Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W miejscowości pod Poznaniem w rozbitym samochodzie zostaje odnalezione ciało młodej kobiety. Rozliczne obrażenia jej ciała wskazują na udział osób trzecich; zwłaszcza wypalone na ramieniu znamię.
Anna K. była lubianą nauczycielką w miejscowym liceum, kimś, kogo mieszkańcy znali od dziecka.
Czy jej śmierć ma związek ze swobodnym trybem życia, jaki prowadziła? Komu zależało na tym, żeby się jej pozbyć? Jakie skrywała tajemnice? Czy miłość i nienawiść mogą iść w parze?
Do akcji wkracza policjantka śledcza Florentyna, która z rozrzuconych elementów zagadki, próbuje ułożyć spójną całość.
Tyle że prawda okaże się bardziej przerażająca, niż kobieta sądziła...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 137
ROZDZIAŁ
1
Sukienka była niebieska z głębokim dekoltem. Anna wkładała ją tylko na specjalne okazje, ciuszek bowiem sporo kosztował i był markowy. Być może na pierwszy rzut oka nie było tego widać, ale wystarczyło dotknąć materiału, żeby poznać różnicę. To nie była zwykła bawełna czy dżersej, ale jedwab. Prawdziwy jedwab, delikatny jak mgiełka i cudownie układający się na ciele. Przyjemnie jest czasem poczuć odrobinę luksusu.
Anna dobrała do sukienki czarne czółenka i czarne kryształowe koraliki. Kupiła je dawno temu na jarmarku i od tej pory zawsze wkładała na większe wyjścia. Miała wrażenie, że przynoszą jej szczęście. Była niedziela, więc wybierała się do kościoła. Nie lubiła tam chodzić, nie lubiła kazań księdza, ale wiedziała, że mszy nie powinna opuszczać. Poza tym to było jedno z nielicznych miejsc, gdzie mogła pokazać szerszej publiczności swoje odświętne ubranie. Owszem, zakrawało to trochę na próżność, ale to chyba niewielki grzech w porównaniu z tymi naprawdę ciężkimi. Przejrzała się jeszcze raz w lustrze, pociągnęła usta różową pomadką i stwierdziła, że jest gotowa do wyjścia. Nagle uśmiechnęła się na widok imienia, które właśnie wyświetliło się w telefonie.
Ewcia.
– Widzimy się za trzy dni – powiedziała i posłała dziewczynce kilka buziaków.
– Mam dla ciebie prezent.
– Fajny? – spytała Anna.
– Nie powiem nic więcej, bo to tajemnica. Ale fajny.
– A zdradzisz mi pierwszą literę?
– B.
– Buty!
– Nie, i nie zgaduj więcej! To ma być niespodzianka.
Anna roześmiała się i powiedziała, że w takim razie ona też przygotuje coś tajemniczego.
– A jaka jest pierwsza litera? – chciała wiedzieć dziewczynka.
– T. I też już nic więcej nie powiem.
Rozłączyły się, a Anna pomyślała, że do przygotowania wielkiego powitalnego tortu zabierze się już jutro. Ukręci masę truskawkową i raz jeszcze przemyśli sprawę udekorowania ciasta. Ewcia uwielbiała Krainę lodu, więc może na niebiesko? Z marcepanowym Olafem pośrodku, który będzie trzymał w dłoni dymiący pucharek z lodami. Ten pomysł już od jakiegoś czasu chodził jej po głowie. Dobrze znowu mieć córkę w domu. Nie widziały się ponad trzy tygodnie i to było zdecydowanie za długo. Ruszyła przed siebie z uśmiechem na ustach. Ostatnio wszystko dobrze się układało. I życie było całkiem znośne, nawet dla niej, kobiety po rozwodzie, która nie miała szczęścia do facetów. Z drugiej strony kto powiedział, że to oni właśnie dają szczęście? Są przydatni, czasem całkiem przyjemni, ale czy koniecznie należało żyć z nimi na co dzień? Spotykać się w tej samej łazience, jeść razem śniadanie, a wieczorem kłaść się pod wspólną kołdrą? W końcu była w jakimś sensie niezależna, nawet jeśli czasem musiała zaciskać pasa. Ale i tak było warto.
Zerknęła przez okno. A to kto? Otworzyła drzwi i spytała niezbyt zachęcającym tonem:
– Co tutaj robisz? Nie mam czasu, idę do kościoła.
Ostatecznie Anna wyszła z domu nieco później, niż planowała. Wsiadła do swojej srebrnej corsy i wzięła kilka głębokich oddechów. Nagle straciła humor. Było już po dziewiątej, a ona obiecała swojej przyjaciółce Sylwii, że podjedzie do niej, żeby podlać kwiaty. Sylwia jeszcze wczoraj przysłała wiadomość i przypomniała o pelargoniach. I o tym, żeby włączyć lodówkę. Była nad morzem i wracała dopiero za kilka dni. A przy takim upale wszystko schło w oczach. Zerknęła na zegarek. Powinna jeszcze zdążyć.
Za kilka dni zaczynał się rok szkolny i to był ostatni wolny tydzień. Anna pracowała jako nauczycielka angielskiego w liceum i chociaż lubiła to zajęcie, to na wakacje zawsze czekała z utęsknieniem. Choćby dlatego, że mogła do woli leżeć na łące i patrzeć w niebo, spotykać się ze znajomymi i wracać późno do domu, kąpać się w pobliskiej rzece (czasem nago), pić wino bez wścibskich spojrzeń, czasem nie robić zupełnie nic lub czytać do rana. Ale potem przychodził wrzesień i świat znowu sprowadzał się do norm i przepisów, za którymi Anna nie przepadała, ale których starała się przestrzegać.
Nagle gwałtownie zahamowała. Ktoś prawie wszedł jej pod koła. Zatrzymała się i kręcąc z niedowierzaniem głową, wysiadła z auta. Już jedno nieprzyjemne spotkanie zaliczyła dzisiaj rano. Nie miała ochoty na kolejne.
– Chryste, ale mnie wystraszyłeś. I co ty tutaj robisz?
Była niedziela, godzina dziewiąta dwadzieścia siedem. Za trzydzieści trzy minuty miała rozpocząć się msza, na którą Anna wybierała się w niebieskiej jedwabnej sukience i naszyjniku z czarnych koralików.
Tyle że nigdy na nią nie dotarła.
Florentyna właśnie miała zaparzyć herbatę, gdy nagle ręka z różowym kubkiem, po który sięgnęła, zatrzymała się w połowie drogi. Zastygła na chwilę, zupełnie jakby na coś czekała, i faktycznie, parę sekund później zadzwoniła komórka. Florentyna wiedziała, że herbaty już nie wypije, przynajmniej nie teraz.
Nie minęła nawet godzina, a przyglądała się twarzy ładnej, młodej kobiety w niebieskiej sukience, z czarnymi koralikami na szyi. Siedziała za kierownicą srebrnej corsy, częściowo leżącej w rowie, i patrzyła przed siebie, chociaż nie mogła już nic widzieć.
– Kto ją znalazł? – Florentyna spytała policjantów, którzy jako pierwsi przyjechali na miejsce.
– Facet na rowerze. Mówi, że jej nie zna. Przejeżdżał akurat i zobaczył auto na poboczu, a w środku tę kobietę. Kiedy podszedł bliżej, zorientował się, że ona nie żyje. Wtedy po nas zadzwonił i zgłosił wypadek.
– Wypadek?
– Tak powiedział.
Florentyna tylko pokiwała głową.
Kobieta miała opuchniętą twarz, obrzęki, siniaki na szyi i ramionach, ślady po poparzeniach, a dłonie owinięte różańcem. Zdecydowanie nie mogło być tu mowy o wypadku. Pół godziny później potwierdził to lekarz medycyny sądowej, któremu prokurator zlecił dokonanie wstępnych oględzin. Sam miał dojechać nieco później.
– Morderstwo. Uduszenie sznurkiem lub kablem, do tego rany na głowie od silnego uderzenia ciężkim przedmiotem. I liczne poparzenia na ciele. Wygląda na to, że była torturowana przed śmiercią.
– A potem próba upozorowania wypadku? – spytała Florentyna.
Lekarz wzruszył ramionami.
– Najwyraźniej, ale bardzo nieudolna. Na pierwszy rzut oka widać, że ktoś bardzo się postarał, żeby wysłać ją na tamten świat.
– Wiadomo już, kim była ofiara?
– Nie. Z tego co wiem, nie znaleziono przy niej żadnych dokumentów ani telefonu.
Florentyna wyjęła komórkę, zadzwoniła do Marcina z dochodzeniówki i podała mu numery rejestracyjne samochodu.
– Jest niedziela – próbował zaprotestować.
– Powiedz to mordercy. Może następnym razem wybierze dzień roboczy i to sam środek tygodnia, żeby ci było wygodniej. A teraz przeproś rodzinę, podziękuj za pyszny obiadek i zbieraj się do roboty, ptaszyno.
Rozłączyła się, zanim powiedział głośno „kurwa”. Chociaż i tak się domyślała, że musiał soczyście zakląć, a potem jeszcze opisać ją jako różowe monstrum, które nie ma własnego życia, więc nie rozumie, co oznacza dzień wolny.
„Różowe monstrum”. Usłyszała to przypadkiem jakieś dwa tygodnie temu, kiedy zjawiła się w komendzie nieco wcześniej, niż zapowiedziała. Nie wiedziała, kto wymyślił to określenie, ale się przyjęło. Nie ruszyło jej to jednak, bo tak naprawdę niewiele obchodziło ją, co inni o niej myślą. Owszem, lubiła różowy kolor i miała ku temu swoje powody. Ale czy była monstrum? Wzruszyła ramionami. Niech im będzie. Widocznie taka nazwa pasuje do kogoś, kto jest wymagający, nie znosi wymówek, oczekuje szybkich raportów i ma w dupie to, czy jest środa, czy niedziela. Kogoś, kto nie chodzi z innymi na piwo, nie uśmiecha się zbyt często i pewnie nie ma poczucia humoru.
Za to jest świetną policjantką śledczą, nawet jeśli nosi różowe swetry i maluje paznokcie lakierem w kolorze fuksji.
– Cześć – dobiegło ją z prawej strony.
Prokurator Mączyński, najwyraźniej też ściągnięty z jakiejś niedzielnej imprezy, bo zamiast tradycyjnego garnituru miał na sobie dżinsy i podkoszulek z napisem „I’m a Thor”, podszedł do niej i skinął głową.
„I’m a Thor”? Serio?
Florentyna rzuciła mu nieco rozbawione spojrzenie, a on lekko się zmieszał. Nie dał jednak nic po sobie poznać, tylko zmarszczył brwi i zaczął studiować notatki.
– Wiemy już coś o denatce? – spytał.
– Nie, ale to kwestia czasu. Na razie możemy ustalić przyczynę śmierci. Uduszenie oraz próba upozorowania wypadku, wyjątkowo beznadziejna.
– Dobra, idę tam – powiedział Mączyński.
Florentyna tymczasem sięgnęła po wibrującą komórkę.
– Samochód należał do Anny Klowczuk, lat trzydzieści pięć, zamieszkałej pod Poznaniem. Mam jej adres i zdjęcie. Wysłać? – spytał Marcin.
– Tak. I brawo za tempo, kurczaczku. Jak chcesz, nawet w niedzielę potrafisz działać błyskawicznie. Medalu nie dostaniesz, ale różową landrynkę owszem. Jutro na zebraniu.
Marcin zgrzytnął zębami i się rozłączył, a chwilę później Florentyna otrzymała zdjęcie Klowczuk. To była ona. Kobieta w samochodzie, z różańcem owiniętym wokół dłoni. Technicy jeszcze zabezpieczali ślady, więc musiała poczekać, zanim opuszczą samochód i będzie mogła do niego na chwilę wsiąść. Tak zawsze robiła. Zbliżała się do ofiary na najmniejszą z możliwych odległości. Chciała poczuć jej zapach, uchwycić ostatni moment, kiedy jeszcze żyła, chociaż większość jej współpracowników uważała te metody za kompletny absurd. Ale Florentyna na szczęście nie musiała pytać nikogo o zgodę i z niczego się tłumaczyć. Podeszła bliżej.
– Makabryczny ten różaniec – odezwał się nagle Mączyński.
Jak on w ogóle miał na imię?
– Pewnie tak właśnie miał wyglądać. Jak ostrzeżenie albo znak, albo po prostu podsumowanie tego wszystkiego. Nie wiem jeszcze.
– Ale się dowiesz? – Puścił do niej oko.
Nie zareagowała. Nie lubiła go, bo wydawał jej się przemądrzały i butny. Może dlatego, że był od niej sporo wyższy i patrzył z góry. Okej, nie miał innego wyjścia, ale i tak okropnie ją to denerwowało.
– Zostanę tu jeszcze. A ty jedź i dokończ swoją rodzinną niedzielę, bo inaczej żona się obrazi. Grill w ogródku czy na balkonie?
Mączyński nie odpowiedział. Popatrzył tylko na nią dziwnie, ale zupełnie się tym nie przejęła. Chciała zostać sama. Ciało Anny Klowczuk właśnie pakowano do czarnego worka, by odwieźć je na szczegółowe oględziny do Zakładu Medycyny Sądowej w Poznaniu. Technicy też powoli kończyli swoją pracę. Za chwilę samochód miał być odholowany na parking policyjny. Florentyna odwróciła się plecami do prokuratora i zamknęła oczy. Potrzebowała ciszy, skupienia, odcięcia się od tych wszystkich dźwięków, które ją otaczały.
– Pamiętaj, że to ja wydaję polecenia, co kto ma robić. Nawet jeśli dotyczą one grillowania – szepnął jej do ucha Mączyński, a ponieważ się tego nie spodziewała, prawie podskoczyła.
– Znikaj, robaczku. I nie udław się kiełbaską – wycedziła przez zęby i zacisnęła pięści.
Naprawdę go nie lubiła.
Kiedy nikt więcej jej nie przeszkadzał, wsiadła do samochodu na miejsce pasażerki. Oparła głowę o zagłówek. Jakie były ostatnie myśli tej kobiety? Czy znała swojego oprawcę? Jak bardzo się bała? Czy wstając rano z łóżka, cokolwiek przeczuwała? Florentyna zacisnęła powieki i pociągnęła nosem.
Wyczuła delikatny zapach goździków i chyba pieprzu. Po chwili wydało się jej, że ten aromat jednak zniknął, ale potem znowu zaczął do niej docierać. Dotknęła dłońmi kierownicy. Była gorąca od promieni słonecznych. A jednak Florentynie zrobiło się nagle zimno, na jej ciele pojawiła się gęsia skórka, a końcówki palców zesztywniały. Czy tak właśnie czuła się Anna Klowczuk w ostatnich minutach życia? I co oznaczał różaniec? Wzięła głęboki oddech i sprawdziła SMS-a od Marcina, który przysłał jej adres rodziców denatki. Nie lubiła informować bliskich ofiary o jej śmierci, tyle że ten moment był często kluczowy w prowadzeniu śledztwa. Pierwsza reakcja. Grymas twarzy. Wyraz oczu. I zachowanie, które temu towarzyszyło.
Pół godziny później stanęła przed matką zamordowanej kobiety i powiedziała, co stało się z jej córką. To zawsze najgorszy moment. Chwila, która pachniała mokrą ziemią, była przepełniona jakimś niewiarygodnym smutkiem i krzykiem, trwającym znacznie dłużej niż otwarcie ust.
Marianna Klowczuk osunęła się po ścianie na podłogę, usiadła z bezładnie rozrzuconymi nogami i kiwała się w przód i w tył, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Jej mąż i syn stali jak skamieniali, patrząc na Florentynę i słuchając tego, co do nich mówiła. Wyglądali tak, jakby nie rozumieli ani słowa, jakby wyrosła między nimi dźwiękoszczelna ściana, przez którą nie przedostawało się absolutnie nic.
– Jest mi ogromnie przykro – dokończyła Florentyna, nie spuszczając z nich wzroku.
– Jak to nie żyje? – wychrypiał Andrzej Klowczuk, a jego syn cały czas dotykał ręką czoła, ocierając z niego niewidzialny pot.
– Nieprawda – odezwał się w końcu.
Florentyna odczekała chwilę. Efekt zamrożenia emocjonalnego zdarzał się tak naprawdę niemal za każdym razem, kiedy informowała kogoś o śmierci bliskiej osoby. Zresztą ona zareagowała podobnie, kiedy powiedziano jej, że Mikołaj nie żyje. Z jednej strony rozumiała, co do niej mówiono, ale z drugiej – i tak nie wierzyła w to, co usłyszała. Dopiero kiedy dotknęła jego ciała w prosektorium, dotarło do niej, że to już koniec. I że nie wypiją nigdy więcej razem kawy.
Zacisnęła zęby.
– Naprawdę, bardzo mi przykro – powtórzyła.
– O której godzinie? – zapytała nagle matka Anny Klowczuk.
– Dokładną godzinę ustali lekarz, ale z całą pewnością zdarzyło się to w godzinach porannych.
– Nie przyszła na mszę – wyszeptała kobieta. – Nie przyszła na mszę, a przecież zawsze przychodziła.
– Nie zadzwoniła pani do niej?
– Zadzwoniłam, ale nie odebrała. A potem zaczęłam robić obiad i nie zadzwoniłam więcej. Może nawet byłam zła? – spytała samą siebie.
– Zła? – powtórzyła Florentyna.
– Że nie przyszła na mszę. A przecież zawsze spotykamy się w kościele. Chociaż może nie zawsze… Może nie… – Schowała twarz w dłoniach i znowu zaczęła się kiwać w przód i w tył.
Florentyna nabrała powietrza. Wiedziała, że za chwilę padnie najważniejsze pytanie.
– To był wypadek, tak? – Ojciec Anny Klowczuk popatrzył na nią pustymi oczami. Nie płakał, nie miał na to siły.
– Państwa córka została zamordowana. Najprawdopodobniej uduszona – odpowiedziała szybko i w ostatniej chwili podtrzymała Mariannę Klowczuk, która właśnie straciła przytomność.
– Niech pani już idzie – odezwał się brat zamordowanej Kajetan. – Nie odpisała mi na wiadomość, wie pani? Spytałem ją, dlaczego nie przyszła na mszę, ale mi nie odpisała. Czy już wtedy nie żyła? Trzeba znaleźć jej komórkę. Od tego trzeba zacząć. Niech pani już idzie! – Zakrył dłońmi twarz.
Kiedy Florentyna wróciła do siebie, usiadła na podłodze w pokoju gościnnym i zapatrzyła się w różową ścianę. Najbardziej optymistyczny punkt w jej mieszkaniu, stworzony właśnie po to, by zbalansować czarne myśli. To był jej pomysł i za każdym razem spełniał swoje zadanie. Coś w rodzaju odgromnika. Rozłożyła na podłodze kartki i zaczęła robić notatki. Wyznaczyła zebranie na następny dzień na godzinę ósmą. Wiedziała, że pewnie nikt nie był tym zachwycony, ale to nie miało żadnego znaczenia. Ktoś wykreślił Annę Klowczuk z rejestru żywych, ktoś, kto pachniał goździkami i pieprzem, i być może dlatego trzeba było zająć się tym jak najszybciej.
Zanim ten aromat wyparuje z pamięci Florentyny.
Tej nocy nie spała dobrze. Wstała nad ranem z dziwnym obrazem zakodowanym w nierozbudzonej jeszcze do końca głowie. Litera A. Duża, mała, średnia. Z zawijasem, prosta, krzywa, koślawa, idealnie wykaligrafowana. A jak Anna.
Jak zwykle nie obyło się bez głupich uśmiechów, pewnie dlatego, że większość policjantów ubrana była na czarno i Florentyna wyglądała przy nich tak, jakby zaplątała się z innej bajki. Miała na sobie bladoróżową sukienkę, przewiązaną w pasie czymś w rodzaju kokardy, do tego pantofelki w identycznym kolorze i kolczyki w kształcie piórek. Białe.
– Jeśli już każdy wystarczająco się napatrzył na mój strój, określił go w myślach jako kretyński i infantylny, to pozwólcie, że powiem wam, co na razie wiem, i rozdzielę zadania – powiedziała z miłym uśmiechem.
Nawet się nie zmieszali.
– Anna Klowczuk, trzydzieści pięć lat, na wychowaniu miała pięcioletnią córkę, która od trzech tygodni przebywała u swojego ojca w Londynie. Za kilka dni dziecko miało wrócić do domu. Facet zdecydował, że w tej sytuacji mała zostaje z nim. Wykluczamy go też na razie z kręgu podejrzanych, faktycznie siedzi w Londynie, no chyba że było to zabójstwo na zlecenie. Klowczuk była nauczycielką angielskiego w liceum. Dzisiaj musimy ustalić, co następuje: jaka była, czy miała wrogów, kogoś, komu się naraziła, jakie miała układy z rodziną, jak wyglądała jej sytuacja finansowa i życie osobiste. Monika, chciałabym, żebyś prześwietliła to ostatnie, Marcin zajmie się sprawami związanymi ze szkołą i jej znajomymi z pracy, a… – zawiesiła na moment głos i spojrzała na rudego chłopaka z niebieskimi oczami – nie pamiętam twojego imienia…
– Antek.
– Okej, a Antek ponownie przesłucha rowerzystę, który ją znalazł. Facet twierdzi, że nie zna denatki, ale zapytałabym go o to raz jeszcze.
– Po co? – zdumiał się Antek.
– Bo czasem pamięć szwankuje. Zwłaszcza ze strachu – wyjaśniła ze spokojem. – Ja pojadę znowu do jej rodziny. Wczoraj udało mi się wprawdzie kilka rzeczy ustalić, ale to tylko szkic. Matkę denatki zabrało pogotowie, a ojciec i brat nie chcieli więcej rozmawiać. Powiedziałam, że wrócę dzisiaj. Czekam na ostateczne potwierdzenie przyczyny zgonu i wiadomości od techników. Musimy stworzyć mapę ludzi, którzy byli powiązani z Anną Klowczuk i mieli choćby najmniejszy powód, żeby się jej pozbyć. Bierzemy pod uwagę wszystko. Kłótnię, zazdrość, nierozwiązane konflikty, nawet rodziców dzieci, które miały gorsze oceny. Wszystko może być wskazówką.
– A jeśli to była przypadkowa śmierć? – spytała Monika.
Florentyna smutno się uśmiechnęła.
– Tego nigdy nie wykluczam, chociaż w tym wypadku wydaje mi się to mało prawdopodobne. Za dużo starań. A do tego jeszcze ten różaniec. A, właśnie – przypomniała sobie i skinęła głową w stronę Antka. – To również zadanie dla ciebie. Ustal, do kogo należał i gdzie można taki kupić. To wszystko. Zainteresowanym chciałabym przekazać, że w domu mam różową szczoteczkę do zębów – uśmiechnęła się szeroko i podziękowała za spotkanie.
Nalała zimnej wody do szklanki i wypiła ją niemal jednym haustem. Końcówka upalnego sierpnia wszystkim dawała się we znaki. Florentyna najchętniej wróciłaby do siebie i wykąpała się w wannie pełnej chłodnej wody. Sukienka już teraz kleiła jej się do pleców, a była dopiero godzina ósma dwadzieścia. Chwyciła torebkę i kluczyki do samochodu i wyszła z pokoju. Wanna może poczekać. Sprawa Anny Klowczuk nie.
ROZDZIAŁ
2
Pod płotem przy domu rodziców denatki leżały wiązanki kwiatów. Najwięcej było róż, frezji i mieczyków, ale Florentyna dostrzegła też polne bukiety. Podeszła do furtki i zadzwoniła. Drzwi otworzył jej brat zamordowanej Kajetan. Miał podkrążone oczy i spierzchnięte usta. Wyglądał na kogoś, kto tej nocy nie zmrużył oka. Do kogo dotarła przeraźliwa prawda, z którą już nic nie można było zrobić.
– To pani – rzekł beznamiętnym tonem.
Florentyna skinęła głową i weszła do środka.
W domu pachniało kotletami mielonymi, które Marianna Klowczuk właśnie smażyła. Po twarzy spływały jej strugi potu, w kuchni było duszno i wszędzie unosił się zapach tłuszczu. Na talerzu leżała już góra kotletów, ale kobieta najwyraźniej nie zamierzała przestać robić kolejnych.
– Ulubione Anusi. Ulubione – powiedziała na widok policjantki. – A obiad musi być bez względu na wszystko.
Florentyna przełknęła ślinę. Za każdym razem, kiedy minęły już szok i niedowierzanie, reakcje na wiadomość o śmierci były inne. Niektórzy milczeli, inni rzucali się w wir porządków, jeszcze inni próbowali przypomnieć sobie najdrobniejsze szczegóły z życia zmarłej osoby. Do dzisiaj pamięta starszego pana, który na wieść o śmierci żony następnego dnia pojechał do sklepu i kupił jej ulubione perfumy. I już nigdy się z nimi nie rozstawał. Matka Anny Klowczuk natomiast smażyła ulubione kotlety córki. Formowała je wprawnymi ruchami w dłoniach, obtaczała w bułce tartej, a potem kładła na patelni. Jeden, dwa, dziesięć, dwadzieścia, a może nawet więcej.
– Zje pani? – spytała Florentynę, ale ta pokręciła przecząco głową. Nie czuła głodu, a ten zapach tylko ją drażnił.
– Muszę z panią porozmawiać – powiedziała spokojnie, starając się nie oddychać przez nos.
– Tak, tak, tak, oczywiście, tak. Będę smażyć dalej, a pani niech pyta. – Kobieta otarła spocone czoło i położyła na patelnię kolejną porcję mięsa. Aromat skwierczącego tłuszczu był niemal nie do wytrzymania w tym upale. Florentyna poprosiła o szklankę wody.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki