziemy, jest miejscem katolickich rekolekcji. Przypominający raczej sporą halę dom znajdował się wśród gęstych krzaków. Było to miejsce chłodne, odosobnione, niedaleko okolic, w których w latach 70. ubiegłego wieku archeolodzy odnaleźli skupisko ogromnych kości. Przed dziesiątkami tysięcy lat po tych terenach chodziły potężne torbacze. Gdyby wciąż żyły, rozpoznałyby pradawne, ponure eukaliptusy, które nas otaczały. Wewnątrz domu-hali znajdowało się ogromne pomieszczenie z kominkiem, w którym dzieciaki chowały się w śpiwory i gadały do świtu.
Nie pamiętam, która to była godzina, gdy Lisa, ja i jeszcze uroczy chłopak o ciemnych włosach siedzieliśmy z Michaelem Glennonem przy kominku. Glennon wygłaszał życzliwe kazanie, duchowy monolog, którego w normalnych okolicznościach pilnie bym słuchała. Teraz jednak rozpraszał mnie ten chłopak, który w dodatku na mnie patrzył. Potem Glennon powiedział całej naszej trójce, że to piękna sprawa, gdy ludzie się kochają, i że miłość to coś wyjątkowego. Dodał parę słów o zaufaniu i wolności manifestowania miłości i że byłoby wspaniale, gdybyśmy całą czwórką udali się do sąsiedniego pokoju, jego sypialni – jedynego pomieszczenia z zamykanymi drzwiami – i zdjęli tam ubrania. Nagość przed sobą nawzajem była, jak twierdził, dobrym sposobem okazania sobie zaufania.
Muszę dodać, że moja obecność na obozie w tamten weekend na początku stała pod znakiem zapytania. Rodzicom niezbyt się spodobał taki pomysł. Dorastałam na katolickich przedmieściach, chodziłam do katolickiej szkoły i co niedziela przystępowałam do Komunii Świętej, a moi rodzice byli najbardziej wierzącymi ludźmi, jakich znałam. Podczas jednej z tych rzadkich chwil, gdy odwiedził nas lokalny duchowny, chyba nawet nim wstrząsnęła ich gorliwość.
W większości był to efekt wychowania mojego ojca. Dorastał u dziadków, urodzonych dosłownie w środku XIX wieku, i dzielił ich światopogląd. Był konserwatywny do szpiku kości, posłuszny jedynemu prawdziwemu Bogu, często despotyczny wobec swoich dzieci. Jak się okazało, i on, i moja matka słyszeli nieco niepokojących rzeczy o księdzu Glennonie, przez co początkowo nie chcieli mnie puścić do Lancefield. Wreszcie, wobec mojego rozpaczliwego uporu oraz faktu, że Glennon był w końcu księdzem, ulegli.
Jest pewną okrutną ironią wiara rodziców w królestwo niebieskie i pragnienie zagwarantowania dzieciom miejsca w jego szeregach, ponieważ w efekcie odczuwają ogromną presję kontrolowania tego, co ostatecznie i tak będzie poza ich jurysdykcją. Mój ojciec bardzo poważnie traktował obowiązek zapewnienia mi zbawienia, choć zdawał sobie sprawę, że pewnego dnia nie będzie mógł go dłużej wypełniać. Skąd jednak miał wiedzieć, kiedy to nastąpi?
Rodzice nie dostają dobrych odpowiedzi, ale jak się okazało – ojciec przygotował mnie na ten dzień. Życie z moim tatą, jakkolwiek niekiedy bardzo trudne, wyposażyło mnie w narzędzia, z których istnienia właściwie nie zdawałam sobie sprawy. Nawet teraz nie umiem tego do końca wyjaśnić, ponieważ wierzę w świat weryfikowalnych naukowych danych, ale w tamtej chwili, przy kominku, kiedy ksiądz poprosił mnie i moją czternastoletnią przyjaciółkę, córkę swoich bliskich znajomych, byśmy się rozebrały i udowodniły nasze zaufanie, mój ojciec – w tamtej chwili godzinę drogi ode mnie, śpiący kamiennym snem – przejął kontrolę nad moim ciałem. Przynajmniej tak się wtedy czułam. Usłyszałam, jak jego potężny głos moimi ustami wypowiada słowo: „Nie”. Tylko tyle.
Glennon wydawał się zszokowany. Potem ochłódł. Rozmowa stała się nieprzyjemna. Krótko później końca dobiegł jego monolog o znaczeniu miłości i zaufania. Wzięłam śpiwór i położyłam się sama na jednej z kanap w pokoju pełnym głośnych, szczęśliwych dzieciaków. Nazajutrz jedna z fajnych, starszych dziewczyn śmiała się ze mnie, ponieważ najwyraźniej wczołgałam się do śpiwora, zamknęłam go aż nad głową i nie ruszałam się przez kolejnych osiem godzin.
Przez resztę weekendu Glennon nawet na mnie nie spojrzał. Kolejnego ranka raz próbowałam zwrócić jego uwagę, ale on ostentacyjnie mnie zignorował. Czułam, że mój status pariaski odrzuca inne dzieciaki. Zanim zakończył się obóz, Glennon odprawił mszę, a gdy jego wzrok przesuwał się po tłumie zachwyconych nim młodych ludzi, za każdym razem omijał miejsce, w którym stałam. Kiedy teraz o tym myślę, dociera do mnie, ile wysiłku go to kosztowało. Żeby skutecznie na mnie nie patrzeć, musiał być w każdej chwili świadomy, gdzie akurat jestem. Wtedy jednak czułam się głównie zaskoczona i zraniona.
Przez cały weekend nikt nawet nie wspomniał o aktorstwie.
Później dowiedziałam się, że Glennon miał już zarzuty o napaść na dziesięciolatkę, zanim jeszcze zorganizował ten obóz. Czy rodzice Lisy o tym wiedzieli? Czy nie uwierzyli w zarzuty? Czy zaproponowali, żeby Lisa wzięła ze sobą przyjaciółkę? Czy miałam być jej tarczą na wszelki wypadek?
W ciągu trzech lat od mojej wizyty w Lancefield Glennonowi postawiono zarzuty zgwałcenia siedmiu chłopców i jednej dziewczynki w wieku od dwunastu do szesnastu lat. Wszyscy oni byli na obozach w latach przede mną. Duchowny trafił do więzienia, a mimo to ponad dekadę po tym, jak z niego wyszedł, otrzymał zarzuty dwudziestu czterech kolejnych przypadków gwałtu, w tym na dziecku poniżej dziesiątego roku życia. Co najmniej jednemu z chłopców[7], już po zgwałceniu go, powiedział, że jeśli ten powie o tym swoim rodzicom, Glennon zabije ich i przejmie nad nim opiekę. Inna ofiara zeznała, że Glennon przyznał, jakoby stracił rachubę, ile osób zgwałcił[8].
W jego sprawie odbyło się co najmniej pięć kolejnych procesów. We wszystkich prócz jednego twierdził, że jest niewinny[9]. Otrzymał wiele wyroków. Przy ostatnim, w 2003 roku, gdy był już po sześćdziesiątce, jego wciąż gęste włosy posiwiały, a chuda twarz stała się niemal przezroczysta, został skazany na to, co okazało się dosłownie dożywotnim pobytem w więzieniu. Jeden z dziennikarzy obserwujących proces odnotował, że gdy odczytano wyrok skazujący, Glennon tylko z niedowierzaniem pokręcił głową[10].
Pojawiły się też informacje, już po postępowaniu karnym, że Glennon regularnie odwiedzał sierociniec dla chłopców pod wezwaniem Świętego Augustyna, znajdujący się na przedmieściach pobliskiej miejscowości[11]. Spory budynek, wyglądający trochę jak szkoła, trochę jak pałac, był prowadzony przez Kongregację Braci w Chrystusie i zajmował około 250 hektarów ziemi uprawnej przekazanej zakonowi przez władze świeckie. Jak twierdzono, Glennon sprawował opiekę pedagogiczną nad młodymi mieszkańcami przybytku.
Kiedy ktoś wspomniał o tym po raz pierwszy, zapewne niewiele osób rozumiało, co oznacza ten fakt, nawet w kontekście kuriozalnych detali procesu Glennona. Przez większość XX wieku Sierociniec Świętego Augustyna stanowił państwo w państwie. Znaczna część tysięcy chłopców znikających z wiosek i większych miast w całym stanie zapewne nigdy o nim nie słyszała, póki nie zbudziła się w nim pewnego dnia. A gdy już tam byli, okazywało się, że równie dobrze mogliby trafić na Księżyc. Co rano ustawiali się w kolejkę, by otrzymać kapkę pasty na szczoteczkę do zębów. Jeżeli zgubili szczoteczkę, musieli myć zęby palcem. Gdy dzwonił dzwonek, ustawiali się w kolejce po jedzenie albo do kościoła, albo do nauki. W niedziele, gdy zbierali się na wspólne oglądanie filmów, ci uznani za niezasługujących na rozrywkę trafiali do tego samego pomieszczenia co reszta, ale musieli stać tyłem do ekranu[12].
Bracia mieszkający w sierocińcu, ci sami, którzy pozwalali na wizyty gwałciciela dzieci Michaela Glennona, nosili sutanny ze specjalną kieszenią, w której znajdował się pas, zszyte trzy kawałki skóry o długości jakichś trzydziestu centymetrów i ponadcentymetrowej grubości. Jeden z braci zwykł podskakiwać i w tym momencie uderzać paskiem o ręce dzieci. Inny nazwał swój pas „czerwonym terrorem”. Co noc przemierzali korytarze, a chłopcy przewracali się z boku na bok, próbując mimo wszystko usnąć.
W różnych momentach na przestrzeni dekad co sprytniejsze, bardziej zdesperowane i wstrząśnięte dzieci uciekały z Sierocińca Świętego Augustyna, by powiedzieć światu, co się z nimi działo. Ci, którzy przetrwali życie w tym miejscu, powtarzali, że próbowały tak dziesiątki chłopców. Lecz nawet jeśli udało im się uwolnić z tej obcej, przerażającej rzeczywistości, nigdy nie docierali zbyt daleko. Zbiegów nieodmiennie łapano, a do sierocińca zwracali ich policjanci, krewni albo lokalni duchowni. Potem golono im głowy i naprawdę karano.
Gdyby jeden z tych chłopców opowiedział o swoich przeżyciach Sally Dale z Sierocińca Świętego Józefa w Vermoncie, znajdującego się kilka tysięcy kilometrów dalej, może byłaby zdziwiona istnieniem tego dziecka, ale nie zaskoczyłaby jej jego historia. Australijskie dzieci ze Świętego Augustyna na antypodach miały więcej wspólnego z Sally i innymi sierotami z dalekiej amerykańskiej północy niż jakiekolwiek dzieci żyjące na wolności w ich okolicy, stanie czy nawet kraju. Ci chłopcy i Sally należeli do tej samej rzeczywistości.
Ostatecznie jednak żaden z nich nie dowiedział się o istnieniu Sally ani ona o jego. Teraz jednak możemy stwierdzić, że i oni, i ona rozumieli coś ważnego i tajemniczego na temat różnicy między światem, w którym – jak sądzimy w większości – żyjemy, a innymi światami, znanymi tylko niektórym.
Przez większość XX wieku wśród świata Zachodu rozciągał się osobliwy archipelag. Na każdej z jego wysp stała wielka, ponura posiadłość, czasem z kamienia, czasem z czerwonej cegły. Niektóre miały dwie kondygnacje, inne cztery, a wszystkie zbudowano w utylitarny sposób, chociaż nierzadko przyozdabiano je postacią świętego albo jakimś architektonicznym detalem: tu ścianą szczytową, ówdzie kopułą. Ogromne budynki przysiadały na skraju miast, wysoko na wzgórzach, nad rzeką na przedmieściach albo pośród niezamieszkałych pól. Górowały nad okolicą, wielkie i samotne, a jeśli ktokolwiek w okolicy o nich w ogóle myślał, postrzegał je jako osobne instytucje. Niewielu pojmowało, że należą one do gigantycznej, cichej sieci. Tak naprawdę między Sierocińcem Świętego Augustyna w stanie Wiktoria w Australii i Sierocińcem Świętego Józefa w stanie Vermont w Stanach Zjednoczonych istniały tysiące im podobnych: sierociniec Smyllum Park w Lanarkshire w Szkocji, Dom Matki i Dziecka Bon Secours w Tuam w Irlandii czy sierociniec Mount Providence w Montrealu w Kanadzie.
Większość tych instytucji miała religijny charakter, ale było też wiele świeckich. Sumarycznie tworzyły system sierocińców XX wieku, przez który przewinęły się miliony dzieci i który zostawił po sobie relatywnie niewiele danych.
Istnieje wiele powodów, dla których o owym systemie, niegdyś tak potężnym, dzisiaj niemal się nie wspomina. Wprawdzie różnorodne, ale wszystkie te powody rozciągają się pomiędzy dwoma biegunami: aktywnym tuszowaniem zbrodni z jednej strony oraz wpływem ogromnej traumy z drugiej. Prawda – której przyjęcie mnie samej zajęło lata – brzmi: tuszowanie przestępstw systemu funkcjonowało na wielką skalę, było celowe i skuteczne. Niszczenie dowodów, ukrywanie danych oraz zacieranie faktów i systemów dzięki wczesnemu ostrzeganiu to działanie osób dopuszczających się przestępstw albo ich kolegów po fachu, próbujących chronić albo ich samych, albo reputację ich kościoła. Nawet dziś efekt tych machinacji pozostaje nie do przecenienia.
Trauma wywołana przez te sierocińce jest wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju. Współczesne psychologia i psychiatria nie do końca ją jeszcze pojęły. Bez wątpienia tam, gdzie niegdyś istniały wyspy archipelagu sierocińców, dziś egzystują złamani wędrowcy. Niegdyś ich uwięziono, ale udało im się uciec. Jednak mimo to czują się jak pod działaniem złego uroku. Większość przetrwańców[13] nie umiała mówić o tym, co spotkało ich w tym odmiennym miejscu, a jeżeli już się na to zdobywali, byli jak mityczna wieszczka Kasandra – nikt im nie wierzył.
Sierocińce odcisnęły piętno na ciałach dawnych mieszkańców, na ich życiowych wyborach, na tym, jak wychowują dzieci, na geografii ich dorosłego życia. Część, kiedy tylko była w stanie to zrobić, wyniosła się możliwie jak najdalej od nich. Część pozostała w tym samym mieście, ale gdybyśmy wzięli jego plan i ołówkiem zaznaczyli codziennie przemierzane przez nich drogi, zobaczylibyśmy nietkniętą konkretną ulicę czy osiedle. Gdyby takim miastem było na przykład Burlington w stanie Vermont, ujrzelibyśmy linie przebiegające przez centrum, po uniwersyteckim kampusie, na autostradach, docierające do brzegów jeziora, lecz wśród bezładnej plątaniny dostrzeglibyśmy także szeroką nietkniętą przestrzeń, a pośrodku niej duży budynek na wzniesieniu nad jeziorem – Sierociniec Świętego Józefa.
W latach 90. XX wieku wszędzie zaczęły się pojawiać przetarcia na zasłonie milczenia wśród przetrwańców. Niegdysiejsi mieszkańcy sierocińców zaczęli się kontaktować ze sobą nawzajem, z prawnikami albo z organami ścigania. Tworzyli grupy aktywistów i grupy wsparcia. Zaczęli pisać listy otwarte, wspierać swoich przedstawicieli i zwracać się do mediów. W wielu społecznościach, gdzie niegdyś znajdowały się sierocińce, doszło do swego rodzaju przebudzenia. Jednak krótko później historia amerykańskich sierocińców oddzieliła się od historii sierocińców w innych krajach.
Jako dziennikarka bardzo długo dochodziłam do tego, co właściwie stało się w Stanach Zjednoczonych. Pierwsze kroki w stronę archipelagu sierocińców wykonywałam poza tym krajem, w miejscach, które jako pierwsze zajęły się losami ich dawnych mieszkańców na poziomie władz i mediów.
Weszłam do tego świata dzięki pełnej determinacji pracy innych osób, zazwyczaj wychodźców z sierocińców. Gdy przedzierałam się ku temu terytorium, wielu moich znajomych miało znikome pojęcie o takich miejscach. Kiedy wspominałam, czym się zajmuję, przybierali rozmarzoną minę i rzucali:
– Tak, było coś takiego nieopodal mnie, kiedy dorastałem. Raz pytałem o to matkę.
Albo:
– Zastanawiałam się, co się stało z tym budynkiem! Pamiętam, jak przejeżdżałam obok i widziałam dzieci na podwórzu.
Nadal jednak trudno mi było dostrzec szerszy obraz poza przejmującą historią konkretnej osoby, z którą rozmawiałam, albo przerażającą, konkretną opowieścią o konkretnej instytucji, o której pisałam.
Na poziomie logicznym rozumiałam, że tak naprawdę takich instytucji było wiele. W 2010 roku na całym świecie można już było znaleźć ogromną liczbę artykułów prasowych dokumentujących przemoc w sierocińcach. W Australii grupa radykalnych aktywistów założyła stronę internetową mającą na celu identyfikację wszystkich sierocińców w kraju[14]. Niewiele jednak było osób, które pojmowały monstrualne rozmiary zjawiska. Wymykało się ono podstawowym narzędziom dziennikarstwa, nie wspominając o zasięgu prawa, tradycyjnym pojmowaniu sprawiedliwości, ograniczeniach prostej ludzkiej psychologii. W każdym sensie to było coś zbyt wielkiego.
Mijały lata, moje horyzonty się poszerzały, a ja czułam coraz większy niepokój w związku z tym, co widziałam. Patrząc retrospektywnie z drugiej dekady XXI wieku, wreszcie zaczęłam dostrzegać nie jedno, dwa, dziesięć takich miejsc, tylko cały przedziwny świat, potężną sieć, tysiące instytucji, miliony dzieci połączonych ze sobą o ile nie dosłownym systemem transportu i komunikacji, to podobieństwem losów i doświadczeń. Te same rozkłady dnia, to samo okrucieństwo, te same przestępstwa popełniane w ten sam sposób i tuszowane przez te same organizacje. W wielu przypadkach tożsamość wywodziła się ze wspólnej historii i kultury, w tym sposobu działania, abstrakcyjnej wizji osobistej odpowiedzialności i posłuszeństwa, nastawienia do dzieci, kobiet, płci. Przykładowo irlandzki i francuski katolicyzm wysyłał w świat wiele osób, które w nowych miejscach stawały się reprezentantami religii. Czasem jednak instytucje stawały się niepokojąco podobne jedynie z tego powodu, że w tak osobliwych miejscach, pozbawionych transparentności względem świata na zewnątrz, istnieje ograniczona liczba ścieżek, po których może się poruszać patologia i ludzka tragedia.
Zaczęłam się koncentrować na systemie katolickich sierocińców częściowo dlatego, że wychowano mnie w katolickim duchu, a częściowo dlatego, że Kościół katolicki jest szczególny – cóż za ironia – w kwestii zarówno archiwizacji, jak i przestępczości. Wciąż jednak minęły całe lata, by wyłoniły się kontury tego mrocznego podziemia.
W miarę upływu czasu przytłoczyło mnie poczucie, że ci z nas, którzy mieli dość szczęścia, by nie poznać tej twarzy, stali się współuczestnikami. Nieświadomie dokładaliśmy cegiełkę do wielkiej tajemnicy, ogromnego przestępstwa, ukrytych morderstw, prawdopodobnie wielu. Straciłam rachubę historii, które słyszałam – było ich za dużo dla mojej percepcji. Część byłam w stanie udokumentować, części nie. Każda jednak okazała się wstrząsająca na swój własny sposób. Im więcej się działo, tym bardziej uderzała mnie rozległość podziemia i jego potworność.
Ile kosztowała nas ta rozpleniona, ukryta trauma? Jaką cenę społeczeństwo płaci za przyzwolenie na dręczenie tak dużej grupy ludzi i w najlepszym wypadku odnotowywanie tylko części jego wpływu? Ogromna liczba dzieci odczuła potworną traumę wskutek działania instytucjonalnej opieki zastępczej XX wieku w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Australii, Wielkiej Brytanii, Irlandii i innych krajach. Wiele z nich żyje nadal. Dla wielu to trauma, która wpływa na codzienne funkcjonowanie. I nadal nie są one jedynymi ofiarami.
Wielu przetrwańców ma dzieci, a te dzieci też mają dzieci. Cień zinstytucjonalizowanej przemocy i wykorzystywania ciągnie się także za nimi, nawet jeśli nie wiedzą one, że rodzice czy dziadkowie kiedyś mieszkali w sierocińcu. Koszt nieprzyjęcia tych wydarzeń, a co dopiero ich nieświadomości, pozostaje ogromny w każdym wymiarze: ekonomicznym, społecznym czy prawnym.
Studium Negatywnych Doświadczeń Dzieciństwa (Adverse Childhood Experience, ACE) rozpoczęte w 1995 roku nadal znane jest z rygorystycznych prób konstrukcji naukowej podstawy dla zrozumienia długofalowych i globalnych skutków tych trudnych doświadczeń. Wnioski płynące z badań podważają część naszych ogólnych koncepcji na temat przemocy: jej „rozgraniczone kategorie”[15], na przykład to, że jedna jej postać jest nieodmiennie gorsza od drugiej. Tak naprawdę nie potrafimy stwierdzić, jaka forma przemocy czyni najwięcej krzywdy tam, gdzie występuje w więcej niż jednej postaci. Wygląda na to, że najwięcej krzywdy wywołuje szereg połączonych traumatycznych doświadczeń dzieciństwa. Jedno z wyzwań postawionych przez studium ACE to pytanie, co zrobić z systemami społecznymi zbudowanymi na starych ideach, na przykład naszym współczesnym systemem opieki, a kiedy z nim coś jest nie tak – z wymiarem sprawiedliwości.
Badanie informuje nas o tym, co dawno temu moglibyśmy usłyszeć od przetrwańców, gdybyśmy tylko zechcieli ich wysłuchać. Prawdziwa historia sierocińców pokazuje nam jeden z najmroczniejszych i najbardziej rozbudowanych niezaplanowanych eksperymentów badających naturę i konsekwencje przemocy, a także zachowań przemocowych. Weźmy grupę osób w najbardziej bezbronnym okresie, umieśćmy je w organizacji praktycznie niewidocznej dla świata zewnętrznego, zbudujmy słabe albo nieistniejące systemy nadzoru, a do tego dajmy tej organizacji wysoki status społeczny lub zwolnienie z płacenia podatków – jak wtedy będzie wyglądać przemoc? Będzie potężna, skomplikowana i przekraczająca kategoryzację. To zarówno działanie, jak i odmowa działania. To przyczyna krzywdy fizycznej, psychicznej, społecznej i ekonomicznej, a także podwyższone ryzyko na całe życie – i dla przyszłych pokoleń.
Prawdziwa historia amerykańskich – albo jakichkolwiek innych – sierocińców uczy nas, jaki jest koszt przyzwalania na przemoc. Uczy nas też, jak funkcjonują przemocowcy i jak funkcjonuje przestępczość, a także dokąd prowadzi bezgraniczne zepsucie instytucjonalnej władzy. To nie są wyłącznie historyczne lekcje – odnoszą się do tego, co dzieje się tu i teraz. Organizacje niegdyś prowadzące sierocińce nadal nie przyjmują do wiadomości rzeczywistości tych miejsc, nadal odmawiają poniesienia konsekwencji. Nadal też dysponują ich archiwami. Jeżeli im na to pozwolimy, przepiszą historię. Przepiszą też rzeczywistość.
W 2019 roku, po tym jak doszło do wielu opisanych w tej książce wydarzeń, a wielu Amerykanom przypomniano – albo dopiero uświadomiono – skutki życia w dwudziestowiecznych sierocińcach, a szczególnie w Sierocińcu Świętego Józefa w Vermoncie, ówczesny biskup diecezji Burlington, Christopher Coyne, uczynił coś ze wszech miar intrygującego.
W odpowiedzi na oficjalne śledztwo i falę działań aktywistów Coyne publicznie i indywidualnie, prywatnie, zwrócił się do przetrwańców ekstremalnych wydarzeń dziejących się w Sierocińcu Świętego Józefa i ofiar ich tuszowania. Jako przewodniczący diecezji wypłacił liczne odszkodowania. Później, w kwietniu 2019 roku, gdy już większość zamieszania i medialnego szumu przycichła, rzecznik diecezji Burlington ogłosił, że Coyne planuje zalecić kanonizację pewnego człowieka. Mężczyzna ów urodził się we Francji w 1816 roku. Został księdzem i udał się do Ameryki w 1853 roku, a ostatecznie osiadł w Burlington w Vermoncie.
Kanonizacja to długi i skomplikowany proces, ale jeżeli się powiedzie, kandydat zostaje uznany za świętego. Ze świętymi kojarzy się dokonywanie cudów; jest on kanonizowany, wyniesiony ponad innych, postrzegany jako osoba, która pokonała grzech. Sto lat później, albo i zaledwie po dekadzie, wierni katolicy na całym świecie będą się do niego modlić, prosząc o cudowną interwencję w postaci pomocy lub uzdrowienia. A mężczyzna zaproponowany do świętości przez Coyne’a? Nazywał się Louis de Goesbriand, był pierwszym biskupem Burlington. W tej roli między innymi w 1854 roku założył Sierociniec Świętego Józefa.
Jak prowadzi się śledztwo w archiwalnej sprawie, aktywnie ukrywanej przez najstarszą instytucję świata? Jak prowadzi się śledztwo w dziesięciu tysiącach takich spraw? To mnie przytłaczało, ale znajdowałam pewne ponure poczucie ulgi w tym, że dzięki mnie przetrwańcy wciąż mieli szansę wygrać, bez względu na to, przez co dotąd przeszli.
Sally Dale nigdy się nie poddała – choć nie wiem, czy dotarło to do jej świadomości. Podobnie nie poddali się chłopcy z Sierocińca Świętego Augustyna, którzy później zeznawali, co się z nimi stało. Nie zrobiła tego też dziewczyna z Sierocińca Świętej Katarzyny, która jako dorosła rozpoczęła rewolucję. Ani zrozpaczony chłopak, z którym rozmawiałam w więzieniu. Nie poddały się setki wspaniałych dzieci z sierocińców na całym świecie. Przeżyły rzeczy, o których większość ludzi boi się nawet myśleć, a jeśli nauczyłam się czegokolwiek od nich wszystkich i z ich doświadczeń z różnych dekad na różnych kontynentach, oto ta lekcja: jeżeli chcesz pokonać potwora liczącego dwa tysiące lat, przygotuj się na długodystansową walkę.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[2] W 1942 roku do starego budynku dodano przybudówkę. Po wyjeździe Sióstr Opatrzności Bożej nową część zajęły biura diecezji. W 2011 roku diecezja sprzedała budynek oraz całą posesję College’owi Burlington za 10 milionów dolarów, a ten głównie zajmował przybudówkę. Działalność zakończył w 2016 roku. Fragmenty głównego budynku użytkowano przelotnie w różnych celach w różnych latach; niektórzy twierdzili, że przez krótki czas przebywali tam uchodźcy. Jednak przez większość czasu pozostawał nietknięty.
[3] Sally A. Dale podczas przesłuchania prowadzonego przez Elissę Benedek oraz Charlesa Clarka, sprawa sądowa Sally A. Dale i Roberta A. Dale’a, żony i męża, przeciwko Rzymskokatolickiej Diecezji Burlington w Vermoncie, Katolickim Fundacjom Charytatywnym Vermontu, Azylowi dla Sierot imienia Świętego Józefa i/lub spadkobiercom lub następcom, a także przeciwko Siostrom Miłosierdzia Opatrzności Bożej vel Siostrom Opatrzności Bożej, sąd rejonowy USA w dystrykcie Vermont, 26 sierpnia 1997, stenogram, s. 109.
[4] Tamże, s. 110.
[5] Tamże.
[6] Tamże, s. 20.
[7] Chip Le Grand, Priest’s Aboriginal Victims Sue Pope Francis over Church Failures, „Sydney Morning Herald”, 27.11.2020.
[8] Dan Silkstone, Priest and Predator, „The Age”, 11.10.2003.
[9]1 Applause as „Evil” Priest Gets More Jail, „The Age”, 23.10.2003.
[10] Jewel Topsfield, Notorious Pedophile Guilty, „Herald Sun”, 10.10.2003.
[11] Broken Rites Australia, http://brokenrites.org.au/drupal/node/97.
[12] Terry Helmann w rozmowie z autorką, 16.03.2022.
[13] Autorka używa tu słowa survivor, oznaczającego początkowo rozbitka, dziś powszechnie odnoszonego do osób dotkniętych znaczącą, często systemową traumą. Z uwagi na to, że słowo „ofiara” nie oddaje aspektu aktywnego sprzeciwiania się traumie, na gruncie polskiej psychologii i socjologii ukuto pojęcie przetrwańca/przetrwanki, którym posługuję się w przekładzie niniejszej książki – przyp. tłum.
[14] Find & Connect, www.findandconnect.gov.au/.
[15] Rosemary La Puma, De-Categorizing Child Abuse – Equally Devastating Acts Require Equally Solicitous Statues of Limitations, „U.C. Davis Journal of Juvenile Law & Policy” 20, nr 2 (lato 2016), s. 144.
Tytuł oryginału: Ghosts of the Orphanage: A Story of Mysterious Deaths,
a Conspiracy of Silence, and a Search for Justice
Copyright © 2023 by Christine Kenneally
All rights reserved
Copyright for the Polish edition © 2024 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody
Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów orazrozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: © by Mariusz Banachowicz
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
Redaktor prowadząca: Małgorzata Ochab
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-500-1
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA NA FAKTACH