Plus One - Kelsey Rodkey - ebook + audiobook

Plus One ebook i audiobook

Kelsey Rodkey

3,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Sześciu kandydatów na chłopaka i tylko siedem dni na znalezienie tego jedynego. Kto znajdzie drogę do serca Lahey?

Lahey Johnson słynie z tego, że pomaga swoim przyjaciołom i kolegom znaleźć miłość. Jasne, sama nigdy nie miała chłopaka, ale to nie znaczy, że nie mogłaby go mieć, prawda? Po prostu nigdy nie miała powodu, żeby skupić się na własnym życiu miłosnym. Teraz, gdy zbliżają się szesnaste urodziny jej znienawidzonej kuzynki Summer, ma w końcu idealny powód: zemstę.

Lahey zrobi wszystko, by udowodnić, że potrafi znaleźć sobie partnera na imprezę Summer – wszystko, łącznie z równoczesnym umawianiem się z sześcioma kandydatami przez siedem dni. Wcześniej już kojarzyła ludzi w pary – teraz wystarczy, że dowie się, czego szukają ci chłopcy i stanie się dokładnie taką dziewczyną. Proste.

Jedyny problem? Irytujący przyjaciel jej starszej siostry, Adler, który postanowił obserwować całe to przedstawienie. Może ją drażnić ile chce, jednak nic nie odwróci uwagi Lahey od jej celu, czyli przyćmienia Summer.

Ale im bliżej imprezy, tym większa panika ją ogarnia.

Czy swatka może w końcu znaleźć kogoś idealnego także dla siebie?

Urocza komedia romantyczna idealna dla fanów twórczości Jenny Han i Beth Reekles.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 336

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 20 min

Lektor: Nina Biel

Oceny
3,0 (3 oceny)
0
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kantorek90

Całkiem niezła

Od czasu do czasu lubię sięgnąć po książki przeznaczone dla zdecydowanie młodszych czytelników niż ja. Jedne oczywiście mi się podobają i wręcz nie mogę się od nich oderwać, natomiast drugie wypadają znacznie poniżej moich oczekiwań. Jak w tym zestawieniu wypadło „Plus One” Kelsey Rodkey? Już spieszę z wyjaśnieniem. Książka przyciągnęła mnie do siebie głównie za sprawą faktu, że główna bohaterka ma kilka nadprogramowych kilogramów. Byłam bardzo ciekawa tego, jak autorka poradzi sobie z tym dość trudnym tematem. I muszę przyznać, że zaskakująco dobrze bawiłam się podczas lektury. Lahey, czyli główna bohaterka historii przypominała mi trochę mnie, ponieważ będąc nastolatką, również pomagałam swoim znajomym „spiknąć się” ze sobą, wyszło z tego nawet jedno małżeństwo, ale jesteśmy tu po to, aby skupić się jednak na fabule książki. Panna Johnson, chociaż świetnie radzi sobie z kojarzeniem par, nigdy nie miała chłopaka, więc kiedy w złości zapewniła kuzynkę, że przyjdzie na jej urodzinową ...
00



Niedziela

Jeden

Kiedy mówię Noah: płyń albo zgiń, to naprawdę mam to na myśli.

W końcu to nie­pi­sana zasada zauro­czyn1, że jeśli jedna osoba nie umie pły­wać, to druga musi ją ura­to­wać. Jest to dra­ma­tyczne i roman­tyczne, i nie ma zna­cze­nia, że to kon­kretne spo­tka­nie nie dzieje się na oce­anie czy na przy­ję­ciu zarę­czy­no­wym, lecz na miej­skim base­nie, oto­czo­nym przez małe dzieci z lep­kimi od lodów pal­cami, które pró­bują prze­ści­gnąć się w chla­pa­niu nie­zbyt uda­nymi sko­kami do wody na bombę.

Miej­sce może i nie jest ide­alne, ale roman­tyczne pierw­sze spo­tka­nie tak. Zadba­łam o to.

Znam Noah Chena od przed­szkola, gdzie bawi­li­śmy się w szpie­gów na placu zabaw i doty­ka­li­śmy się nogami pod sto­łem w kla­sie, i choć osta­tecz­nie się odda­li­li­śmy, zawsze byli­śmy dla sie­bie, kiedy była potrzeba. A teraz Noah abso­lut­nie mnie potrze­buje.

Sie­dzi obok mnie na roz­kle­ko­ta­nym krze­śle z wypo­ży­czalni, mocno krzy­żu­jąc opa­lone ramiona i nogi, tak jak robię to ja, kiedy pró­buję zła­go­dzić bóle men­stru­acyjne. Jeśli pró­buje roz­to­pić się w tym poran­nym słońcu, musi się bar­dziej posta­rać. Jeste­śmy na base­nie od jego otwar­cia o ósmej rano, cze­ka­jąc aż Justin Car­roll zaj­mie sta­no­wi­sko ratow­nika na swo­jej zmia­nie – zazwy­czaj od ósmej rano do czwar­tej po połu­dniu – ale naj­wy­raź­niej się spóź­nia. Nie jest to czę­ścią mojego sta­ran­nie opra­co­wa­nego planu, ale jesz­cze nie ma się czym mar­twić. Noah nato­miast uważa, że ozna­cza to dzień ska­zany na nie­po­wo­dze­nie, ponie­waż Noah jest pesy­mi­stą. Nawet naj­mniej­szą oznakę desz­czu trak­tuje jako oso­bi­sty atak na sie­bie.

– To było głu­pie – mówi, szu­ra­jąc skó­rza­nym klap­kiem po tra­wie. – Pew­nie usły­szał, że się w nim bujam i wie­dział, że nie powi­nien się poja­wić. Zapewne zadzwo­nił na poli­cję.

– Nikt oprócz nas nie zna tego planu; jestem dys­kretna.

– Może tak dys­kretna jak twój strój – mam­ro­cze. – Dla­czego nie masz na sobie kostiumu kąpie­lo­wego?

Pochy­lam głowę, żeby rzu­cić mu groźne spoj­rze­nie znad moich okrą­głych, retro korek­cyj­nych oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych, które dosta­łam od rodzi­ców na uro­dziny. Mimo tego, że za te same pie­nią­dze mogłam dostać inne rze­czy, nie żałuję, że przez dwa tygo­dnie bez prze­rwy pro­si­łam o te oku­lary. Krę­po­wały mnie te kre­tyń­skie nakładki prze­ciw­sło­neczne, które musia­łam nosić na zwy­kłych oku­la­rach. Rzecz w tym, że nakładki prze­ciw­sło­neczne na oku­la­rach sku­tecz­nie wyklu­czają waka­cyjny flirt. Nie dla takich osób zauro­czyny, romanse ani nawet chwile godne Insta­gramu. Nie mogłam pozwo­lić, żeby moje oku­lary były powo­dem, dla któ­rego będę samotna i bez randki choćby jeden dzień dłu­żej.

– Prze­pra­szam – mówi. – Wiesz, że staję się opry­skliwy, kiedy jestem zde­ner­wo­wany.

Wygła­dzam przód swo­jej kwie­ci­stej sukienki i krzy­żuję nogi w kost­kach, aby pod­kre­ślić moje masywne san­dały. Z peł­nym maki­ja­żem dopeł­nia­ją­cym strój, ow­szem, jestem ubrana zbyt stroj­nie do oka­zji, ale to moja zbroja.

– Potem idę na brunch.

– Z kró­lową Anglii?

Nie pod­su­waj jej żad­nych pomy­słów.

– Z moją rodziną, na uro­dziny Sum­mer.

Robi minę, bo to żadna tajem­nica, że moja kuzynka i ja się nie doga­du­jemy. W ciągu ostat­niego roku nie­raz był świad­kiem naszych drob­nych sprze­czek na szkol­nym kory­ta­rzu.

– No cóż, mam nadzieję, że moje sabo­to­wa­nie wła­snego życia uczu­cio­wego nie sprawi, że się spóź­nisz.

Zanim zdążę zare­ago­wać, mówi:

– Prze­pra­szam. Nerwy.

Ści­skam jego spo­coną rękę.

– Nie dener­wuj się. Wszystko dobrze zapla­no­wa­łam.

– Wiem, wiem – wzdy­cha. – Znam te twoje czary.

Uśmie­cham się sze­roko. Mówią, że środ­kowe dzieci pra­gną uwagi, ale nie ja. Ja pra­gnę uzna­nia. Wali­da­cji. A moim ulu­bio­nym spo­so­bem na jej zdo­by­cie jest swa­ta­nie. Pary, które zeswa­ta­łam, jak Noah i Justin, cza­sami nie mają ze sobą pra­wie nic wspól­nego, dopóki nie wpro­wa­dzę kilku popra­wek. Wystar­czy tro­chę inter­ne­to­wego śledz­twa, nie­win­nego stal­kingu i od czasu do czasu drob­nej meta­mor­fozy. Noah nie pozwo­lił mi na to ostat­nie, mimo że wiem, że ma szafę pełną okrop­nych koszu­lek Nin­tendo, które ide­olo­gicz­nie nie pasują do jego toa­letki peł­nej kosme­ty­ków do maki­jażu i pie­lę­gna­cji skóry.

– Sta­ram się jak mogę.

Nie­któ­rzy, zado­wo­leni ze swo­ich wła­snych zauro­czyn, nale­gają, żebym zaczęła za tę usługę pobie­rać opłaty, ale szcze­rze mówiąc, cho­dzi mi po pro­stu o emo­cje. Kocham miłość.

– Jest Justin.

– Gdzie?

Szyja Noah trzesz­czy, gdy obraca głowę w stronę wej­ścia na basen. Justin prze­cha­dza się, wyglą­da­jąc dokład­nie jak lalka Kena. Ken ratow­nik, można by powie­dzieć, wypo­sa­żony w nastę­pu­jące akce­so­ria: kąpie­lówki, gwiz­dek, krem do opa­la­nia i czte­ro­pak na brzu­chu.

– Dajmy mu chwilę, żeby się ogar­nął. Zaraz położy swój tele­fon na opar­ciu krze­sła, jak każ­dego dnia, a kiedy spoj­rzy w drugą stronę, ja wezmę go i upusz­czę pod sto­ja­kiem. Ty przej­dziesz obok i zro­bisz to roz­cią­ga­jące coś, które poka­zuje twoje bicki, a potem zapy­tasz go, która godzina. On zauważy, że jego tele­fon znik­nął i zacznie pani­ko­wać, bo… no, oczy­wi­ście, to jego tele­fon. Będzie bar­dzo wdzięczny, gdy go odnaj­dziesz, i będzie to oka­zja, żeby opo­wie­dzieć mu tę histo­rię o tym, jak zgu­bi­łeś swój tele­fon.

Noah przy­gryza wargę.

– Tę zmy­śloną histo­rię?

– Nie jest zmy­ślona, jest pod­ko­lo­ry­zo­wana – odpo­wia­dam, nakła­da­jąc oku­lary na czu­bek głowy. Jeśli Noah do tej pory nie wie, o którą zmy­śloną-nie-zmy­śloną histo­rię cho­dzi, jeste­śmy w tara­pa­tach. – Nie po to wymy­śli­li­śmy histo­rię o tym, jak zgu­bi­łeś tele­fon w metrze w Nowym Jorku, żebyś jej nie wyko­rzy­stał. On idzie na Uni­wer­sy­tet Nowo­jor­ski w tym roku. Nadą­żaj. – Biorę oddech. – Prze­pra­szam. Zaczy­nam zrzę­dzić, gdy nie zjem śnia­da­nia.

Wyciera dło­nie o swoje kąpie­lówki, śle­dząc wzro­kiem ruchy Justina, który wspina się na swoje krze­sło, by nad­zo­ro­wać głę­boką część basenu. Nie jestem nawet pewna, czy mnie usły­szał.

– Noah?

– Noo?

– Na­dal chcesz to zro­bić?

Odwraca się do mnie, jego nie­obecny wyraz twa­rzy teraz zmie­nia się w panikę, a policzki czer­wie­nieją.

– Nie wiem.

Łagod­nieję.

– Jest faj­nym gościem. Ale nie muszę ci tego mówić.

Zaczy­nam odli­czać na pal­cach podaną mi przez niego listę powo­dów, według któ­rych Justin Car­roll jest nie tylko cia­chem, ale też jest dla niego ide­al­nym chło­pa­kiem.

– Nie udo­stęp­nia za dużo na mediach spo­łecz­no­ścio­wych, segre­guje śmieci, należy do klubu książki, och, może powi­nie­neś prze­kie­ro­wać roz­mowę z histo­rii o tele­fo­nie na jego klub książki, mówiąc, że przez szu­ka­nie tele­fonu spóź­ni­łeś się na spo­tka­nie klubu książki.

– A którą książkę czy­tał ten zmy­ślony klub książki?

– A co ostat­nio czy­ta­łeś?

Mruga.

– Które książki kie­dy­kol­wiek prze­czy­ta­łeś? – Popra­wiam się szybko. – Do szkoły?

Znów pusty wyraz twa­rzy.

– Dla­czego miał­bym nale­żeć do klubu książki w sta­nie, w któ­rym nie miesz­kam?

– Spę­dzi­łeś lato w Nowym Jorku, odwie­dza­jąc swo­ich dziad­ków. – To aku­rat prawda. Naj­lep­szym spo­so­bem na pod­ko­lo­ry­zo­wa­nie, czy­taj: nie­kła­ma­nie, jest zaczę­cie od nie­pod­wa­żal­nej prawdy. – Mia­łeś mnó­stwo wol­nego czasu i chcia­łeś pobyć wśród podob­nie myślą­cych ludzi. – W pew­nym sen­sie to prawda. Fak­tycz­nie miał mnó­stwo wol­nego czasu, ale spę­dził więk­szość lata, gra­jąc w gry wideo w nowo­jor­skiej kamie­nicy dziad­ków. Ale Justin nie wygląda na kogoś, kto gra w gry. On lubi książki.

– Okej… a co robi­łeś poza domem, kiedy tam byłeś?

– Wypro­wa­dza­łem psa moich dziad­ków, Bunny’ego.

– Ide­al­nie. Zapo­mnij o klu­bie książki, powiedz, że spóź­ni­łeś się na wolon­ta­riat. Wypro­wa­dza­łeś psy sta­rusz­kom. Kto by tego nie polu­bił?

Jego twarz się roz­ja­śnia.

– Okej, dobra. – Bie­rze głę­boki oddech i kiwa głową. – Jestem gotowy.

Wstaję, zakła­dam oku­lary prze­ciw­sło­neczne i powoli idę w stronę krze­sła ratow­nika. Mała dziew­czynka z kucy­kami i rękaw­kami do pły­wa­nia prze­biega obok mnie. Pochy­lam się w stronę krze­sła, żeby ją wymi­nąć, i chwy­tam tele­fon Justina, gdy jest zbyt zajęty śle­dze­niem dziew­czynki. Lekko dmu­cha w gwiz­dek i mówi: „Nie bie­gać!” Jego pole­ce­nia brzmią jak suge­stie; jego ton jest zbyt słodki, by był straszny. Noah ma szczę­ście, że (wkrótce) będzie miał chło­paka, który nie krzy­czy, dba o śro­do­wi­sko i wygląda nie­przy­zwo­icie atrak­cyj­nie bez koszulki. Pomy­śleć, że Noah i ja kie­dyś pobra­li­śmy się pod­czas prze­rwy, w bar­dzo ele­ganc­kiej cere­mo­nii mię­dzy huś­taw­kami a karu­zelą. A teraz ma roz­wi­nąć skrzy­dła i odle­cieć ode mnie pro­sto w umię­śnione ramiona Justina.

Umiesz­czam tele­fon pod krze­słem i idę do zamknię­tego baru z prze­ką­skami. Nie otwo­rzy się aż do jede­na­stej, ale mimo to mój zdra­dziecki żołą­dek bur­czy, gdy prze­glą­dam menu. Zwy­kle uma­wiam się na takie zauro­czyny po połu­dniu, żeby mieć pew­ność, że jestem wypo­częta i naje­dzona, ale dzi­siaj robię wyją­tek. Od jutra Justin nie będzie już pra­co­wał na base­nie. Zgło­sił się na opie­kuna kolo­nij­nego, a byłoby dość trudne – nie wspo­mi­na­jąc już o tym, jak dziwne – prze­my­cić Noah na obóz dla dzieci w celu flir­to­wa­nia (albo, szcze­rze mówiąc, po pro­stu gapie­nia się z otwar­tymi ustami). Poja­wi­łoby się wiele pytań, ale żadne z nich nie brzmia­łoby: „Czy chciał­byś się ze mną umó­wić?”

Noah prze­cho­dzi do akcji, roz­cią­ga­jąc się powoli, ale Justin nie patrzy. Kiedy Noah nie­zręcz­nie prze­suwa się na drugą stronę krze­sła – na­dal się roz­cią­ga­jąc – Justin roz­ma­wia z inną ratow­niczką, patrząc w prze­ciw­nym kie­runku. To ten typ idio­ty­zmu, jakiego można by się spo­dzie­wać w sit­co­mie emi­to­wa­nym długo po upły­wie swo­jej daty waż­no­ści, ale to jest bar­dzo wyraź­nie kome­dia roman­tyczna, więc to jest nie­do­pusz­czalne!

Obiek­tyw­nie rzecz bio­rąc, jedną z naj­lep­szych cech Justina jest jego życz­li­wość. Jest to rów­nież jego naj­więk­sza wada. Musi spła­wić swoją dłu­go­nogą współ­pra­cow­nicę z lśnią­cymi brą­zo­wymi wło­sami i zauwa­żyć Noah w jego zie­lo­nych kąpie­lów­kach, które kaza­łam mu kupić, bo to ulu­biony kolor Justina.

Jeśli spóź­nię się na brunch, umoż­liwi to Sum­mer obga­dy­wa­nie mnie, zanim jesz­cze tam dotrę, więc muszę przy­spie­szyć sprawy. Ni­gdy nie powie­dzia­łam Noah o pla­nie B – zawsze jest plan B – bo byłby zde­cy­do­wa­nie prze­ciwko.

Obcasy stu­kają o chod­nik, wiatr efek­tow­nie roz­wiewa moją sukienkę, pod­bie­gam do Noah i popy­cham go w stronę basenu.

Jego klapki skrzy­pią o beton, gdy pró­buje się opie­rać.

– Hej, cze­kaj, Lahey, nie umiem pły­wać – mówi, zaci­ska­jąc ręce na moich ramio­nach. On może i ćwi­czył ramiona przez ostat­nie kilka tygo­dni, ale ja mia­łam lata, żeby stać się zaska­ku­jąco silna dzięki mojej star­szej sio­strze spor­t­smence, dla któ­rej zapasy to ulu­biony spo­sób roz­strzy­ga­nia spo­rów.

– Wiem. Czas na płyń albo zgiń. – Ostatni raz go popy­cham i wszystko zaczyna dziać się w zwol­nio­nym tem­pie.

Plan B:

On wpad­nie do wody.

Ja krzyknę, żeby Justin go ura­to­wał.

Ken Pierw­sza Pomoc na ratu­nek.

Rzecz w tym, że powin­nam była przy­go­to­wać Plan C. Albo przy­naj­mniej Plan B-i-pół, ponie­waż Noah mnie nie pusz­cza. Pociąga mnie i moje ciało gotowe na brunch do wody wraz ze sobą. Jest zimno i wstrzą­sa­jąco, a mój maki­jaż i nowa sukienka nie są wodo­od­porne. Nie­chęt­nie przy­znaję, że moją pierw­szą tro­ską, gdy wynu­rzam się na powierzch­nię, są moje oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Moja druga tro­ska to fakt, że Noah nie umie pły­wać.

– Ratunku! – krzy­czę, pod­pły­wa­jąc do kra­wę­dzi basenu, a moja sukienka oble­pia mi nogi, kiedy płynę. – Mój kolega nie umie pły­wać!

Nor­mal­nie zasta­na­wia­ła­bym się, dla­czego ktoś, kto nie umie pły­wać, znaj­duje się na base­nie, ale dzi­siaj nie ma wąt­pli­wo­ści: jest tu w celach roman­tycz­nych.

Justin chwyta swoją czer­woną bojkę i bez waha­nia ska­cze do wody. Spo­śród wszyst­kich dni, kiedy obser­wo­wa­łam go jako ratow­nika, to pierw­szy raz, kiedy naprawdę wyko­nuje jakąś akcję ratun­kową. Prze­cina wodę i obej­muje wrzesz­czą­cego Noah, wycią­ga­jąc go na kra­wędź basenu obok mnie. Justin, zajęty rzu­ca­niem bojki na asfalt, nie sły­szy, jak szep­czę do Noah:

– Uda­waj mar­twego.

Noah zmu­sza się do zaprze­sta­nia kaszlu i, po rzu­ce­niu mi gniew­nego spoj­rze­nia, robi się moż­li­wie jak naj­bar­dziej bez­władny. Jego oczy zamy­kają się jako ostat­nie, ale nawet pomimo tego, że jestem bez oku­la­rów, nie mógł przede mną ukryć tej zna­jo­mej iskierki nadziei. Justin wyciąga go na kra­wędź basenu, a ja podą­żam za nim.

– Hej – zaczyna Justin, nagle ude­rza­jąc Noah w twarz. Nie jest to całus w poli­czek, o któ­rym roz­ma­wia­li­śmy z Noah, ale hej, to zawsze jakiś kon­takt fizyczny. – Ock­nij się, Noah.

– O mój Boże – mówię w panice, zde­cy­do­wa­nie zbyt teatral­nie. Ni­gdy nie twier­dzi­łam, że jestem aktorką. Jestem reży­serką, jeśli już. – Reani­muj go!

Wokół nas gro­ma­dzi się tłum, ale Justin jest tego nie­świa­domy. Bar­dzo poważ­nie trak­tuje swoją pracę, mimo że zara­bia tylko około dwu­na­stu dola­rów za godzinę. To zde­cy­do­wa­nie za mało, jeśli ma rato­wać ludzi. Nachyla się nad Noah, aby roz­po­cząć coś, co wygląda na bar­dzo bole­sne uci­ska­nie klatki pier­sio­wej. Noah od roku jest zako­chany w Justi­nie, więc znosi to dziel­nie. Wszystko dla miło­ści. Wszystko dla szansy na akcję usta-usta, nawet jeśli nie jest to to, na co liczył. To począ­tek, a ja nie akcep­tuję porażki.

Usta Justina uno­szą się nad ustami Noah przez jedną, nie­koń­czącą się sekundę, zanim ich dotkną.

To nie jest poca­łu­nek, nie, ale i tak się wzru­szam. Nie­po­prawna roman­tyczka we mnie igno­ruje racjo­nalne wyja­śnie­nie, które mówi, że moje oczy łza­wią tylko od chloru. Noah cudow­nie udaje, że wraca do życia, a ja zosta­wiam ich, zaję­tych roz­mową, gdy tłum się roz­cho­dzi. Noah udaje się ode­rwać od spoj­rze­nia Justina na tyle, by pod­nieść w moją stronę jeden kciuk.

Justin mówi do niego:

– Chyba mie­li­śmy razem che­mię w zeszłym roku.

Noah kiwa głową, oszo­ło­miony marzy­ciel­skim nastro­jem Justina, i odpo­wiada:

– Tak, zde­cy­do­wa­nie mamy che­mię; mie­li­śmy che­mię.

Dwa

– Nie bra­łaś wcze­śniej prysz­nica? Naprawdę, zaczy­nasz prze­gi­nać z cza­sem, Lahey – woła za mną Liberty, gdy wbie­gam na górę do naszej małej wspól­nej łazienki. Moja star­sza sio­stra nie zauwa­żyła, że jestem prze­mo­czona, a więc nie wie, że fotel kie­rowcy w jej samo­cho­dzie, który poży­czam dzięki dobroci jej serca, też jest prze­mo­czony. To coś, z czym będziemy musiały się zmie­rzyć, gdy nadej­dzie czas… za około pięt­na­ście minut.

– Zała­twię to szybko! – krzy­czę w odpo­wie­dzi, zamy­ka­jąc się w łazience.

Kładę swoje oku­lary prze­ciw­sło­neczne na bla­cie – wzię­łam na sie­bie wycią­gnię­cie ich cedza­kiem z głę­bin naj­bar­dziej epic­kich zauro­czyn, jakie kie­dy­kol­wiek wymy­śli­łam, ponie­waż Justin był tro­chę zbyt zajęty, żeby zro­bić to sam – i uru­cha­miam prysz­nic, modląc się, żeby Lily nie zużyła całej cie­płej wody swoją typową poranną kąpielą. Twier­dzi, że tylko to jest w sta­nie ją dobu­dzić.

Zdej­muję prze­mok­niętą pach­nącą chlo­rem sukienkę i zawie­szam ją na kar­ni­szu prysz­ni­co­wym. Byłam naprawdę pod­eks­cy­to­wana, by się nią dzi­siaj pochwa­lić, szcze­gól­nie mojej ciotce, ponie­waż zawsze, zawsze kom­ple­men­tuje moje sty­lówki i tanie zna­le­zi­ska z lum­peksu, ale chyba będę musiała pocze­kać na inną oka­zję. Może na uro­dziny Sum­mer. Wyobra­żam sobie, jak jej szczęka opada, gdy wcho­dzę. Opada na zie­mię i nie prze­staje scho­dzić niżej i niżej, aż wypad­nie w Austra­lii czy gdzie tam. Wyobra­żam sobie, jak przy­pad­kowo połyka kan­gura.

Dopiero gdy spłu­kuję szam­pon z wło­sów i się­gam po odżywkę, zdaję sobie sprawę, że jakiś zbrod­niarz zużył ją do końca i zosta­wił puste opa­ko­wa­nie. Jestem na sto pro­cent pewna, że to nie byłam ja – odło­ży­ła­bym ją do prze­płu­ka­nia przed recy­klin­giem, tak jak przy­stało na małego zie­lo­nego Demo­kratę, któ­rego moi rodzice wycho­wują. Wykrę­cam z wło­sów wodę i namy­dlam całe ciało, pró­bu­jąc prze­cią­gnąć czas, aż do momentu, kiedy naprawdę będę musiała zawo­łać o pomoc, ale wtedy drzwi otwie­rają się, skrzy­piąc.

– Hej! – mówię, odwra­ca­jąc głowę w stronę drzwi. – Możesz przy­nieść mi butelkę odżywki, pro­szę? – Powstrzy­muję się od oskar­ża­nia kogo­kol­wiek, kto wszedł, o zuży­cie jej do końca, ponie­waż to jest pewny spo­sób, żeby nie dostać tego, czego chcę. Lily, odkąd skoń­czyła trzy­na­ście lat, stała się szcze­gól­nie zło­śliwa i roz­ko­szo­wa­łaby się tym, że mam splą­tane, matowe włosy, gdy­bym ją wku­rzyła.

Kto­kol­wiek wszedł, nie odpo­wiada na moje pyta­nie. Wszystko, co sły­szę, to sfa­ty­go­wany wen­ty­la­tor i woda roz­pry­sku­jąca się w wan­nie pode mną.

– Eee, halo? – Dostaję gęsiej skórki, ponie­waż przy­się­gam, że sły­sza­łam otwie­ra­nie drzwi, ale teraz czuję się bar­dzo sama.

– Pro­szę. – Naj­pierw zaska­kuje mnie głos, a potem widok ręki, która zde­cy­do­wa­nie nie należy do żad­nej z moich sióstr. Trzyma odżywkę, a pod paznok­ciami ma coś czar­nego i dla­tego wiem, że to…

– Adler! – To tylko jego ręka, zabru­dzona sma­rem od pracy przy samo­cho­dach, ale czuję się, jakby wci­snął tu tysiąc oczu. Całe moje ciało robi się gorące, mimo że woda zaczyna już sty­gnąć. Pró­buję zasło­nić się z przodu, cho­ciaż wiem, że nie jest żad­nym zbo­czeń­cem, któ­rym muszę się mar­twić, tylko naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Liberty, nie­prze­strze­ga­ją­cym gra­nic. – Wynoś się!

– A gdzie „dzię­kuję”? – Macha­jąc butelką na oślep, przy­pad­kowo ude­rza nią o moje śli­skie ramię, a ta upada mi pod nogi z brzę­kiem.

– Myśla­łam, że to jedna z moich sióstr. – Zde­cy­do­wa­nie nie tak wyobra­ża­łam sobie roz­mowę z Adle­rem, którą mie­li­śmy odbyć na osob­no­ści po kata­stro­fal­nym incy­den­cie z randką w ciemno. Uni­kał mnie od swo­jej imprezy z oka­zji ukoń­cze­nia szkoły ponad dwa mie­siące temu, kiedy moja próba zaaran­żo­wa­nia zauro­czyn mię­dzy nim a naprawdę miłą dziew­czyną, Bri­gh­ton, poszła źle. Adler wcale nie doce­nił mojej pomocy, jak zro­biła to Bri­gh­ton – przy­naj­mniej do momentu, gdy Adler uprzej­mie, ale bez sensu, dał jej kosza.

– Która?

Robię minę, któ­rej na szczę­ście nie może zoba­czyć.

– Czy to ma zna­cze­nie? Wynoś się!

– Muszę umyć zęby.

– Jestem tu goła. – Nie­na­wi­dzę, jak mój głos drży przy tym sło­wie. Wydaje się zbyt intymne, by było uży­wane mię­dzy nami.

– No myślę, że jesteś; to prze­cież prysz­nic.

Sły­szę, jak odkręca wodę w umy­walce.

– Naprawdę myjesz teraz zęby?

– Cóż, nie jestem tu dla tej wspa­nia­łej roz­mowy. Mama i tata zaj­mują łazienki w naszym domu, a ja muszę iść do pracy.

Zer­kam przez szcze­linę mię­dzy ścianą a zasłoną, upew­nia­jąc się, że nie widać ani kawałka mojego ciała. To nie pierw­szy raz, kiedy Adler Alt­man przy­szedł z sąsiedz­twa, żeby sko­rzy­stać z łazienki, ugo­to­wać coś do jedze­nia czy prze­no­co­wać. Był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Liberty, odkąd prze­pro­wa­dził się tutaj latem przed ich szó­stą klasą i zazwy­czaj jego obec­ność jest w porządku – można się nawet przy­zwy­czaić do jego prze­ko­ma­rzań, jeśli sły­szy się je wystar­cza­jąco czę­sto, bo ma swoje zalety, jak nie­sa­mo­wite poczu­cie humoru i per­fek­cyj­nie upie­czone pizza rolls – ale teraz, gdy pochyla się nad umy­walką, z ustami peł­nymi kapią­cej piany z pasty do zębów, powi­nien znik­nąć. Wkłada szczo­teczkę do ust ponow­nie. Moją szczo­teczkę.

– No gościu – jęczę.

– No co? – Obraca się w moją stronę, a kosmyk jego falu­ją­cych dłu­gich do pod­bródka, brą­zo­wych wło­sów przy­kleja się do pasty wokół jego ust. Jego oczy błysz­czą w świe­tle lampy, ale nie ma w nich śladu śmie­chu, niczego z typo­wej dla niego otwar­to­ści czy cie­pła. Zwy­kle jest tak pogodną osobą, że musi to wyma­gać dużego wysiłku z jego strony, żeby ostat­nio mnie ole­wać; ani razu nawet przy­pad­kiem nie przy­wi­tał mnie swoim ulu­bio­nym „Lay-hey, Lahey”. A to jego ulu­biony spo­sób, żeby wywo­łać u mnie prze­wra­ca­nie oczami.

Owi­jam zasłonę prysz­ni­cową cia­sno wokół ciała, zanim orien­tuję się, że to tylko spra­wia, że jest bar­dziej prze­świ­tu­jąca. Moja twarz jest już naprawdę czer­wona. Gdy­bym się pod­ko­chi­wała w Adle­rze lub cho­ciaż tro­chę by mi się podo­bał, ten incy­dent mógłby zna­czyć dla mnie wszystko. Odtwa­rza­ła­bym go w gło­wie w nocy, zasta­na­wia­jąc się, co on myślał o mnie w danej chwili. Czy wyglą­da­łam jak zmo­kła kura, czy może spły­wa­jąca po mojej twa­rzy woda wyglą­dała dla niego atrak­cyj­nie?

Ale nie ma to zna­cze­nia, bo nic do niego nie czuję, a on też zde­cy­do­wa­nie nie czuje nic do mnie. Jestem tro­chę ura­żona, że ni­gdy nie byłam dla niego nawet małym obiek­tem pożą­da­nia. Jestem tylko jedną z młod­szych sióstr Liberty, która wtrą­ciła się w nie­swoje sprawy i wku­rzyła go.

Liberty krzy­czy gdzieś zza drzwi, że musimy jesz­cze przed brun­chem ode­brać Sophie, a ja mar­nuję czas na wykłó­ca­nie się z Adle­rem. Wyobraź­cie sobie, ja zacze­piam jego.

Woda kapie mi do otwar­tych ust, gdy pró­buję zna­leźć słowa.

– To moja szczo­teczka do zębów. – W jego ustach.

– Berty powie­działa, że nie będziesz mieć nic prze­ciwko – mówi, nie wycią­ga­jąc szczo­teczki z ust. Z zapa­łem wraca do mycia zębów.

– Czy nie masz zlewu w kuchni i wła­snej szczo­teczki, któ­rej mogłeś użyć?

– Mam, ale szczo­teczka jest za zamknię­tymi drzwiami. – Wyko­nuje gest, jakby mówił: Więc teraz jestem tutaj.

Prze­wra­cam oczami, pod­no­sząc butelkę odżywki i nakła­da­jąc jej za dużo na włosy. To dla mnie ogromny wysi­łek stać tutaj, wycią­gnięta i nie­osło­nięta – nawet za zasłoną prysz­ni­cową – z nim tak bli­sko. Chcę się zwi­nąć w sobie i znik­nąć.

– Tylko wyrzuć ją, kiedy skoń­czysz. Nie wiem, gdzie były twoje usta.

– I lepiej, żebyś nie wie­działa – odpo­wiada bez chwili zawa­ha­nia.

– Pro­szę, idź stąd.

Sły­szę jak spluwa, po czym opłu­kuje wodą umy­walkę.

– Twoje życze­nie jest dla mnie roz­ka­zem – mówi bez cie­nia sar­ka­zmu, o któ­rym wiem, że czai się w jego sło­wach.

– Skoro speł­niasz życze­nia, czy mógł­byś przy­nieść mi nową szczo­teczkę do zębów i ni­gdy wię­cej nie prze­ry­wać mi w łazience?

– A co prze­rwa­łem?

– DO WIDZE­NIA – mówię dobit­nie, prze­cze­su­jąc pal­cami włosy. Powta­rzam sobie, że muszę szybko brać prysz­nic, bo ina­czej Liberty dosłow­nie wycią­gnie mnie stąd, gotową czy nie, a wola­ła­bym być gotowa. Nie uzna wej­ścia Adlera chcą­cego umyć zęby za dobrą wymówkę do spóź­nie­nia.

– Liberty powie­działa, że masz się pośpie­szyć. To ci może pomóc – mówi.

Spłu­kuje toa­letę bez ostrze­że­nia, a woda pod prysz­ni­cem staje się lodo­wato zimna.

– Co do cho­lery, Adler!

Drzwi trza­skają gło­śno, gdy szybko wycho­dzi. Tęsk­nię za dniami, zanim ogło­sił mnie wro­giem publicz­nym numer jeden – nie, tęsk­nię za dniami, zanim w ogóle się tu prze­pro­wa­dził. Nasza stara sąsiadka, pani Win­th­rop, była taka miła i trzy­mała się na ubo­czu, poza przy­no­sze­niem kwia­tów ze swo­jego ogrodu i pro­sze­niem mojego taty o odśnie­że­nie pod­jazdu zimą.

Koń­czę prysz­nic i na pal­cach wycho­dzę z łazienki, bla­do­ró­żowy ręcz­nik przy­lega do mojego ciała.

– Adler wyszedł – mówi Lily ze swo­jego pokoju mono­ton­nym gło­sem.

Z kory­ta­rza widzę ją na łóżku, z twa­rzą bez wyrazu skie­ro­waną w stronę sufitu. Miała wzloty i upadki, odkąd jeden z jej naj­lep­szych przy­ja­ciół, Rohan, wypro­wa­dził się do Mis­so­uri w zeszłym mie­siącu. Dużo roz­pa­cza­nia, dużo śmie­chu aż do łez. Naprawdę prze­cho­dzi przez trudny okres.

– Co się stało? – Odwa­żam się zapy­tać.

– Życie jest bez sensu.

– Jezu.

Wska­zuje pal­cem w stronę okna.

– Kote­usz XIV umarł, a razem z nim moje marze­nia.

Patrzę na ostat­nią mar­twą roślinę w dłu­giej linii zmar­łych roślin na para­pe­cie – brą­zową, wyschniętą i smutną. Spo­czy­waj w pokoju.

Od czasu wyjazdu Rohana, Lily pró­buje prze­ko­nać rodzi­ców, by pozwo­lili jej adop­to­wać kota, któ­rego nazwie Kote­usz (w skró­cie Kot); to był jakiś żart mię­dzy nimi a innym naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Lily. Nasi rodzice powie­dzieli, że musi naj­pierw poka­zać, że potrafi się czymś opie­ko­wać – zawsze byli prze­ciwni posia­da­niu zwie­rząt, praw­do­po­dob­nie dla­tego, że posia­da­nie trzech córek jest wystar­cza­jąco kosz­towne i kło­po­tliwe. Prze­nie­śmy się czter­na­ście mar­twych roślin póź­niej. Tak lepiej (dla kota).

– Prze­la­łaś go czy prze­su­szy­łaś? – pytam, przy­glą­da­jąc się rośli­nie. Były­śmy obie dość zasko­czone, kiedy dowie­dzia­ły­śmy się, że obie te rze­czy mogą skut­ko­wać natych­mia­stową i dra­ma­tyczną śmier­cią roślin.

– Nie wiem. Może miała za dużo słońca. – Siada i odwraca się w moją stronę. – To też moż­liwe.

– Tak.

– Nie jest to pro­blem, z któ­rym musia­ła­bym się zma­gać, gdy­bym miała kota. Szcze­rze mówiąc, hodo­wa­nie roślin jest o wiele trud­niej­sze.

– No nie wiem. Myślę, że mar­twe rośliny można przy­wró­cić do życia, czego nie można powie­dzieć o kotach.

Unosi brew w spo­sób prze­ra­ża­jąco podobny do Liberty.

– Mają dzie­więć żyć. Oczy­wi­ście, że można – mówi rado­snym, sar­ka­stycz­nym tonem.

– Chodźmy! – woła Liberty z dołu.

Moja młod­sza sio­stra wzdy­cha i ześli­zguje się z łóżka, dosłow­nie.

– Brunch? W takim momen­cie?

Popy­cham ją w kie­runku scho­dów, sta­ra­jąc się nie śmiać z jej udręki, a potem wbie­gam do mojego i Liberty pokoju, kiedy Liberty dosłow­nie zaczyna odli­czać od sześć­dzie­się­ciu. Będę musiała iść z mokrymi wło­sami, czym narażę się na zło­śliwe uwagi ze strony Sum­mer, ale nie mam wyj­ścia, jeśli chcę ponow­nie nało­żyć maki­jaż. Mokre włosy same wyschną, więc to pro­blem, który roz­wią­zuje się sam. Nie­stety, nie można tego samego powie­dzieć o nie­uma­lo­wa­nej twa­rzy. Dłuż­sze cze­ka­nie nie sprawi, że stanę się bar­dziej atrak­cyjna.

Jako że moja ulu­biona sukienka odpada, prze­glą­dam szafę w poszu­ki­wa­niu cze­goś, co będzie „wygodne, prze­wiewne, ukry­wa­jące fakt, że nie chcę tu być”. Mimo że mamy podobne nosy i blond włosy, nie mam takiej samej szczu­płej syl­wetki jak Liberty i Lily, więc muszę bar­dziej roz­waż­nie dobie­rać swoje stroje. Muszę uni­kać ubrań, które są zbyt przy­le­ga­jące pod­czas sie­dze­nia, bo widać byłoby moje fałdki, co wyklu­cza więk­szość moich ulu­bio­nych koszu­lek i dżin­so­wych szor­tów. Choć sukienki czę­sto powo­dują obtar­cia na udach, będę sie­działa przez więk­szość czasu pod­czas posiłku. Tak więc, znowu sukienka. Ale nie w paski. Nic czar­nego, bo to nie jest letni kolor. Mam piękną zie­loną sukienkę w kształ­cie litery A, ale jest wyko­nana z wszyst­kiego, tylko nie z bawełny, i spra­wia, że pocę się na sam jej widok. Prze­glą­dam sukienkę za sukienką, aż nagle moja strona szafy prze­cho­dzi w stronę Liberty, pełną T-shir­tów, tank topów i crop topów – natu­ralną selek­cję jej ubrań, które zuży­wają się z bie­giem lat.

Liberty zaczyna wbie­gać po scho­dach, żeby mnie wyko­pać i wpa­ko­wać nie­przy­tomną do samo­chodu, więc chwy­tam zwiewną nie­bie­ską sukienkę i wkła­dam ją na sie­bie. Kiedy popra­wiam rękawki, ona zagląda do naszego pokoju przez uchy­lone drzwi.

– Ofi­cjal­nie jeste­śmy spóź­nione. Mam nadzieję, że jesteś zado­wo­lona. Teraz możemy zro­bić wiel­kie, dra­ma­tyczne wej­ście, jak pew­nie chcia­łaś. – Pro­mie­nie słońca błysz­czą na jej kol­czyku w nosie, a jego migo­ta­nie wydaje się także pro­tek­cjo­nalne.

– Tylko dla­tego, że nie lubię Sum­mer, nie zna­czy, że chcę odwró­cić od niej uwagę.

Choć ni­gdy nie miała pro­blemu, żeby robić to samo wobec mnie – w ostatni dzień szkoły cho­dziła za mną, prze­ry­wa­jąc za każ­dym razem, gdy pro­si­łam kogoś o pod­pi­sa­nie mojej kla­so­wej książki pamiąt­ko­wej, żeby udo­wod­nić, że jest dla tej osoby waż­niej­sza czy coś w tym stylu. Mam chyba pięć­dzie­siąt nie­do­koń­czo­nych HAGS2, więc, po pro­stu… HA HA HA wszę­dzie w moim rocz­niku z trze­ciej klasy.

Liberty zaczyna się śmiać, po czym szorstko prze­rywa.

– Jasne.

Chwyta mnie za nad­gar­stek i wyciąga z pokoju, nawet nie zwal­nia­jąc, kiedy poty­kam się o parę jej kor­ków. Przez ostatni mie­siąc trzy razy w tygo­dniu pro­si­łam, żeby je scho­wała.

Szcze­rze mówiąc, po pro­stu ni­gdy nie doga­dy­wa­łam się z moją kuzynką – i to nie dla­tego, że nie pró­bo­wa­łam! Kie­dy­kol­wiek usi­ło­wa­łam się z nią zaprzy­jaź­nić, tak jak chcia­łyby nasze matki, ona odpy­chała mnie lub mówiła coś absur­dal­nie nie­grzecz­nego, co trudno mi zapo­mnieć i wyba­czyć. Sum­mer zawsze jest kry­tyczna, okrutna i wyra­cho­wana. Jakby mię­dzy nami ist­niała jakaś rywa­li­za­cja, którą despe­racko chce wygrać, a któ­rej zasad po pro­stu nie znam. Więc za każ­dym razem, gdy ją widzę, wcho­dzę do gry.

Z tyłu samo­chodu Lily wychyla się przez otwarte okno.

– Mama i tata chcą wie­dzieć, gdzie jeste­śmy.

– Powie­dzia­łaś im? – pyta Liberty, zamy­ka­jąc za nami drzwi. Idę wzdłuż pod­jazdu, a ona szybko mnie doga­nia, poru­sza­jąc nogami w tym samym ener­gicz­nym tem­pie, w jakim robi wszystko inne.

– Chcesz, żebym powie­działa im, że na­dal jeste­śmy w domu? Mama by się wku­rzyła.

– Nie, pew­nie wypiła już przy­naj­mniej jedną mimosę. Myślę, że możemy jej powie­dzieć prawdę. – Lily zaczyna mru­czeć pod nosem, pisząc odpo­wiedź do naszych rodzi­ców. – Lahey… opóź­niła nas… Dla­tego… powin­ni­ście… jeź­dzić osobno.

– Śmieszne – mówię, pró­bu­jąc otwo­rzyć drzwi od strony pasa­żera, ale są zablo­ko­wane.

Liberty stoi po dru­giej stro­nie, tuż przy drzwiach kie­rowcy.

– Sophia jedzie z przodu, oczy­wi­ście.

Krzy­wię się, ale prze­su­wam się o jedne drzwi i zmu­szam Lily, żeby się prze­su­nęła. Liberty szar­pie za swoje drzwi i siada, a w samo­cho­dzie roz­lega się ciche pla­śnię­cie. Jej ciało napina się, a ja sie­dzę, rów­nie zasko­czona, przy­po­mi­na­jąc sobie, że nie powie­dzia­łam jej o mokrym sie­dze­niu.

Powinna mi podzię­ko­wać, szcze­rze mówiąc. Jej ogrod­niczki nie paso­wały do butów.

Lily znów zaczyna na głos pisać SMS-y.

– Będziemy… jesz­cze… póź­niej.

Trzy

To nie tak, że odkła­dam wej­ście do Feather na cze­ko­la­dowe nale­śniki z dodat­kiem pasywno-agre­syw­nych komen­ta­rzy; po pro­stu zauwa­ży­łam kogoś na zewnątrz restau­ra­cji, kto despe­racko potrze­buje mojej pomocy i dla­tego nie mogę jesz­cze wejść. To mój obo­wią­zek i zaszczyt poma­gać, kiedy tylko jest to moż­liwe.

Liberty i Sophia wcho­dzą do środka, trzy­ma­jąc się za ręce, by dołą­czyć do mojej rodziny, a Lily nie­chęt­nie wle­cze się za nimi z nosem kilka cen­ty­me­trów od ekranu tele­fonu, ale ja zatrzy­muję się przy wej­ściu, gdzie dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nia dziew­czyna pró­buje dys­kret­nie zro­bić sobie sel­fie przed naj­now­szą insta­la­cją arty­styczną mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki Poppy. Pokryty kwia­tami i mchem meta­lowy męż­czy­zna trzyma dwa karm­niki dla pta­ków, jak latar­nie odpę­dza­jące ciem­ność. Rodzice Poppy, wła­ści­ciele Feather, poda­ro­wali jej tę prze­strzeń na świe­żym powie­trzu, by mogła pre­zen­to­wać swą sztukę, ale na­dal nie­chęt­nie pozwa­lają, by jej prace były eks­po­no­wane wewnątrz lokalu. Jej dzieła nie zawsze są tak przy­jemne czy zro­zu­miałe, a oni, wyłącz­nie ze wzglę­dów este­tycz­nych, nie chcą tra­cić klien­tów. Myślę, że na­dal prze­śla­duje ich wspo­mnie­nie, kiedy to Poppy zgło­siła poma­lo­wany słoik pełen ziemi i roba­ków na zali­cze­nie z mixme­diów w szkole.

– Chcesz, żebym zro­biła ci zdję­cie? – pytam dziew­czynę.

– Yyy nie, ja tylko… – Wzru­sza ramio­nami, a jej pie­go­wate policzki eks­plo­dują czer­wie­nią.

– To naprawdę fajna rzeźba. – Pod­cho­dzę bli­żej i wycią­gam rękę. – Stwo­rzyła ją moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka, więc zro­bi­łam tu mnó­stwo zdjęć.

Może jestem w mniej­szo­ści, ale uwiel­biam, kiedy ktoś mnie prosi, żebym zro­biła mu zdję­cie – tak bar­dzo, że sama pytam czę­ściej, niż ludzie pro­szą mnie. To takie eks­cy­tu­jące uczu­cie widzieć radość na ich twa­rzach, gdy zdają sobie sprawę, że dostali dokład­nie takie zdję­cie, jakie chcieli, kiedy otwo­rzyli apli­ka­cję apa­ratu. Nie zli­czę, ile razy pró­bo­wa­łam namó­wić Liberty lub Lily, żeby zro­biły mi fotkę w jakimś miej­scu, a koń­czyło się na nie­uda­nym, nie­sy­me­trycz­nym zdję­ciu – i to nie w arty­styczny spo­sób. Nawet mój urok nie jest w sta­nie tego ura­to­wać. Kie­dyś żar­to­wa­łam, że potrze­buję Insta­gra­mo­wego Chło­paka, żeby robił mi sesje zdję­ciowe, ale potem prze­ro­dziło się to w grę, którą moje sio­stry pod­chwy­ciły prze­ciwko mnie: pro­sze­nie przy­pad­ko­wych face­tów, żeby robili nam zdję­cia, jako casting na Insta­gra­mo­wego Chło­paka Lahey. Mogłyby to być świetne zauro­czyny, ale nie­prze­wi­dy­walne czyn­niki (czy­taj: moje sio­stry i ich twa­rze) spra­wiały, że z pew­no­ścią pozo­sta­ła­bym sin­gielką.

Podaje mi swój tele­fon.

– Dzięki – mówi, zakła­da­jąc długi kosmyk brą­zo­wych wło­sów za ucho. – Ja, cóż, mój chło­pak wła­śnie ze mną zerwał, raczej były chło­pak, i chcę żeby wyglą­dało, jak­bym się dobrze bawiła. – Wska­zuje bez prze­ko­na­nia na rzeźbę, a ja zauwa­żam cie­nie pod jej oczami. – Może to jest żało­sne.

– Wcale nie. Sły­sza­łam, że naj­lep­szą zemstą jest żyć dalej, a – spo­glą­dam na nią i rzeźbę przez ekran tele­fonu – ten przy­stoj­niak na pewno sprawi, że twój były będzie żało­wał, co stra­cił. Może pochyl się do tego faceta, jak­byś szep­tała mu na ucho? I prze­rzuć tro­chę wło­sów na ramię.

Przy­ku­cam, mimo sukienki, i robię kilka zdjęć od dołu. To nie jest kąt dla każ­dego, ale dla tej dziew­czyny jest ide­alny. Udało mi się nawet uchwy­cić tro­chę sło­necz­nego bla­sku w rogu, co spra­wia, że zdję­cie wydaje się bar­dzo let­nie i w stylu high fashion. Pomaga to, że ona jest piękna sama w sobie, ale wiem, że ja też dodaję tym zdję­ciom bla­sku. Nie chcę nawet myśleć, jak wyglą­da­łyby one w rękach kogoś mniej doświad­czo­nego.

– Tak, jest świet­nie. Spójrz w tamtą stronę i uśmiech­nij się.

Wybu­cha śmie­chem, a ja strze­lam kilka fotek.

– Robisz to pro­fe­sjo­nal­nie, czy coś? – pyta.

– Po pro­stu wie­rzę w silną widocz­ność w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Tak świat postrzega ludzi w dzi­siej­szych cza­sach. – Oddaję jej tele­fon. – Powo­dze­nia.

Ona przy­ci­ska tele­fon do piersi z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Dzięki.

Kiedy wcho­dzi do restau­ra­cji, nie mam już powodu, by nie pójść za nią.

Omi­jam hostessę i kie­ruję się pro­sto do sto­lika w rogu, z dobrym natu­ral­nym oświe­tle­niem, przy któ­rym rzą­dzi moja rodzina. Sta­ram się podejść dys­kret­nie, ale cio­cia Madi­son pisz­czy, jakby była na kon­cer­cie Harry’ego Sty­lesa, a ten oblał ją wodą. Tak też się zacho­wuje. Jeśli ktoś myśli, że to ja jestem naj­bar­dziej melo­dra­ma­tyczną osobą w naszej rodzi­nie, to zna­czy, że nie poznał mojej cioci.

Gwał­tow­nie wstaje z krze­sła, a luzem wsy­pane drobne brzę­czą w jej saszetce w kolo­rze fio­le­to­wo­ró­żo­wym. Kil­ka­krot­nie mówi­łam jej, że taką saszetkę należy nosić jak torbę na ramię, ale twier­dzi, że jej piersi są za duże. Nie kła­mie; mamy tak podobne syl­wetki, że wiele osób myśli, iż jest moją matką.

– Chodź tu, Lahey, tak bar­dzo za tobą tęsk­ni­łam.

Przy­tula mnie mocno, a ja z tru­dem wydu­szam:

– Widzia­łam cię w zeszłym tygo­dniu.

– To było dawno temu. – Odsuwa się na tyle, by spoj­rzeć na mój strój. – Jesteś pięk­nie ubrana.

– Szkoda, że nie mogłaś zoba­czyć sukienki, którą pier­wot­nie chcia­łam wło­żyć.

– Już to miała na sobie, mamo – odzywa się z pre­ten­sją głos Sum­mer gdzieś zza cioci Madi­son. – Spo­koj­nie.

Cio­cia Madi­son spo­gląda przez ramię.

– Cóż, dobrze jej w tym. – Odwraca się z powro­tem do mnie i pusz­cza oczko. – Dołącz do stołu, kocha­nie.

Wsu­wam się na jedno z dwóch wol­nych miejsc mię­dzy Lily a moją mamą. Jest dokład­nie naprze­ciwko skwa­szo­nej sole­ni­zantki.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego – mówię bez entu­zja­zmu.

– Dzięki – odpo­wiada, uno­sząc brew w kie­runku swo­jej mamy. – Mówi­łam ci, że Lahey nikogo nie przy­pro­wa­dzi. Nie potrze­bo­wa­li­śmy dodat­ko­wego krze­sła.

Minęła jedna minuta, a ja już jestem obiek­tem jej zło­śli­wo­ści.

– To miej­sce nie jest dla two­jego chło­paka? – pytam.

– Pra­cuje.

– Jaka wygodna wymówka, żeby od cie­bie uciec – mru­czę, roz­pa­ko­wu­jąc sztućce i kła­dąc mate­ria­łową ser­wetkę na kola­nach.

Moja mama śmieje się, prze­ry­wa­jąc napię­cie, które nara­stało w cen­trum stołu, a potem pochyla się, żeby prze­rzu­cić swoją ogromną torebkę – pełną wszyst­kiego, co może się przy­dać w sytu­acjach awa­ryj­nych, które ni­gdy się nie zda­rzają – na wolne krze­sło.

– Możemy je wyko­rzy­stać do zrzu­ce­nia tore­bek. Bez obaw. – Zabiera moją torebkę z opar­cia krze­sła i kła­dzie ją obok swo­jej, jakby chciała pod­kre­ślić potrzebę dodat­ko­wego krze­sła.

– Twoja mama zamó­wiła ci gofry – rzuca Sum­mer sztywno.

Brzmi to jak obe­lga, i w pew­nym sen­sie nią jest. Moja mama wie, że nie­na­wi­dzę gofrów.

– Mamo – jęczę. – Nale­śniki.

Moja mama odsta­wia mimosę i prze­łyka.

– Może gdy­byś przy­szła na czas, nie musia­ła­bym impro­wi­zo­wać.

– To nie jest impro­wi­za­cja. Jedyne co zawsze zama­wiam to nale­śniki. – To jest naj­lep­szym śnia­da­niem, a ja jestem wyczer­pana, cią­gle musząc to udo­wad­niać. – Gofry dra­pią mnie w pod­nie­bie­nie.

– Myśla­łam, że nie­na­wi­dzisz nale­śni­ków – mówi. – Są gli­nia­ste.

– To Liberty. – Dobrze wie­dzieć, że pamięta jej dzi­wac­twa.

– Cóż, coś jed­nak udało mi się zro­bić dobrze: upew­ni­łam się, że są bez dodat­ków, wszystko osobno. – Wydaje się być bar­dzo dumna z sie­bie.

– To Lily. – Moja młod­sza sio­stra uważa, że wszyst­kie potrawy powinny być poda­wane na początku bez dodat­ków, żeby można je było dopra­wić według wła­snych upodo­bań. Nie ufa nikomu, nawet świa­to­wej klasy sze­fowi kuchni, w kwe­stii tego, jak jej posi­łek powi­nien sma­ko­wać.

Kie­dyś może mama będzie w sta­nie zapa­mię­tać nasze dzi­wac­twa. Nie dość, że uparła się mieć trzy córki i nadała nam wszyst­kim dziwne imiona zaczy­na­jące się na L, a teraz jesz­cze nie pamięta, która z nas jest naj­więk­szą fanką nale­śni­ków na świe­cie? Trudno tego nie zapa­mię­tać.

Mój tata wtrąca się ze śmie­chem.

– Przy­naj­mniej mamy zna­jo­mo­ści w kuchni. Spraw­dzę, czy mogą zmie­nić zamó­wie­nie.

Wstaje z krze­sła i idzie na zaple­cze, naj­praw­do­po­dob­niej pró­bu­jąc unik­nąć mojego gniewu. Patrzę na niego z tęsk­notą, nie będąc pewna, czy potra­fię to ukryć. Wola­ła­bym spę­dzić pora­nek, zmy­wa­jąc garnki i patel­nie za darmo razem z Poppy, niż sie­dzieć tutaj, czu­jąc się samotna zarówno men­tal­nie, jak i emo­cjo­nal­nie.

Ponow­nie milknę, przy­pa­tru­jąc się Sum­mer, pod­czas gdy wszy­scy – oprócz Lily, która czyta arty­kuł o pie­lę­gna­cji roślin na swoim tele­fo­nie – roz­ma­wiają w małych grup­kach. Blon­d­włosy Sum­mer zawsze były o odcień jaśniej­sze niż moje – pla­ty­nowe, pod­czas gdy reszta z nas ma mio­do­wo­blond włosy – i dzi­siaj nie­mal świecą w słońcu. Już wcze­śniej narze­kała, że nie lubi się wyróż­niać, ale wiem, że tak naprawdę cie­szy się z bycia inną. Gdyby jej to aż tak prze­szka­dzało, dawno by je sobie prze­far­bo­wała. Jej mama jest fry­zjerką.

Sum­mer sku­bie paste­lo­wo­ró­żowy lakier do paznokci na pra­wej ręce, kiwa­jąc głową w odpo­wie­dzi na jakieś pyta­nie, które zadała jej Sophia. Jed­nak daleko jej do non­sza­lan­cji. Jej kipiąca ener­gia jest bli­ska wybu­chu i ude­rze­nia mnie w twarz. Czeka na coś. Na co, nie wiem, ale przy­go­to­wuję się na ewen­tu­alną kon­fron­ta­cję.

Mój tata wraca i zaj­muje swoje miej­sce po dru­giej stro­nie mamy.

– Śmieszne, że już wie­dzieli, że zamó­wie­nie na gofry jest błędne. Chyba Poppy coś powie­działa.

Uśmie­cham się. Moja mama może i nie dopil­no­wała zamó­wie­nia, ale Poppy ni­gdy mnie nie zawo­dzi.

– Jak już wszy­scy tu jeste­śmy, chcia­ła­bym wam wrę­czyć ofi­cjalne zapro­sze­nia na moją imprezę w sobotę. – Sum­mer wyciąga z torby stos kopert dokład­nie w tym samym kolo­rze co jej lakier do paznokci. Nie wiem, ile pracy czy pie­nię­dzy kosz­tuje dopa­so­wa­nie koloru lakieru do kopert, ale dla mnie to tro­chę prze­sada.

Wstrzy­muję się od jęku, bo moja mama, nawet publicz­nie, nie waha­łaby się dać mi po łbie za coś takiego.

– Upie­rała się, żeby to zro­bić oso­bi­ście. – Cio­cia Madi­son mówi to do moich rodzi­ców, ale odpo­wiada Sum­mer.

– To moje słod­kie szes­na­ste uro­dziny. To ważne. – Sum­mer odwraca głowę w moim kie­runku. – Przy­po­mnij mi, Lahey, co ty zro­bi­łaś na swoje?

Powstrzy­muję się od mojej pierw­szej odpo­wie­dzi – która brzmia­łaby: Powin­naś już to wie­dzieć, skoro tak fascy­nuje cię moja osoba – i uśmie­cham się.

– Spę­dzi­łam całą noc z moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Ide­alne uro­dziny.

– Nie było imprezy? To smutne – mówi Sum­mer z uda­waną tro­ską. Nikt nie zwraca jej za to uwagi, ani na fakt, że to wcale nie jest smutne, co nie? To był mój wybór, jak świę­to­wać.

– Ale tak, chcia­łam zro­bić coś dużego i świę­to­wać. Mój tata nale­gał.

Kel­nerka i Poppy przy­no­szą nasze zamó­wie­nia. Patrzę na przy­ja­ciółkę sze­roko otwar­tymi oczami i bez­gło­śnie mówię: Pomóż mi. Nachyla się nad moim ramie­niem, gdy sta­wia przede mną ide­al­nie cze­ko­la­dowe nale­śniki i szep­cze:

– Chcesz, żebym wylała na nią jej owsiankę?

Kto zama­wia owsiankę na brunch? W swoje uro­dziny? Psy­cho­paci, oto kto.

– To byłoby zbyt oczy­wi­ste, ale dzięki.

– Szkoda, że Feather nie mogło zająć się cate­rin­giem na przy­ję­cie Sum­mer – cio­cia Madi­son zwraca się do Poppy, gdy ta kła­dzie przed nią miseczkę owo­ców. Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka sztyw­nieje, gdy zwraca się na nią uwagę. – Ale cie­szę się, że udało się wam zor­ga­ni­zo­wać tę zbiórkę pie­nię­dzy.

– Dzięki. Jeste­śmy naprawdę pod­eks­cy­to­wani. – Wysoki ton głosu zdra­dza jej dys­kom­fort, jak zawsze, przy­naj­mniej dla mnie. Reszta mojej rodziny kon­ty­nu­uje roz­mowę, wszy­scy zapa­trzeni na Poppy, mimo że wyraź­nie kur­czy się pod ich spoj­rze­niami.

– Jesteś wię­cej niż mile widziana na mojej impre­zie, jeśli uda ci się wymknąć – mówi Sum­mer. Naj­gor­sze w tym zapro­sze­niu jest to, że jest tak szczere; Sum­mer, jak wszy­scy na świe­cie, uwiel­bia Poppy. Gdy Sum­mer odwraca się z powro­tem do stołu, wymu­szony uśmiech Poppy znika. – Sły­sza­łaś, mamo? Zbiórka pie­nię­dzy odbę­dzie się też w Hil­to­nie.

Cio­cia Madi­son wydaje impo­nu­jącą kom­bi­na­cję jęku i zawo­dze­nia.

– Co za zbieg oko­licz­no­ści! Będziesz dosłow­nie tuż obok! Musisz się na chwilę wymknąć pod­czas prze­rwy.

Feather, a więc i rodzice Poppy, nie­dawno dostą­pili zaszczytu obsłu­gi­wa­nia pierw­szej ofi­cjal­nej zbiórki pie­nię­dzy na kam­pa­nię Juanity González, która star­tuje do Senatu. Mama Poppy, ta miła, drobna Wiet­namka, kilka lat temu została oby­wa­telką USA i od tego czasu stała się zago­rzałą fanką poli­tyki. Wszystko byłoby świet­nie, gdyby nie fakt, że teraz ocze­kuje, że Poppy zosta­nie pierw­szą w histo­rii ame­ry­kań­ską pre­zy­dentką wiet­nam­skiego pocho­dze­nia.

– Śmiało – mówi Sum­mer, gdy zostaje tylko rodzina. – Otwórz­cie swoje zapro­sze­nia.

Ledwo udaje mi się nie prze­wró­cić oczami, pod­no­sząc kopertę. Drogi papier jest na tyle gruby, a jed­no­cze­śnie na tyle ostry, że mógłby prze­ciąć wszyst­kie trzy moje ogromne nale­śniki.

Moi rodzice oraz Liberty i Sophia dostali wspólne zapro­sze­nia, ale Lily i ja dosta­jemy swoje wła­sne. Prze­ła­muję złotą pie­częć wosku na koper­cie i wycią­gam zapro­sze­nie, aby uda­wać, że je czy­tam, dopóki roz­mowa nie zej­dzie na inny temat.

– Ej, co ozna­cza „plus jeden”? – pyta Lily, wkła­da­jąc swoje zapro­sze­nie z powro­tem do koperty. Lily od zawsze zacho­wuje wszel­kie kartki. Lubi zacho­wy­wać różne rze­czy, o ile nie są to rośliny.

– To zna­czy, że możesz przyjść z zapro­szoną przez sie­bie osobą. Nie­któ­rzy zapra­szają kogoś na randkę, ale możesz zabrać przy­ja­ciela, jeśli chcesz – oznaj­mia Sum­mer, pijąc świeżo wyci­śnięty sok poma­rań­czowy. Oczy­wi­ście Sum­mer dała każ­demu moż­li­wość zapro­sze­nia dodat­ko­wej osoby. Chce wię­cej pre­zen­tów, wię­cej uwagi i wię­cej ludzi, żeby mogła mi wytknąć, że swoje szes­na­ste uro­dziny spę­dza­łam tylko z jedną osobą.

– Zało­ży­łam, że Liberty zabie­rze cie­bie, Sophio, więc mam nadzieję, że nie masz nic prze­ciwko, że nie mam dla cie­bie zapro­sze­nia… – Oczy­wi­ście Sum­mer nie chcia­łaby ura­zić nikogo oprócz mnie.

– Oczy­wi­ście. Jestem naprawdę pod­eks­cy­to­wana. – Czer­wone włosy Sophii błysz­czą w słońcu, gdy sięga po sól. – Ni­gdy wcze­śniej nie byłam na praw­dzi­wych szes­na­stych uro­dzi­nach. Sły­sza­łam tylko opo­wie­ści.

– Tak, ja chyba też nie – mówi Liberty. – Naj­dzik­sza impreza, na jakiej byłam, to bar micwa Adlera. Byli nawet żon­gle­rzy ogniem.

– Jak się żon­gluje ogniem? – pyta Sophia, zatrzy­mu­jąc kawa­łek nasiąk­nię­tego tostu fran­cu­skiego tuż przed ustami.

– Może zoba­czy­cie na mojej impre­zie – wtrąca Sum­mer, zło­śli­wie się uśmie­cha­jąc.

Zer­kam na swoje zapro­sze­nie, serce mi bije szyb­ciej na myśl o zapro­sze­niu kogoś na randkę, ale ni­gdzie nie widzę wzmianki o „plus jeden” wśród zło­tego, błysz­czą­cego pisma.

Pod­no­szę oku­lary na nos i nachy­lam się do Lily, obni­ża­jąc głos, gdy pytam:

– Gdzie zoba­czy­łaś to „plus jeden”?

Lily na pewno tego nie wymy­śliła, bo Sum­mer już by to spro­sto­wała. Nie­po­żą­dani na jej impre­zie? Nie ma mowy.

– Tu. – Lily wska­zuje miej­sce na moim zapro­sze­niu, ale jest puste. Chowa palec z powro­tem. – Dziwne.

Wyciąga swoje zapro­sze­nie i porów­nuje je z moim. Tam jest, ele­ganc­kim dru­kiem: +1. Ale nie ma tego na moim. To musi być błąd.

Patrzę w górę znad dwóch zapro­szeń i widzę, że Sum­mer uśmie­cha się do mnie z taką zło­śli­wo­ścią, że wiem, że to pomi­nię­cie nie jest przy­pad­kiem. Oczysz­czam gar­dło i daję jej to, czego tak despe­racko pra­gnie. W końcu to jej uro­dziny.

– Nie mam „plus jeden”.

Sum­mer wyciąga rękę przez stół, by dotknąć mojej; jest lodo­wata.

– Nie chcia­łam utrud­niać ci życia. Wiem, że ni­gdy nie mia­łaś chło­paka, a ponie­waż Poppy już jest zapro­szona… Kogo jesz­cze znasz?

Powoli wydy­cham powie­trze nosem, ostatni powiew chloru opusz­cza moje ciało. I to wła­śnie mnie moty­wuje – przy­po­mnie­nie, że cią­gle uma­wiam ludzi na randki. Prze­cież mogę z pew­no­ścią zna­leźć kogoś dla sie­bie. Po pro­stu ni­gdy wcze­śniej naprawdę nie pró­bo­wa­łam.

– Dla­czego myślisz, że nie chcia­ła­bym „plus jeden”?

– A kogo byś zapro­siła? – pyta ze śmie­chem. Ludzie wokół nas, któ­rzy są świad­kami naszej roz­mowy, mogliby pomy­śleć, że jest to lekka i bez­tro­ska wymiana zdań.

– Jest mnó­stwo chło­pa­ków, któ­rych mogła­bym zapro­sić – któ­rzy by się zgo­dzili – ale nie muszę się tym chwa­lić jak ty. Nie jestem tak nie­pewna sie­bie.

Sum­mer zaci­ska szczękę.

Liberty i Sophia spo­glą­dają na mnie, a potem wymie­niają mię­dzy sobą zna­czące spoj­rze­nia. Powinny być po mojej stro­nie, a przy­naj­mniej mogłyby spra­wić, żeby nie było tak oczy­wi­ste, że kła­mię.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. W ory­gi­nale „meet-cute”, czyli uro­cza lub zabawna sytu­acja, pierw­sze spo­tka­nie dwóch osób, które pro­wa­dzi do nawią­za­nia przez nich roman­tycz­nej rela­cji. [wróć]

2. HAGS – Have a great sum­mer – Wspa­nia­łego lata / Uda­nych waka­cji. [wróć]