Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oparty na unikalnych relacjach polskich weteranów reportaż o walkach na froncie wschodnim. O Kościuszkowcach i zdobywcach Berlina.
Nie zdążyli do armii Andersa, ale nieoczekiwanie otrzymali jeszcze jedną szansę wyrwania się z nieludzkiej ziemi. Przekraczając bramę obozu w Sielcach nad Oką, większość z nich nie miała wątpliwości, że oto stali się żołnierzami polskiego wojska. Pod Lenino otworzyły się przed nimi wrota piekła frontu wschodniego. Ci, którzy przeżyli – lub do 1 i 2 Armii zostali wcieleni później – doświadczyli jego kolejnych kręgów: desantów na Wiśle, przełamywania Wału Pomorskiego, zdobywania Kołobrzegu, forsowania Odry, walk na ulicach Berlina i rzezi pod Budziszynem. Ginęli tysiącami na pierwszej linii, natomiast na zapleczu frontu nie mogli zaznać spokoju przez osławioną Informację Wojskową lub NKWD...
fragment:
Kościuszkowcy opuścili okopy plutonami i ruszyli z powrotem ku Mierei. Po drodze zabrali ze sobą kilku rannych, którzy przeżyli na pobojowisku. Kiedy żołnierze dopadli rzeki, zerwali hełmy z głów i zaczęli czerpać nimi wodę i pić. Podbiegli do nich oficerowie i wyrywali im „czerpaki” z rąk, strofując, że przecież rzeka jest pełna trupów. Kilometr za Miereją czekała na nich kuchnia polowa z gorącą kawą. Żołnierze rozsiedli się wokół kuchni i kiedy padła komenda „Przygotować się do wymarszu”, nikt nie wstał. Ludzie zapadli w jakieś senne odrętwienie. Musiało minąć pół godziny, nim pozbierali się do dalszej drogi – czekały na nich kolejne maszynki do mięsa
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 514
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Piotr Korczyński, 2023
Wydanie I
Warszawa 2023
Nic godnego klątwy już odtąd nie będzie.
Apokalipsa św. Jana 22,3
Człowiek na żołdzie, czyli żołnierz, to ofiara i kat, kozioł codziennie składany w ofierze swemu ludowi i dla ludu, co kpi sobie z niego; to męczennik okrutny i pokorny zarazem, którym przerzucają się władza i naród, zawsze ze sobą w niezgodzie.
Alfred de Vigny, Wielkość i niewola wojskowego stanu, przeł. Joanna Guze
Jeden z bohaterów tej książki, pułkownik Eugeniusz Skrzypek, wspominał, jak po z trudem odpartym ataku niemieckich grenadierów tkwił z żołnierzami w zrujnowanej hali fabrycznej. Gdy czekali na kolejne natarcie, któryś z żołnierzy zaproponował, by… zagrali w rosyjską ruletkę. Zgodzili się wszyscy, łącznie z Eugeniuszem Skrzypkiem, wówczas porucznikiem, i po kolei zaczęli sobie przystawiać do głów rewolwer z jednym nabojem w bębenku, a następnie pociągali za spust. Za każdym razem słychać było „suchy trzask”, aż nagan dostał żołnierz siedzący obok Skrzypka. Ten zauważył, że nabój tkwi w komorze i obrót wepchnie go do lufy. „Instynktownie – wspominał pułkownik Skrzypek – w mgnieniu oka trąciłem go w rękę i zamiast w głowę strzelił w sufit. Wszyscy otrzeźwieliśmy, bo byliśmy po tej walce jak w malignie. Dziś, w normalnych warunkach, można powiedzieć, że to był kompletny kretynizm, ale wojna nie jest normalnym stanem człowieka…”[1]
Trzeba się nieco wysilić, by oczami wyobraźni zobaczyć tych umęczonych do granic wytrzymałości żołnierzy między jednym z trudem odpartym atakiem a kolejną krwawą łaźnią…
Dziś rzadko wspomina się boje 1 i 2 Armii Wojska Polskiego pod Dęblinem, Magnuszewem, w Warszawie, o przełamanie Wału Pomorskiego, w Kołobrzegu, na przyczółkach odrzańskich, pod Budziszynem i wreszcie w Berlinie. Można byłoby jeszcze wymieniać wiele miejsc, w których Polacy złożyli ogromną daninę krwi i dali bezprzykładne dowody bohaterstwa. O tym, że były to zwycięstwa służące polskiej racji stanu, nie mieli wątpliwości żołnierze polscy walczący w tym samym czasie na froncie zachodnim. Warto tu przytoczyć słowa generała Stanisława Sosabowskiego wypowiedziane 23 września 1945 roku na polach pod Bersenbrück, gdzie 1 Samodzielna Brygada Spadochronowa zebrała się pierwszy raz na ziemi niemieckiej na swe doroczne święto. Spadochroniarze zaprosili na nie również pancerniaków z 1 Dywizji Pancernej. Generał Sosabowski jako były dowódca brygady spadochronowej wygłosił wówczas przemówienie, w którym stwierdził między innymi:
„Nie wiemy, co nas czeka jutro. Ale wiemy jedno: że jesteśmy i będziemy żołnierzami i obywatelami Polski i tylko Polski […].
Będziemy służyć Polsce:
– dla której polegli nasi Koledzy pod Arnhem i Driel;
– dla której polegli śmiercią żołnierską Polacy w kraju i na obczyźnie w ciągu sześciu lat w walce z Niemcami pod Kutnem, Warszawą, Narwikiem, na polach Lotaryngii, pod Tobrukiem, Monte Cassino, Falaise, Gdańskiem, Kołobrzegiem i Berlinem [podkreślenie – PK];
– dla której ginęli nasi lotnicy i marynarze;
– dla której w obozach koncentracyjnych wśród tortur i katuszy ginęli Polacy, mężczyźni, kobiety, dzieci.
Jesteśmy i będziemy żołnierzami i obywatelami tej Polski, która, mimo wszystkie przeciwności losu i wysiłek wrogów, nie zginęła i nie zginie, bo nie zginie Sprawa, dla której giną ludzie”[2].
Generał Sosabowski i inni żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie znali już wtedy postanowienia konferencji w Jałcie. Wiedzieli, że Polska została przez Churchilla i Roosevelta oddana Stalinowi. Zdawali sobie sprawę z roli, jaką w kraju odgrywają samozwańcze rządy polskich komunistów, ale potrafili postawić na równi ze swymi tryumfami zwycięstwa na Wschodzie. Nie mieli wątpliwości, że będą one częścią tradycji polskiego oręża, a nie Armii Czerwonej. Dla nich żołnierz polski idący ze Wschodu nie był sprawcą nowego nieszczęścia ojczyzny, lecz należał do poddanego represjom sowieckim społeczeństwa polskiego.
Byli to niemalże niewolnicy, którzy nie zdążywszy do armii generała Władysława Andersa, stracili nadzieję, że kiedykolwiek będzie im dane odzyskać wolność i wrócić do kraju, i to, co wydarzyło się wiosną 1943 roku, uznali za prawdziwy cud. Po ewakuacji wojska Andersa na Bliski Wschód na terytorium sowieckim pozostała jeszcze kilkusettysięczna rzesza Polaków, nie licząc dawnej Polonii i obywateli polskich innych narodowości. To z nich Stalin postanowił stworzyć wojsko, które miało być przeciwwagą dla PSZ na Zachodzie i dowodzić, że w Związku Sowieckim wciąż są Polacy pragnący najkrótszą drogą wrócić do Polski. Oczywiście nie było oficjalnie jakiejkolwiek mowy o chęci przeszczepienia nad Wisłę sowieckiego totalitaryzmu. Stalin, pomny lekcji z 1920 roku, wiedział, że tworzenie polskich oddziałów w ramach Armii Czerwonej nie ma większego sensu – szkoda sił i środków. Wymyślił więc stworzenie formacji sojuszniczej – 1 Dywizji Piechoty imienia Tadeusza Kościuszki, która w Sielcach nad Oką szybko rozrosła się w 1 Korpus Polskich Sił Zbrojnych w Związku Sowieckim. Patronem dywizji został pogromca Rosjan pod Racławicami w 1794 roku, obowiązywały w niej polskie tradycje wojskowe i obrzędy religijne. Przybywający do obozu sieleckiego rekruci ze wzruszeniem patrzyli na biało-czerwone sztandary i Virtuti Militari za rok 1920 na piersi dowódcy dywizji pułkownika Zygmunta Berlinga. Nie mogli wiedzieć, że ten były legionista Józefa Piłsudskiego od 1940 roku pozostawał na usługach NKWD i zdezerterował z armii generała Andersa. Dla nich istotne było to, że wstępują do polskiego wojska. Jak słusznie zauważyli autorzy monografii Bez możliwości wyboru. Wojsko polskie na froncie wschodnim 1943–1945, Polacy przybywający do Sielc nad Oką „wiedzieli doskonale, że jest to dla nich jedyna szansa na wyrwanie się z posiołków Kazachstanu i Syberii, na ocalenie od śmierci, która codziennie zaglądała im w oczy. Sytuacja polityczna tak się ułożyła, że nie dano im możliwości wyboru. Bo cóż im pozostało? Mieli dalej pracować w sowchozach, kołchozach, fabrykach i przy wyrębie lasu za głodowe racje żywnościowe, nieustannie szykanowani i podejrzewani o sabotaż, narażeni na skierowanie do ciężkich obozów pracy, a nawet śmierć? […] Wielu z nich trudno było przyzwyczaić się do myśli, że będą walczyć ramię w ramię z niedawnymi wrogami, od których zaznali tyle krzywd. Czy to rozdarcie moralne nie było dla nich ciężkim brzemieniem, noszonym za winy niepopełnione?”[3].
Na to pytanie należy odpowiedzieć twierdząco – było brzemieniem i żołnierze wcale nie przechodzili nad nim do porządku dziennego. Nienawidzili wszystkiego co sowieckie i dawali temu wyraz niejednokrotnie już w pierwszych dniach służby w 1 Dywizji Piechoty. W maju 1943 roku zaprotestowali gremialnie, kiedy wydano im sowieckie mundury drelichowe – nie chcieli ich wkładać, choć większość miała na sobie niemiłosiernie znoszone kufajki. A kiedy pod koniec miesiąca dostarczono wreszcie mundury polskiego kroju, wielu żołnierzy zamieniło „kurice” z rogatywek, jak nazywali orzełki bez korony, na te w koronie z czasów przedwojennego Wojska Polskiego, które przechowywali i chronili jak relikwie.
Pieczęć 6 Pułku Piechoty 2 Dywizji Piechoty im. Henryka Dąbrowskiego. Z archiwum Piotra Korczyńskiego
Konflikty wokół mundurów, orzełków, niechęć i podejrzliwość wobec sowieckiej kadry oficerskiej oddelegowywanej z Armii Czerwonej – to tylko wierzchołek góry lodowej, z którą mierzyli się komuniści w jednostkach 1 Korpusu. Ich sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy po chrzcie bojowym pod Lenino polscy żołnierze w styczniu 1944 roku zostali przeniesieni ze Smoleńszczyzny do Sum na Ukrainie. W czerwcu tego roku korpus został przemianowany na 1 Armię Polską w Związku Sowieckim. Stało się tak dzięki napływowi nowych ochotników, którzy często mieli za sobą służbę w Armii Krajowej. Wielu z nich do wojska Berlinga trafiało pod przymusem z rozbitych przez NKWD lub Smiersz[4] oddziałów partyzanckich. Ich oficerów aresztowano, a podoficerom i szeregowcom dawano alternatywę: albo idziecie w ślady waszych dowódców na Syberię, albo wstępujecie w szeregi Berlinga i nadal walczycie z Niemcami. Wielu godziło się na to, by ratować życie i uniknąć zesłania w głąb Rosji.
Mimo zakrojonej na wielką skalę indoktrynacji i coraz częstszych represji ze strony Informacji Wojskowej – czyli kontrwywiadu, który był w Wojsku Polskim całkowicie „obcym ciałem” przeniesionym z Armii Czerwonej – większość żołnierzy nie zmieniała swego utartego poglądu o sowieckich „sojusznikach” i rządach ich zauszników. Do tego dochodziła jeszcze fatalna sytuacja aprowizacyjna na zapleczu frontu. Z tego powodu zaczęły się masowe dezercje – zwłaszcza z 2 Armii, która przez dłuższy czas pozostawała na tyłach. Dezerterzy, nierzadko z bronią w ręku, uciekali do lasu i zasilali oddziały niepodległościowe. Informacje o tym docierały do Stalina, który w końcu zaczął się niepokoić, że jego eksperyment z polskim wojskiem wymknie się spod kontroli. Między innymi z tego powodu po stłumieniu przez Niemców powstania warszawskiego – nieudzielenie pomocy przez Sowietów także rodziło niewygodne pytania wśród polskich żołnierzy – Stalin nakazał zaostrzyć represje w wojsku. Ich ofiarą stali się przede wszystkim byli akowcy, ale nie tylko. Do Skrobowa i innych obozów internowania kontrolowanych przez NKWD trafiali także żołnierze mający za sobą służbę w Batalionach Chłopskich i wszyscy ci, na których padło podejrzenie o wrogie działania wobec nowej władzy. Od tego czasu z rozkazu Stalina wstrzymano rozwój Wojska Polskiego. Dyktator nie pozwolił również, by obie polskie armie otrzymały wspólne i samodzielne zadanie operacyjne na foncie.
Stalin dopuścił jednak polskich żołnierzy do szturmu Berlina. Dzięki nim na Tiergarten, berlińskiej politechnice, na Siegessäule i Bramie Brandenburskiej załopotały biało-czerwone flagi. Nim to nastąpiło, w walkach od Lenino do Berlina Wojsko Polskie straciło 66 886 żołnierzy. Często podkreśla się, że po powrocie z Berlina i Drezna jesienią 1945 roku wiele oddziałów Wojska Polskiego rzucono do walki z podziemiem niepodległościowym. Ten aspekt miał jednak i drugą stronę. Z pewnością żołnierze podziemia niepodległościowego nie utrzymaliby się tak długo, gdyby nie broń niejednokrotnie szmuglowana „leśnym” z koszar wojskowych przez żołnierzy tragicznych, jak ich celnie nazwano w jednej z publikacji[5]. Na przykład w marcu 1945 roku kompania podchorążych w szkole oficerskiej wojsk pancernych w Chełmie podjęła próbę wyprowadzenia do lasu czołgów! Akcję udaremniono przez zaaresztowanie konspiratorów, zanim dotarli do parku maszynowego. Niejeden z żołnierzy podziemia niepodległościowego miał też za sobą epizod służby w armiach Berlinga, Świerczewskiego i Żymierskiego. Do lasu szły całe pododdziały, nawet z utworzonego specjalnie do walki z podziemiem Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Sowiecki dyktator nienawidził kompromisów, a w wypadku Polaków do kompromisu został jednak zmuszony – była nim właśnie 1 Dywizja Piechoty, a następnie 1 Korpus i dwie armie. Stalin nie mógł pozwolić sobie na to, by Armia Czerwona samodzielnie „wyzwoliła” Polskę. Wszelkimi sposobami starał się zabezpieczyć, by stworzone za jego pozwoleniem polskie formacje nie wymknęły się spod kontroli, ale i tak nie mógł spać spokojnie. I jeszcze jedno. Można zadać sobie pytanie, o ile bardziej czerwonoarmiści i enkawudziści hulaliby na zajętych ziemiach polskich – rabując, gwałcąc i mordując – gdyby żołnierze polscy nie stawali w obronie swych rodaków i ich dobytku…
Pieczęć 8 Pułku Piechoty 3 Dywizji Piechoty im. Romualda Traugutta. Z archiwum Piotra Korczyńskiego
Ktoś zauważy – przecież to, co zostało powyżej napisane, to oczywistości (może prócz cytowanego przemówienia generała Sosabowskiego, które nie jest powszechnie znane, a może jest wręcz przemilczane?). Podnosili je w swych publikacjach tak świetni badacze jak Czesław Grzelak, Henryk Stańczyk, Stefan Zwoliński, Edward Kospath-Pawłowski, Kaja Kaźmierska, Jarosław Pałka, Mikołaj Łuczniewski, Kamil Anduła i inni. Jeśli to „oczywistości”, to czemu bitew żołnierzy idących do kraju ze Wschodu wciąż nie stawia się na równi – tak jak uczynił to generał Stanisław Sosabowski – z tymi stoczonymi przez ich braci na Zachodzie? Pod Monte Cassino, Falaise, na Wale Pomorskim czy w Kołobrzegu, nawet pod nieszczęsnym Lenino – żołnierz nie prowadził kalkulacji politycznych, tylko szedł i walczył. Tyle i aż tyle.
Czemu więc kontrowersje budzą pomniki na Wale Pomorskim, czemu w Warszawie niszczeje tablica pod Muzeum Wojska Polskiego upamiętniająca ofiarę żołnierzy 3 Dywizji Piechoty idących na pomoc powstańcom warszawskim, czemu co chwilę słyszy się o inicjatywach „dekomunizacji”, która ma polegać na przykład na usuwaniu pomników upamiętniających ofiarę żołnierzy polskich? Czy ktoś zrobił badania, ilu było „prawdziwych komunistów” – cokolwiek to znaczy – wśród tej wielotysięcznej rzeszy żołnierzy poległych w czasie szturmów na niemieckie bunkry lub podczas forsowania Odry?
Nie można przemilczać tak wielkich bitew jak Wał Pomorski, Kołobrzeg, forsowanie Odry i z pewnym zakłopotaniem wspominać o biało-czerwonej zatkniętej nad Berlinem 2 maja 1945 roku… Tego nie zrobili przecież sołdaci przebrani w polskie mundury, politrucy czy funkcjonariusze Informacji Wojskowej lub Urzędu Bezpieczeństwa. Tam ginęli polscy żołnierze i zwyciężali nie dla Stalina i Związku Sowieckiego, lecz Polski – wolnej Polski. I tak samo zostali w Jałcie oszukani, jak ci w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Przypomnijmy jeszcze raz: to ponad sześćdziesiąt sześć tysięcy poległych w krwawych bojach! Dlaczego nie zasługują na zapalony znicz?
Nie wszyscy z 1 i 2 Armii WP, jak się dziś upraszcza, byli beniaminkami totalitarnego państwa. Nie wszyscy z „ochotą” szli na „leśnych” po wojnie – wręcz przeciwnie. A i sami „leśni” potrafili oddzielić żołnierza frontowego od ubeka (z czym dziś nie radzi sobie tak wielu historyków). Przykład? Proszę bardzo.
Strzelec Jan Czajka tak rozpoczynał swe wspomnienia: „Jestem chłop z Chłopów – ze wsi położonej w powiecie Rudki, województwa lwowskiego. Tam z matki Katarzyny i ojca Andrzeja Czajki przyszedłem na świat roku pańskiego 1910”. We wrześniu 1939 roku Czajka jako żołnierz 19 Pułku Piechoty bił się z Niemcami między innymi pod Kutnem i Łowiczem. 10 lutego 1940 roku jak większość Polaków spod Lwowa został zesłany z rodziną w głąb Rosji. Rąbał tajgę w Kraju Krasnojarskim, a po amnestii w 1941 roku pracował w kołchozie. Po dwóch latach trafił do 1 Dywizji Piechoty i przeszedł cały szlak bojowy. Tak opowiadał o spotkaniu z „leśnymi” gdzieś pod Siedlcami. Wiózł wtedy swych oficerów bryczką, ale ci, napotkawszy znajomych w samochodzie, przesiedli się do niego, a jemu samemu kazali wracać do oddziału. Czajka, przejeżdżając przez jakąś wieś, zauważył knajpę, a że był głodny, postanowił zrobić sobie w niej przystanek.
„W środku – wspominał strzelec Czajka – ujrzałem siedzących przy stole pułkownika, majora i porucznika. Stanąłem na baczność i zameldowałem:
– Panie pułkowniku, strzelec Jan Czajka prosi o zezwolenie pożywienia się.
Pułkownik powiedział:
– Proszę bardzo.
Usiadłem przy stole, zamówiłem schabowego i setkę wódki. Gdy jadłem, oni przysiedli się do mnie i zaczęli rozmawiać na różne tematy. Skąd pochodzę, czy jestem z 1 p[ułku] p[iechoty] od [podpułkownika Bazylego] Maksymczuka, gdzie jadę. Powiedziałem, że pochodzę spod Lwowa, a jadę do pułku. Oni też mi powiedzieli, że pochodzą spod Lwowa. Cała rozmowa była bardzo przyjemna i o nic ich nie podejrzewałem. Nie wypadało mi pytać oficerów o tak wysokich stopniach, z którego są pułku, czy też dywizji. Zapytałem tylko, dlaczego tam na płocie dużymi literami napisane jest AK. Wtedy ten pułkownik powiedział, że tu stacjonuje Armia Krajowa i oni są jej oficerami. Przeraziłem się trochę, bo polityczni u nas w pułku o akowcach różnie mówili: że oni walczą o Polskę z obszarnikami i kapitalistami, że współpracowali z Niemcami, że noszą orły na czapkach z koronami, że strzelają do naszych i takie inne. Sam na własne oczy widziałem plakat z napisem AK – zapluty karzeł reakcji. Ci jednak wcale na takich złych nie wyglądali, no i w dodatku byli lwowiakami. Nie bardzo się wtedy wyznawałem i rozróżniałem tych z AK, AL czy BCh – dla mnie i wielu takich jak ja kościuszkowców wszyscy oni byli partyzantami. Po posileniu się i zapłaceniu rachunku – odmeldowałem się pułkownikowi i pojechałem do oddziału. Ze spotkania w restauracji nikomu się nie zwierzałem, bo mogłoby to dojść do oficera informacyjnego, a z nimi zawsze były tylko same kłopoty i nikt ich nie lubił”[6].
Z tego fragmentu jasno wynika, że zdarzenie miało miejsce jesienią 1944 roku, kiedy żołnierze Wojska Polskiego byli już mocno karmieni antyakowską propagandą. Czajka wspomina między innymi ohydny plakat, o którym będzie mowa dalej. Jest też wyartykułowany strach przed oficerem informacyjnym, czyli funkcjonariuszem zorganizowanej na kształt Smierszu Informacji Wojskowej. I są sympatyczni oficerowie AK – zaprzeczający propagandzie politruków. Dlaczego nie rozbroili żołnierza „komunistycznej armii”? Nie aresztowali go lub nawet nie postawili pod płotem i rozstrzelali… Uczynili tak nie tylko dlatego, że był ich krajanem spod Lwowa – przekonali się, że to frontowiec: żołnierz jak i oni.
Relacji o takich spotkaniach, a także o odwrotnych sytuacjach, gdy to „leśny” żołnierz gościł u kościuszkowców, przewija się we wspomnieniach sporo. Oczywiście nikt nie zaprzecza, że dochodziło do bratobójczych (tak – bratobójczych!) walk, że wojsko było rzucane do akcji przeciw podziemiu niepodległościowemu. Podkreślę to jeszcze kolejny raz: to był tragiczny czas dla wszystkich. Po obu stronach konfliktu nikomu niepotrzebną śmiercią ginęli ludzie, którym udało się przecież przeżyć wojnę! Józef Dubiński, żołnierz z 3 Dywizji Piechoty w swych wspomnieniach podkreślał, że z kolegami bardzo przeżywali akcje przeciw podziemiu niepodległościowemu, do których byli zmuszani. Dubiński służył w kompanii moździerzy, którą wykorzystywano jako osłonę akcji pacyfikacyjnych Urzędu Bezpieczeństwa. Szczególnie dramatyczne dla Dubińskiego i jego kolegów były wydarzenia pod Kazimierzem Dolnym, gdzie w obławę wpadły dwie łączniczki z Warszawy – „bardzo ładne dziewczyny; jedna w wieku 18, druga 22 lat”. I jak relacjonował dalej Dubiński: „Wieczorem ukryliśmy się pod oknem i podsłuchiwaliśmy, jak znęcano się nad nimi. Śledztwo przeprowadzały osoby z Urzędu Propagandy i Informacji oraz z Urzędu Bezpieczeństwa. Strasznie przeżywałem jęki tych biednych łączniczek. Po nocnym przesłuchaniu, rano wywieziono je do Lublina i zatrzymano w Zamku Lubelskim, który już Niemcy wykorzystywali na straszne więzienie. Doszły do nas wiadomości, że było to więzienie przejściowe dla siedemnastu tysięcy ludzi, których w tamtych latach wywożono na wschód, do »przyjaciół«. Była to rzecz straszna dla takich jak ja, gdyż miałem to za sobą i wiedziałem, co ich czeka w kazamatach i obozach pracy”[7].
Ten fragment chyba nie wymaga komentarza. Należy także mieć na uwadze czas – tuż po oddaniu Polski pod wpływy Stalina. Wypada też uwzględnić to, jak wielu żołnierzy – zwłaszcza tych z 1 Armii – miało doświadczenia z sowieckim aparatem represji. Nie mieli złudzeń, w przeciwieństwie na przykład do tych, którzy w szeregi Wojska Polskiego wstępowali pod koniec wojny lub zaraz po jej zakończeniu. Ciekawą uwagę na ten temat poczynił pułkownik Edward Flis: „Co dziwniejsze, niektórzy przedwojenni oficerowie, którzy przyszli do wojska z oflagów w odróżnieniu od wciąż sceptycznych w wielu sprawach oficerów frontowych – kościuszkowców, wykazywali niezwykłą aktywność na różnych zajęciach i dyskusjach, a także na spotkaniach z ludnością. Ci właśnie nowo przybyli oficerowie (może dla kariery lub czując zagrożenie) tępili wszystko »co nie po linii i nie na bazie [partii komunistycznej – PK]« – słowem stali się trybunami nowej ideologii i władzy”[8]. Historia nie jest nigdy czarno-biała, lecz wśród historyków trafiają się daltoniści…
Zamykając ten wątek, wspomnę jeszcze o doświadczeniu platerówki Adeli Żurawskiej, która na przełomie 1944 i 1945 roku otrzymała przepustkę i z warszawskiej Pragi pojechała do rodzinnej Kąkolówki. „Podczas tego pobytu w moich rodzinnych stronach – wspominała Adela Żurawska – odwiedzili mnie moi serdeczni szkolni koledzy: Emil Kuc i Emil Czernik. Przebywali ze mną nieomal bez przerwy. Odnosiłam wówczas wrażenie, że im się po prostu podobam. Miałam wtedy dwadzieścia lat i oficerski mundur na sobie. Wiele lat po wojnie, kiedy już mieszkaliśmy z mężem w Warszawie, dochodziło do częstych serdecznych i wzajemnych kontaktów z Emilem Kucem i jego żoną Bożeną. Podczas pobytów u Kuców często chętnie wspominaliśmy Kąkolówkę. Wtedy przypomniałam Emilowi ten mój pierwszy pobyt w Kąkolówce i pierwsze z nim spotkanie. Przypomniałam mu, jak serdecznie i uczuciowo z Czernikiem obchodzili się ze mną.
Emil uśmiechnął się, mówiąc: »To nie tylko to« – i wytłumaczył. Otóż zostali oni zobowiązani rozkazem do objęcia mnie ochroną w czasie mojego pobytu w Kąkolówce. Rozkaz otrzymali od swoich dowódców – ppor. Pawła Sobkowicza »Nura« i plutonowego Stanisława Sowy »Białego«, którzy pełnili odpowiedzialne, wysokie funkcje w Armii Krajowej. Emil opowiedział, że towarzysząc mi podczas mojego pobytu w Kąkolówce, cały czas mieli z Czernikiem przy sobie w kieszeni broń. Koledzy pilnowali mnie, nie odchodzili ode mnie, aż wsiadłam do autobusu w Błażowej do Rzeszowa. Nie wiedziałam wtedy, że groziło mi śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony oddziału Narodowych Sił Zbrojnych, kwaterującego w Kąkolówce. Byłam w mundurze oficera armii Berlinga, niemile widzianej”[9]. Jakiż materiał na scenariusz filmowy! Oto dwaj akowcy otrzymują zadanie ochraniania dziewczyny w mundurze porucznika 1 Armii, nieświadomej, że grozi jej śmiertelne zagrożenie ze strony eneszetowców. Czy dwaj żołnierze oddaliby życie w pojedynku z oddziałem, który teoretycznie był im bliższy ideowo…? To się nazywa paradoks historii – wcale nierzadkie zjawisko…
Paradoksem jest też więc to, że w podręcznikach szerokim łukiem omija się wysiłek zbrojny dwóch polskich armii – „polskojęzycznych formacji Armii Czerwonej”, jak podkreślają dziś niektórzy historycy. Czy tym samym nie stają się podobni do politruków tejże armii? Bo takie można odnieść wrażenie, obserwując ich poczynania.
Na froncie zachodnim tylko jedna jedyna bitwa z udziałem Polaków mogła się równać ze wschodnimi hekatombami – Monte Cassino. Lecz nawet tam zginęło o wiele mniej polskich żołnierzy niż na przykład w czasie przełamywania Wału Pomorskiego czy w bitwie budziszyńskiej. Ci, którzy nie zdążyli do Andersa z „archipelagu Gułag”, akowcy postawieni przed alternatywą: wojsko Berlinga albo obóz lub śmierć na miejscu, i wreszcie poborowi z Polski Lubelskiej walczyli w znacznie potworniejszych warunkach niż ich koledzy z Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Dowodzili nimi sowieccy oficerowie – słabo ich rozumiejący, a bywało, że i wrogo usposobieni. Żołnierze ci, traktowani jak mięso armatnie przez swych zwierzchników, nie mogli liczyć na pardon ze strony nieprzyjaciela. Często – zwłaszcza pod koniec wojny – polscy żołnierze po dostaniu się do niewoli byli przez Niemców lub ich kolaborantów rozstrzeliwani na miejscu lub uśmiercani w okrutny sposób, choćby przez palenie żywcem w stodołach. Ci, którzy przeżyli kolejne starcia, musieli mieć baczenie na Informację Wojskową i „sojuszników” z Armii Czerwonej, aby nie podpaść i prosto z frontu nie trafić do katowni NKWD. Wielu nie udało się tego uniknąć, a obozy w Skrobowie czy na Majdanku to wierzchołek olbrzymiej góry lodowej, całej zabarwionej na czerwono od krwi żołnierzy, którym dziś przypisuje się odium heroldów komunizmu…
Pieczęć 3 Zapasowego Pułku Piechoty Armii Polskiej w ZSRR. Z archiwum Piotra Korczyńskiego
Jeśli iść tropem Rogera Caillois, w swym słynnym eseju[10] porównującym wojnę do karnawału, w którym odwraca się porządek rzeczy, by stworzyć nową rzeczywistość, to żołnierze z wojska Berlinga, Świerczewskiego i Żymierskiego doświadczyli szczególnie tego surrealizmu i co więcej – są mu nadal poddawani. Postrzega się ich przez ten sam pryzmat, czy kalejdoskop – jak kto woli – przez które patrzył na nich geniusz zła: Józef Stalin. Dla niego polscy żołnierze byli niewolnikami, którym pozwolono kultywować tradycje narodowe i religię, dano broń do ręki i których wysłano na front. Przytłaczająca większość biła się w przekonaniu, że niesie krajowi prawdziwe wyzwolenie. Nie przewidzieli, i nikt tego nie przewidział, że Stalin będzie dyktował ład powojenny, bo okaże się największym zwycięzcą, a oni będą postrzegani tylko i wyłącznie jako jego narzędzie. Tyle tylko, że to fałszywa optyka – nie bójmy się stwierdzić: stalinowska. Stalin w piekle zaciera ręce, kiedy widzi, jak pomija się polskie – tak, polskie! – walki. Wymieńmy raz jeszcze: Lenino, Magnuszew, Wał Pomorski, Kołobrzeg, forsowanie Odry czy Budziszyn. Bitwy, w których nie tylko przelano morze polskiej krwi, ale i walczono w interesie polskiej racji stanu.
***
W pracy nad niniejszą książką korzystałem z licznych publikacji naukowych, popularnonaukowych i wspomnieniowych, które ukazywały się w czasach PRL i w wolnej Polsce do dziś – ich wybór zamieściłem w bibliografii. Wbrew pozorom starsze książki, choć obciążone ideologią i cenzurą, nie są do końca bezwartościowe. Ich autorzy czasem zdumiewająco wiele pomieścili między wierszami. Korzystałem również z materiałów zgromadzonych w Centralnej Bibliotece Wojskowej, Archiwum Akt Nowych i Instytucie Pamięci Narodowej. Kanwą jest jednak pokłosie spotkań z ostatnimi żyjącymi weteranami – żołnierzami 1 i 2 Armii oraz 1 Korpusu Pancernego. Przez kilka lat jeździłem po całej Polsce, zbierając relacje i wspomnienia ludzi, którzy przeżyli często niewyobrażalne cierpienia jako zesłańcy i łagiernicy w Związku Sowieckim, by po wstąpieniu do polskiego wojska przejść cały jego szlak i uczestniczyć w krwawych bitwach. Kiedy ich poznawałem, byli już na końcu swego długiego życia (wielu nie ma już wśród nas). W czasie wojny byli najczęściej podoficerami albo oficerami liniowymi niższego szczebla, więc wojnę zapamiętali z perspektywy okopu czy wizjera w czołgu. Nie odgrywali też żadnych ról politycznych. Ich całym „programem politycznym” było przeżyć i wrócić do kraju, a później ściągnąć do niego pozostającą na Syberii czy w Kazachstanie rodzinę. Byli też tacy, którzy swą służbę rozpoczynali w AK, a później ratowali życie, przyjmując propozycje nie do odrzucenia – wstępowali do armii Berlinga czy Świerczewskiego. Wszyscy byli i pozostali żołnierzami. Tym większe było i jest ich rozgoryczenie, że dziś albo się o nich milczy, albo przeinacza ich historię.
Byłem im winien tę książkę. Przeżycia jej bohaterów określiły konstrukcję i wyznaczyły rytm tej opowieści, więc nie jest ona linearna, „od A do Z”, od 1943 do 1945 roku.
Trzej żołnierze zgłaszają się na ochotnika do misji przedostania się na nieprzyjacielskie pozycje i wycięcia w zasiekach przejść, co ułatwi natarcie ich kolegom. Zadanie jest bardzo niebezpieczne, właściwie samobójcze, a każdy ochotnik przystępuje do niego z innych pobudek… Znany motyw kina wojennego, w którym straceńcy jednoczą siły i zapominają o dzielących ich antagonizmach, a często poświęcają życie dla swych towarzyszy broni lub dla sprawy, za którą walczą. Nie inaczej jest też w Zasiekach, bo mowa tu o filmie w reżyserii Andrzeja Piotrowskiego z 1973 roku. Scenariusz napisał Janusz Przymanowski, twórca kultowego dzieła polskiej kultury popularnej – Czterech pancernych i psa[1]. Zasieki także opowiadają o żołnierzach idących ze Wschodu, lecz wymowa tego filmu jest inna. Przede wszystkim okazuje się, że pułkownik Przymanowski napisał scenariusz do „półkownika” – jak nazywano dzieła odsyłane na półkę przez cenzurę. Film o 1 Dywizji Piechoty imienia Tadeusza Kościuszki i bitwie pod Lenino zrealizowany w 1973 roku otrzymał zakaz emisji w kinach i na swą premierę musiał czekać aż dziesięć lat. Dlaczego?
Przymanowski przedstawił historię dywizji kościuszkowskiej daleką od serwowanej wówczas propagandy. Oparł ją zresztą na własnych doświadczeniach żołnierza września ’39, więźnia zmuszonego między innymi do katorżniczej pracy w sowieckim kamieniołomie bazaltu, szeregowca piechoty morskiej Armii Czerwonej, który trafił następnie do wojska Berlinga. Wprawdzie nie brał udziału w bitwie pod Lenino, bo w Sielcach nad Oką znalazł się już po niej, w listopadzie 1943 roku, ale dwóch głównych bohaterów Zasieków, Andrzeja (Olgierd Łukaszewicz) i Pawła (Damian Damięcki), obdarzył własnymi przeżyciami wojennymi.
Obaj są wrześniowcami wziętymi do niewoli przez Armię Czerwoną. Andrzej, chorąży Wojska Polskiego, na zesłaniu zmuszony jest do pracy w kamieniołomie, a Paweł zostaje wcielony do Armii Czerwonej, w której szeregach walczy z Niemcami po ich inwazji na Rosję w czerwcu 1941 roku, i z niej przychodzi do dywizji kościuszkowskiej. Andrzej po układzie Sikorski–Majski trafia do armii generała Andersa, lecz w chwili ewakuacji zapada na tyfus i musi pozostać na „nieludzkiej ziemi”. W Sielcach ukrywa swój stopień chorążego (Paweł go nie wydaje), ale nie tai swych przeżyć z katorgi ani wrogości do komunizmu. Znamienną jest scena, gdy wychodzi z ziemianki podczas pogadanki oficera politycznego[2]. Można stwierdzić, że w dywizji Berlinga pozostaje żołnierzem generała Andersa. Trzecim żołnierzem jest Ernest (Andrzej Wojaczek, brat poety Rafała) – Ślązak siłą wcielony do Wehrmachtu, który dobrowolnie oddał się Sowietom do niewoli i wybłagał u nich odesłanie do polskiej dywizji. Widać więc, że spośród trzech żołnierzy tylko jeden – Paweł – jest w miarę politycznie wiarygodny. Zresztą Informacja Wojskowa ma tego świadomość, gdyż ich dowódca (Andrzej Kopiczyński) jest naciskany, by jeszcze raz dokonał wyboru żołnierzy. Ten jednak nie ulega. Sama bitwa pod Lenino także ukazana jest bez propagandowego retuszu. Widzimy polskie T-34 tonące w bagnach Mierei, piechotę idącą do szturmu jak na defiladzie (z braku wyszkolenia), a także słyszymy, jak Niemcy puszczają przez megafony polskie melodie i po polsku nawołują do przechodzenia na ich stronę, by wspólnie „bić bolszewika”.
Drugim filmem (chronologicznie pierwszym – premiera w 1970 roku), który dość rzetelnie oddaje losy żołnierzy 1 Armii Wojska Polskiego, a przy tym stanowi arcydzieło kina wojennego, jest Jarzębina czerwona Ewy i Czesława Petelskich. To reżyserskie małżeństwo, podobnie jak pułkownik Przymanowski, miało uzasadnioną opinię beniaminków włodarzy Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej[3]. Jednak nawet najwięksi krytycy wyborów politycznych Petelskich nie odmawiają im talentu artystycznego, a Jarzębina czerwona ukazująca bitwę o Kołobrzeg wiosną 1945 roku jest ich szczytowym osiągnięciem. Mimo upływu czasu to wciąż jeden z najlepiej zrealizowanych filmów wojennych polskiego kina, który można bez obawy zestawiać z wybitnymi dziełami tego gatunku, powstającymi wówczas na Zachodzie czy Wschodzie. Nie ma w tej produkcji propagandowych tonów – tak charakterystycznych dla filmów wojennych nakręconych w Polsce po marcu 1968 roku, kiedy to wpływ na wymowę i kształt kina tego gatunku miał Mieczysław Moczar i jego „partyzanci”[4]. W Jarzębinie czerwonej żołnierze kompanii podporucznika Wiktora Kotarskiego (Andrzej Kopiczyński) nie przemawiają sloganami o dobrodziejstwach władzy ludowej – nie mają na to czasu i okazji pod morderczym ogniem nieprzyjaciela. Nie jest też dla nich wzorem dzielny oficer polityczny, gdyż dowodzą nimi doświadczony, ale przemęczony do granic wytrzymałości podporucznik Kotarski i akowiec – porucznik Gorczyński (Andrzej Łapicki). Już sam wybór zdobywania Kołobrzegu na temat filmu był ryzykownym posunięciem. Wprawdzie potyczka zakończyła się zwycięstwem, ale było ono okupione ogromnymi stratami. Żołnierze – co stanowiło niechlubną tradycję frontu wschodniego – zostali rzuceni do walki w mieście bez rozpoznania, bez planu działania, wedle sowieckiej koncepcji kampanii wojennej, w której każde miasto należało zdobyć niezależnie od ponoszonych ofiar, by zaspokoić ambicje generałów i zasłużyć na salut armatni w Moskwie…[5]
Aby więc uniknąć kontrowersji wokół błędów strategicznych sowieckiego i polskiego dowództwa, Petelscy i współscenarzysta Waldemar Kotowicz[6] skupili się na losach jednej kompanii, mającej radiowy kryptonim wywoławczy „Jarzębina czerwona”[7]. Ukazanie bitwy z „perspektywy okopu” – żołnierzy, którzy musieli metr po metrze zdobywać Festung Kolberg – powodowało i powoduje do dziś, że widz jest autentycznie poruszony i solidaryzuje się z bohaterami[8].
Jarzębina czerwona i Zasieki są więc filmami, które w obiektywny sposób starają się ukazać losy i walkę żołnierzy idących do Polski ze Wschodu. Zarówno Przymanowski, jak i Petelscy mieli na sumieniu wiele dzieł nacechowanych propagandowo – można nawet stwierdzić, że większość – lecz w tych dwóch filmach uczciwe przedstawienie doświadczeń własnych i innych żołnierzy wzięło górę nad propagandą. Andrzej, Paweł i Ernest, porucznicy Kotarski i Gorczyński oraz inni bohaterowie tych filmów mieli swych odpowiedników w rzeczywistości – to nie papierowe figury. Ludzie ci w okresie PRL nie mogli opowiadać całej prawdy o swych frontowych przeżyciach, a po 1989 roku wcale nie było lepiej. Albo przypięto im etykietę „utrwalaczy władzy ludowej”, albo najzwyczajniej przemilczano, by jedynie od czasu do czasu, najczęściej przed wyborami parlamentarnymi lub prezydenckimi, półgębkiem przyznać, że krew żołnierzy przelewana pod Lenino, w Kołobrzegu czy nad Odrą ma taką samą wartość jak ta, która zrosiła pola bitwy pod Narwikiem, Monte Cassino czy Falaise. A później zapadała cisza o krwawych bitwach i jeszcze głośniej wołano o „polskojęzycznych oddziałach Armii Czerwonej”…
W czasie spotkań z weteranami z 1 i 2 Armii Wojska Polskiego – niestety jest już ich coraz mniej wśród żyjących – wyczuwa się nutę goryczy i poczucie krzywdy wynikające z tego, że stali się nagle „bohaterami drugiej kategorii”, że zastosowano wobec nich odpowiedzialność zbiorową, choć nie kierowali się ideologią, do wojska trafiali z łagru, Armii Krajowej lub poboru na terytorium Polski Lubelskiej, a szli do krwawych bitew z taką samą wiarą jak żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.
Żołnierze 1 i 2 Armii byli również ofiarami totalitaryzmu i jałtańskich ustaleń aliantów zachodnich. Andrzej Rey był podchorążym Armii Krajowej, który jesienią 1944 roku został aresztowany przez NKWD i otrzymał alternatywę – albo Syberia, albo wstąpienie do 1 Armii. Wybrał to drugie i dowodził plutonem w 3 Dywizji Piechoty imienia Romualda Traugutta na Wale Pomorskim, podczas bitwy o Kołobrzeg i w czasie forsowania Odry, a szlak bojowy zakończył w Berlinie. Po wojnie udało mu się zdobyć warunkowe zwolnienie z wojska i poszedł na studia architektoniczne. Uniknął więc udziału w walkach z niepodległościowym podziemiem, w których na Lubelszczyźnie brał udział jego 9 Pułk Piechoty. W swych wspomnieniach opublikowanych w „Karcie” Rey tak opisywał swe frontowe rozterki:
Miałem się bić za ludową ojczyznę, żeby nie rąbać syberyjskiej tajgi. Ta ojczyzna, ludowa czy jaka, ale moja, została już daleko za mną, a ja w jakimś dziwnym, ani polskim, ani sowieckim wojsku lezę wciąż wpieriod, na zapad, nieść Niemcom ruską zemstę i zdobywać cudzy kraj, żeby Sowieciarze mieli co rabować. Pcham się więc w te Niemcy z ruskim karabinem, w niemieckim hełmie i portkach ściągniętych z trupa, na czele plutonu prawosławnych Białorusinów i już zapominam mówić po polsku, bo w tym wojsku mało kto ten język rozumie, a już najmniej oficerowie, którzy nami dowodzą. Już nawet do Ciebie, Panie mój, w myślach zaczynam mówić „Hospody, Spaże”, tak jak co dzień mówię z moimi żołnierzami, jeśli tylko Niemcy na to pozwalają. Nie daj mi, Panie, zginąć za Stalina i za zwycięstwo światowego komunizmu na tej wrażej ziemi, jak bezdomnemu psu, bez ratunku ani chrześcijańskiego pogrzebu[9].
Te słowa Rey zapisał na kwaterze pod Berlinem, kiedy kilka godzin wcześniej wpakował cały magazynek swego zdobycznego parabellum w sołdata, który chciał zgwałcić Polkę. Okazało się, że dziewczyna po powstaniu warszawskim została wywieziona na roboty do Niemiec. Rey odprowadził ją z żołnierzami do konwoju, który wracał do Polski, i na pożegnanie podarował jej kilka złotych monet znalezionych przez jego ludzi w ruinach Kołobrzegu. W tym samym czasie natknął się na oficerów przedwojennego wojska, wyzwolonych z oflagu i wracających do kraju: „Reakcja – pisał – tych ludzi, do których podszedłem z prostego odruchu serca, zmroziła mnie i uderzyła w moją godność. Potraktowali mnie jak zdrajcę. Bóg z nimi, poszli swoją drogą”[10]. Rey, przy wszystkich swych wątpliwościach, czuł więc i gorycz, kiedy jego rodacy w mundurach przedwojennego wojska nim wzgardzili – frontowym żołnierzem po Wale Pomorskim, Kołobrzegu, Odrze…
Czułem tę gorycz u bohaterów z 1 i 2 Armii, z którymi miałem zaszczyt porozmawiać. Jeśli pisałbym scenariusz do filmu wojennego, to rozpocząłbym go od współczesnej sceny spotkania z ludźmi u kresu swego życia, którzy mimo swych przeżyć i zasług dla kraju zostali skrzywdzeni i z tego powodu są nieufni wobec osób proszących ich o wojenne wspomnienia. Jedni na początku odmawiali , drudzy nie chcieli odpowiadać na pytania albo stosowali język ezopowy. Rozmówca musiał wykazać się taktem, cierpliwością i zrozumieniem, by z czasem, po kilku spotkaniach wreszcie zdobyć zaufanie i poznać historię ludzi, którzy przechodzili kolejne kręgi piekła.
Henryk Leopold Kalinowski, Adela Żurawska, Andrzej Nusbek, Feliks Osiński, Marian Fuks, Franciszek Tokarz, Eugeniusz Praczuk, Józef Koleśnicki, Eugeniusz Kuklis, Mieczysław Wieruszewski, Kazimierz Lachiewicz, Eugeniusz Jasiński, Eugeniusz Skrzypek, Czesław Lewandowski, Marcin Kus, Tadeusz Kiełbowski – zapisałem nazwiska weteranów w tej kolejności, w jakiej ich poznawałem i odwiedzałem. Historie Bogusława Borkowskiego, Aleksandra Jackowskiego, Mateusza Lacha, Wacława Feryńca, Jana Turka i Edwarda Flisa poznałem dzięki ich rodzinom lub korespondencji oraz dokumentom, na które natrafiłem w swych badaniach[11]. A przecież to kropla w morzu bezimiennych żołnierskich losów… Każde z tych spotkań mogłoby być kanwą długiego filmu dokumentalnego lub fabularnego. Można by też zebrać je wszystkie w serial – każdy odcinek poświęcić jednej z tych postaci. Tu zróbmy inaczej, jak w filmie nowelowym: krótka impresja, „szybki montaż”, kilka frontowych epizodów, cięcie i kolejna historia. Do przeżyć niektórych z wymienionych bohaterów będziemy bardziej szczegółowo wracać w następnych rozdziałach.
Drogą jeden za drugim sunęły czołgi – w kurzu i dymie spalin widać było jedynie ich zarysy. Plutonowy Henryk Leopold Kalinowski chciał zobaczyć, co to za maszyny. Kalinowski, potomek starego rodu szlachty wołyńskiej herbu Kalinowa z Krzemieńca, partyzant i weteran walk z ukraińskimi nacjonalistami wstąpił do 1 Armii w maju 1944 roku i poszedł w ślady ojca – przedwojennego sapera. Przydział otrzymał do 6 Samodzielnego Zmotoryzowanego Batalionu Pontonowo-Mostowego. Odkąd w lutym 1945 roku batalion oddano do dyspozycji sowieckiej 2 Armii Pancernej Gwardii, napatrzył się już na czołgi niemal z całej koalicji antyniemieckiej, bo prócz sowieckich T-34 tankiści używali amerykańskich „zapalniczek”, jak pieszczotliwie nazywano shermany, brytyjskich valentine (te Sowieci cenili najbardziej ze wszystkich czołgów, jakie otrzymali w ramach ustawy Lend-Lease), a nawet zdarzało się zobaczyć powolne matildy, niezgrabne churchille i amerykańskie lee – te miały najgorszą opinię, co dobrze oddawała nazwa, jaką ochrzcili je ich sowieccy załoganci: „trumna siedmiu braci”. Młody wołyniak złapał motoryzacyjnego bakcyla w batalionie, który był wyposażony także w wozy produkcji amerykańskiej. Saperzy jeździli jeepami i studebakerami. Jeszcze w styczniu 1945 roku, wyzwoliwszy oflag Woldenberg pod Gorzowem Wielkopolskim, wyfasowali z tamtejszych magazynów przedwojenne mundury Wojska Polskiego, więc wszyscy świetnie się prezentowali w rogatywkach z orzełkami w koronie, bryczesach i oficerkach kawaleryjskich. Niemieccy cywile, widząc te mundury i samochody, brali ich nawet za Amerykanów.
Kalinowski oddalił się od miejsca postoju swego oddziału o jakieś pięćdziesiąt metrów i stanął nieopodal lasu, skąd lepiej było widać przejeżdżającą kolumnę pancerną. Próbując rozeznać sylwetki czołgów, nie zauważył, że spomiędzy drzew wyszło trzech czerwonoarmistów. Usłyszał nagle szczęk przeładowywanych pepesz i jeden z nich warknął do niego:
– Ściągaj tego orła z czapki, bo jak nie, to my ci go zestrzelimy!
Sparaliżował go potworny strach, choć był już starym frontowcem, zahartowanym w ogniu pod Warszawą, Czelinem i nad Odrą. Nie poruszył się, nie sięgnął do czapki. Patrzył w oczy sołdatów. Drugi z nich odezwał się do tego, który zażądał od Polaka ściągnięcia orzełka z czapki:
– Po co go pytasz? Zdejmę go bez próśb! – I pociągnął serią jakieś piętnaście centymetrów nad głową Kalinowskiego.
Posypało się na niego sosnowe igliwie i kora, ale ani drgnął. Na szczęście sołdaci nie chcieli go zabić, tylko zabawić się jego kosztem – przerazić go i upokorzyć. Być może, gdyby zaczął wołać swoich kolegów lub uciekać w ich stronę, strzeliliby mu w plecy, lecz patrzył im w oczy, więc nie mieli odwagi i jak się pojawili, tak znikli między drzewami. Może należeli do osłony czołgów – desantu jadącego na pancerzu, a może to byli maruderzy, jakich pełno wałęsało się za linią frontu. To była najgorsza swołocz – rabusie, gwałciciele i mordercy. Niebezpieczni nawet dla swoich, a co dopiero dla cywilów na zdobytych terenach – bękarty wojny…
Plutonowy zupełnie stracił ochotę do rozpoznawania przejeżdżających czołgów. Nie przyznał się kolegom do przygody, jaką przed momentem przeżył, zresztą nie było czasu, batalion dostał rozkaz ruszenia w drogę, by budować przejazdy dla czołgów na kolejnych kanałach hamujących natarcie na Berlin. To zdarzenie przypominało koszmar – gdyby ten bandyta w mundurze strzelił, nikt nigdy by się nie dowiedział, w jak niedorzeczny sposób zginął Kalinowski…
Kolejne podobne zdarzenie miało miejsce w Oranienburgu, gdzie polscy żołnierze z 2 Dywizji Piechoty wyzwolili tamtejszy obóz koncentracyjny – KL Sachsenhausen 22 kwietnia 1945 roku. Gdy nieopodal obozu saperzy zbudowali dla czołgów most przez kanał, Kalinowski dostrzegł na drodze prowadzącej do mostu dziewczynę. Szła w tumanach kurzu wzbijanych przez przejeżdżające niebezpiecznie blisko niej czołgi i samochody pancerne. Plutonowy zauważył, że wcale przed nimi nie uciekała, wręcz przeciwnie – podchodziła prawie pod ich gąsienice i machała rękami.
Fotografia przedstawia kontrolne zaoranie kilku pasów rozminowanego przez saperów pola. Oracze zażądali, by pierwszy zaprzęg poprowadził oficer saper… Tym oficerem był kapitan Henryk Leopold Kalinowski. Pułtusk, 1946 rok. Z archiwum Henryka Leopolda Kalinowskiego
– To wariatka – powiedział do siebie Kalinowski.
Pomyślał, że jeśli nie zmiażdży jej czołg, to wciągną ją w końcu na pancerz sołdaci z desantu, a wtedy biada jej… Nie zastanawiając się dłużej, podbiegł do dziewczyny i usłyszał wyraźnie, jak krzyczy jedno słowo:
– Paryż!
Kalinowski zapytał ją po niemiecku, co tutaj robi. Dziewczyna znała tylko kilka słów w tym języku, ale to wystarczyło, by się dowiedział, że jest byłą więźniarką i chce wrócić do rodzinnego Paryża. Prosiła o podwiezienie czerwonoarmistów, nie zdając sobie sprawy, co ryzykuje. Kalinowski wiedział aż za dobrze – wieści o gwałtach na Niemkach, a także przymusowych robotnicach czy więźniarkach co chwila dochodziły do batalionu. Niestety okazywało się, że sprawcami byli nie tylko Sowieci, ale czasem i polscy żołnierze…
Plutonowy zaczął się gorączkowo zastanawiać, jak pomóc Francuzce, i oświeciło go, kiedy zauważył, że nieopodal pośród zrujnowanych domów stoi jeden cały i wygląda na zamieszkany. Wziął dziewczynę pod ramię i podeszli pod drzwi. Otworzył im właściciel – starszy Niemiec. Kalinowski rozkazał mu przyjąć dziewczynę i przetrzymać ją przez dziesięć dni, nim front nie przewali się dalej. By mieć pewność, że Niemiec spełni polecenie, wypisał na kawałku papieru treść rozkazu, który podpisał z datą i wręczył gospodarzowi. Wiedział, że Niemcy to formaliści, a dodatkowo zagroził, że po wojnie wróci i sprawdzi, czy rozkaz został wypełniony. Niemiec odpowiedział krótko:
– Jawohl.
Przy pożegnaniu dziewczyna podeszła do krzewu obsypanego pąkami kwiatów, zerwała gałązkę i podarowała Kalinowskiemu wyraźnie wzruszona.
Jeszcze jedno wymowne zdarzenie, które utkwiło w pamięci żołnierza, miało miejsce 4 maja – dwa dni po kapitulacji Berlina, kiedy batalion wycofano z centrum miasta na jego dalekie przedmieścia, do jednej z willowych dzielnic. Saperzy mogli chwilę odpocząć przed powrotem za Odrę, a kwaterowali w sąsiedztwie czerwonoarmistów, których także wycofano spod Reichstagu. Kalinowski akurat stał w bramie swej kwatery, gdy ulicą przechodziło dwóch sowieckich sierżantów, prowadząc między sobą piękną Niemkę. Od razu domyślił się, że wzięli sobie jasyr w wiadomym celu. Gorączkowo myślał, co zrobić, ale rozwiązanie przyszło ze strony samych sołdatów. Jeden z sierżantów kiwnął na niego ręką i zapytał:
– Znasz niemiecki?
– Trochę rozmawiam – odparł.
– To pomóż nam sojuszniku. Bierzemy ją na przesłuchanie. Wczoraj w komendanturze zeznawała jej matka, a dziś ją mamy zaprowadzić. Wytłumacz jej.
Plutonowy, przekonawszy się, że Rosjanie nie rozumieją po niemiecku, bez żadnych ceregieli postanowił ostrzec dziewczynę przed niebezpieczeństwem. Nie wiedział tylko, jak wymówić po niemiecku słowo „gwałt”, więc powiedział:
– Oni chcą z tobą spać. – I nim dziewczyna zdążyła zareagować, poinstruował: – Powiem im, że nie masz przy sobie dokumentów i musisz wrócić do domu.
Dziewczyna okazała się bystra i zaczęła powtarzać:
– Ich muss zurück, um die Papiere zu holen.
– Co ona mówi? – zapytał sierżant.
– Powiedziała, że zostawiła w domu dokumenty, że musi po nie wrócić – przetłumaczył Kalinowski.
– Chrzanić jej dokumenty, może iść bez nich!
I w tym momencie Kalinowski wytoczył sprawdzony argument:
– No nie, towarzyszu sierżancie, a jak was Smiersz albo NKWD zapyta, gdzie papiery dziewczyny… Lepiej niech ona ma je przy sobie.
Sierżant spojrzał na Polaka badawczo, ale jego rada przemówiła mu do rozumu, bo odparł:
– Zgoda. Wracamy po dokumenty.
Uszli kilka ulic i zatrzymali się przed kamienicą, z której Sowieci zgarnęli dziewczynę. Na szczęście dla Kalinowskiego kazali mu iść z Niemką, a oni czekali pod budynkiem. Lepiej nie mogło się ułożyć. Kiedy saper z dziewczyną weszli do bramy, ten chwycił ją za rękę i zamiast do mieszkania pobiegli na drugą stronę domu, wpadli w bramę kolejnego i zatrzymali się dopiero na jego czwartym piętrze. Kalinowski obserwował ukradkiem z okna pozostawionych na dole „towarzyszy”. Po chwili jeden z nich krzyknął:
– Ej, sojusznik!
Odpowiedziała im cisza, więc popatrzyli po sobie i wbiegli do bramy. Minęło kilka chwil i wypadli z powrotem, klnąc, a następnie poszli, skąd przyszli, kłócąc się między sobą.
Niemka była roztrzęsiona. Odczekali jakiś czas i saper odprowadził ją do domu. Na pożegnanie powiedziała:
– Nawet nie wiem, jak mam panu dziękować.
Kalinowski nie mógł zasnąć po tym zdarzeniu, a rano po apelu pobiegł od razu do domu młodej Niemki. Siedziała dosłownie sparaliżowana strachem:
– Oni tu wrócą. Wiedzą, gdzie mieszka moja matka, bo brali ją na przesłuchanie…
– Spokojnie.
Kalinowski starał się pocieszyć dziewczynę i samego siebie. Wyciągnął z kabury pistolet i położył na stole.
Intuicja Niemki nie zawiodła. Minęło kilkanaście minut, a do mieszkania weszli obaj znajomi sierżanci i na widok Kalinowskiego poczerwienieli ze złości:
– Ty swołocz, nie sojusznik! My tiebia…!
Zaczęli ściągać z ramion pepesze. Ale Kalinowski był szybszy, odbezpieczył pistolet i siląc się na spokój, stwierdził:
– Chwila, towarzysze, moje rańsze. Byłem pierwszy!
Gdyby chcieli, sołdaci mogli jego i dziewczynę roznieść na strzępy ze swych pepeszy, ale nie zdecydowali się na to. Być może wzięli pod uwagę fakt, że dziewczyna była siostrą pułkownika, o którego pytało NKWD.
– Plewatʹ!
Splunęli pod nogi i wyszli. Na szczęście dla Kalinowskiego cała kompania, do której należeli sierżanci, dostała rozkaz wymarszu, a saperzy zostali, by pilnować przepraw przez kanały, którymi wracały czołgi. Kalinowski jednak już więcej nie spotkał dziewczyny. Został mu po niej tylko klucz do bramy, podarowany przy pożegnaniu. To było jego jedyne trofeum z Berlina.
Kazimierz Lachiewicz podobnie jak Henryk Leopold Kalinowski pochodził z Wołynia, a dokładnie z Wólki Sadowskiej – niewielkiej wioski leżącej nieopodal traktu Łuck–Włodzimierz Wołyński. W domu Lachiewiczów kwaterował wraz z żoną podporucznik Zygmunt Rumel – znakomity poeta i komendant bechowskiego Okręgu Wołyń. Rumel był wielkim orędownikiem porozumienia polsko-ukraińskiego i jako ludowiec wierzył, że uda mu się zapobiec wybuchowi konfliktu między obiema nacjami na Wołyniu. Niestety przypłacił to śmiercią z rąk ukraińskich nacjonalistów w lipcu 1943 roku. Po śmierci Rumla krwią spłynęła także Wólka Sadowska – banderowcy zamordowali około osiemdziesięciu mieszkańców wsi.
Dwudziestoletni Lachiewicz znalazł się wśród tych szczęśliwców, którzy uniknęli śmierci. Wraz ze swym starszym bratem, plutonowym przedwojennej armii i obrońcą Lwowa z 1939 roku, należał do samoobrony, która następnie weszła w skład 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej. Jako żołnierz 24 Pułku Piechoty „Krwawa Łuna” został bohaterem partyzanckiej epopei, która swą kulminację miała pod koniec kwietnia 1944 roku w lasach szackich, podczas wyrywania się z niemieckiego kotła pod stacją kolejową w Jagodzinie. Większości dywizji udało się uciec, lecz batalion „Liska” – bo taki pseudonim nosił w AK Lachiewicz – był akurat w straży tylnej i tuż przed skokiem na drugą stronę torów został odcięty przez pociąg pancerny i czołgi. Akowcy zalegli w lesie, by odczekać nawałę i ponownie spróbować przejść tory. Najpierw jednak, po wycofaniu się czołgów i pancerki, należało uporać się z bunkrami ubezpieczającymi stację kolejową. „Lisek” z racji tego, że był najniższy, a przy tym wysportowany, dostał zadanie podczołgania się pod bunkry i poprzecinania kabli telefonicznych, by przerwać im łączność.
Około północy Lachiewicz wysunął się przed główną tyralierę, oczekującą sygnału do ataku, i podczołgał się pod bunkry. Nie miał nożyc, nie mógł więc szybko i bezszelestnie poprzecinać kabli. Musiał je piłować kozikiem, który szybko się stępił. Nagle niebo rozświetliła rakieta i „Lisek” z przerażeniem zobaczył, jak blisko wylotów bunkra się znajduje – wyraźnie zarysowały mu się lufa cekaemu i sylwetki obsługujących go żołnierzy. Jeśli on ich zobaczył, to oni jego także! Skoczył w najbliższą bruzdę i w tym momencie usłyszał terkot cekaemu. Seria poszła po plecaku, który osłonił mu plecy i wystawał nad ziemią. Nie dosięgła go żadna kula, więc kiedy karabin maszynowy ucichł, żołnierz rzucił się do tyłu, by dołączyć do chłopaków. Wtem któryś z Niemców rzucił granat. Jego odłamki poraniły Lachiewiczowi głowę. Dostał też postrzał karabinowy, lecz w tym momencie akowcy ruszyli do szturmu i załogi bunkrów uciekły. Kocioł został przerwany.
„Lisek” był w szoku. Zrobiło mu się tak gorąco, że zrzucił z siebie gruby wojskowy płaszcz. Prawie nie czuł bólu, tylko ten palący żar i coraz większą duchotę, a krew chlupotała mu w butach… Kiedy odeszli dalej od bunkrów, fale gorąca zostały zastąpione przez dreszcze i zimno – teraz żałował, że pozbył się płaszcza. Opatrzono mu rany, a jeden z kolegów podarował chłopakowi zdobyczną niemiecką kurtkę. Posadzono go na konia i kazano jechać do przodu, by nie tracił sił i nie wykrwawił się w marszu. Wyprzedził więc oddział prawie o kilometr i nagle na horyzoncie zauważył jakąś kurzawę – czołgi! Zawrócił, a dowódca batalionu kapitan Kazimierz Rzaniak „Garda” na wieść o pancernym zagonie rozkazał ustawić rusznice przeciwpancerne. „Liskowi” polecił odjechać w tył i przeczekać ewentualne starcie w lesie. Ranny zanurzył się więc w gęstwinę i po dłuższej chwili jazdy postanowił odpocząć. Konia uwiązał do drzewa i jak tylko usiadł na ziemi, to momentalnie zasnął. Gdy się obudził, zobaczył wielką kulę czerwonego słońca zachodzącą za drzewa – przespał cały dzień. W tym czasie zniknął koń. Została po nim jedynie złamana gałąź, do której był przywiązany. Lachiewicz wyszedł na drogę i po śladach, jak tropiciel, szukał swoich. Na szczęście nie odeszli daleko, po trzech godzinach natknął się na ich obozowisko, akurat szykowali kolację.
Do walki z czołgami nie doszło, ale „Garda” nie nawiązał łączności z resztą dywizji. Nie wiedział, że jej główne siły w tym czasie przeprawiały się już przez Bug. To była całkowita zmiana pierwotnego planu i kierunku marszruty, gdyż akowcy mieli iść ku Prypeci, by tam szukać kontaktu z Armią Czerwoną. Batalion do końca maja przedzierał się przez bagna i kiedy w końcu dotarł do Prypeci, dostał się w ogień krzyżowy Niemców i Sowietów, choć do tych drugich wcześniej wysłano patrol, który miał ich ostrzec, że zbliżają się sojusznicy[12]. Dopiero kiedy przedarło się do nich kilku kolejnych żołnierzy, Sowieci przenieśli ogień wyżej, w kierunku niemieckich pozycji. Batalion w tym czasie doszedł do brzegu szeroko rozlanej rzeki i wtedy okazało się, że większość żołnierzy nie potrafi pływać. Kapitan „Garda” rozkazał wszystkim ściągnąć pasy główne i spiąć je razem, by za pomocą tego „węża” ubezpieczać się przed wartkim nurtem wody i głębinami. Niestety podczas przeprawy zbyt wielu ludzi naraz weszło do wody i pasy się rozerwały. Powstał chaos. Akowcy zaczęli tonąć i próbowali się ratować. „Garda” znalazł się wśród tych, którzy rzekę przeszli, ale na drugim brzegu zaginął w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach[13].
Ci, którym udało się przepłynąć rzekę i przejść pas pola minowego, byli od razu zgarniani przez sołdatów i zamykani w dużej oborze. Znalazł się wsród nich również „Lisek”. Niewątpliwie budynek był już wcześniej do tego szykowany, bo jego klepisko wyścielono świeżą słomą. Oborę odgrodzono też od reszty zabudowań drutem kolczastym. Kapitan Lachiewicz wspominał po latach: „Najstarszym szarżą wśród nas był porucznik »Zając« [porucznik Zygmunt Górka-Grabowski – PK], z którym Sowieci i wysłannicy generała Berlinga rozmawiali. My, jako szeregowi żołnierze, nie znaliśmy szczegółów tych pertraktacji, tylko po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że pojedziemy do Kiwerców, gdzie stacjonuje polska armia. Tam mieliśmy być umundurowani i wcieleni do jej poszczególnych jednostek. Dobrze też wiedzieliśmy, co nas czeka w wypadku odmowy – Syberia. A tu była możliwość dalszej walki na froncie z Niemcami. Z bronią w ręku i w polskim mundurze, a nie w sowieckiej kufajce rąbania zmarzniętej tajgi. Zresztą miałem przykład swego stryjecznego brata, który spędził na tak zwanych białych niedźwiedziach pięć lat. Wrócił do kraju jako wrak człowieka”.
Kiedy akowcy pod dowództwem „Zająca” przyjechali do Kiwerców, byli strasznie wymęczeni i głodni. Ustawiono ich w dwuszeregu i wówczas wyszedł do nich generał Berling ze swym adiutantem. Wygłosił przemówienie, z którego wyczerpani partyzanci niewiele zrozumieli i zapamiętali. Gdy skończył, z szeregu wystąpił Lachiewicz. Zameldował się i powiedział:
– Panie generale, jeśli chcecie zrobić z nas wojsko, powinniście nas najpierw dożywić…
„Lisek” sam był zaskoczony, skąd miał tyle śmiałości, by to powiedzieć. „Berling – wspomina – popatrzył na mnie uważnie i zwrócił się do adiutanta krótko: »Zapisać«. Na drugi dzień dostaliśmy makaron okraszony gęsto tuszonką z konserw”. Grupa porucznika „Zająca” trafiła do 3 Dywizji Piechoty i poszła na front. Najpierw były przyczółki – warecko-magnuszewski i czerniakowski, następnie Warszawa, Wał Pomorski, Kołobrzeg, forsowanie Odry i na koniec operacja berlińska. Kazimierz Lachiewicz został kolejny raz ranny na Czerniakowie. Znalazł się w szpitalu w Otwocku, w prawdziwej umieralni. Nie nadążano z opatrywaniem rannych, panował niewyobrażalny upał i w ranach lęgły się robaki. Przy pierwszej nadarzającej się okazji uciekł na front. Dla żołnierza, zwłaszcza tego, który wcześniej służył w AK, na froncie było o wiele znośniej niż na tyłach, gdzie węszyła Informacja Wojskowa, czyli Smiersz.
Mieczysław Wieruszewski stanął przed komisją poborową w Stalingradzie. Szósta Armia Polowa generała Friedricha Paulusa jeszcze maszerowała stepem do Wołgi, ale nad miastem walczyło już lotnictwo. W dużej sali za stołem siedzieli przedstawiciele wojsk lądowych, lotnictwa i marynarki oraz strojbatalionów – batalionów roboczych. Wieruszewski zauważył, że jeśli ktoś pochodził spoza Związku Sowieckiego, szczególnie z Polski – tak jak on – to od razu trafiał do strojbatalionu. Nie chciał za żadne skarby iść do budowy magazynów, dróg lub linii kolejowych. Kiedy więc przyszła jego kolej i stanął przed komisją, bez żadnych wstępów zadeklarował:
– Proszę o wcielenie mnie do jednostki czynnej. Ja chcę bić się z Niemcami, by pomścić śmierć rodziców w ukochanej Polsce…! I nie tylko ich.
Oficerowie popatrzyli po sobie, a tym, który odpowiedział na ten apel, był kapitan marynarki:
– Dawajcie tego chłopca do mnie.
I tak młody polski Żyd został moriakiem. Inna rzecz, że morza nigdy nie zobaczył, bo wcielono go do artylerii przeciwlotniczej. Niedługo potem granatowy mundur zmienił na zielony, ale nie z czerwoną gwiazdką na furażerce, lecz z piastowskim orłem na rogatywce. Został na własną prośbę przeciwlotnikiem w polskim 1 Korpusie stacjonującym w Sielcach nad Oką. Miał już wtedy za sobą niezwykle długą i dramatyczną drogę. Niewielu żołnierzy w korpusie, nawet tych żydowskiego pochodzenia, wiedziało, co oznacza zamknięcie w niemieckim getcie. On wiedział.
W Kaliszu wojenną atmosferę czuć było na długo przed 1 września 1939 roku. Wieruszewski i większość jego gimnazjalnych kolegów zamiast się cieszyć wakacjami, kopało rowy przeciwczołgowe razem ze starszymi mieszkańcami miasta. Tuż przed wybuchem wojny ojciec wysłał go do Błaszek, sztetlu oddalonego od Kalisza jakieś trzydzieści kilometrów, gdzie mieściła się filia ich sklepu elektrotechnicznego. Około południa 1 września od strony Wielunia nadjechała niemiecka szpica – motocykle z przyczepami, na których ustawione były karabiny maszynowe. Motocykliści objechali wkoło rynek, strzelając w górę, a za nimi nadjechały kolejne motocykle i ciężarówki. Wieruszewski natychmiast zamknął sklep i te trzydzieści kilometrów wrócił do Kalisza pieszo. Gdy dotarł do domu, nie było w nim nikogo – rodzice wraz z jego starszym bratem starali się uciec do Łodzi. Brat miał stary samochód, lecz nie ujechali nim daleko przez zatarasowaną uchodźcami drogę. W końcu samochód wylądował w rowie, a oni wrócili do Kalisza piechotą. W mieście byli już Niemcy. Ich rządy zaczęły się od komunikatów przez megafony. W języku polskim i niemieckim obwieszczano, że wszyscy Żydzi mają pozostać na miejscu, a kiedy już pozwolono im wyjść, to zobowiązani zostali do noszenia opasek z gwiazdą Dawida i kłaniania się każdemu mijanemu Niemcowi.
Wieruszewscy[14] w centrum Kalisza mieli wspomniany sklep elektrotechniczny, który postanowili mimo wszystko otworzyć. Nie trwało to jednak długo. Któregoś dnia, gdy Wieruszewski był z ojcem w sklepie, do środka wszedł oficer niemiecki z żołnierzem. Obejrzał wnętrze i zażądał kluczy. Następnie zaprowadzili obu do budynku magistratu i wtrącili do piwnicy zmienionej na areszt. Tam było już sporo Żydów kaliskich, których po kolei wywoływano na przesłuchanie. Wielu z nich wracało pokrwawionych. Wreszcie przyszła kolej na ojca Wieruszewskiego. Wrócił bez śladów krwi, ale widać było, że go pobito. Na szczęście Wieruszewski senior miał w magistracie przyjaciela, Niemca, z którym zdołała się skontaktować pani Wieruszewska. Wybłagała, by wstawił się za mężem i synem u władz, i prawdopodobnie dzięki niemu wyszli na wolność.
W listopadzie wszyscy trafili do getta i tu zaczęło się piekło. Z każdym kolejnym dniem było coraz więcej trupów leżących w ulicznych rynsztokach. Getto zorganizowano w olbrzymiej hali handlowej. Jeden jej kwartał Niemcy przeznaczyli na stajnie dla koni, a w pozostałej części upchnęli sześć, może nawet siedem tysięcy ludzi. Warunki sanitarne… były żadne. Tłum stał, siedział i spał na gołym betonie, bez żadnych sienników czy chociażby słomy. Po kilku dniach takich młodych chłopców jak Wieruszewski zaangażowano do wynoszenia fekaliów. Cały teren wokół hali otoczono drutem kolczastym. O ucieczce nie było mowy. Do zasieków podchodzili czasem Polacy i po kryjomu przerzucali jedzenie – groziła za to śmierć, gdyż niemieccy żandarmi mieli rozkaz strzelać do takich śmiałków bez ostrzeżenia.
Szczęśliwie dla Wieruszewskich znaleźli się oni w grupie Żydów, którą Niemcy przeprowadzili na ulicę Franciszkańską i zamknęli w tamtejszym kościele i klasztorze. Tam nie było drutów kolczastych, więc udało im się uciec. Dotarli do zaprzyjaźnionego rolnika pod Kaliszem. Przenocował ich. W czasie tej nocy doszli do wniosku, że to dopiero początek koszmaru i że muszą się rozdzielić, bo wówczas zyskają większe szanse na przeżycie. Ojciec i matka Wieruszewskiego mieli dostać się do Łasku pod Łodzią, gdzie mieszkała ich rodzina, natomiast on z bratem wyruszyli na wschód, na ziemie okupowane przez Sowietów. „Byłem zdziwiony – wspominał Mieczysław Wieruszewski – że rodzice wysyłają nas do Sowietów, którzy w Polsce nie mieli przecież opinii przyjaciół. A plan był prosty, bo wówczas »pół Polski« wiedziało, jak to się robi. Trzeba było dostać się do Warszawy i stamtąd pojechać do Małkini. Tam znaleźć przewodnika, który przeprowadzał za opłatą chętnych przez Bug. Rodzice ucięli wszelkie wątpliwości stwierdzeniem: »Wy jesteście młodzi, nie macie jeszcze dwudziestu lat, życie przed wami. Na pewno sobie poradzicie«”.
Rankiem na najbliższej stacji kupili sobie bilety: chłopcy do Warszawy, a ich rodzice do Łasku. Wsiedli do tego samego pociągu. W Łasku ojciec z matką wysiedli i pomachali synom na pożegnanie – wtedy ostatni raz bracia widzieli rodziców żywych[15]. Bez żadnych trudności chłopcy dojechali do Warszawy, gdzie przesiedli się także bez kłopotów na pociąg do Małkini. „Tam – relacjonuje Mieczysław Wieruszewski – zupełnie otwarcie wypytywaliśmy się o przewodnika na wschód. Odniosłem wrażenie, że wszyscy wszystko wiedzą i że to praktycznie pół jawny proceder. Co więcej, podejrzewam, że niemiecka straż graniczna była weń wciągnięta i czerpała z tego zyski. Najtrudniejsza w tym wszystkim była aura – bo to już był grudzień. Musieliśmy przejść przez bród lodowatego Bugu. Woda sięgała nam po pierś. Po drugiej stronie rzeki przewodnik po prostu wskazał światła na horyzoncie i powiedział: »Idźcie w ich stronę. To wioska, gdzie was przyjmą i przenocują«. Tak też się stało. Gospodarze mieli już doświadczenie z takimi jak my. Wysuszono nas, nakarmiono i rano wskazano najbliższą stację kolejową”.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] W cytatach z rozmów z weteranami oraz z ich relacji czy korespondencji nie stosuję dodatkowych przypisów źródłowych. Wykaz rozmów i relacji zamieściłem w bibliografii.
[2]Polscy spadochroniarze. Pamiętnik żołnierzy, red. G. Korczyński, Kraków–Warszawa 2014, s. 445.
[3] Cz. Grzelak, H. Stańczyk, S. Zwoliński, Bez możliwości wyboru. Wojsko Polskie na froncie wschodnim 1943–1945, Warszawa 1993, s. 6.
[4] Kontrwywiad Armii Czerwonej. Smiersz to akronim od smiert’ szpionam – śmierć szpiegom.
[5]Berlingowcy. Żołnierze tragiczni, red. D. Czapi, komentarz historyczny M. Białas, Warszawa 2015.
[6] B. Dańko, Nie zdążyli do Andersa (Berlingowcy), Londyn 1992, s. 63.
[7]Berlingowcy…, dz. cyt., s. 330.
[8] E. Flis, Naród niewybrany. Reportaż zesłańca i żołnierza, Warszawa 1994, s. 116.
[9]Przeżycia Ady Żurawskiej w smutku i radości, Ada Żurawska w rozmowie z Marią Wójcik, Kraków 2021, s. 113–114.
[10] R. Caillois, Wojna i sacrum [w:] Antropologia widowisk. Zagadnienia i wybór tekstów, red. L. Kolankiewicz, Warszawa 2008, s. 280–286.
[1] Najpierw była powieść, zaadaptowana następnie na scenariusz serialu. Powstał także komiks oraz liczne „gadżety”, jak pocztówki czy zabawki – figurki żołnierzy i modele Rudego.
[2] Przymanowski sam pełnił później funkcję oficera politycznego.
[3] Warto wspomnieć, że Czesław Petelski był żołnierzem Armii Krajowej, a jego żona Ewa należała do Batalionów Chłopskich (on rocznik 1920; ona – 1922). Tak Petelski pisał o swym wojennym doświadczeniu: „W 1944 w okresie powstania warszawskiego rzuciłem pracę i zgłosiłem się do pierwszego napotkanego oddziału partyzanckiego. Był to odział AK wchodzący w skład 3-go pułku piechoty. Brałem udział w koncentracji w lasach Włoszczowy, której celem, jak nam mówiono, miał być marsz na odsiecz Warszawie. Nigdy do tego nie doszło. Uczestniczyłem natomiast w kilku potyczkach i dwóch dużych obławach. Po dekoncentracji oddziału ukrywałem się na wsi w rejonie Opoczna. Tam na skutek denuncjacji zostałem w grudniu 1944 aresztowany i osadzony na gestapo w Opocznie. Następnie wraz z kilkoma innymi kolegami zostałem przewieziony do więzienia w Tomaszowie Mazowieckim. Styczniowa ofensywa uchroniła mnie od egzekucji, […] a fakt, że pierwszym człowiekiem, jakiego zobaczyłem po wyjściu z celi więziennej, był żołnierz radziecki, zdecydował być może o mojej dalszej drodze życiowej”. Za: K. Kornacki, Ewa i Czesław Petelscy – w krainie PRL-u [w:] Autorzy kina polskiego, red. G. Stachówna, B. Zmudziński, t. 2, Kraków 2007, s. 44–45.
[4] Nazwa „partyzanci” wzięła się stąd, że wielu współpracowników i zwolenników generała Moczara służyło z nim wcześniej w Armii Ludowej.
[5] Każde większe zwycięstwo Armii Czerwonej, a także Wojska Polskiego było wymieniane w oficjalnych komunikatach radiowych i prasowych oraz upamiętniane salutem armatnim.
[6] Autor popularnej wówczas książki Frontowe drogi.
[7] Można tylko domniemywać, czy i dzisiaj filmowcy, którzy chcieliby tematem swoich filmów uczynić na przykład bitwę pod Monte Cassino lub powstanie warszawskie, nie mieliby tych samych problemów co Petelscy pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Wszak wejście 2 Korpusu do bitwy o masyw Monte Cassino było naznaczone mnóstwem błędów i kontrowersji (słynne oskarżenie generała Andersa przez Naczelnego Wodza generała Kazimierza Sosnkowskiego o to, że kosztem swoich żołnierzy chce od aliantów uzyskać „biały pióropusz”), nie mówiąc już o kontrowersjach towarzyszących decyzji o rozpoczęciu powstania w Warszawie. Słowem, czy jest możliwy film taki jak O jeden most za daleko (1977), w którym reżyser Richard Attenborough niekompetencję (by nie powiedzieć – głupotę) planistów operacji „Market-Garden” skonfrontował z bohaterstwem dowódców liniowych i żołnierzy (w tym 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej generała Stanisława Sosabowskiego), którzy musieli ich plany realizować w walce.
[8] Piszący te słowa przekonał się o tym na własne oczy, uczestnicząc w seansie Jarzębiny czerwonej w kinie plenerowym, który urządzono podczas obchodów bitwy pod Studziankami w 2017 roku. Projekcja odbywała się wieczorem, w czasie festynu, i licznie zgromadzeni młodzi ludzie – rozbawieni muzyką i piwem – zaczęli nagle z uwagą śledzić to, co rozgrywało się na ekranie. Zadziałała prawdziwa magia kina.
[9]Berlingowcy. Żołnierze tragiczni, red. D. Czapi, komentarz historyczny M. Białas, Warszawa 2015, s. 300–301.
[10] Tamże, s. 300.
[11] Kilka relacji znalazło się w książkach: Jedno z moich imion brzmi życie. Rozmowy z tymi, którzy przetrwali piekło wojny, Warszawa 2019 oraz Przeżyłem wojnę… Ostatni żołnierze Walczącej Polski, Kraków 2021. Cytaty, przy których nie ma podanego przypisu źródłowego, są zapisem relacji lub rozmów weteranów z autorem.
[12] A właściwie „sojusznicy naszych sojuszników” – tak nazywały oficjalnie Sowietów polskie władze emigracyjne po tym, jak Stalin zerwał z nimi stosunki dyplomatyczne w 1943 roku.
[13] Wielu weteranów przypuszcza, że Sowieci od razu go zlikwidowali, by ułatwić sobie zadanie z jego oddziałem.
[14] Mieczysław Wieruszewski poprosił, by w książce pominąć imiona jego rodziców i brata.
[15]