Podchody - Żechowicz-Wygryz Katarzyna - ebook + książka
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Młoda redaktorka Józka musi zrezygnować ze swoich wakacyjnych planów i na polecenia szefa wyjechać na miesiąc do Włoch. Ma tam pracować w wydawnictwie i znaleźć bestseller, który osiągnie sukces na polskim rynku. Początkowo niechętna, żeby spędzić lato w zapadłej kalabryjskiej mieścinie, szybko zaczyna poznawać uroki okolicy i zagłębiać się w historię oraz tradycje tego regionu. Okazuje się, że może nie będzie tu tak nudno, jak myślała. Ktoś podrzuca jej kopertę z tajemniczą wskazówką, która naprowadza bohaterkę na popularną kiedyś w tym rejonie grę terenową polegającą na poszukiwaniu skarbu. Mieszkańcy nie bawią się w nią od dziesięciu lat z powodu dramatycznych wydarzeń, które miały miejsce podczas ostatniej edycji. Zaginęła wtedy jedna z organizatorek gry, Vanessa. Wszystko wskazuje na to, że padła ofiarą kalabryjskiej mafii.

Józka zaintrygowana tą historią, postanawia wziąć udział w ryzykownej grze. Jaki będzie jej finał i jakie tajemnice wyjdą w jej trakcie na jaw?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 407

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Całkiem niezła

„Podchody” Katarzyny Żechowicz-Wygryz to powieść, która niczym dobrze skonstruowana zagadka wciąga od pierwszej strony. Kiedy sięgnęłam po tę książkę, spodziewałam się lekkiego kryminału z podróżniczym akcentem. Zamiast tego trafiłam do świata, w którym przeszłość splata się z teraźniejszością, a malownicza Kalabria ukrywa więcej sekretów, niż można by przypuszczać. Józka – młoda redaktorka, której wakacyjne plany legły w gruzach – zostaje rzucona w sam środek małej włoskiej mieściny, gdzie ma znaleźć książkowy bestseller. Brzmi jak zwykłe zawodowe wyzwanie? Nic bardziej mylnego. Już pierwsze dni na miejscu przynoszą niespodziankę w postaci tajemniczej koperty. Zamiast nudnej literackiej rutyny, bohaterka zostaje wciągnięta w przedziwną grę terenową, która nie jest już tylko niewinną zabawą. Dziesięć lat wcześniej zaginęła podczas niej jedna z organizatorek – Vanessa. Ślady prowadzą wprost do kalabryjskiej mafii, ale czy na pewno? Największym atutem powieści jest doskonałe splecenie ...
00



Text co­py­ri­ght © Ka­ta­rzyna Że­cho­wicz-Wy­gryz Co­py­ri­ght for this edi­tion © Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o., War­szawa 2025
Wszyst­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie ani po­wie­lana gra­ficz­nie, elek­tro­nicz­nie czy me­cha­nicz­nie, w tym za po­mocą ko­pio­wa­nia, na­gry­wa­nia, ani prze­cho­wy­wana w in­for­ma­tycz­nej ba­zie da­nych bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy. Pro­simy o prze­strze­ga­nie praw twór­ców do ich wła­sno­ści in­te­lek­tu­al­nej i nie­udo­stęp­nia­nie tre­ści książki w sieci.
Re­dak­cja: Anna Ku­cie­jew­ska
Ko­rekta: Mo­nika Mat­czak-Na­lbor­ska
Pro­jekt okładki: Na­ta­lia Krzesz­cza­kow­ska
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Szur
ISBN 978-83-213-5332-6
CIP - Bi­blio­teka Na­ro­dowa
Że­cho­wicz-Wy­gryz, Ka­ta­rzyna
Pod­chody / Ka­ta­rzyna Że­cho­wicz-Wy­gryz.
- Wy­da­nie I. - War­szawa : Le­Tra, 2025
Wy­da­nie I, 2025. Sym­bol 5380/R
Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 50 e-mail: info@ar­kady.eu, www.ar­kady.eu Fa­ce­book: @Wy­daw­nic­two.Ar­kady, In­sta­gram: @wy­daw­nic­two.ar­kady Fa­ce­book: @Wy­daw­nic­two.Le­tra, In­sta­gram: @wy­daw­nic­two­_le­tra księ­gar­nia wy­sył­kowa: tel. 22 444 86 56www.ar­kady.info
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Idce,która naj­pierw pod ser­cem,póź­niej na rę­kach,to­wa­rzy­szyła mi w pi­sa­niu tej książki.

ROZ­DZIAŁ I

.

Chi tene li­bri, tene lab­bra.

(Z dia­lektu ka­la­bryj­skiego:Kto po­siada [czyta] książki,ten po­siada usta [umie się wy­po­wia­dać]).

.

– Wy­sy­łamy cię do Włoch.

– ...Co? – od­po­wie­dzia­łam z lek­kim opóź­nie­niem, od­wra­ca­jąc zdez­o­rien­to­wana głowę w kie­runku szefa. Stał przy moim biurku z rę­koma opar­tymi o brzeg blatu i pa­trzył na mnie ma­łymi oczami zza oku­la­rów, które za­wsze uwa­ża­łam za sta­ro­świec­kie. Zresztą cały nie pre­zen­to­wał się zbyt no­wo­cze­śnie. Kró­ciut­kie włosy na­że­lo­wane i za­cze­sane ku gó­rze jak w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych. Do tego je­ansy – oczy­wi­ście za dłu­gie, choć z jego wzro­stem wy­no­szą­cym nie wię­cej niż sto sześć­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów za­pewne trudno było zna­leźć od­po­wied­nie. I ko­szula w mdłym ko­lo­rze, spod któ­rej wy­sta­wał biały T-shirt. Ca­łość do­peł­niały scho­dzone spor­towe buty, choć z kie­row­ni­czą pen­sją z pew­no­ścią było go stać na nowe.

– Je­dziesz do Włoch. Całe wy­daw­nic­two Bel Li­bro li­czy na cie­bie – po­wtó­rzył, nie da­jąc mi wtrą­cić słowa. Na­wet w tak krót­kim ko­mu­ni­ka­cie udało mu się wy­wrzeć pre­sję. Od­no­si­łam wra­że­nie, że do­ci­ska­nie lu­dzi miał we krwi. „Zrób so­bie prze­rwę” w jego ustach brzmiało jak „Do ni­czego się nie na­da­jesz. Zejdź mi z oczu i wróć, jak się ogar­niesz”. Po ta­kich sło­wach sie­działo się po no­cach, by wy­ko­nać ro­botę i za­do­wo­lić szefa, mimo szcze­rej do niego nie­na­wi­ści. Pod­cho­dziło to już chyba pod syn­drom sztok­holm­ski, ale nie by­łam je­dyną, która gar­dziła tym na­że­lo­wa­nym dup­kiem, a jed­nak wciąż się sta­rała.

Ko­sma wy­pro­sto­wał się i, ro­biąc z dłoni pi­ra­midkę, za­czął stu­kać pal­cami o sie­bie.

– Przy­go­to­wa­łem dla cie­bie sporo za­dań. Chciał­bym, że­byś za­ini­cjo­wała ja­kąś nową se­rię wy­daw­ni­czą. Po­trze­bu­jemy be­st­se­leru. Best-se-le-ru. Ro­zu­miesz? Do tego opra­cu­jesz stra­te­gię go-to-mar­ket[1] oraz stwo­rzysz kal­ku­la­cję ren­tow­no­ści no­wej pu­bli­ka­cji. Wszystko ja­sne?

Nie­na­wi­dzi­łam tej jego kor­po­gadki. Ble. Ale miał ra­cję. Żadna z ksią­żek wy­da­nych w tym roku nie przy­nio­sła im­po­nu­ją­cych re­zul­ta­tów. Wy­daw­nic­two, aby da­lej funk­cjo­no­wać, mu­siało coś zmie­nić. I to szybko. Zna­leźć ja­kiś hit, który sprzeda się w set­kach ty­sięcy eg­zem­pla­rzy.

Na­szym tar­ge­tem były głów­nie go­spo­dy­nie do­mowe. Do tej pory wy­da­wa­li­śmy dla nich po­rad­niki, książki ku­char­skie i ro­manse. Ja pra­co­wa­łam w dziale re­dak­cji i zaj­mo­wa­łam się przy­go­to­wy­wa­niem ksią­żek do druku. W ca­łej mo­jej pracy kon­takt z au­to­rami oka­zy­wał się naj­trud­niej­szy. Rzadko który by­wał za­do­wo­lony z pro­po­no­wa­nych zmian, cho­ciaż po­tem nam za nie dzię­ko­wali. Au­to­rzy ra­czej nie by­wali też punk­tu­alni, a więc czę­sto mu­sia­łam grać złą po­li­cjantkę, stra­sząc ich ter­mi­nami. Ni­gdy nie pra­co­wa­łam jed­nak jako re­dak­tor ini­cju­jący, czyli ten, który pro­wa­dzi pro­ces na­by­wa­nia książki. Dla­tego by­łam za­sko­czona, że wy­bór Ko­smy padł aku­rat na mnie.

– Tak, ale... dla­czego ja? – za­py­ta­łam ze skrzy­wioną miną. Po­mi­ja­jąc to, że nie czu­łam się kom­pe­tentna, wi­zja na­głego wy­jazdu służ­bo­wego – i to w środku wa­ka­cji – wcale nie była mi na rękę. Ktoś inny na moim miej­scu pew­nie by się ucie­szył, w końcu Wło­chy to piękny kraj. Ale ja mia­łam już inne plany. Naj­pierw sur­fing w Cha­łu­pach z ko­le­gami star­szego brata, po­tem Ibiza z kum­pel­kami. I tu, i tu za­po­wia­dały się nie­złe im­prezy, czyli to, co lu­bi­łam naj­bar­dziej. No, może na równi z do­brym je­dze­niem i miesz­ka­niem w du­żym mie­ście. Uwiel­bia­łam ten cią­gły ruch, szum i obec­ność in­nych lu­dzi wo­kół.

Od­po­wiedź na­de­szła prędko.

– Je­steś tu je­dyną osobą, która nie ma zo­bo­wią­zań ro­dzin­nych. Poza tym do­ga­dasz się po wło­sku. Chyba do­brze pa­mię­tam, że kie­dyś się go uczy­łaś?

– Tak, kie­dyś tak...

Roz­ma­rzy­łam się. Stu­dia to były piękne czasy. Za­ję­cia i eg­za­miny zu­peł­nie nie prze­szka­dzały mi we włó­cze­niu się po knaj­pach, tań­cze­niu do rana na do­mów­kach czy wy­jaz­dach stu­denc­kich, z któ­rych wra­ca­łam jesz­cze bar­dziej zmę­czona. Wa­ka­cje trwały trzy mie­siące, a nie jak te­raz, wy­li­czone w umo­wie dwa­dzie­ścia dni. Ita­lia­ni­styka była dla mnie swego ro­dzaju fa­na­be­rią. Z nie­źle zdaną ma­turą do­ra­dzano mi prawo, ale ja wo­la­łam coś bar­dziej eg­zo­tycz­nego. Osta­tecz­nie po pię­ciu la­tach stu­diów, w tu­rze wrze­śnio­wej udało mi się zdo­być ty­tuł ma­gi­stra fi­lo­lo­gii wło­skiej. Ję­zyk ma­ka­ro­nia­rzy mia­łam wtedy w ma­łym palcu. Ale za­miast za­trud­nić się w ja­kiejś fir­mie, gdzie uży­wa­ła­bym wło­skiego, jak zro­biła więk­szość mo­ich zna­jo­mych, ja za­ko­pa­łam się w pierw­szej pracy, do któ­rej mnie przy­jęto. A było to wy­daw­nic­two Bel Li­bro. Do zło­że­nia CV prze­ko­nała mnie jego wło­ska na­zwa, choć z Wło­chami miało nie­wiele wspól­nego. Je­dy­nie to, że szef przy­jaź­nił się z wła­ści­cie­lem in­nego, po­ło­żo­nego gdzieś na Pół­wy­spie Ape­niń­skim wy­daw­nic­twa o na­zwie Ca­la­bro.

Co do ro­dziny – tu Ko­sma rze­czy­wi­ście miał ra­cję. Nie cze­kał na mnie w domu mąż do ugła­ska­nia ani kwi­lące dziecko do prze­wi­nię­cia. Mo­głam wyjść z miesz­ka­nia, za­mknąć je na klucz i wró­cić na­wet za rok. Je­dy­nie ba­zy­lia zwię­dłaby mi w kuchni. Ro­dzice oraz brat miesz­kali w in­nym mie­ście i byli przy­zwy­cza­jeni, że wra­cam do domu od święta. Za to te­le­fo­nicz­nie sły­sze­li­śmy się dość czę­sto. Lu­bi­łam to, o ile nie py­tali, czy zna­la­złam już od­po­wied­niego kan­dy­data na na­rze­czo­nego. I o ile nie wy­ty­kali, że mam już trzy­dzie­ści je­den lat, a bio­lo­giczny ze­gar tyka co­raz szyb­ciej.

– Tylko nie pa­kuj za dużo, bo ba­gaż masz tylko do pięt­na­stu ki­lo­gra­mów, a mu­sisz jesz­cze za­brać ze sobą kilka rze­czy, które obie­ca­łem Va­le­riowi.

Trzy dni póź­niej pod­ska­ki­wa­łam w po­zy­cji sie­dzą­cej na wa­lizce, aby do­piąć ten cho­lerny za­mek. I mo­dli­łam się, aby nie trza­snął. Jak zwy­kle mia­łam pro­blem z wy­bo­rem ubrań, dla­tego za­pa­ko­wa­łam więk­szość szafy. Wszystko może się przy­dać, szcze­gól­nie gdy wy­jeż­dża się na cały mie­siąc do ta­kiego miej­sca jak Ka­la­bria. Niby na po­łu­dniu Włoch, ale jed­nak gó­rzy­ście, a więc ze zmienną po­godą – prze­strze­gały prze­wod­niki on­line, które przej­rza­łam z grub­sza, pa­ku­jąc ba­gaże.

Miej­sco­wość, w któ­rej mia­łam spę­dzić całe trzy­dzie­ści je­den dni, na­zy­wała się So­ve­ria Man­nelli i była po­ło­żona około dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów w głąb lądu od La­me­zia Terme, gdzie lą­do­wał mój sa­mo­lot. Pierw­szy raz sły­sza­łam o tej mie­ści­nie. W sieci też nie było zbyt wielu in­for­ma­cji na jej te­mat. Na Wi­ki­pe­dii zna­la­złam do­słow­nie jedno zda­nie. Z ko­lei we­dług por­talu Trip Ad­vi­sor naj­więk­szą atrak­cję tego miej­sca sta­no­wił ko­ściół, który prze­cież znaj­duje się w każ­dej wło­skiej pi­pi­dó­wie. No świet­nie. Spę­dzę wa­ka­cje w ja­kiejś za­po­mnia­nej wio­sce – po­my­śla­łam.

Po­dróż sa­mo­lo­tem prze­bie­gła spraw­nie. Koła do­tknęły wło­skiej ziemi mi­nutę przed pla­no­wa­nym cza­sem przy­lotu. Za to wa­lizki, we­dług na­pisu wy­świe­tlo­nego na mo­ni­to­rze, miały wy­je­chać do­piero za pięt­na­ście mi­nut. Po­sta­no­wi­łam sko­rzy­stać z wol­nego kwa­dransu i uda­łam się do pierw­szego baru, który zna­lazł się w za­sięgu mo­jego wzroku. Uwiel­bia­łam wło­ską kawę, a naj­bar­dziej espresso mac­chiato, czyli „po­pla­mione” pianką z mleka. Wsy­pa­łam do niego całą kwa­dra­tową to­re­beczkę brą­zo­wego cu­kru, który nie do końca się roz­to­pił, ale wcale mi to nie prze­szka­dzało. Uwiel­bia­łam wy­ja­dać go na ko­niec z fi­li­żanki. Je­śli było coś, czego bra­ko­wało mi w cen­trum War­szawy, to wło­skiego baru z kawą. Ale ta­kiego praw­dzi­wego, w któ­rym pije się ją na szybko przy la­dzie, a nie za­siada z kub­kiem w fo­te­lach, jak w więk­szo­ści sie­ció­wek.

Rzu­ci­łam okiem na ze­ga­rek, który znaj­do­wał się na ścia­nie. Cho­lera, wa­lizka! Gdy wró­ci­łam na miej­sce od­bioru ba­gażu, ni­kogo już nie było. Tylko moja gra­na­towa torba z cha­rak­te­ry­stycz­nym bre­lo­kiem w kształ­cie Pa­łacu Kul­tury krę­ciła się sa­mot­nie na gu­mo­wej ta­śmie. Chwy­ci­łam za rączkę i skie­ro­wa­łam się do wyj­ścia. Lot­ni­sko w La­me­zia Terme z pew­no­ścią nie było perłą ar­chi­tek­tury. Dzi­waczne wy­su­nięte okienka w kształ­cie koła spra­wiały, że bu­dy­nek przy­po­mi­nał ra­czej sta­cję ko­smiczną. Po­krywa była na­to­miast czer­wona. Na dwo­rze pa­no­wały go­rąco i du­chota. Sier­pień do­star­cza tu re­kor­dowo wy­so­kich tem­pe­ra­tur – szcze­gól­nie na wy­brzeżu. We­dług Go­ogle Maps po­dróż z lot­ni­ska do So­ve­ria Man­nelli miała za­jąć czter­dzie­ści mi­nut. Dość długo, jak na taki dy­stans, ale wkrótce zro­zu­mia­łam dla­czego.

Na par­kingu cze­kał już na mnie pra­cow­nik Ca­la­bro – wy­daw­nic­twa, które miało się stać moim miej­scem pracy przez naj­bliż­szy mie­siąc. Sze­fem był tam kum­pel Ko­smy o imie­niu Va­le­rio. Po­znali się kie­dyś na tar­gach, po któ­rych po­zo­stali w kon­tak­cie. Tam­ten przy­la­ty­wał do War­szawy, by po­sza­leć w klu­bach z dziew­czy­nami, po czym od­wdzię­czał się Ko­smie za­pro­sze­niem na wa­ka­cje na po­łu­dniu Eu­ropy.

Wra­ca­jąc do pra­cow­nika Ca­la­bro – roz­po­zna­łam go po logo wy­ha­fto­wa­nym na fir­mo­wym uni­for­mie i na­kle­jo­nym rów­nież na sa­mo­chód, o który stał oparty z pa­pie­ro­sem w dłoni. Kartkę z moim na­zwi­skiem pod­niósł w tym sa­mym mo­men­cie, gdy rzu­ci­łam mu w twarz: Bu­on­giorno[2].

Miał wąsy i brodę, tzw. rzym­ski nos i po­dłużne jak mig­dały oczy. Włosy ciemne i krę­cone, ale rzad­kie. Być może już wkra­czał w wiek ły­sie­nia. Na oko da­ła­bym mu ze czter­dzie­ści lat. Mimo upału no­sił dłu­gie spodnie, a do nich T-shirt z na­pi­sem Senza qu­esta sono an­cora me­glio, co ozna­czało: „Bez niej (w do­my­śle ko­szulki) wy­glą­dam jesz­cze le­piej”. Ze­ska­no­wał mnie wzro­kiem od stóp do głów, wy­raź­nie za­do­wo­lony, że wi­dzi przed sobą młodą, drobną blon­dynkę.

– Si­gno­rina Jo­ska? – za­py­tał, wy­raź­nie ła­miąc so­bie ję­zyk na dru­gim sło­wie. Po­pra­wi­łam go, wy­po­wia­da­jąc wolno i wy­raź­nie:

– J-ó-z-k-a. Mi chiamo Józka.

– Ah, cazzo[3] – prze­klął. – Tre­no­wa­łem twoje imię od ty­go­dnia, a i tak nie wy­szło. Wy­bacz. – Męż­czy­zna zło­żył ręce jak do mo­dli­twy. – Je­stem Peppe – przed­sta­wił się, uśmie­cha­jąc sze­roko.

Za­uwa­ży­łam, że pa­pie­rosy zro­biły już swoje – zęby miał wy­raź­nie po­sza­rzałe i też tro­chę krzywe. Zbli­ży­łam się do ba­gaż­nika, a Peppe prędko go otwo­rzył i po­mógł wło­żyć do środka wa­lizkę. Dla nie­zna­jo­mych za­wsze się sta­rają – po­my­śla­łam. Z po­przed­nich wy­jaz­dów do Włoch za­pa­mię­ta­łam, że czę­sto to ko­biety nad­ska­kują tu fa­ce­tom. Co­dzien­nie pod­su­wają mę­żom pod nos pa­ru­jący ta­lerz ma­ka­ronu, gdy ci sie­dzą już w go­to­wo­ści do je­dze­nia ze ścierką za­wią­zaną wo­kół szyi.

Ru­szy­li­śmy w drogę i od razu zła­pa­łam za rączkę przy su­fi­cie. Peppe ci­snął fir­mową pandę tak, że jej ryk zda­wał się bła­ga­niem o li­tość. Nie chciał włą­czyć kli­ma­ty­za­cji, bo po­noć źle dzia­łała mu na gar­dło. Ty­powe u po­łu­dniow­ców – go­rąco jak w pie­kle, a oni w nim tkwią, za­miast szu­kać ucieczki. W za­mian opu­ścił obie szyby z przodu. Włosy roz­wie­wało mi na wszyst­kie strony, przez co po­plą­tały się tak mocno, że nie mo­głam ze­brać my­śli.

– Pierw­szy raz we Wło­szech? – za­py­tał Peppe.

– Nie, by­łam już trzy razy.

– A gdzie?

– Na wy­mia­nie stu­denc­kiej w Rzy­mie i kilka razy nad mo­rzem w Ri­mini i oko­li­cach.

– Pew­nie tro­chę się po­sza­lało, co? Dys­ko­teki, te sprawy – za­śmiał się Peppe i pu­ścił do mnie oko.

Czy na­prawdę mia­łam wy­ma­lo­wany na twa­rzy na­pis „im­pre­zo­wiczka?” – po­my­śla­łam.

Gdy wy­je­cha­li­śmy z mia­sta, droga za­częła ro­bić się co­raz bar­dziej kręta, a tem­pe­ra­tura na­gle ob­ni­żyła się o kilka stopni. Znik­nęły palmy i spa­lona słoń­cem trawa, a ich miej­sce wzdłuż ulicy za­jęły ciem­no­zie­lone drzewa. Im wy­żej, tym były gęst­sze. Wo­la­łam jed­nak nie roz­glą­dać się na boki. Od za­krę­tów raz w prawo raz w lewo ro­biło mi się co­raz bar­dziej nie­do­brze. Te­raz cie­szy­łam się z otwar­tych okien. Rześ­kie po­wie­trze po­ma­gało na cho­robę lo­ko­mo­cyjną, która to­wa­rzy­szyła mi od dziecka. Peppe zda­wał się tym w ogóle nie przej­mo­wać. Zdą­żył już na do­bre się roz­ga­dać i, pod­czas gdy ja wal­czy­łam o prze­trwa­nie, po­sta­no­wił opo­wie­dzieć w skró­cie hi­sto­rię miej­sco­wo­ści, która miała się znaj­do­wać na końcu tego sla­lomu.

So­ve­ria Man­nelli po­ło­żona była na wy­so­ko­ści ośmiu­set me­trów nad po­zio­mem mo­rza. Pa­trząc na całe Wło­chy jak na wielki but, znaj­do­wała się mniej wię­cej w miej­scu dru­giego palca. Za­miesz­ki­wało ją około trzy ty­siące osób, ale la­tem ta liczba zwięk­szała się o ko­lej­nych kil­ka­set. Byli to ci, któ­rzy wra­cali do domu na wa­ka­cje. Za­zwy­czaj zjeż­dżali z Me­dio­lanu, Bo­lo­nii, Rzymu albo in­nych „miast pół­nocy”, w któ­rych pra­co­wali. So­ve­ria nie była mia­stecz­kiem tu­ry­stycz­nym. Dość duża od­le­głość od mo­rza i trudna do po­ko­na­nia droga eli­mi­no­wały ją z li­sty wy­ma­rzo­nych met na letni wy­po­czy­nek. Kli­mat też nie był tu naj­lep­szy. W ciągu dnia umie­rało się z go­rąca, w nocy można było za­mar­z­nąć. Po zmroku tem­pe­ra­tura spa­dała w sierp­niu na­wet do dzie­się­ciu stopni.

Mia­steczko po­ło­żone było na zbo­czu wzgó­rza, ale główna ulica prze­bie­gała do niego rów­no­le­gle. No­siła imię Corso Giu­seppe Ga­ri­bald­diego, wło­skiego bo­ha­tera, który prze­cho­dził tędy ze swoim woj­skiem, gdy to­czyły się walki o zjed­no­cze­nie Włoch w po­ło­wie dzie­więt­na­stego wieku. Ga­ri­bal­diemu de­dy­ko­wano rów­nież obe­lisk, który umiesz­czono na nie­wiel­kim placu, wień­czą­cym główną ulicę.

So­ve­ria Man­nelli to mia­steczko, w któ­rym – po­cząw­szy od bumu eko­no­micz­nego lat pięć­dzie­sią­tych – żyło się nie­źle. Jed­no­cze­śnie miesz­kańcy nie mieli wy­gó­ro­wa­nych po­trzeb. Każ­dego było stać na sa­mo­chód, ale nikt nie sza­lał z mo­de­lami i wy­bie­rał ra­czej pandę czy fiata 500. Miesz­ka­nia były ta­kie so­bie, ale kto by się przej­mo­wał. I tak więk­szość czasu spę­dzało się poza nimi. Głów­nie na wy­da­rze­niach, które to­czyły się w mia­steczku, pra­wie za­wsze po­łą­czo­nych z bie­sia­dami do póź­nej nocy. Mi­ni­mum dwa razy w ty­go­dniu ja­dało się ko­la­cję w knaj­pie albo szło na se­ans do Il Pic­colo, ma­lut­kiego kina, które mie­ściło mak­sy­mal­nie pięć­dzie­siąt osób.

W So­ve­ria Man­nelli znaj­do­wały się rów­nież dwie ważne firmy: wy­daw­nic­two Ca­la­bro oraz za­kład tkacki La­ni­fi­cio Leo, pro­du­ku­jący wy­roby z wełny. Domy ści­śnięte były na jed­nym wzgó­rzu, mimo że w oko­licy miej­sca nie bra­ko­wało. Wzdłuż głów­nej ulicy też stały w rzę­dzie, przy­kle­jone je­den do dru­giego. Były nie­wy­so­kie, mak­sy­mal­nie na dwa pię­tra, i z ażu­ro­wymi bal­ko­nami. Na par­te­rze znaj­do­wały się skle­piki pro­wa­dzone przez miesz­kań­ców: ogrod­ni­czy, wa­rzyw­niak, mię­sny, sklep z mro­żon­kami oraz Luna – sklep z lo­kal­nymi wy­ro­bami sprze­da­wa­nymi w sło­icz­kach.

Dzia­łały też dwa mar­kety spo­żyw­cze, duży sklep ze sprzę­tami go­spo­dar­stwa do­mo­wego, dwa bu­tiki z modą dla ko­biet i męż­czyzn oraz je­den z ubran­kami dla dzieci. Były też księ­gar­nia, kiosk, ap­teka i dwa bary. Gdy tylko wje­cha­li­śmy do mia­steczka, Peppe za­par­ko­wał pod jed­nym z nich, blo­ku­jąc inną pandę.

– To chyba nie jest wy­daw­nic­two? – za­py­ta­łam.

– Chodź, sta­wiam kawę.

– Już pi­łam na lot­ni­sku.

– Nie zaj­mie nam to wię­cej niż mi­nutę, obie­cuję! – od­po­wie­dział Peppe.

Wes­tchnę­łam i wy­gra­mo­li­łam się z sa­mo­chodu. Wciąż krę­ciło mi się w gło­wie, dla­tego od­cze­ka­łam chwilę, po czym wy­gła­dzi­łam po­gnie­cione ubra­nie i ru­szy­łam do baru za moim prze­wod­ni­kiem. Nad wej­ściem wid­niał już mocno wy­pło­wiały od słońca szyld z na­pi­sem „Man­cuso”. Po obu stro­nach drzwi stało dwóch męż­czyzn. Je­den – młody i gruby, drugi – koło sześć­dzie­siątki i mocno wy­chu­dzony. Na no­sie miał oku­lary jak Harry Pot­ter. Gdy prze­cho­dzi­łam obok, czu­łam na so­bie ich wzrok. Spra­wiali wra­że­nie sa­mo­zwań­czych straż­ni­ków tego miej­sca. By­łam pewna, że spę­dzają w ba­rze wię­cej czasu niż we wła­snych do­mach.

W środku stało kil­ka­na­ście sto­li­ków z krze­słami, ale więk­szość klien­tów tło­czyła się przy la­dzie. Je­dli ro­ga­liki i po­chła­niali espresso jed­nym ły­kiem, roz­ma­wia­jąc żywo. Po­de­szli­śmy do mar­mu­ro­wego blatu, by zło­żyć za­mó­wie­nie, gdy na­gle roz­le­gło się gło­śne:

– Cia­aaao, Peppe! – Do mo­jego prze­wod­nika zbli­żył się star­szy męż­czy­zna z wą­sami. Spodnie miał na­cią­gnięte na duży brzuch, ko­szulkę znisz­czoną i spraną, ale z wi­doczną plamą na środku, wspo­mnie­niem po ostat­nim obie­dzie. Na gło­wie no­sił starą czapkę w kratkę, którą uniósł w ge­ście po­wi­ta­nia.

– Ciao, Nando! – od­po­wie­dział rów­nie gło­śno Peppe. – Caffè?

– Oczy­wi­ście! – od­parł Nando i przy­wo­łał ob­sługę. – Trzy kawy po­pro­szę. Czy piękna si­gno­rina ży­czy so­bie mac­chiato?

– Tak, po­pro­szę – od­po­wie­dzia­łam nieco spe­szona. Nando zer­kał raz po raz to na mnie, to na mo­jego to­wa­rzy­sza, uśmie­cha­jąc się dzi­wacz­nie. Na szczę­ście Peppe po­śpie­szył z wy­ja­śnie­niami:

– Józka przy­je­chała tu w ce­lach służ­bo­wych. Spę­dzi mie­siąc w wy­daw­nic­twie. Je­stem dziś jej kie­rowcą i prze­wod­ni­kiem.

– Ach, ro­zu­miem – po­wie­dział nieco za­wie­dziony Nando, jakby li­czył na to, że jego stary zna­jomy Peppe wresz­cie zna­lazł so­bie dziew­czynę. – Wiesz, że ja też pra­co­wa­łem kie­dyś w Ca­la­bro? – Skie­ro­wał te­raz całe ciało wraz z im­po­nu­ją­cym brzu­chem w moim kie­runku. – Przez wiele lat by­łem stró­żem głów­nego bu­dynku. Te­raz je­stem już na eme­ry­tu­rze i wresz­cie mogę cie­szyć się ży­ciem. Za trzy ty­go­dnie moja córka wy­cho­dzi za mąż. Chyba jest mniej wię­cej w twoim wieku... – za­czął jesz­cze bacz­niej mi się przy­glą­dać.

– Gra­tu­luję i ży­czę wszyst­kiego naj­lep­szego – od­po­wie­dzia­łam jak naj­sym­pa­tycz­niej się dało, czu­jąc, że za chwilę z ust Nando wy­do­bę­dzie się to nie­wy­godne py­ta­nie, któ­rego wcale nie mia­łam ochoty usły­szeć, do­ty­czące oczy­wi­ście pla­no­wa­nej daty mo­jego ślubu. Py­ta­nie jed­nak nie pa­dło. Ode­tchnę­łam z ulgą.

– Dzię­kuję, prze­każę córce – po­wie­dział. – Baw się do­brze i gdy­byś cze­goś po­trze­bo­wała, Peppe da ci mój ad­res. Drzwi mo­jego domu stoją otwo­rem.

Nando po­ga­wę­dził jesz­cze chwilę z moim prze­wod­ni­kiem, pod­czas gdy ja za­czę­łam roz­glą­dać się po ba­rze. Je­dyną osobą, która nie zer­kała po­dejrz­li­wie w moim kie­runku, był ele­gancki męż­czy­zna w śred­nim wieku. Sie­dział przy sto­liku pod oknem, pa­trząc smutno w blat, na któ­rym stała szklanka z so­kiem. Ubrany był w gar­ni­tur, białą ko­szulę i cienki, bor­dowy kra­wat, a na no­gach miał ple­cione mo­ka­syny. Jego dłu­gie, siwe włosy zwią­zane były w nie­dbały ku­cyk. Przez cały ten czas ani razu nie pod­niósł wzroku.

– Kim jest ten męż­czy­zna, który sie­dział przy sto­liku pod oknem? – za­py­ta­łam Peppe, gdy wy­szli­śmy już z baru.

– A co?

– Wy­glą­dał na przy­gnę­bio­nego.

– Nic dziw­nego. Po tym, co się stało.

– Co masz na my­śli?

– Nie­ważne, stara hi­sto­ria. Nie za­przą­taj so­bie tym głowy. Ciesz się ży­ciem mia­steczka! To co, je­dziemy do wy­daw­nic­twa? Wszy­scy już na nas cze­kają.

Bu­dy­nek wy­daw­nic­twa był szary i po­nury. Miał formę pro­sto­kąt­nej bryły z nie­wiel­kimi, po­dłuż­nymi oknami. Traw­nik przed wej­ściem zde­cy­do­wa­nie wy­ma­gał przy­cię­cia, ogro­dze­nie pro­siło się o od­ma­lo­wa­nie. Za to lo­ka­li­za­cja była im­po­nu­jąca – zza bu­dynku roz­cią­gał się wi­dok na wzgó­rza po­ro­śnięte la­sem. Gdzie­nie­gdzie spo­mię­dzy ko­na­rów drzew wy­ła­niały się domy z po­bli­skich wio­sek. Gdy ze­szli­śmy uliczką nieco ni­żej, za­uwa­ży­łam jed­nak, że tę wspa­niałą sce­ne­rię prze­sła­niał dom wznie­siony za­le­d­wie kilka me­trów da­lej. Wy­glą­dał jak szklana ba­riera mię­dzy wy­daw­nic­twem a piękną pa­no­ramą. Na pierw­szym pię­trze, wy­su­nię­tym nad par­ter, miał wię­cej okien niż da się umyć w ciągu jed­nego dnia. Na naj­niż­szym po­zio­mie znaj­do­wał się je­dy­nie biały mur i drzwi do domu, przed któ­rymi za­par­ko­wano sa­mo­chody. Roz­po­zna­łam por­che i spor­to­wego mini co­opera. Stał też ja­kiś SUV.

– To po­sia­dłość wła­ści­ciela – wy­ja­śnił Peppe. – Gdy­bym miał taki dom, za­pra­szał­bym do niego wszyst­kie naj­pięk­niej­sze dziew­czyny i pił drinki od rana do wie­czora. Ty też by­ła­byś na mo­jej li­ście. – Uniósł brwi kil­ka­krot­nie w górę i w dół.

– Grunt to mieć ma­rze­nia – za­żar­to­wa­łam, wy­obra­ża­jąc go so­bie w ba­se­nie z wia­nusz­kiem skąpo ubra­nych ko­biet. Nie chcia­ła­bym jed­nak zna­leźć się wśród nich. O nie, nie. Ta­kie za­bawy mnie nie in­te­re­so­wały.

– Si­gno­rina Jozzz­zka! – roz­le­gło się na­gle z ta­rasu ota­cza­ją­cego pierw­sze pię­tro. Wcze­śniej nie było wi­dać, czy ktoś na nim prze­bywa, po­nie­waż przy­sła­niała go mu­ro­wana ba­lu­strada. Te­raz wy­sta­wał zza niej umię­śniony tors Va­le­ria, wła­ści­ciela wy­daw­nic­twa Ca­la­bro. Po­zna­łam go już kie­dyś w War­sza­wie, ale nie roz­ma­wia­li­śmy za długo. Stał z unie­sio­nymi ku gó­rze ra­mio­nami w ge­ście po­wi­ta­nia. Mu­siał aku­rat się opa­lać, bo był czer­wony na twa­rzy i klatce pier­sio­wej, a jego skóra świe­ciła się od kremu. W ręku trzy­mał kie­li­szek pro­secco. Wi­docz­nie Peppe miał ra­cję. Ma­jąc taki dom, można było pić od rana do wie­czora.

– Bu­on­giorno, Va­le­rio! – za­wo­ła­łam w jego stronę. Peppe też przy­wi­tał się z sze­fem.

– Daj mi se­kundę, za­łożę tylko ko­szulę i już do cie­bie scho­dzę – krzyk­nął Va­le­rio, kie­ru­jąc swoje kroki ku jed­nemu z okien, peł­nią­cych funk­cję drzwi ta­ra­so­wych.

Mi­nęła rze­czy­wi­ście chwila, a Va­le­rio już do nas scho­dził. Miał na so­bie ko­lo­rową, tro­pi­kalną ko­szulę z krót­kim rę­ka­wem, be­żowe szorty i klapki Ha­va­ia­nas. Twa­rzy nie prze­mył, bo na­dal wi­dać było na niej smugi bia­łego kremu.

– Chodźmy, po­każę ci na­sze wy­daw­nic­two. Wspa­niale, że wresz­cie bę­dziemy mieć tak piękną dziew­czynę w na­szych sze­re­gach. – Wziął mnie pod ra­mię i już pro­wa­dził do sza­rego bu­dynku firmy.

Czyli nic się nie zmie­niło – po­my­śla­łam. Włosi na­dal za­chwy­cali się każdą blon­d­włosą dziew­czyną. Kom­ple­menty mi nie prze­szka­dzały, ale je­śli mia­łam spę­dzić tu cały mie­siąc, wo­la­ła­bym być kimś wię­cej niż przy­jezdną blon­dyną z Pol­ski.

W fir­mie pra­co­wało około trzy­dzie­stu osób, z czego trzy czwarte w biu­rze wy­daw­nic­twa, a reszta w dru­karni. Pierw­sze po­miesz­cze­nie było prze­strzenne. Su­fit pod­pie­rały ma­sywne pro­sto­kątne ko­lumny z de­ko­ra­cjami w grec­kim stylu u pod­stawy i zwień­cze­nia. W Ka­la­brii czę­sto można spo­tkać ta­kie wzory. Były głę­boko za­ko­rze­nione w kul­tu­rze re­gionu. W sta­ro­żyt­no­ści te te­reny wcho­dziły w skład Ma­gna Gre­cia i na­dal można tu zna­leźć po­zo­sta­ło­ści po sta­ro­żyt­nej cy­wi­li­za­cji. I choć bu­dy­nek Ca­la­bro nie miał z nią nic wspól­nego, po­dob­nie jak w wielu współ­cze­snych bu­dow­lach w Ka­la­brii za­sto­so­wano w nim od­wo­ła­nia do grec­kiej ar­chi­tek­tury.

Na wi­dok szefa pra­cow­nicy na­tych­miast po­ru­szyli się na krze­słach.

– Pro­szę o po­wi­ta­nie Jozki – po­wie­dział Va­le­rio, za­trzy­mu­jąc się po­środku biura, na­dal trzy­ma­jąc mnie pod ra­mię. De­li­kat­nie wy­su­nę­łam się z jego ob­ję­cia i uśmiech­nę­łam skrę­po­wana.

– Józka. Mi chiamo[4] J-ó-z-k-a – po­wie­dzia­łam, wy­raź­nie kła­dąc ak­cent na „ó” i “z”. Nie lu­bi­łam, gdy ktoś prze­krę­cał moje imię, uwa­ża­łam to za czy­ste nie­dbal­stwo.

– Ciao! – od­po­wie­dzieli pra­cow­nicy gru­powo.

Więk­szość z nich sta­no­wiły ko­biety. Ro­zej­rza­łam się po twa­rzach, ale na pierw­szy rzut oka wy­dały mi się do sie­bie dość po­dobne. Włosy krót­kie lub do ra­mion, ciem­no­brą­zowe, krę­cone. Wiek średni, syl­wetka śród­ziem­no­mor­ska. Ubra­nie sto­no­wane i ele­ganc­kie, ra­czej kla­syczne, gdzie­nie­gdzie z wzo­rzy­stą bluzką. Męż­czyźni byli nie­wy­socy, w je­an­sach i ko­szu­lach, krót­kie włosy, za­rost. Do­piero gdy zbli­ży­łam się do każ­dej z osób, by uści­snąć jej rękę, za­uwa­ży­łam in­dy­wi­du­alne ce­chy cha­rak­te­ry­styczne.

– Miło mi, na­zy­wam się Gina – po­wie­działa do mnie jedna z ko­biet w ogrom­nych oku­la­rach ko­rek­cyj­nych. Mimo gru­bych szkieł za­uwa­ży­łam, że miała duże, zie­lone oczy, a także wą­skie usta i spi­cza­sty nos. Jej za­ple­cione w luźny kok włosy wy­glą­dały, jakby ni­gdy nie do­ty­kał ich fry­zjer. Ubrana w pli­so­waną spód­nicę i ko­szulę z ha­fto­wa­nym koł­nie­rzy­kiem wy­glą­dała jak ciotka klotka. Za to uśmiech miała urze­ka­jący – było w nim coś z psot­nicy. Może mieć ja­kieś czter­dzie­ści lat – po­my­śla­łam, ale póź­niej zmie­ni­łam zda­nie. Nie, była sporo młod­sza. Tylko ten wy­gląd ją po­sta­rzał.

– Je­stem se­kre­ta­rzem wy­daw­nic­twa – do­dała. – W ra­zie ja­kich­kol­wiek py­tań moje biurko znaj­duje się tam. – Wska­zała miej­sce pod oknem. Jako je­dyne było oto­czone kwia­tami – roz­po­zna­łam w nich po­pu­larne rów­nież w Pol­sce stor­czyki.

Z męż­czyzn rzu­cił mi się w oczy je­dyny wyż­szy niż śred­nia bru­net o kwa­dra­to­wej twa­rzy z mocno za­ry­so­wa­nymi ko­śćmi po­licz­ko­wymi. Stał w rogu, oparty o ścianę z jedną słu­chawką w uchu, a drugą zwi­sa­jącą mu luźno wzdłuż ciała. Wy­glą­dał na znu­dzo­nego całą sy­tu­acją. Za­pewne wo­lał słu­chać mu­zyki, niż uczest­ni­czyć w tym cyrku uprzej­mo­ści. Gdy zbli­ży­łam się do niego i wy­cią­gnę­łam dłoń, uśmiech­nął się z grzecz­no­ści. Na jego po­licz­kach na uła­mek se­kundy po­ja­wiły się małe do­łeczki.

– Je­stem Da­niele – przed­sta­wił się. Uścisk miał mocny, dłoń dużą, pro­por­cjo­nal­nie ma­sywną do przed­ra­mion, na któ­rych de­li­kat­nie opi­nała się kra­cia­sta ko­szula.

Słodki – po­my­śla­łam, chyba tylko ze względu na do­łeczki. Po­wszech­nie ko­ja­rzą się z uro­czymi męż­czy­znami, ale nie by­łam w sta­nie po­twier­dzić tej teo­rii z wła­snego do­świad­cze­nia.

Ko­lejną go­dzinę spę­dzi­łam na zwie­dza­niu po­zo­sta­łych po­miesz­czeń w fir­mie. Po­ka­zano mi dru­kar­nię, ar­chi­wum, a także kuch­nię, w któ­rej zor­ga­ni­zo­wane było nie­wiel­kie miej­sce na lunch. Zdą­ży­łam się jed­nak zo­rien­to­wać, że więk­szość pra­cow­ni­ków i tak wra­cała na obiad do domu. W ciągu dnia, mię­dzy dwu­na­stą a pięt­na­stą, prze­wi­dziana była prze­rwa.

– Pew­nie je­steś zmę­czona, więc nie będę cię dziś za­mę­czał na­szymi pla­nami wy­daw­ni­czymi. Za­czniemy od ju­tra – po­wie­dział Va­le­rio. I miał ra­cję. Pa­da­łam na twarz, ma­rzy­łam tylko o tym, aby rzu­cić się na łóżko.

Do miesz­ka­nia, które miało stać się moim lo­kum przez naj­bliż­szy mie­siąc, za­wiózł mnie Peppe. Uprzej­mie wtasz­czył wa­lizkę po scho­dach aż na dru­gie pię­tro, mimo że już po pierw­szych trzech stop­niach jego ko­szulka po­ciem­niała od potu. Tuż za drew­nia­nymi drzwiami z mo­siężną klamką cze­kała na nas pani domu. Była koło sześć­dzie­siątki. Uwagę zwra­cały jej dłu­gie i grube włosy za­ple­cione w war­kocz. No­siła ty­powy far­tu­szek go­spo­dyni w we­soły wzór cy­tryn. Po­wi­tała nas z otwar­tymi ra­mio­nami.

– Pro­szę, pro­szę, tędy. – Wska­zy­wała drogę, usu­wa­jąc się pod ścianę dłu­giego ko­ry­ta­rza, ro­biąc jed­no­cze­śnie miej­sce dla nas i mo­ich ba­gaży. Zo­sta­wi­li­śmy wszystko w holu i prze­szli­śmy do kuchni. Była prze­stronna i ja­sna o kwa­dra­to­wym kształ­cie. Urzą­dzona w ru­sty­kal­nym stylu, z ka­fel­kami na pod­ło­dze i drew­nia­nymi szaf­kami, z pew­no­ścią zro­bio­nymi przez sto­la­rza. Blaty były mar­mu­rowe, stały na nich wsze­la­kie po­trzebne do przy­go­to­wy­wa­nia po­sił­ków sprzęty. Śro­dek kuchni zaj­mo­wał stary stół z szu­fladą, rów­nież po­kryty mar­mu­rem, ale w in­nym ko­lo­rze.

– A więc je­steś Józka – przy­wi­tała mnie uprzej­mie pani domu. – Ja mam na imię Lu­cia – mó­wiła po­woli i wy­raź­nie, roz­dzie­la­jąc nie­mal każdą sy­labę. – Ro­zu­miesz mnie, gdy mó­wię, prawda? – kon­ty­nu­owała.

– Tak, ro­zu­miem bar­dzo do­brze – uśmiech­nę­łam się. Nie wie­dzia­łam, czemu star­szym lu­dziom ciężko było po­jąć, że ktoś może bie­gle znać inne ję­zyki.

Lu­cia na­gle przy­spie­szyła rytm zdań i za­częła mó­wić już nor­mal­nie.

– Wła­śnie za­pa­rzy­łam kawę, za chwilę bę­dzie go­towa, usiądź­cie.

Roz­go­ści­li­śmy się na drew­nia­nych krze­słach z sie­dzi­skami po­kry­tymi sło­mianą ple­cionką. Lu­cia za­uwa­żyła, że im się przy­glą­dam.

– To ty­powe krze­sła z po­bli­skiej miej­sco­wo­ści Ser­ra­stretta. Wy­obraź so­bie, że dzie­wię­ciu na dzie­się­ciu miesz­kań­ców zaj­muje się tam pro­duk­cją krze­seł. Eks­por­tują je na cały świat, a naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczne są wła­śnie te z ple­cionką. Je­śli bę­dziesz chciała, po­je­dziemy tam kie­dyś.

– Oczy­wi­ście – od­par­łam, choć ab­so­lut­nie nie mia­łam za­miaru jeź­dzić po ja­kichś wy­twór­niach krze­seł. Mia­łam na­dzieję, że Lu­cia za­po­mni o tym po­my­śle, a ja znajdę inne, cie­kaw­sze roz­rywki.

Woda w ka­wiarce za­częła bul­go­tać, co ozna­czało, że kawa była go­towa. W mo­men­cie gdy Lu­cia na­le­wała ją do ma­łych ko­lo­ro­wych fi­li­ża­nek, za­uwa­ży­łam, że ktoś za­glą­dał do kuchni z ko­ry­ta­rza, ale gdy zo­rien­to­wał się, że pa­trzę w jego kie­runku, na­tych­miast scho­wał się za fu­tryną drzwi.

– Ktoś tam jest?

– Aaa, tak, Mat­tiiiiiia­aaa, chodź do nas – za­wo­łała wy­so­kim to­nem Lu­cia. – Nie wstydź się, no chodź.

Do kuchni wszedł chudy chło­pak z ciemną, lo­ko­waną czu­pryną. Skórę miał białą, jakby całe ży­cie prze­sie­dział w za­mknię­tym po­koju, a twarz usianą na­sto­let­nim trą­dzi­kiem. Pa­trzył w dół, co i rusz pod­no­sząc nie­śmiało wzrok. Usiadł ciężko na jed­nym z krze­seł z ple­cio­nym sie­dzi­skiem i się­gnął po fi­li­żankę dy­mią­cej kawy.

– Przed­staw się, co z cie­bie za go­spo­darz! – zru­gała go Lu­cia i do­dała: – To mój syn.

Chło­pak po­dał mi dłoń, ale była miękka i szybko wy­su­nęła się z mo­jego uści­sku.

– Mat­tia – po­wie­dział ci­cho.

– Józka, miło cię po­znać, Mat­tia, bę­dziemy współ­lo­ka­to­rami! – uśmiech­nę­łam się, pró­bu­jąc spoj­rzeć mu w oczy, ale mi się nie udało. Tym ra­zem wzrok miał wbity w stół.

– Mat­tia jest tro­chę nie­śmiały, prawda, chłop­cze? – Lu­cia zła­pała go te­raz za brodę i po­trzą­snęła nią w peł­nym uczu­cia uści­sku. – W tym roku pi­sze ma­turę i za­miast ga­niać za dziew­czy­nami, sie­dzi w tym swoim po­koju i gra.

– Grasz? Na czym? – za­py­ta­łam za­cie­ka­wiona.

– Na skrzyp­cach – od­po­wie­dział oszczęd­nie.

– Eks­tra! W ta­kim ra­zie nie mogę się do­cze­kać, aż za­grasz coś dla mnie – po­wie­dzia­łam, pusz­cza­jąc oko do Lu­cii. Chło­pak po­czer­wie­niał.

Pani domu wy­py­tała mnie o po­dróż i o to, ja­kie wra­że­nie zro­biło na mnie wy­daw­nic­two. Nie wiem, dla­czego w tym mo­men­cie po­my­śla­łam o po­zna­nym ja­kieś dwie go­dziny wcze­śniej wy­so­kim bru­ne­cie. Jak on miał na imię? Da­niele? Chyba tak. Je­śli wi­dzia­łam dziś w wy­daw­nic­twie Ca­la­bro co­kol­wiek in­te­re­su­ją­cego, to wła­śnie jego do­łeczki.

– A na­sze mia­steczko? Jak ci się po­doba?

– Nie zdą­ży­li­śmy jesz­cze za dużo zo­ba­czyć – wtrą­cił szybko Peppe. W za­sa­dzie to od­wie­dzi­li­śmy tylko bar Man­cuso – skrzy­wił się w nie­win­nym uśmie­chu.

– Nie szko­dzi, bę­dzie jesz­cze czas na resztę. – Go­spo­dyni po­kle­pała go miło po ra­mie­niu.

– W ta­kim ra­zie na mnie już czas. Je­śli bę­dziesz cze­goś po­trze­bo­wała, dzwoń śmiało o każ­dej po­rze dnia i nocy. – Peppe ob­da­ro­wał mnie na po­że­gna­nie swoim głup­ko­wa­tym uśmiesz­kiem.

– Dzięki!

Gdy za­mknęły się za nim drzwi, za­ga­iłam go­spo­dy­nię:

– Gdy ja i Peppe by­li­śmy dziś w ba­rze, wi­dzia­łam tam pew­nego męż­czy­znę. Ele­gancko ubrany, koło sześć­dzie­siątki, z dłu­gimi wło­sami zwią­za­nymi w koń­ski ogon. Zna go pani?

Lu­cia spoj­rzała na mnie uważ­nie, za­trzy­mu­jąc dło­nie, które wła­śnie wkła­dała do zlewu, by umyć na­czy­nia.

– Pew­nie masz na my­śli Jo­shuę, wła­ści­ciela kina Il Pic­colo.

– Nie­stety nie wiem, jak ma na imię.

– Dla­czego o niego py­tasz?

– Dawno nie wi­dzia­łam tak smut­nego czło­wieka. Zwró­cił moją uwagę. Ot, czy­sta cie­ka­wość.

– Ma po­wody, by być smut­nym, po ta­kiej krzyw­dzie, jaka zo­stała mu wy­rzą­dzona. Ale to stara hi­sto­ria. Le­piej się w nią nie za­głę­biaj, tylko ciesz po­by­tem w So­ve­rii. Masz tu tyle atrak­cji!

– Ale ja...

– Nie ma co roz­grze­by­wać prze­szło­ści, która już dawno zo­stała za­ko­pana – za­koń­czyła te­mat miło, ale sta­now­czo Lu­cia. – Cia­sta? – za­pro­po­no­wała, pod­su­wa­jąc mi pod nos ta­le­rzyk z wy­pie­kiem.

Po­roz­ma­wia­ły­śmy jesz­cze chwilę, pa­ła­szu­jąc bisz­kopt po­lany cze­ko­ladą, po czym grzecz­nie po­pro­si­łam o wska­za­nie mo­jego po­koju. Mia­łam ogromną ochotę rzu­cić się na łóżko. Wy­star­czyło, że za­mknę­łam oczy, by na­tych­miast po­chło­nął mnie sen. Śniło mi się, że smutny męż­czy­zna, sie­dzący sa­mot­nie przy sto­liku pod oknem, od­wraca się i mówi do mnie: Te­soro. Skarb.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Stra­te­gia go-to-mar­ket – stra­te­gia wej­ścia na ry­nek.
[2]Bu­on­giorno (wł.) – Dzień do­bry.
[3]Ah, cazzo (wł.) – O, kurwa.
[4]Mi chiamo (wł.) – Mam na imię.