Pinezka. Historie z granicy polsko-białoruskiej - Urszula Glensk - ebook

Pinezka. Historie z granicy polsko-białoruskiej ebook

Urszula Glensk

5,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Urszula Glensk wyjechała na granicę polsko-białoruską jesienią 2021 roku i do jesieni 2022 obserwowała początek kryzysu – to, jak stopniowo narastało napięcie wokół migrantów, jak na obcych reagowali miejscowi, a jak państwo. Z rozmów z mieszkańcami Podlasia, relacji wolontariuszy i uchodźców stworzyła wielowymiarową opowieść: o braku pomysłu na rozwiązanie problemu, o utracie zaufania do władzy, o motywacjach do niesienia pomocy, o agresji i przemocy funkcjonariuszy Straży Granicznej. Pinezka to kronikarski zapis wydarzeń i refleksji, choć groza panująca w tym czasie na granicy wielokrotnie wykraczała poza słowa.

Książki powstają z wyobraźni, z literatury lub z życia. „Pinezka” należy do tych ostatnich – powstała z nagich faktów. Z obserwowania katastrofy humanitarnej na pograniczu polsko-białoruskim, gdy pojawiły się pierwsze informacje, że w lesie umierają ludzie. Chodziłam, oglądałam, słuchałam, notowałam i czułam, że nie rozumiem tego, co się wydarza wokół w pięknej, dzikiej, mroźnej puszczy. Dlaczego jedni zamarzają, a inni odwracają oczy? Jedni rzucają wszystko i próbują ratować „obcych”, a inni zwierają szeregi i karnie wykonują rozkazy? Starałam się w tej książce oddać głos uczestnikom podlaskiej katastrofy. Opowiadają o swoich racjach, doświadczeniach i cierpieniach.

Filozof Benjamin Barber mówił, że gdy jesteśmy na przyjęciu i do sadzawki wpada dziecko, wówczas nikt nie patrzy na swoje nowe lakierki za sto dolarów, tylko wszyscy rzucają się na pomoc. Jednak jeśli nie widzimy tonącego, nasze sto dolarów okazuje się ważniejsze. Czy ten model reakcji społecznej sprawdził się na Podlasiu? Nie wszyscy gapili się na lakierki.

Autorka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 394

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Ola Szpocińska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Agnieszka Sadowska / Agencja Wyborcza.pl

Copyright © by Urszula Glensk, 2024

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Ewa Charitonow

Recenzja naukowa dr hab. Dariusz Nowacki, prof. UŚ

Korekta Karolina Górniak-Prasnal / d2d.pl, Katarzyna Juszyńska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Dofinansowano ze środków funduszu na rzecz badań naukowych i komercjalizacji ich wyników Uniwersytetu Wrocławskiego.

Publikacja wspófinansowana przez Wydział Komunikacji Społecznej i Mediów Uniwersytetu Wrocławskiego

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-034-0

Jesteśmy zbyt blisko i zbyt daleko faktów i ich rozpaczliwie zawiłych kontekstów

George Steiner

Wszystkie zdarzenia opisane w tej książce są prawdziwe. Byłam ich świadkiem lub uczestnikiem od jesieni 2021 do wiosny 2022 roku. Odwołuję się do relacji mieszkańców Podlasia i wolontariuszy, a także migrantów i uchodźców. Cytuję ich opowieści. Niektóre powszechnie znane zdarzenia relacjonuję na podstawie źródeł pisanych i dokumentów wizualnych oraz uzupełniam wypowiedziami osób bezpośrednio obserwujących przebieg wypadków.

Bohaterowie Pinezki tworzą portret zbiorowy, a ich słowa układają się w wielogłos. W relacji pojawiają się nazwiska i świadectwa różnych osób, jednak najważniejsze są postawy, które reprezentowały, uczestnicząc w dramacie na granicy polsko-białoruskiej. Część bohaterów zdecydowała się na ujawnienie swojej tożsamości, innych świadków musiałam zanonimizować.

Groza panująca w tym czasie na pograniczu była nie do opisania, wykraczała ponad słowa.

Ludzie stamtąd

Adam, student z Etiopii, ofiara czystek etnicznych w Tigraju, opowiedział mi swoją historię w etiosemickim języku amharskim. Chwilę przed wyjazdem z Wrocławia, gdzie ukrywał się przez kilka dni.

„Nie wiem, od czego zacząć… Przetrwanie w lesie było naprawdę bardzo trudne. Mogłem się spodziewać, że nie będzie łatwe, ale nikt nie może sobie wyobrazić, jak jest straszne. Przyszliśmy tutaj, bo w naszym kraju jest wojna. Niełatwo wydostać się z Etiopii. Z powodów etnicznych, jako Tigrajczycy, jesteśmy więzieni, prześladowani i zabijani.

Najpierw przyjechałem do Moskwy z wizą studencką, potem pojechałem do Jakucka [północno-wschodnia Syberia – przyp. U.G.], ale znowu wróciłem do Moskwy, a następnie nielegalnie przeszedłem z kolegami do Białorusi. Mieliśmy do pokonania wiele przeszkód. Ze stolicy Białorusi, Mińska, do Brześcia dojechaliśmy w siedem osób, sześć z Tigraju i jedna z Syrii. Wszyscy dotarliśmy do granicy, ale rozłączyliśmy się. Ja z Yaredem szliśmy razem. Słyszeliśmy, że czterem Etiopczykom i jednemu Syryjczykowi udało się wydostać z lasu. Cieszyliśmy się, że im się udało, ale dla nas cierpienie się nie skończyło.

Gdy w Polsce złapali nas strażnicy, byliśmy naprawdę ranni i pokaleczeni, a żołnierze naśmiewali się z nas, obrażali i bili. Zniszczyli nam telefony, nie mieliśmy GPS-a, nie mieliśmy niczego. Żołnierze wypchnęli nas z powrotem do Białorusi.

Strażnicy białoruscy wzięli nas do innej części lasu, gdzie tkwiliśmy kolejny dzień bez jedzenia i bez wody. Byłem strasznie słaby, bo długo nic nie jadłem. Moi koledzy byli bardziej wytrzymali ode mnie, ale ja czułem się bardzo chory, a żołnierze bili nas i chcieli znowu wypchnąć za granicę. Zaczęliśmy iść na północ, w kierunku Litwy. Jedliśmy owoce, które smakowały jak kwaśne jabłka. Odrzucało mnie od nich, ale musiałem coś jeść podczas długiej drogi. Przypadkowo spotkaliśmy białoruskiego wojskowego, chyba dowódcę. Rozmawialiśmy z nim o naszej sytuacji i on pomógł nam wrócić do Brześcia.

Spotkaliśmy jednego człowieka w Brześciu, który też chciał nam pomóc dostać się do innego miasta. Było mu nas żal i poszedł z nami kupić bilet w kasie na dworcu. Pani w kasie nie chciała nam sprzedać biletu, bo jesteśmy czarni, ale dała każdemu z nas po dwadzieścia rubli[1]. To waluta białoruska. Poczekaliśmy, aż pani skończy swoją zmianę. Zastąpiła ją inna pani i ona sprzedała nam bilety, niech ją Bóg błogosławi. Wróciliśmy do Mińska. Po kilku dniach znów wróciliśmy do lasu i znów przekroczyliśmy granicę.

Kiedy jesteś w lesie, to jeden dzień idziesz bez spania, a potem odpoczywasz przez kolejny dzień. Jak byliśmy drugi raz w polskim lesie, było tam dużo ludzi z Maroka, Tunezji, Iraku, Egiptu, Jemenu. Niektórzy mogli zapłacić za transport, ale my nie mieliśmy pieniędzy.

Chcę przekazać przesłanie ludziom, którzy planują przyjechać tak jak my, żeby nie próbowali tej drogi, bo ona jest śmiertelnie niebezpieczna. Nie ryzykujcie! Jeżeli chcecie spróbować, to pamiętajcie, że wasze życie będzie w prawdziwym zagrożeniu.

Odradzam tę podróż. W lesie wszystko okazało się niewyobrażalnie trudne. Jestem bardzo wdzięczny humanitarianom, którzy nam pomogli. Dziękuję raz jeszcze”[2].

Bali się

„Tak, wiozłem uchodźców.

Nie miałem strachu o siebie, bo mam przekonanie, że to jest zupełnie legalne i mam prawo podwozić, kogo mi się podoba. Wiedziałem, że jak zostaniemy zatrzymani, to wyrzucą ich z powrotem do Białorusi. Na zakręcie wpadłem na checkpoint, tuż przed Bielskiem Podlaskim. Nie widziałem, że tam stoi policja, była ciemna noc. Jeden samochód jechał przede mną i wyglądało na to, że stanął na skrzyżowaniu. Zatrzymałem się. I widzę trzech policjantów idących w moim kierunku. Nie miałem czasu na myślenie, dałem kierunkowskaz i zawinąłem w lewo, w polną drogę. W lusterku tylko zobaczyłem, jak oni biegną do suki i jak ta suka nawraca. Miałem chwilę przewagi. Grzałem sto czterdzieści kilometrów polną drogą przez las, niewiele widząc do przodu. W głowie wyświetlały mi się te wszystkie historie o przemytnikach, którzy nie zatrzymali się na checkpointach, a potem się rozbili.

Wiedziałem, że jadą za mną, ale nie włączyli sygnału, nie wrzucili »bomb«. W którymś momencie ich zgubiłem, nie widziałem już w lusterkach świateł. Pamiętam, że z tej szutrowej drogi zjechałem w prawo, na jakąś wąską, asfaltową. Prosiłem przyjaciółkę, która siedziała obok, żeby poszukała polnej drogi, gdzie mógłbym się schować. Zanim ona coś znalazła, zobaczyłem ślady po ciągniku i skręciłem. Niestety, okazało się, że tam nie ma drogi. Jechałem trochę polem, potem skręciłem za zagajnik i stanąłem przy małej rzeczce. Drzewa odgradzały nas od głównej drogi. Zgasiłem silnik. Z bagażnika szybko wyciągnąłem taśmę klejącą i pozaklejałem nią wszystko, co świeciło się w samochodzie. No i czekaliśmy.

Po polu obok jeździł jakiś duży pojazd bez świateł. Nie wiedzieliśmy, czy to ciągnik, czy wóz wojskowy, było całkiem ciemno. Padał deszcz i zastanawiałem się, czy tych ludzi wyrzucać z samochodu, żeby się schowali w lesie, czy zostać w aucie i liczyć, że nas nikt nie znajdzie. Siedzieliśmy tak ponad trzy godziny. W końcu złapaliśmy kontakt z kolegą. Po kolejnej godzinie po nas przyjechał. Samochód zapadał się w błoto. Potem auta nie udało się już wyciągnąć, zostawiłem je tam, w polu.

Mój stary ford stał w błocie przez dwa miesiące, zapadł się do połowy. Nie mogliśmy go wyciągnąć; pięć albo sześć razy próbowaliśmy. Potrzebny był ciągnik, ale żaden z chłopów nie chciał nam pomóc. Bali się”.

Historię o gubieniu policyjnego pościgu opowiedział mi w styczniu 2022 roku młody warszawianin wyglądający na wydelikaconego mieszczucha po dobrej edukacji. Rozmawialiśmy w Hajnówce. Fryc, ubrany w stylu Jamesa Deana, przypominał amanta, a nie kogoś, kto próbuje zgubić policyjny pościg. Jego relacja z ucieczki przed radiowozem brzmiała jak scena filmowa, a nie jak realne zdarzenie z przygranicznego lasu, akt rozpaczy i brawury powodowany strachem o los obcych ludzi. Działał spontanicznie, nie miał żadnego wsparcia, drugi raz postąpiłby tak samo. „Oni ledwo trzymali się na nogach – zamyśla się Fryc. – Byli tak wyczerpani, że w lesie nie przetrwaliby kolejnej nocy”.

„Gleba!”

O leżeniu w lesie twarzą do ziemi, o mężczyznach w wojskowych uniformach z wycelowaną bronią zupełnie spokojnie opowiadała mi mieszkanka Podlasia, nauczycielka. Relacjonowała opatulona w koc.

– Dostaliśmy o pierwszej w nocy informację, że tutaj niedaleko w lesie są ludzie. Siedzieli w terenie bagiennym, pięciu Syryjczyków. Wolontariusze w tym czasie powyjeżdżali, więc nie było komu iść. Ze znajomym spakowaliśmy plecaki i poszliśmy do nich. Szłam z termowizją, niosłam jeden duży plecak, a on niósł jeden wielki i dwa małe. Szliśmy po kostki w wodzie przez dwie godziny z tymi plecakami, było ciężko.

W tym czasie wojsko wchodziło w głąb lasu pieszo. Wiedzieliśmy, że możemy ściągnąć ogon.

Trudno było znaleźć tych Syryjczyków. Dotarliśmy do nich o piątej rano. Oni nas zobaczyli, jak byliśmy już bardzo blisko. Miałam czołówkę z czerwonym światłem. Zamachali do nas komórką. Dlatego ich zobaczyliśmy. W lesie czasem coś widać, czasem nie. Jeden mówił po angielsku. Chcieliśmy od razu wracać, ale oni prosili: „Zostańcie z nami chwilę, nie idźcie tak szybko, porozmawiajcie z nami”. To była jedyna grupa, która chciała pobyć trochę razem, porozmawiać. Widać było, że potrzeba im innych ludzi, bliskości. Mówili, że są chrześcijanami. Spędziliśmy z nimi chyba godzinę, żartowaliśmy, że mają prywatną restaurację w lesie. No i wracaliśmy, z pustymi plecakami. Szybko, w pół godziny, nawet nie potrzebowaliśmy żadnego światła, bo już się trochę rozjaśniało. Zastanawialiśmy się, czy iść asfaltem, ale baliśmy się, że wojsko nas zobaczy. Znajomy powiedział: „Wyjdę na drogę i zobaczę, czy tam kogoś nie widać”, a ja chciałam wtedy włączyć termowizję, sprawdzić, czy nikogo nie ma, ale już nie zdążyłam, bo usłyszałam krzyki. Myślę: „No dobra, to idę za nim”. Wyszłam na drogę, a faceci w mundurach, już z wycelowaną bronią, krzyczą: „Na ziemię, twarzą do ziemi, gleba, nogi szeroko, ręce szeroko!”. Jak stałam, tak padłam na tę ziemię i leżałam. Bardzo się zdziwili, jak usłyszeli, że jesteśmy Polakami. Myśleli, że jesteśmy uchodźcami. Ale to nic nie zmieniło. Kazali nam leżeć. Zaczęli dzwonić. Część z nich ruszyła do przeszukiwania terenu.

W końcu przyjechał ich przełożony i pozwolił nam uklęknąć. Musieliśmy wypakować wszystko z plecaków, zadawali nam pytania i nagrywali komórką: „Co tu robicie?”, „Gdzie byliście?”. Zmusili nas do pokazania telefonów i SMS-ów, chociaż nie mogą tego robić. W ostatnich połączeniach miałam mamę i tego znajomego, więc im to dużo nie mówiło. Jak kazali odpalić komórkę, to usunęłam komunikator, którym się posługujemy, i oni to zobaczyli. Bałam się, żeby nie znaleźli Syryjczyków, więc robiłam wszystko, żeby skupić na sobie uwagę. Trzęsłam portkami. Ktoś zaczął krzyczeć: „Idziemy szukać ludzi, na pewno tu są!”. Zrobili mi rewizję osobistą, przeszukiwała mnie kobieta. Nie wiem, czy to było wojsko, czy terytorialsi. Nie przedstawili się.

Po godzinie przyjechała Straż Graniczna. Sprawdzili nas jeszcze raz i powiedzieli: „Możecie iść”. Zapytałam strażnika: „Przepraszam, dlaczego nas w taki sposób zatrzymano? Czy my jesteśmy w strefie?”. A on: „To nie jest strefa”. „Więc dlaczego?” „Chyba z ciekawości”.

Tyle tłumaczenia. Leżałam godzinę na glebie, potem klęczałam, jak przestępca. Wróciłam do domu o dziewiątej, wypiłam kawę, wzięłam prysznic i poszłam do pracy. Czułam się tak, jakby ktoś przeniósł mnie z jednego filmu do drugiego. W szkole normalne życie, śmiech, praca, a w lesie leżenie twarzą do ziemi. I co jest normalne?

– Zimno było tego dnia?

– Wiesz, że nie pamiętam? Widać było, że tym Syryjczykom jest zimno. Martwiłam się o nich, ale o dwunastej dostałam informację, że tam jeszcze ciągle są, nie znaleźli ich.

Kryzys humanitarny na granicy z Białorusią doprowadził do zdarzeń, które wcześniej byłyby trudne do wyobrażenia. Dlaczego osoba ceniona w swoim środowisku chodzi w nocy z kamerą termowizyjną po puszczy? Nie boi się dzikich zwierząt ani zdradliwych bagien czy jeżynowych zarośli, ale boi się patroli służb mundurowych, bo spotkanie ze strażnikami kończy się – zgodnie z wcześniejszymi obawami – leżeniem pod bronią, unieruchomieniem, przetrzymywaniem, strachem. A potem puszczeniem wolno, jak gdyby nigdy nic się nie stało.

Dlaczego tacy ludzie jak Fryc porzucili wszystkie swoje obowiązki i jesienią 2021 roku pojechali na Podlasie? Dlaczego rozsądny człowiek nie wahał się uciekać przed policyjnym patrolem, mimo że jego głowa wcale nie była zmącona alkoholem? Dlaczego ryzykował brawurową jazdę przez las, a radiowóz policyjny nie był w stanie dogonić starego forda? Surrealistyczna scena, bo w demokratycznym państwie prawa nikt normalny i praworządny nie ucieka przed policją.

Fundamentalne pytanie tej książki, stanowiącej dokumentalny zapis tego, co wydarzyło się na Podlasiu, brzmi jeszcze inaczej: dlaczego tej feralnej zimy wyziębieni, wycieńczeni i spanikowani ludzie ukrywali się w lesie przed polskimi służbami? Jak to było możliwe, że z wychłodzenia, braku wsparcia i w wyniku instytucjonalnej przemocy zmarło kilkadziesiąt osób, najczęściej młodych, dwudziestoparoletnich, wcześniej zdrowych i silnych? Do listopada 2023 roku na pograniczu polsko-białoruskim, po obu stronach linii granicznej ujawniono odnalezienie pięćdziesięciu pięciu zmarłych migrantów, po stronie polskiej czterdziestu jeden, po białoruskiej czternastu. To tyle osób, ile mieszczą dwie szkolne klasy. Stu osiemdziesięciu migrantów uważa się za zaginionych.

Te liczby to zaledwie wierzchołek góry nieszczęść.

Zima

Mieszkańcy dużych miast nie są przyzwyczajeni do ciemności, jakie panują na słabo zaludnionym terenie w przygranicznych gminach Podlasia. Kilometrami ciągną się tu lasy i pola. Puszcze: Białowieska i Knyszyńska, są całkowicie dzikimi, prastarymi kompleksami leśnymi, które przypominają posępne ilustracje do baśni braci Grimm. Wychodząc z przyleśnego gospodarstwa w okolicy Michałowa, można iść przed siebie czterdzieści kilometrów w zupełnej głuszy i dziczy i nie trafić na jakiekolwiek zabudowania. Nawet nieznaczne oddalenie się w nocy od domu powoduje, że wokół nie widać żadnego światła. Jeśli niebo jest zachmurzone, panuje całkowita ciemność. Łatwiej usłyszeć szczekającego psa, niż zobaczyć latarnię uliczną lub jej odblask.

– Weź ze sobą latarkę, bo u nas potrafi być całkiem ciemno – podpowiadała mi Kasia Leszczyńska, związana z Podlasiem tłumaczka i pisarka, która udostępniła mi mansardę w sielankowym Dworku Rousseau w Świnorojach. Dopóki nie zgasiłam świateł samochodu, nie myślałam o ciemności jak o czymś, co wzmaga uczucie zimna i niepewności, choć taka reakcja jest opisywana chociażby w kontekście nurkowania, kiedy schodzenie w głąb zimnych i ciemnych wód naraża na ekstremalne odczucia. Ciemność zmienia psychikę. W mieście zawsze jest jaśniej, nawet w ustronnych i nieoświetlonych miejscach.

Przeświadczenie obieżyświatów podpowiada, że aby naprawdę poznać jakiś kraj, trzeba spędzić w nim wszystkie cztery pory roku. W istocie letnia podróż po okolicach Hajnówki nie pozwala na wyobrażenie sobie aury panującej tu w zimowych miesiącach. W połowie grudnia słońce wschodzi dopiero o wpół do ósmej, a zachodzi kilka minut po piętnastej. Jasny dzień jest krótszy od dniówki pracownika. Przymiotnik „jasny” nie jest do końca precyzyjny; pod koniec 2021 roku niebo w ciągu dnia miało najczęściej ołowiany kolor. Było ponuro, ciemno lub ciemnawo, a w niektóre dni wszystko spowijała mgła, jak gdyby ktoś rozsypał w powietrzu szary pył. Pola i lasy albo skuwał lód, albo zmieniały się w błyszczące błoto.

Wilgoć wzmagała jeszcze poczucie chłodu. Wszystko wydawało się odrętwiałe z zimna. Wsie robiły wrażenie wyludnionych – nikogo nie było widać, nikt nie chodził po chodnikach, nikt nie czekał na przystankach autobusowych.

Lekarz Tomasz Musiuk, od zawsze mieszkający w tym rejonie, tak opisuje lokalny pejzaż:

– Wsie są pozamykane, tam ani asfaltu, ani ludzi nie ma. Ludzi jest mało, a jak się tylko ciemno robi, to się zamykają. Nie tylko w czasach kryzysu migracyjnego, ale w normalnych czasach też.

Tylko na parkingach przed dużymi sklepami stały samochody. Mieszkańcy robili zakupy. W kolejce przy kasie kobieta w bluzie z wyszytym cekinami słowem Love rozmawiała przez telefon i opowiadała komuś:

– Wszystko dobrze, wszystko w porządku. Tylko czarni siedzą w lasach. Wczoraj podchodzili pod dom, kilku było… No nic, przyjechała straż, zapakowali ich.

Obok nudziło się dziecko i na legginsach w panterkę stojącej obok matki wyznaczało trasy plastikowym samochodzikiem.

Na początku listopada przy każdej wiosce stanęły rozświetlone punkty kontroli policyjnej, nazywane checkpointami. Anglojęzyczna nazwa, kojarzona z najsłynniejszym Checkpoint Charlie, dzielącym Berlin w czasach zimnej wojny, szybko i powszechnie przyjęła się na Podlasiu.

Ciemnoniebieskie koguty radiowozów i świecące na czerwono pałki wskazywały, że kierowca musi się zatrzymać. Niektóre lotne posterunki kontrolne zostały zakamuflowane, nie miały świateł, z daleka widać było tylko żarzący się w koksowniku opał. Stalowe ruszty przypominały te, które pojawiły się na ulicach polskich miast w stanie wojennym, tyle że piecyki rozstawione czterdzieści lat później były masywniejsze, staranniej wykonane i całkiem nowe. W okolicy Narewki, Hajnówki, Krynek na pięć mijanych samochodów cztery należały do służb.

Jedna z tutejszych kobiet widzi te proporcje inaczej.

– Jadę dziesięć kilometrów do Sokółki i widzę dziesięć samochodów wojskowych i jeden zwykły, cywilny.

Ciemnooliwkowe ciężarówki, radiowozy, pojazdy specjalne z wystającymi armatkami jeździły pojedynczo lub w kolumnach. Strefa militarna.

Zwykłe życie zostało sparaliżowane. Nawet w zagrodach dla zwierząt wszystko toczyło się inaczej niż zwykle.

Iwona, mieszkanka Narewki, ma niewielką hodowlę osłów. W październiku 2021 roku jej stajnia znajduje się w strefie zamkniętej, w kilkukilometrowym obszarze wzdłuż granicy, gdzie nie można swobodnie wjechać. Właścicielka zwierząt musi pojawić się w stajni dwa razy dziennie i za każdym razem jest kontrolowana na checkpoincie. W normalnych czasach osiołki były atrakcją turystyczną, teraz są niepotrzebne, stały się zmartwieniem.

Kto widział?

Jeden z oficjalnych komunikatów Straży Granicznej o przekroczeniu granicy w rejonie Siemiatycz przez migrantów z Bliskiego Wschodu został opublikowany jesienią 2019 roku. Prawie dwa lata przed wybuchem kryzysu. Informację o przejściu pięciu Irakijczyków polskie służby otrzymały od pograniczników białoruskich. Mężczyzn odszukano, przesłuchano ich w Mielniku. Rzeczniczka Straży Granicznej Katarzyna Zdanowicz zapowiedziała: „Obywatele Iraku, według obowiązujących procedur, zostaną przekazani stronie białoruskiej”[3]. Mężczyźni nie zostali potajemnie wyrzuceni na odludziu, ale oficjalnie przekazani strażnikom po drugiej stronie. Proceder tajnego pushbacku miał się rozpocząć dopiero za kilkanaście miesięcy. W czasie, gdy publikowano powiadomienie o schwytaniu Irakijczyków, komunikatami Straży Granicznej interesowało się niewielu ludzi.

Mieszkańcy Podlasia niezwiązani ze służbami ochrony granicy zauważali nietypowe sytuacje wiosną 2021 roku. Leśnik, który pracuje na obszarze przylegającym do granicy, zarzeka się, że nic nie powie do dyktafonu. Jednak kiedy siadamy przy okrągłym stole w jego domu, chętnie opowiada.

– Zaczęło się już wiosną. W czasie roboty widzieliśmy, jak ludzie się przemykają. Pracownicy pytali, co robimy, ale mówiłem im, żeby nie zwracali uwagi. Ludzie idą, my pracujemy, nie wchodzimy sobie w drogę.

Za oknem zadbanej leśniczówki pojawia się żubr. Przed domem skubie trawę ukrytą pod cienką warstwą śniegu. Wszyscy domownicy znają tego brunatnego wielkiego gościa.

– Przychodzi zawsze ten sam – dodaje leśnik. – Niech się naje, zima jeszcze się na dobre nie zaczęła.

Spostrzeżenia, że migranci pojawili się znacznie wcześniej, niż ogłosiły to służby państwowe, potwierdzają kolejni rozmówcy mieszkający na Podlasiu. Kilku z nich twierdzi, że przejścia zaczęły się wiosną. Straż Graniczna nie nagłaśniała pojawienia się większej liczby zatrzymanych, nie było doniesień medialnych. Początkowo ludzi tych wywożono do ośrodków dla uchodźców albo cofano do granicy i przekazywano bezpośrednio funkcjonariuszom białoruskim, tak jak działo się wcześniej, od momentu wejścia Polski do strefy Schengen. Strażnicy od wschodniej strony, przejmujący migranta, mówili: Welcome to hell, witaj w piekle.

Wiosną 2021 roku komendant Straży Granicznej w Mielniku zwrócił się do służb miejskich w Siemiatyczach o udostępnienie zapisu z monitoringu. Był to znak, że dzieje się coś, co straż próbuje rozpoznać i kontrolować. W tym samym czasie w białostockich knajpach wokół rynku Kościuszki pojawili się nowi, charakterystyczni klienci.

– W barach widziani byli przemytnicy. Kulturowo inni, z dużą kasą. Byli kilka dni i znikali – relacjonuje mieszkanka Białegostoku Magda Godlewska-Siwerska.

Późną wiosną jeden z Czeczenów mieszkających w Białymstoku został poproszony o przewiezienie kogoś z Augustowa. Nie był przemytnikiem, ale uległ pokusie szybkiego zarobku i dał się wciągnąć. Wkrótce trafił do aresztu, a później dostał trzy lata w zawieszeniu.

Wiosną szlak się rozkręcał.

Mieszkańcy nadgranicznych wiosek różnie zapamiętali pierwsze sygnały związane z obecnością migrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki. Z perspektywy późniejszego doświadczenia odtwarzają zdarzenia sprzed paru miesięcy: a to widzieli kogoś o innej karnacji, kto szedł skrajem wsi albo siedział na przystanku, a to ktoś jechał autobusem. Świadomość, kim byli mijani ludzie, nadeszła jednak znacznie później. W okolicach Puszczy Białowieskiej tutejsi są przyzwyczajeni do turystów z różnych stron świata i nikogo nie dziwi obecność osób o innym kolorze skóry. Obcokrajowiec to ktoś, kto przyjechał podziwiać las i żubry.

– Do połowy września tu była autostrada – mówi Agnieszka. – Latem zawsze był najazd turystów różnych narodowości, więc tak lokalnie wcale nie połapaliśmy się szybko, że to fala migracyjna. Na początku nie było żadnej policji. Kto by pomyślał, że później to się zmieni w polowanie na tych ludzi? Wtedy po prostu czekali na transport, nie bali się, nie było widać w ich oczach strachu. Wychodzili na drogi, czekali na poboczach, poruszali się po głównych traktach puszczy.

Pojawiali się na przystankach autobusowych na trasie Hajnówka–Białystok i jechali dalej, w swoją stronę.

Początkowo migranci nie bali się wychodzić z lasu na ulice. Kasia Zabłocka, mieszkanka niewielkiej przygranicznej wioski, zapamiętała sytuację z lata 2021 roku:

– Jadę i widzę: idzie para trzymająca się za ręce. Mijam ich, a w lusterku widać, że mają założone maseczki. To mi dało do myślenia, bo kto w takiej okolicy szedłby w maseczce? Musieli przejść pierwszy raz i byli zupełnie nieświadomi. Nie miałam w samochodzie żadnego pakietu [paczka pomocowa dla uchodźców – przyp. U.G.]. Nic, chociaż cały czas je wożę i noszę. Miałam mleko od sąsiadki i jajka. I pytam, czy czegoś chcą, a oni patrzą na mnie, tacy zdziwieni. Ja mówię: „Może chcecie pieniądze?” (których zresztą przy sobie nie miałam). I ta dziewczyna pyta, dlaczego chcę im pomóc. Udawali, że są turystami, że sobie spacerują i każdy tak może. Trzymali się za ręce, tacy młodzi, szczęśliwi, chłopak i dziewczyna. Ostrzegłam ich, że za zakrętem, za sto metrów wejdą prosto na posterunek. Powiedziałam, żeby skręcili z powrotem w las. Oni byli w ogóle nieświadomi. Młodzi, uśmiechnięci ludzie. Zostali oszukani. Mieli udawać turystów, iść do Sokółki, a szli prosto na posterunek. Mam nadzieję, że skręcili w las.

Migranci uświadamiali sobie swoją sytuację stopniowo, zwykle już na skraju puszczy. Mieszkanka Podlasia Katarzyna Wappa, która jako jedna z pierwszych zaczęła pomagać ludziom w lesie, relacjonuje:

– Do momentu podróży do Mińska oni wszyscy myślą, że to są wakacje. Jak oni się cieszą, pierwszy raz lecą samolotem. Jakie mają zdjęcia! Pokazywali mi. Spotykają innych ludzi, robią sobie selfie, chodzą po Mińsku, fotografują się na tle białoruskich kiczowatych domów. Te domy wydają się uciekinierom z Iraku czy Syrii bogate. W Mińsku jest dobra atmosfera. A potem wsiadają w samochód. I ten samochód wiezie ich kilka godzin, i zostawia na granicy lasu. I wtedy słyszą: „Dalej musicie już iść sami”. I wpadają na te druty, i nie mogą już nie iść, choćby chcieli zawrócić. Mustafa mówił mi, że miał tego dość, że nie chciał, nie miał sił, ale pogranicznicy białoruscy cały czas krzyczeli: Go to Poland, go to Poland! Nie mogą zawrócić, słyszą: „Nie możesz zawrócić, musisz iść do Polski, to jest jedyna droga”. W Białorusi są bici. W Hajnówce w szpitalu była dziewczyna z obrażeniami brzucha od pobicia. Inny chłopak opowiadał, że rażono go paralizatorem. Widziałam ludzi, którzy mieli na rękach i na nogach pogaszone papierosy.

W wielu relacjach powtarza się przekonanie, że początkowo migranci nie zdają sobie sprawy z zagrożenia.

– Koleżanka ze wsi Jurowlany opowiadała – przypomina sobie Kasia Zabłocka – że pierwsza grupa, którą spotkała, była radosna, szczęśliwa i zadowolona, podczas gdy ona już miała świadomość, co się tu dzieje. Zdążyła im tylko zaparzyć kawę, a oni usiedli na podwórzu, na takich sofach porozstawianych pod stodołami, i w tym momencie przyjechała straż i ich zabrała.

Na Podlasiu szczególnie popularne jest imię Katarzyna. Imię carycy. Inna wolontariuszka, też Kasia, wspomina:

– Poszłam kiedyś z dzieciakami na wycieczkę do lasu i spotkałam migrantów, ale w ogóle nie zaczaiłam, że to są migranci. Mógł być sierpień. Zapytali się, gdzie jest droga do miasta, więc im pokazałam ręką. Myślałam, że to turyści z Białowieży. Nie byli źle ubrani ani nie mieli jakichś tobołków, żeby można było po ich wyglądzie pokapować się, że przeszli bardzo długą drogę. Rodzina z dwójką dzieci. Wyglądali, jakby po prostu chcieli oglądać żubry na polanie.

Kasia dodaje, że w lecie, pochłonięta pracą, nie śledziła doniesień medialnych, nie oglądała telewizji, zorientowała się późno.

Jeszcze ktoś inny zapamiętał uchodźców, którzy swobodnie wchodzili do sklepu w Krynkach, kupowali jedzenie, nie śpieszyli się.

Mieszkańcy strefy nadgranicznej zrozumieli, że dzieje się coś dziwnego, kilka miesięcy przed wprowadzeniem stanu wyjątkowego. Kasia Zabłocka wspomina scenę z początku maja:

– Zrobiłam takie zdjęcie, na którym widać dużego wojskowego stara i ludzi wypychanych z powrotem do Białorusi. Jeszcze nikt nie słyszał o uchodźcach. Sąsiad potwierdził wtedy, że wywożą ludzi z powrotem. Prawdę mówiąc, nie uwierzyłam w to, co usłyszałam. Gdy rozmawiałam z sąsiadem, to on już wiedział, że jest ruch, że są przejścia.

Kilka tygodni później Kasia zauważa wypalony ślad po niewielkim ognisku w lesie, niedaleko swojego domu.

– Normalnie nikt nie poszedłby tam i nie rozpalił ogniska. I to mi dało do myślenia. Rozmawiałam kilka dni później z sąsiadem, bo on ma kontakt ze strażnikami granicznymi. Powiedział, że w okolicy znaleziono trzy osoby. Przerażone, zalęknione; jedna była bez buta. Były wdzięczne, że zostały odnalezione, bo nie wiedziały, gdzie są, co mają robić.

W lipcu i sierpniu coraz więcej mieszkańców strefy przygranicznej ma bezpośredni kontakt z migrantami. Ludzie reagują różnie, najczęściej neutralnie.

Pielęgniarka, która jechała z Białegostoku do Hajnówki, opowiadała kolegom w szpitalu, że w Narwi do autobusu wsiadło sześciu chłopaków, migrantów w lekkich kurtkach, było jeszcze ciepło. Jeden z lekarzy zapamiętał jej relację.

– Kierowca ich normalnie wziął, wszyscy się do nich uśmiechali, zaczęli wyciągać swoje kanapki i im dawać. Znaleźli osobę w autobusie, która po angielsku trochę mówiła, i ostrzegali ich, że jadą do Hajnówki, z powrotem na granicę. Mijali dwa patrole. Przecież kierowca mógł się zatrzymać i ich zgłosić policjantom. Gdy dochodzi do takiej sytuacji, to ludzie zachowują się normalnie.

Letnia pogoda pozwalała na przetrwanie w lesie. Jola, mieszkająca w okolicach Puszczy Białowieskiej, relacjonuje:

– Póki było jeszcze ciepło, wiadomo było, że jakoś ci ludzie sobie poradzą. Na kilka dni byli przygotowani, mogli przetrwać. Ale potem przyszły mrozy.

Jesienią mieszkańcy polsko-białoruskiego pogranicza zostali skonfrontowani z nową sytuacją. Nie dało się już dłużej nie zauważać, że coś się dzieje. Kobieta, która pracuje w biurze turystycznym w Hajnówce, pamięta początek stanu wyjątkowego.

– Zaobserwowaliśmy wzmożony ruch jednostek wojskowych, dużo sprzętu, ale początkowo nie wzbudzało to naszego niepokoju.

Roman Kalski, hodowca koni, wspomina:

– Sprawa u zarania nie była tak prosta i oczywista. Większość osób tu mieszkających została zaskoczona całą sytuacją. – Rozmawiamy w listopadzie 2021 roku, w jego domu leżącym w prostej linii niespełna siedem kilometrów od granicy. Tuż za ogrodzeniem można wejść do gęstego lasu, iść kilometrami i nie zobaczyć jakichkolwiek zabudowań czy śladu cywilizacji. Pustka i dzika przyroda. – Początkowo, w sierpniu, nie odbieraliśmy informacji w radiu i telewizji jako czegoś, co nas bezpośrednio dotyczy. Dopiero jak ludzie w lesie pojawili się w większej liczbie, zaczęliśmy łączyć fakty. Dopóki nie pojawiły się konkretne informacje, że są trupy w lasach, to człowiek żył swoim życiem. Wszystko się zmieniło, gdy po pierwszych przymrozkach zaczęły się pojawiać informacje o trupach w lasach. – Głos Romana staje się zdecydowany. – Świadomie mówię „trupy”, a nie „martwe ciała”. Po prostu trupy. Nie ma zgody na to, że ja będę siedział przy kominku, pił herbatę na ganku, a jutro koło mojego płotu znajdę martwego człowieka. Nie! Pod moim domem nie będzie trupów. Po prostu nikt tu nie będzie umierać w moim lesie!

Oni

1. 18–19 września 2021 roku

We wsi Frącki znaleziono ciało Ahmeda Hameda al-Zabhawiego z Syrii. Miał dwadzieścia dziewięć lat, osierocił dwie córki. Z wykształcenia był ekonomistą.

2. 19 września 2021 roku

Znaleziono ciało Afrykańczyka o nieznanej tożsamości. Został pochowany na cmentarzu rzymskokatolickim w Sokółce, tuż obok płotu.

3. 19 września 2021 roku

Wafaa Kamal z Iraku została znaleziona po stronie białoruskiej, we wsi Leśne (Lesnoje), blisko Kanału Augustowskiego, nieopodal śluzy Kurzyniec (obwód grodzieński). Kobieta miała trzydzieści osiem lat, studiowała sztukę użytkową na uniwersytecie w Bagdadzie. Według polskich służb zmarła po stronie białoruskiej. Białorusini twierdzą, że ciało Irakijki Polacy przepchnęli na ich stronę kanału.

4. 19 września 2021 roku

Znaleziono ciało Mustafy Mohammeda Mursheda al-Raimiego z Jemenu. Miał trzydzieści siedem lat, był księgowym. Osierocił dwójkę dzieci. Pochowano go na cmentarzu muzułmańskim, na mizarze w Bohonikach.

5. 24 września 2021 roku

Ciało mężczyzny z Iraku znalezione pięćset metrów od linii granicznej z Białorusią, niedaleko miejscowości Chworościany w powiecie sokólskim.

6. 24 września 2021 roku

Szesnastoletni chłopiec z Iraku zmarł po stronie białoruskiej. Wcześniej został z rodziną pushbackowany z Polski, chociaż już wówczas był chory.

7. 13 października 2021 roku

Issa Jerjos z Syrii miał dwadzieścia cztery lata. Jego ciało leżało na polu koło wsi Klimówka w powiecie sokólskim, zostało zauważone przez załogę wojskowego śmigłowca patrolującego teren.

Zgłaszanie

Pierwsze reakcje mieszkańców wynikały z wcześniejszych doświadczeń. Przed kryzysem, jeśli ktoś „obcy” i zagubiony pojawił się w strefie nadgranicznej, wzywano Straż Graniczną, która uruchamiała procedury, a migrant trafiał do ośrodka dla cudzoziemców.

Tutejsi wiedzą, gdzie znajduje się najbliższa placówka SG, tak samo jak zwykle wie się, gdzie w sąsiedztwie znajduje się poczta czy kościół. Na Podlasiu jest szesnaście strażnic. Rozmieszczone są równomiernie w pasie nadgranicznym. Po wejściu Polski do Unii Europejskiej budynki zostały dofinansowane. Powstała nowa infrastruktura. Zmodernizowano obiekty lub zbudowano nowe, ujednolicono ich architekturę. Skośne brązowe dachy, żółta elewacja, zielone lub białe okna, kamienne schody prowadzące do przedsionka, cegła klinkierowa, zielone płoty na solidnych podmurówkach. Świerki posadzone wokół zabudowań przez dwie dekady zdążyły urosnąć.

Wszyscy na Podlasiu znają kogoś, kto pracuje w straży – to koledzy ze szkoły lub sąsiedzi. Praca w SG była uznawana za lekką, dobrze płatną i stabilną, co w słabo zurbanizowanym regionie ma znaczenie. Komendant placówki zarabiał średnio sto dwadzieścia sześć tysięcy złotych rocznie (według oświadczeń z 2021 roku). Przed kryzysem poziom zaufania społecznego do straży był wysoki; wezwanie strażników traktowano naturalnie i nie budziło ono wątpliwości moralnych ani oporów. W lecie 2021 roku panowało przekonanie, że jeśli spotka się uchodźców, to należy ten fakt zgłosić służbom, bo od lat istniał taki zwyczaj. Uznawano, że kontakt z polskimi pogranicznikami nie zagraża migrantom. Gdy rozpoczęły się przejścia, taka informacja krążyła również na Facebooku, przekazywano ją sobie wzajemnie. Dopiero później stopniowo ujawniano metody postępowania z migrantami: automatyczne uznawanie ich za „nielegalnych” i przymusowe cofanie do Białorusi.

Zanim rozpowszechniła się wiedza o tym, co dzieje się z wędrującymi ludźmi, pierwsza reakcja okolicznych mieszkańców była podobna – wezwanie na pomoc straży. Tak postępowano wzdłuż całej granicy, niezależnie, czy na północ, czy na południe od Sokółki.

Wspomina Agnieszka:

– Myślałam, że państwo coś zrobi strukturalnie, przyjmie jakieś zasady, wdroży swoje procedury. Wierzyłam natenczas w procedury i w to, że ludzie będą bezpieczni, że dadzą im jakiś ośrodek i ich tam zweryfikują, przepatrzą. Wielu myślało, że jak zadzwonią po służby graniczne, to uratują tych ludzi. Że zrobią dobrze. Bardzo się cieszyli z tego, że zadzwonili. Byli przekonani, że to dla migrantów wybawienie.

Wolontariuszka Katarzyna Mazurkiewicz-Bylok pamięta:

– U nas zaczęło się jeszcze przed Usnarzem. Pierwszego swojego migranta zobaczyłam pod koniec lipca, tak osobiście. I wtedy z moim mężem zadzwoniliśmy do Straży Granicznej. Bo wydawało się nam, że oni wezmą tego człowieka do ośrodka, zrobią procedurę sprawdzającą, z jakiego powodu się tu znalazł. Tak wszyscy robili na początku. Pojawiły się informacje Fundacji Ocalenie podpowiadające, co trzeba zrobić i że powinniśmy informować straż. Zaczęliśmy wozić jedzenie ze sobą w samochodzie. Uznałam, że przydałby się tekst w języku arabskim, żebyśmy mogli tym ludziom przekazać, gdzie są. No i wydrukowaliśmy informację, że chcemy wam pomóc, możemy wam dać jeść, pić, wezwać służby medyczne i że możecie od nas zadzwonić… do Straży Granicznej. Takie kartki rozsyłałam do znajomych, którzy mieszkali w okolicy.

W istocie początkowe wskazówki na ulotkach podpowiadały, jak pomóc głodnym, „zmokniętym i zmęczonym ludziom”, że należy zapytać o ich potrzeby, powiedzieć im, gdzie się znaleźli, oraz zaproponować skorzystanie z telefonu. Ulotka podpisana przez Fundację Ocalenie zawierała numer telefonu do podlaskiej Straży Granicznej[4]. Instrukcja zakładała, że w traktowaniu uchodźców państwo polskie weźmie pod uwagę jedną z konwencji genewskich, dotyczącą ochrony ofiar wojny, i szereg innych aktów prawnych, polskich i międzynarodowych.

– W tym czasie pojawiły się filmiki, jak idą uchodźcy – kontynuuje Kasia Mazurkiewicz-Bylok. – Relacje ludzi, którzy tu mieszkają, zdjęcia Mateusza Wodzińskiego, fotografa przyrody. Potem pojawiły się na Facebooku filmiki, jak ich zgarnia Straż Graniczna, jak klęczą na poboczu z rękami z tyłu głowy. Później Mirek Miniszewski [pisarz mieszkający na Podlasiu – przyp. U.G.] opublikował zdjęcia wojskowych z bronią automatyczną. I wtedy już wiedzieliśmy, że to nie wygląda tak, jak w naszych wyobrażeniach. To się stopniowo rozwijało, aż zorientowaliśmy się, że ci ludzie są trzymani pod bronią.

Maciej Jaworski, potężnie zbudowany mężczyzna, nie kryje emocji, gdy opowiada o konsekwencjach pierwszego spotkania z uchodźcami.

– Tak naprawdę za pierwszym razem to nie pomogłem, tylko wezwałem straż. Był sierpień, nikt jeszcze wtedy o tym głośno nie mówił. Nie wiedzieliśmy, że można łapać tych ludzi i wyrzucać do Białorusi, że coś złego dzieje się z nimi. Wracałem z wycieczki rowerem, zauważyłem, że jakieś osoby idą przez las. Jesteśmy w strefie przygranicznej nauczeni, że w takich przypadkach wzywa się straż. Do łba nam to wbijano przez dwadzieścia lat, od czasu gdy powstały nowe strażnice. Przyjechał patrol, dwóch ludzi. Jednego strażnika znałem. Weszli na chwilę do lasu i znaleźli mężczyznę. On nie mógł się zbyt oddalić, bo z jednej strony była wieś, z drugiej bagna, a z trzeciej droga, na której staliśmy. Został zamknięty w takiej pułapce. Pamiętam jego twarz. Szlachetnie wyglądał. Był w okularach, ładnie ubrany, spokojny, grzeczny. Wsadzili go do radiowozu. Pytam strażników, jak te procedury teraz wyglądają, na którą placówkę jadą, tak z ciekawości. A ten znajomy mówi: „Na granicę pojedzie. Będą go przepychać na drugą stronę”. I jeszcze powiedział: „Dobrze, że jest wojsko, bo chłopaki pomagają; jak ktoś protestuje, to przeładują broń i wtedy jest posłuszny, i idzie na drugą stronę”. Wtedy kopara mi opadła. Byłem w szoku. Długo to za mną chodziło, a twarzy tego człowieka nigdy nie zapomnę. Ten strażnik mi powiedział, bo to był mój kolega – dodaje Maciek po chwili. – Po tym wypadku przestałem im ufać. Ci funkcjonariusze kłamią. Mam teraz jakieś obrzydzenie do munduru.

Metody postępowania straży ujawniane były stopniowo. Niemniej coraz bardziej powszechna stawała się wiedza o tym, co dzieje się ze zgłaszanymi ludźmi. Pod koniec lata mieszkańcy Podlasia mieli świadomość, do czego prowadzi wezwanie służb. Postawy zaczęły się zmieniać, zróżnicowały się i zantagonizowały. Równocześnie Straż Graniczna dyscyplinowała lokalną społeczność, funkcjonariusze przypominali: „Jak zobaczycie »czarnych«, to trzeba zgłaszać”. Tak przynajmniej zapamiętała rozmowę ze strażnikami pracownica biura Polskiego Czerwonego Krzyża w rejonie nadgranicznym.

– Co to za język: „czarnych”? – oburza się Alina Miszczuk.

Wielu ludzi przywykło jednak do języka dyskryminacji i do zachowań funkcjonariuszy. Nie budziły one szczególnego sprzeciwu. Zapanował paraliż, zapadło milczenie.

Powinność powiadomienia straży o domniemaniu nielegalnego przekroczenia granicy mogłaby wynikać z artykułu 304 Kodeksu postępowania karnego. Przepis ten stanowi, że każdy, kto dowiedział się o popełnieniu przestępstwa ściganego z urzędu, ma społeczny obowiązek zgłoszenia tego faktu służbom – społeczny, czyli taki, którego niewypełnienie nie jest związane z sankcją karną. Trzeba zaznaczyć, że przestępstwem w świetle prawa jest przekroczenie zielonej granicy w grupie („we współdziałaniu z innymi osobami”), natomiast przekroczenie samotne jest od 2005 roku wykroczeniem. Zmiana kwalifikacji czynu następuje, jeśli ktoś używa przemocy, groźby albo podstępu.

Postawy mieszkańców zaczęły się radykalnie zmieniać, nabrali dystansu do działań służb, jednak część osób wciąż dzwoniła po Straż Graniczną i Policję i informowała o zauważonych uchodźcach. To, co na początku kryzysu było niefortunną próbą zaoferowania instytucjonalnego wsparcia ludziom w lesie, po zrozumieniu metod działania służb zmieniło się w świadomy donos.

Mężczyzna, z którym rozmawiam w zakrystii kościoła w Hajnówce, mówi chętnie i zdecydowanie.

– Ja ciąłem drzewo w lesie koło Narewki. Jechałem z synem, patrzymy, a tu ognisko się pali w lesie. Zajechalimy po cichu; siedmiu czy ośmiu siedzi, dwoje dzieci. I zadzwonilimy. Przyjechała policja, proszę panią, było i wojsko. Niech pani nie mówi, że traktują ich źle. Elegancko ich ubrali, wzięli do samochodu, dzieci zawieźli do szpitala, co ze starszymi zrobili, to nie wiem, ale po dzieci przyjechała karetka i zabrała. Przy mnie to było.

W innej części Podlasia, w rejonie Siemiatycz, na schodach wejściowych do cerkwi Ikony Matki Bożej „Wszystkich Strapionych Radość” starsza pani, żona kościelnego, na pytanie o uchodźców odpowiada:

– Czasami chodzą przez wieś. Ludzie od razu policję wzywają, niektórzy. Nawet jedzenia nie dadzą. Jak któryś przychodzi, to policja zabiera.

Wokół cerkwi na bagnie wszystko wydaje się malownicze. Drewniana budowla na kamiennej podmurówce stoi na mokradłach, otoczona trawami i zbutwiałymi krzyżami. Kompletna cisza, bo budynek znalazł się w strefie zamkniętej. Nie może tu przyjechać żaden turysta. Bezruch i błyszczące bagienne stawy przy świątyni mają w sobie coś magicznego i niepokojącego. Na Koterce w Tokarach w połowie XIX wieku miała ukazać się Matka Boska, stąd ikona patronki, Matki Bożej Wsiech Skorbiaszczich Radostʹ. Cerkiew na moczarach znajduje się tuż przy granicy, część domów przedwojennych parafian została po wojnie po stronie białoruskiej.

Usnarz – pushback ujawniony

Podlasie jest pełne małych cerkwi i kościołów. Niektóre z nich mają sugestywne nazwy. Parafia, do której należą katolicy z Usnarza Górnego, nosi nazwę Najświętszej Maryi Panny Pośredniczki Łask i Świętej Agaty. Męczennica Agata, patronka zawodów związanych z ogniem, strażniczka palenisk chroniąca przed pożarami i groźnymi wypadkami. Adekwatna opiekunka tego odludnego miejsca.

Sytuacja uchodźców na granicy polsko-białoruskiej została po raz pierwszy w pełni upubliczniona właśnie w Usnarzu. 8 sierpnia 2021 roku białoruscy funkcjonariusze wypchnęli pięćdziesięcioosobową grupę Afgańczyków i Irakijczyków na polską stronę. Straż Graniczna zablokowała migrantów, a pogranicznicy Łukaszenki nie pozwalali im na powrót.

Patowa sytuacja: z jeden strony las, z drugiej łąka, z jednej strony pogranicznicy białoruscy, z drugiej polscy. Przepchnięcia tam i z powrotem, praktykowane wcześniej w dyskrecji, wymknęły się spod kontroli. Lokalni mieszkańcy zauważyli migrantów – mężczyzn, kobiety i dzieci, którym odmówiono prawa złożenia wniosków o ochronę międzynarodową w Polsce, siedzących pod gołym niebem – i zareagowali. Sprawa stała się głośna. Doszło do konfrontacji służb z mediami, wolontariuszami i politykami, którzy przyjechali do Usnarza.

Początkowo aktywiści mogli podchodzić do uchodźców na tyle blisko, żeby z nimi swobodnie porozmawiać, podać im jedzenie i środki higieny. Jedna z wolontariuszek relacjonuje, że zapytała zatrzymanych, czego potrzebują i co chcieliby zjeść. Strażnicy nie robili trudności, zachowywali się normalnie, rozumieli elementarne potrzeby koczujących. Po kilku dniach zaczęli jednak odmawiać przekazywania rzeczy i próbowali przekonywać, że migranci przebywają po stronie białoruskiej. W połowie sierpnia grupa zmalała – matki z niemowlętami wpuszczono z powrotem do Białorusi. Pozostały trzydzieści dwie osoby, wśród nich kilka kobiet i jedna nastolatka. Uwagę dziennikarzy zwrócił też szary kot skradający się między pogranicznikami i uchodźcami[5].

W tym czasie rząd w Warszawie podjął pierwsze decyzje. Na granicę wysłano dodatkowe wsparcie: wojskowe (początkowo dziewięciuset żołnierzy) i policyjne (oddział prewencji z Białegostoku). 20 sierpnia żołnierze rozpoczęli rozkładanie zasieków z drutu żyletkowego, bezpośrednio na ziemi, wbrew przepisom chroniącym ludzi i zwierzęta przed przypadkowymi skaleczeniami. Wcześniej linię granicy Schengen wyznaczały jedynie drewniane słupki i betonowe cokoły.

Z obszaru kryzysu wyrzuceni zostali lekarze, dziennikarze i osoby postronne. Doszło do przepychanek. Na pytanie, dlaczego obywatele nie mogą poruszać się po terytorium własnego kraju, policjanci odpowiadali, że wezwał ich właściciel łąki, który nie życzy sobie wchodzenia na jego teren[6]. W ocenie niektórych obserwatorów część strażników robiła wrażenie zawstydzonych sytuacją.

Do Usnarza przyjechały parlamentarzystki: Urszula Zielińska, Klaudia Jachira oraz Gabriela Morawska-Stanecka, marszałkini Senatu. Próbowały umożliwić migrantom przedstawienie pisemnych pełnomocnictw, które pozwoliłyby na urzędowe złożenie wniosków o ochronę międzynarodową w Polsce. Pełnomocnictwa ustne, mimo złożenia ich przy świadkach, nie zostały uznane, natomiast deklaracji papierowych nie udało się podpisać z powodu zablokowania dostępu do ludzi przetrzymywanych na łące. Parlamentarzystkom uniemożliwiono bezpośredni kontakt z obcokrajowcami. Tymczasem minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak na Twitterze zwracał się do polityków próbujących podjąć mediację: „[…] nie bądźcie pożytecznymi idiotami, opamiętajcie się!”[7]. Migranci nie mogli się umyć, nie mieli dostępu do sanitariatów, tkwili dziesiąty dzień na trawie pod gołym niebem i pod bronią.

Zdjęcia z Usnarza są spektakularne. Na pierwszym planie widać dobrze zamaskowanych żołnierzy. Stoją w szeregu, trzymają karabiny. Za nimi w zwartej grupie siedzą otoczeni ludzie. Kolejny plan to funkcjonariusze białoruscy, także zamaskowani, ubrani w różnorodne mundury. Wokół las i wysokie trawy. W pobliżu polowego aresztu ktoś rozwinął transparent z napisem: Open the borders for Afghan Refugees. W tym samym czasie media na całym świecie pokazywały dramatyczne ucieczki z Kabulu zdobytego przez talibów. Afgańczyków na granicy polsko-białoruskiej było wtedy niewielu, jedynie tacy, którzy wyjechali ze swojego kraju jeszcze przed rewoltą i jakiś czas mieszkali w Rosji.

Usnarz leży niedaleko Krynek. Kasia Mazurkiewicz-Bylok dotarła tam z pomocą jako jedna z pierwszych.

– Byłam tam przed przyjazdem mediów – wspomina cztery miesiące później. – Mirek Miniszewski i Karol Grygoruk [fotograf – przyp. U.G.] jeździli po wioskach i rozmawiali z ludźmi. I wtedy ktoś z lokalnych mieszkańców powiedział im o Usnarzu. Pojechali tam, mogli podejść dość blisko i trzaskać zdjęcia. Wieczorem Mirek zadzwonił i poprosił, żebym przywiozła kawę i coś do jedzenia, bo uchodźcy są strasznie głodni. Zrobiłam kawę, tosty, wzięłam torbę z artykułami higienicznymi: pieluchami, papierem toaletowym, podpaskami. Było ryzyko, że żywności nie pozwolą przekazać, ale artykuły higieniczne mieli przyjąć. Koło północy pojechaliśmy tam z mężem. Wstrząsnął nami widok dzieci. Widać było, że sami strażnicy czują opór, że sytuacja im ciąży, że mają w tym wszystkim serce. Normalnie z nami rozmawiali. Mówili mi, że serce się kroi, że sami przywożą jedzenie, słodycze. Paliliśmy razem papierosy. Opowiadali o swoich lornetkach noktowizyjnych, o tym, jaki one mają zasięg, powiedzieli, jak to wygląda. Potem przyjechał Piotr Czaban [aktywista i dziennikarz śledczy – przyp. U.G.] z ekipą telewizyjną i strażnicy odsunęli samochody, żeby operator mógł nagrać, co się dzieje. Chcieli, żeby ktoś coś zrobił. Paliło się ognisko, faceci siedzieli, a kobiety z dziećmi leżały na ziemi w śpiworach. Co jakiś czas małe dziecko, w wieku mojego syna, budziło się i strasznie płakało. Byliśmy oddaleni o dwadzieścia metrów i dalej nie można było podejść. Strażnicy wzięli ode mnie torbę i przekazali migrantom. Jak się pojawiły oficjalne doniesienia, że migranci są po stronie białoruskiej, to wiedziałam, że to nie jest prawda.

Dziennikarzy, polityków i postronnych obserwatorów wyprowadzono z Usnarza Górnego na początku września (gdy na terenach przygranicznych zaczął obowiązywać stan wyjątkowy), do czego wykorzystano artykuł 230 Konstytucji RP, który daje takie narzędzie: „W razie zagrożenia konstytucyjnego ustroju państwa, bezpieczeństwa obywateli lub porządku publicznego”. Utworzono strefę zamkniętą na trzykilometrowym pasie wzdłuż całej granicy – zakaz poruszania się dotyczył pasa o różnej szerokości, od trzech do kilkunastu kilometrów. 2 września 2021 roku na drogach pojawiły się tablice ostrzegawcze: „Obszar objęty zakazem przebywania. Wejście zabronione”. Usankcjonowano zakaz poruszania się po tym rejonie ludzi, którzy na stałe nie mieszkają w obszarze nadgranicznym, nie są tam zameldowani lub nie mają specjalnej przepustki, de facto niemożliwej do uzyskania przez wolontariuszy. W ten sposób prezydenckim rozporządzeniem[8] zamknięto dostęp do obszaru przygranicznego. Sto piętnaście miejscowości w województwie podlaskim zostało odciętych od normalnego życia i funkcjonowania, w tym turystyczna Białowieża. Mieszkańcy tego obszaru nie mogli we własnych domach swobodnie przyjmować gości spoza strefy.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Około 26 złotych.

[2] Przełożył z języka amharskiego Y. Gebregiorgis.

[3] K. Zdanowicz, Nielegalnie przez „zieloną granicę”, podlaski.strazgraniczna.pl, bit.ly/4cMZBd3, dostęp: 20.01.2023.

[4] J. Klimowicz, Uchodźcy idą przez Podlaskie, classic.wyborcza.pl, bit.ly/4eGKtQa, dostęp: 13.08.2024.

[5] K. Grygoruk, Usnarz Górny, magazynpismo.pl, bit.ly/4eGKFyS, dostęp: 13.08.2024.

[6] kmd/ sgo, Usnarz Górny. „Nie wiemy, czy jedzą i piją. To są tortury”. Kordon Straży Granicznej odgrodził teren, polsatnews.pl, bit.ly/3XQaaI6, dostęp: 13.08.2024.

[7] Wpis na platformie X z 21.08.2021, x.com, bit.ly/4cmRNy3, dostęp: 13.08.2024.

[8] Rozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 2 września 2021 r. w sprawie wprowadzenia stanu wyjątkowego na obszarze części województwa podlaskiego oraz części województwa lubelskiego (Dz. U. z 2021 r., poz. 1612; zm.: Dz. U. z 2021 r., poz. 1788).

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2024

Wydanie I