Piętno - Natasza Socha - ebook + audiobook + książka

Piętno ebook

Natasza Socha

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W miejscowości pod Poznaniem w rozbitym samochodzie zostaje odnalezione ciało młodej kobiety. Rozliczne obrażenia jej ciała wskazują na udział osób trzecich; zwłaszcza wypalone na ramieniu znamię.

Anna K. była lubianą nauczycielką w miejscowym liceum, kimś, kogo mieszkańcy znali od dziecka.

Czy jej śmierć ma związek ze swobodnym trybem życia, jaki prowadziła? Komu zależało na tym, żeby się jej pozbyć? Jakie skrywała tajemnice? Czy miłość i nienawiść mogą iść w parze?

Do akcji wkracza policjantka śledcza Florentyna, która z rozrzuconych elementów zagadki, próbuje ułożyć spójną całość.

Tyle że prawda okaże się bardziej przerażająca, niż kobieta sądziła...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 137

Oceny
4,2 (247 ocen)
118
80
35
13
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mike781

Nie oderwiesz się od lektury

Gratulacje dla autorki. Świetna książka, tak jak poprzednia z serii. Mam nadzieję że będą następne. Polecam.
10
Pan_szary

Dobrze spędzony czas

Po prostu dobra książka
00
Doro1409

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawie napisana seria....polecam
00
monikaszymanska0713

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo szybko się czyta i ciężko się odkłada na później. Przeraża fakt, że to historia prawdziwa.
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

serdecznie polecam
00

Popularność




ROZDZIAŁ 1

ROZ­DZIAŁ

1

Sukienka była nie­bie­ska z głę­bo­kim dekol­tem. Anna wkła­dała ją tylko na spe­cjalne oka­zje, ciu­szek bowiem sporo kosz­to­wał i był mar­kowy. Być może na pierw­szy rzut oka nie było tego widać, ale wystar­czyło dotknąć mate­riału, żeby poznać róż­nicę. To nie była zwy­kła bawełna czy dżer­sej, ale jedwab. Praw­dziwy jedwab, deli­katny jak mgiełka i cudow­nie ukła­da­jący się na ciele. Przy­jem­nie jest cza­sem poczuć odro­binę luk­susu.

Anna dobrała do sukienki czarne czó­łenka i czarne krysz­ta­łowe kora­liki. Kupiła je dawno temu na jar­marku i od tej pory zawsze wkła­dała na więk­sze wyj­ścia. Miała wra­że­nie, że przy­no­szą jej szczę­ście. Była nie­dziela, więc wybie­rała się do kościoła. Nie lubiła tam cho­dzić, nie lubiła kazań księ­dza, ale wie­działa, że mszy nie powinna opusz­czać. Poza tym to było jedno z nie­licz­nych miejsc, gdzie mogła poka­zać szer­szej publicz­no­ści swoje odświętne ubra­nie. Ow­szem, zakra­wało to tro­chę na próż­ność, ale to chyba nie­wielki grzech w porów­na­niu z tymi naprawdę cięż­kimi. Przej­rzała się jesz­cze raz w lustrze, pocią­gnęła usta różową pomadką i stwier­dziła, że jest gotowa do wyj­ścia. Nagle uśmiech­nęła się na widok imie­nia, które wła­śnie wyświe­tliło się w tele­fo­nie.

Ewcia.

– Widzimy się za trzy dni – powie­działa i posłała dziew­czynce kilka buzia­ków.

– Mam dla cie­bie pre­zent.

– Fajny? – spy­tała Anna.

– Nie powiem nic wię­cej, bo to tajem­nica. Ale fajny.

– A zdra­dzisz mi pierw­szą literę?

– B.

– Buty!

– Nie, i nie zga­duj wię­cej! To ma być nie­spo­dzianka.

Anna roze­śmiała się i powie­działa, że w takim razie ona też przy­go­tuje coś tajem­ni­czego.

– A jaka jest pierw­sza litera? – chciała wie­dzieć dziew­czynka.

– T. I też już nic wię­cej nie powiem.

Roz­łą­czyły się, a Anna pomy­ślała, że do przy­go­to­wa­nia wiel­kiego powi­tal­nego tortu zabie­rze się już jutro. Ukręci masę tru­skaw­kową i raz jesz­cze prze­my­śli sprawę ude­ko­ro­wa­nia cia­sta. Ewcia uwiel­biała Kra­inę lodu, więc może na nie­bie­sko? Z mar­ce­pa­no­wym Ola­fem pośrodku, który będzie trzy­mał w dłoni dymiący pucha­rek z lodami. Ten pomysł już od jakie­goś czasu cho­dził jej po gło­wie. Dobrze znowu mieć córkę w domu. Nie widziały się ponad trzy tygo­dnie i to było zde­cy­do­wa­nie za długo. Ruszyła przed sie­bie z uśmie­chem na ustach. Ostat­nio wszystko dobrze się ukła­dało. I życie było cał­kiem zno­śne, nawet dla niej, kobiety po roz­wo­dzie, która nie miała szczę­ścia do face­tów. Z dru­giej strony kto powie­dział, że to oni wła­śnie dają szczę­ście? Są przy­datni, cza­sem cał­kiem przy­jemni, ale czy koniecz­nie nale­żało żyć z nimi na co dzień? Spo­ty­kać się w tej samej łazience, jeść razem śnia­da­nie, a wie­czo­rem kłaść się pod wspólną koł­drą? W końcu była w jakimś sen­sie nie­za­leżna, nawet jeśli cza­sem musiała zaci­skać pasa. Ale i tak było warto.

Zer­k­nęła przez okno. A to kto? Otwo­rzyła drzwi i spy­tała nie­zbyt zachę­ca­ją­cym tonem:

– Co tutaj robisz? Nie mam czasu, idę do kościoła.

Osta­tecz­nie Anna wyszła z domu nieco póź­niej, niż pla­no­wała. Wsia­dła do swo­jej srebr­nej corsy i wzięła kilka głę­bo­kich odde­chów. Nagle stra­ciła humor. Było już po dzie­wią­tej, a ona obie­cała swo­jej przy­ja­ciółce Syl­wii, że pod­je­dzie do niej, żeby pod­lać kwiaty. Syl­wia jesz­cze wczo­raj przy­słała wia­do­mość i przy­po­mniała o pelar­go­niach. I o tym, żeby włą­czyć lodówkę. Była nad morzem i wra­cała dopiero za kilka dni. A przy takim upale wszystko schło w oczach. Zer­k­nęła na zega­rek. Powinna jesz­cze zdą­żyć.

Za kilka dni zaczy­nał się rok szkolny i to był ostatni wolny tydzień. Anna pra­co­wała jako nauczy­cielka angiel­skiego w liceum i cho­ciaż lubiła to zaję­cie, to na waka­cje zawsze cze­kała z utę­sk­nie­niem. Choćby dla­tego, że mogła do woli leżeć na łące i patrzeć w niebo, spo­ty­kać się ze zna­jo­mymi i wra­cać późno do domu, kąpać się w pobli­skiej rzece (cza­sem nago), pić wino bez wścib­skich spoj­rzeń, cza­sem nie robić zupeł­nie nic lub czy­tać do rana. Ale potem przy­cho­dził wrze­sień i świat znowu spro­wa­dzał się do norm i prze­pi­sów, za któ­rymi Anna nie prze­pa­dała, ale któ­rych sta­rała się prze­strze­gać.

Nagle gwał­tow­nie zaha­mo­wała. Ktoś pra­wie wszedł jej pod koła. Zatrzy­mała się i krę­cąc z nie­do­wie­rza­niem głową, wysia­dła z auta. Już jedno nie­przy­jemne spo­tka­nie zali­czyła dzi­siaj rano. Nie miała ochoty na kolejne.

– Chry­ste, ale mnie wystra­szy­łeś. I co ty tutaj robisz?

Była nie­dziela, godzina dzie­wiąta dwa­dzie­ścia sie­dem. Za trzy­dzie­ści trzy minuty miała roz­po­cząć się msza, na którą Anna wybie­rała się w nie­bie­skiej jedwab­nej sukience i naszyj­niku z czar­nych kora­li­ków.

Tyle że ni­gdy na nią nie dotarła.

* * *

Flo­ren­tyna wła­śnie miała zapa­rzyć her­batę, gdy nagle ręka z różo­wym kub­kiem, po który się­gnęła, zatrzy­mała się w poło­wie drogi. Zasty­gła na chwilę, zupeł­nie jakby na coś cze­kała, i fak­tycz­nie, parę sekund póź­niej zadzwo­niła komórka. Flo­ren­tyna wie­działa, że her­baty już nie wypije, przy­naj­mniej nie teraz.

Nie minęła nawet godzina, a przy­glą­dała się twa­rzy ład­nej, mło­dej kobiety w nie­bie­skiej sukience, z czar­nymi kora­li­kami na szyi. Sie­działa za kie­row­nicą srebr­nej corsy, czę­ściowo leżą­cej w rowie, i patrzyła przed sie­bie, cho­ciaż nie mogła już nic widzieć.

– Kto ją zna­lazł? – Flo­ren­tyna spy­tała poli­cjan­tów, któ­rzy jako pierwsi przy­je­chali na miej­sce.

– Facet na rowe­rze. Mówi, że jej nie zna. Prze­jeż­dżał aku­rat i zoba­czył auto na pobo­czu, a w środku tę kobietę. Kiedy pod­szedł bli­żej, zorien­to­wał się, że ona nie żyje. Wtedy po nas zadzwo­nił i zgło­sił wypa­dek.

– Wypa­dek?

– Tak powie­dział.

Flo­ren­tyna tylko poki­wała głową.

Kobieta miała opuch­niętą twarz, obrzęki, siniaki na szyi i ramio­nach, ślady po popa­rze­niach, a dło­nie owi­nięte różań­cem. Zde­cy­do­wa­nie nie mogło być tu mowy o wypadku. Pół godziny póź­niej potwier­dził to lekarz medy­cyny sądo­wej, któ­remu pro­ku­ra­tor zle­cił doko­na­nie wstęp­nych oglę­dzin. Sam miał doje­chać nieco póź­niej.

– Mor­der­stwo. Udu­sze­nie sznur­kiem lub kablem, do tego rany na gło­wie od sil­nego ude­rze­nia cięż­kim przed­mio­tem. I liczne popa­rze­nia na ciele. Wygląda na to, że była tor­tu­ro­wana przed śmier­cią.

– A potem próba upo­zo­ro­wa­nia wypadku? – spy­tała Flo­ren­tyna.

Lekarz wzru­szył ramio­nami.

– Naj­wy­raź­niej, ale bar­dzo nie­udolna. Na pierw­szy rzut oka widać, że ktoś bar­dzo się posta­rał, żeby wysłać ją na tam­ten świat.

– Wia­domo już, kim była ofiara?

– Nie. Z tego co wiem, nie zna­le­ziono przy niej żad­nych doku­men­tów ani tele­fonu.

Flo­ren­tyna wyjęła komórkę, zadzwo­niła do Mar­cina z docho­dze­niówki i podała mu numery reje­stra­cyjne samo­chodu.

– Jest nie­dziela – pró­bo­wał zapro­te­sto­wać.

– Powiedz to mor­dercy. Może następ­nym razem wybie­rze dzień robo­czy i to sam śro­dek tygo­dnia, żeby ci było wygod­niej. A teraz prze­proś rodzinę, podzię­kuj za pyszny obia­dek i zbie­raj się do roboty, pta­szyno.

Roz­łą­czyła się, zanim powie­dział gło­śno „kurwa”. Cho­ciaż i tak się domy­ślała, że musiał soczy­ście zakląć, a potem jesz­cze opi­sać ją jako różowe mon­strum, które nie ma wła­snego życia, więc nie rozu­mie, co ozna­cza dzień wolny.

„Różowe mon­strum”. Usły­szała to przy­pad­kiem jakieś dwa tygo­dnie temu, kiedy zja­wiła się w komen­dzie nieco wcze­śniej, niż zapo­wie­działa. Nie wie­działa, kto wymy­ślił to okre­śle­nie, ale się przy­jęło. Nie ruszyło jej to jed­nak, bo tak naprawdę nie­wiele obcho­dziło ją, co inni o niej myślą. Ow­szem, lubiła różowy kolor i miała ku temu swoje powody. Ale czy była mon­strum? Wzru­szyła ramio­nami. Niech im będzie. Widocz­nie taka nazwa pasuje do kogoś, kto jest wyma­ga­jący, nie znosi wymó­wek, ocze­kuje szyb­kich rapor­tów i ma w dupie to, czy jest środa, czy nie­dziela. Kogoś, kto nie cho­dzi z innymi na piwo, nie uśmie­cha się zbyt czę­sto i pew­nie nie ma poczu­cia humoru.

Za to jest świetną poli­cjantką śled­czą, nawet jeśli nosi różowe swe­try i maluje paznok­cie lakie­rem w kolo­rze fuk­sji.

– Cześć – dobie­gło ją z pra­wej strony.

Pro­ku­ra­tor Mączyń­ski, naj­wy­raź­niej też ścią­gnięty z jakiejś nie­dziel­nej imprezy, bo zamiast tra­dy­cyj­nego gar­ni­turu miał na sobie dżinsy i pod­ko­szu­lek z napi­sem „I’m a Thor”, pod­szedł do niej i ski­nął głową.

„I’m a Thor”? Serio?

Flo­ren­tyna rzu­ciła mu nieco roz­ba­wione spoj­rze­nie, a on lekko się zmie­szał. Nie dał jed­nak nic po sobie poznać, tylko zmarsz­czył brwi i zaczął stu­dio­wać notatki.

– Wiemy już coś o denatce? – spy­tał.

– Nie, ale to kwe­stia czasu. Na razie możemy usta­lić przy­czynę śmierci. Udu­sze­nie oraz próba upo­zo­ro­wa­nia wypadku, wyjąt­kowo bez­na­dziejna.

– Dobra, idę tam – powie­dział Mączyń­ski.

Flo­ren­tyna tym­cza­sem się­gnęła po wibru­jącą komórkę.

– Samo­chód nale­żał do Anny Klow­czuk, lat trzy­dzie­ści pięć, zamiesz­ka­łej pod Pozna­niem. Mam jej adres i zdję­cie. Wysłać? – spy­tał Mar­cin.

– Tak. I brawo za tempo, kur­czaczku. Jak chcesz, nawet w nie­dzielę potra­fisz dzia­łać bły­ska­wicz­nie. Medalu nie dosta­niesz, ale różową lan­drynkę ow­szem. Jutro na zebra­niu.

Mar­cin zgrzyt­nął zębami i się roz­łą­czył, a chwilę póź­niej Flo­ren­tyna otrzy­mała zdję­cie Klow­czuk. To była ona. Kobieta w samo­cho­dzie, z różań­cem owi­nię­tym wokół dłoni. Tech­nicy jesz­cze zabez­pie­czali ślady, więc musiała pocze­kać, zanim opusz­czą samo­chód i będzie mogła do niego na chwilę wsiąść. Tak zawsze robiła. Zbli­żała się do ofiary na naj­mniej­szą z moż­li­wych odle­gło­ści. Chciała poczuć jej zapach, uchwy­cić ostatni moment, kiedy jesz­cze żyła, cho­ciaż więk­szość jej współ­pra­cow­ni­ków uwa­żała te metody za kom­pletny absurd. Ale Flo­ren­tyna na szczę­ście nie musiała pytać nikogo o zgodę i z niczego się tłu­ma­czyć. Pode­szła bli­żej.

– Maka­bryczny ten róża­niec – ode­zwał się nagle Mączyń­ski.

Jak on w ogóle miał na imię?

– Pew­nie tak wła­śnie miał wyglą­dać. Jak ostrze­że­nie albo znak, albo po pro­stu pod­su­mo­wa­nie tego wszyst­kiego. Nie wiem jesz­cze.

– Ale się dowiesz? – Puścił do niej oko.

Nie zare­ago­wała. Nie lubiła go, bo wyda­wał jej się prze­mą­drzały i butny. Może dla­tego, że był od niej sporo wyż­szy i patrzył z góry. Okej, nie miał innego wyj­ścia, ale i tak okrop­nie ją to dener­wo­wało.

– Zostanę tu jesz­cze. A ty jedź i dokończ swoją rodzinną nie­dzielę, bo ina­czej żona się obrazi. Grill w ogródku czy na bal­ko­nie?

Mączyń­ski nie odpo­wie­dział. Popa­trzył tylko na nią dziw­nie, ale zupeł­nie się tym nie prze­jęła. Chciała zostać sama. Ciało Anny Klow­czuk wła­śnie pako­wano do czar­nego worka, by odwieźć je na szcze­gó­łowe oglę­dziny do Zakładu Medy­cyny Sądo­wej w Pozna­niu. Tech­nicy też powoli koń­czyli swoją pracę. Za chwilę samo­chód miał być odho­lo­wany na par­king poli­cyjny. Flo­ren­tyna odwró­ciła się ple­cami do pro­ku­ra­tora i zamknęła oczy. Potrze­bo­wała ciszy, sku­pie­nia, odcię­cia się od tych wszyst­kich dźwię­ków, które ją ota­czały.

– Pamię­taj, że to ja wydaję pole­ce­nia, co kto ma robić. Nawet jeśli doty­czą one gril­lo­wa­nia – szep­nął jej do ucha Mączyń­ski, a ponie­waż się tego nie spo­dzie­wała, pra­wie pod­sko­czyła.

– Zni­kaj, robaczku. I nie udław się kieł­ba­ską – wyce­dziła przez zęby i zaci­snęła pię­ści.

Naprawdę go nie lubiła.

Kiedy nikt wię­cej jej nie prze­szka­dzał, wsia­dła do samo­chodu na miej­sce pasa­żerki. Oparła głowę o zagłó­wek. Jakie były ostat­nie myśli tej kobiety? Czy znała swo­jego oprawcę? Jak bar­dzo się bała? Czy wsta­jąc rano z łóżka, cokol­wiek prze­czu­wała? Flo­ren­tyna zaci­snęła powieki i pocią­gnęła nosem.

Wyczuła deli­katny zapach goź­dzi­ków i chyba pie­przu. Po chwili wydało się jej, że ten aro­mat jed­nak znik­nął, ale potem znowu zaczął do niej docie­rać. Dotknęła dłońmi kie­row­nicy. Była gorąca od pro­mieni sło­necz­nych. A jed­nak Flo­ren­ty­nie zro­biło się nagle zimno, na jej ciele poja­wiła się gęsia skórka, a koń­cówki pal­ców zesztyw­niały. Czy tak wła­śnie czuła się Anna Klow­czuk w ostat­nich minu­tach życia? I co ozna­czał róża­niec? Wzięła głę­boki oddech i spraw­dziła SMS-a od Mar­cina, który przy­słał jej adres rodzi­ców denatki. Nie lubiła infor­mo­wać bli­skich ofiary o jej śmierci, tyle że ten moment był czę­sto klu­czowy w pro­wa­dze­niu śledz­twa. Pierw­sza reak­cja. Gry­mas twa­rzy. Wyraz oczu. I zacho­wa­nie, które temu towa­rzy­szyło.

Pół godziny póź­niej sta­nęła przed matką zamor­do­wa­nej kobiety i powie­działa, co stało się z jej córką. To zawsze naj­gor­szy moment. Chwila, która pach­niała mokrą zie­mią, była prze­peł­niona jakimś nie­wia­ry­god­nym smut­kiem i krzy­kiem, trwa­ją­cym znacz­nie dłu­żej niż otwar­cie ust.

Marianna Klow­czuk osu­nęła się po ścia­nie na pod­łogę, usia­dła z bez­ład­nie roz­rzu­co­nymi nogami i kiwała się w przód i w tył, nie wyda­jąc z sie­bie żad­nego dźwięku. Jej mąż i syn stali jak ska­mie­niali, patrząc na Flo­ren­tynę i słu­cha­jąc tego, co do nich mówiła. Wyglą­dali tak, jakby nie rozu­mieli ani słowa, jakby wyro­sła mię­dzy nimi dźwię­kosz­czelna ściana, przez którą nie prze­do­sta­wało się abso­lut­nie nic.

– Jest mi ogrom­nie przy­kro – dokoń­czyła Flo­ren­tyna, nie spusz­cza­jąc z nich wzroku.

– Jak to nie żyje? – wychry­piał Andrzej Klow­czuk, a jego syn cały czas doty­kał ręką czoła, ocie­ra­jąc z niego nie­wi­dzialny pot.

– Nie­prawda – ode­zwał się w końcu.

Flo­ren­tyna odcze­kała chwilę. Efekt zamro­że­nia emo­cjo­nal­nego zda­rzał się tak naprawdę nie­mal za każ­dym razem, kiedy infor­mo­wała kogoś o śmierci bli­skiej osoby. Zresztą ona zare­ago­wała podob­nie, kiedy powie­dziano jej, że Miko­łaj nie żyje. Z jed­nej strony rozu­miała, co do niej mówiono, ale z dru­giej – i tak nie wie­rzyła w to, co usły­szała. Dopiero kiedy dotknęła jego ciała w pro­sek­to­rium, dotarło do niej, że to już koniec. I że nie wypiją ni­gdy wię­cej razem kawy.

Zaci­snęła zęby.

– Naprawdę, bar­dzo mi przy­kro – powtó­rzyła.

– O któ­rej godzi­nie? – zapy­tała nagle matka Anny Klow­czuk.

– Dokładną godzinę ustali lekarz, ale z całą pew­no­ścią zda­rzyło się to w godzi­nach poran­nych.

– Nie przy­szła na mszę – wyszep­tała kobieta. – Nie przy­szła na mszę, a prze­cież zawsze przy­cho­dziła.

– Nie zadzwo­niła pani do niej?

– Zadzwo­ni­łam, ale nie ode­brała. A potem zaczę­łam robić obiad i nie zadzwo­ni­łam wię­cej. Może nawet byłam zła? – spy­tała samą sie­bie.

– Zła? – powtó­rzyła Flo­ren­tyna.

– Że nie przy­szła na mszę. A prze­cież zawsze spo­ty­kamy się w kościele. Cho­ciaż może nie zawsze… Może nie… – Scho­wała twarz w dło­niach i znowu zaczęła się kiwać w przód i w tył.

Flo­ren­tyna nabrała powie­trza. Wie­działa, że za chwilę pad­nie naj­waż­niej­sze pyta­nie.

– To był wypa­dek, tak? – Ojciec Anny Klow­czuk popa­trzył na nią pustymi oczami. Nie pła­kał, nie miał na to siły.

– Pań­stwa córka została zamor­do­wana. Naj­praw­do­po­dob­niej udu­szona – odpo­wie­działa szybko i w ostat­niej chwili pod­trzy­mała Mariannę Klow­czuk, która wła­śnie stra­ciła przy­tom­ność.

– Niech pani już idzie – ode­zwał się brat zamor­do­wa­nej Kaje­tan. – Nie odpi­sała mi na wia­do­mość, wie pani? Spy­ta­łem ją, dla­czego nie przy­szła na mszę, ale mi nie odpi­sała. Czy już wtedy nie żyła? Trzeba zna­leźć jej komórkę. Od tego trzeba zacząć. Niech pani już idzie! – Zakrył dłońmi twarz.

Kiedy Flo­ren­tyna wró­ciła do sie­bie, usia­dła na pod­ło­dze w pokoju gościn­nym i zapa­trzyła się w różową ścianę. Naj­bar­dziej opty­mi­styczny punkt w jej miesz­ka­niu, stwo­rzony wła­śnie po to, by zba­lan­so­wać czarne myśli. To był jej pomysł i za każ­dym razem speł­niał swoje zada­nie. Coś w rodzaju odgrom­nika. Roz­ło­żyła na pod­ło­dze kartki i zaczęła robić notatki. Wyzna­czyła zebra­nie na następny dzień na godzinę ósmą. Wie­działa, że pew­nie nikt nie był tym zachwy­cony, ale to nie miało żad­nego zna­cze­nia. Ktoś wykre­ślił Annę Klow­czuk z reje­stru żywych, ktoś, kto pach­niał goź­dzi­kami i pie­przem, i być może dla­tego trzeba było zająć się tym jak naj­szyb­ciej.

Zanim ten aro­mat wypa­ruje z pamięci Flo­ren­tyny.

Tej nocy nie spała dobrze. Wstała nad ranem z dziw­nym obra­zem zako­do­wa­nym w nie­roz­bu­dzo­nej jesz­cze do końca gło­wie. Litera A. Duża, mała, śred­nia. Z zawi­ja­sem, pro­sta, krzywa, koślawa, ide­al­nie wyka­li­gra­fo­wana. A jak Anna.

* * *

Jak zwy­kle nie obyło się bez głu­pich uśmie­chów, pew­nie dla­tego, że więk­szość poli­cjan­tów ubrana była na czarno i Flo­ren­tyna wyglą­dała przy nich tak, jakby zaplą­tała się z innej bajki. Miała na sobie bla­do­ró­żową sukienkę, prze­wią­zaną w pasie czymś w rodzaju kokardy, do tego pan­to­felki w iden­tycz­nym kolo­rze i kol­czyki w kształ­cie pió­rek. Białe.

– Jeśli już każdy wystar­cza­jąco się napa­trzył na mój strój, okre­ślił go w myślach jako kre­tyń­ski i infan­tylny, to pozwól­cie, że powiem wam, co na razie wiem, i roz­dzielę zada­nia – powie­działa z miłym uśmie­chem.

Nawet się nie zmie­szali.

– Anna Klow­czuk, trzy­dzie­ści pięć lat, na wycho­wa­niu miała pię­cio­let­nią córkę, która od trzech tygo­dni prze­by­wała u swo­jego ojca w Lon­dy­nie. Za kilka dni dziecko miało wró­cić do domu. Facet zde­cy­do­wał, że w tej sytu­acji mała zostaje z nim. Wyklu­czamy go też na razie z kręgu podej­rza­nych, fak­tycz­nie sie­dzi w Lon­dy­nie, no chyba że było to zabój­stwo na zle­ce­nie. Klow­czuk była nauczy­cielką angiel­skiego w liceum. Dzi­siaj musimy usta­lić, co nastę­puje: jaka była, czy miała wro­gów, kogoś, komu się nara­ziła, jakie miała układy z rodziną, jak wyglą­dała jej sytu­acja finan­sowa i życie oso­bi­ste. Monika, chcia­ła­bym, żebyś prze­świe­tliła to ostat­nie, Mar­cin zaj­mie się spra­wami zwią­za­nymi ze szkołą i jej zna­jo­mymi z pracy, a… – zawie­siła na moment głos i spoj­rzała na rudego chło­paka z nie­bie­skimi oczami – nie pamię­tam two­jego imie­nia…

– Antek.

– Okej, a Antek ponow­nie prze­słu­cha rowe­rzy­stę, który ją zna­lazł. Facet twier­dzi, że nie zna denatki, ale zapy­ta­ła­bym go o to raz jesz­cze.

– Po co? – zdu­miał się Antek.

– Bo cza­sem pamięć szwan­kuje. Zwłasz­cza ze stra­chu – wyja­śniła ze spo­ko­jem. – Ja pojadę znowu do jej rodziny. Wczo­raj udało mi się wpraw­dzie kilka rze­czy usta­lić, ale to tylko szkic. Matkę denatki zabrało pogo­to­wie, a ojciec i brat nie chcieli wię­cej roz­ma­wiać. Powie­dzia­łam, że wrócę dzi­siaj. Cze­kam na osta­teczne potwier­dze­nie przy­czyny zgonu i wia­do­mo­ści od tech­ni­ków. Musimy stwo­rzyć mapę ludzi, któ­rzy byli powią­zani z Anną Klow­czuk i mieli choćby naj­mniej­szy powód, żeby się jej pozbyć. Bie­rzemy pod uwagę wszystko. Kłót­nię, zazdrość, nie­roz­wią­zane kon­flikty, nawet rodzi­ców dzieci, które miały gor­sze oceny. Wszystko może być wska­zówką.

– A jeśli to była przy­pad­kowa śmierć? – spy­tała Monika.

Flo­ren­tyna smutno się uśmiech­nęła.

– Tego ni­gdy nie wyklu­czam, cho­ciaż w tym wypadku wydaje mi się to mało praw­do­po­dobne. Za dużo sta­rań. A do tego jesz­cze ten róża­niec. A, wła­śnie – przy­po­mniała sobie i ski­nęła głową w stronę Antka. – To rów­nież zada­nie dla cie­bie. Ustal, do kogo nale­żał i gdzie można taki kupić. To wszystko. Zain­te­re­so­wa­nym chcia­ła­bym prze­ka­zać, że w domu mam różową szczo­teczkę do zębów – uśmiech­nęła się sze­roko i podzię­ko­wała za spo­tka­nie.

Nalała zim­nej wody do szklanki i wypiła ją nie­mal jed­nym hau­stem. Koń­cówka upal­nego sierp­nia wszyst­kim dawała się we znaki. Flo­ren­tyna naj­chęt­niej wró­ci­łaby do sie­bie i wyką­pała się w wan­nie peł­nej chłod­nej wody. Sukienka już teraz kle­iła jej się do ple­ców, a była dopiero godzina ósma dwa­dzie­ścia. Chwy­ciła torebkę i klu­czyki do samo­chodu i wyszła z pokoju. Wanna może pocze­kać. Sprawa Anny Klow­czuk nie.

ROZDZIAŁ 2

ROZ­DZIAŁ

2

Pod pło­tem przy domu rodzi­ców denatki leżały wią­zanki kwia­tów. Naj­wię­cej było róż, fre­zji i mie­czy­ków, ale Flo­ren­tyna dostrze­gła też polne bukiety. Pode­szła do furtki i zadzwo­niła. Drzwi otwo­rzył jej brat zamor­do­wa­nej Kaje­tan. Miał pod­krą­żone oczy i spierzch­nięte usta. Wyglą­dał na kogoś, kto tej nocy nie zmru­żył oka. Do kogo dotarła prze­raź­liwa prawda, z którą już nic nie można było zro­bić.

– To pani – rzekł bez­na­mięt­nym tonem.

Flo­ren­tyna ski­nęła głową i weszła do środka.

W domu pach­niało kotle­tami mie­lo­nymi, które Marianna Klow­czuk wła­śnie sma­żyła. Po twa­rzy spły­wały jej strugi potu, w kuchni było duszno i wszę­dzie uno­sił się zapach tłusz­czu. Na tale­rzu leżała już góra kotle­tów, ale kobieta naj­wy­raź­niej nie zamie­rzała prze­stać robić kolej­nych.

– Ulu­bione Anusi. Ulu­bione – powie­działa na widok poli­cjantki. – A obiad musi być bez względu na wszystko.

Flo­ren­tyna prze­łknęła ślinę. Za każ­dym razem, kiedy minęły już szok i nie­do­wie­rza­nie, reak­cje na wia­do­mość o śmierci były inne. Nie­któ­rzy mil­czeli, inni rzu­cali się w wir porząd­ków, jesz­cze inni pró­bo­wali przy­po­mnieć sobie naj­drob­niej­sze szcze­góły z życia zmar­łej osoby. Do dzi­siaj pamięta star­szego pana, który na wieść o śmierci żony następ­nego dnia poje­chał do sklepu i kupił jej ulu­bione per­fumy. I już ni­gdy się z nimi nie roz­sta­wał. Matka Anny Klow­czuk nato­miast sma­żyła ulu­bione kotlety córki. For­mo­wała je wpraw­nymi ruchami w dło­niach, obta­czała w bułce tar­tej, a potem kła­dła na patelni. Jeden, dwa, dzie­sięć, dwa­dzie­ścia, a może nawet wię­cej.

– Zje pani? – spy­tała Flo­ren­tynę, ale ta pokrę­ciła prze­cząco głową. Nie czuła głodu, a ten zapach tylko ją draż­nił.

– Muszę z panią poroz­ma­wiać – powie­działa spo­koj­nie, sta­ra­jąc się nie oddy­chać przez nos.

– Tak, tak, tak, oczy­wi­ście, tak. Będę sma­żyć dalej, a pani niech pyta. – Kobieta otarła spo­cone czoło i poło­żyła na patel­nię kolejną por­cję mięsa. Aro­mat skwier­czą­cego tłusz­czu był nie­mal nie do wytrzy­ma­nia w tym upale. Flo­ren­tyna popro­siła o szklankę wody.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki