Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Młoda redaktorka Józka musi zrezygnować ze swoich wakacyjnych planów i na polecenia szefa wyjechać na miesiąc do Włoch. Ma tam pracować w wydawnictwie i znaleźć bestseller, który osiągnie sukces na polskim rynku. Początkowo niechętna, żeby spędzić lato w zapadłej kalabryjskiej mieścinie, szybko zaczyna poznawać uroki okolicy i zagłębiać się w historię oraz tradycje tego regionu. Okazuje się, że może nie będzie tu tak nudno, jak myślała. Ktoś podrzuca jej kopertę z tajemniczą wskazówką, która naprowadza bohaterkę na popularną kiedyś w tym rejonie grę terenową polegającą na poszukiwaniu skarbu. Mieszkańcy nie bawią się w nią od dziesięciu lat z powodu dramatycznych wydarzeń, które miały miejsce podczas ostatniej edycji. Zaginęła wtedy jedna z organizatorek gry, Vanessa. Wszystko wskazuje na to, że padła ofiarą kalabryjskiej mafii.
Józka zaintrygowana tą historią, postanawia wziąć udział w ryzykownej grze. Jaki będzie jej finał i jakie tajemnice wyjdą w jej trakcie na jaw?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 407
Idce,która najpierw pod sercem,później na rękach,towarzyszyła mi w pisaniu tej książki.
ROZDZIAŁ I
Chi tene libri, tene labbra.
(Z dialektu kalabryjskiego:Kto posiada [czyta] książki,ten posiada usta [umie się wypowiadać]).
– Wysyłamy cię do Włoch.
– ...Co? – odpowiedziałam z lekkim opóźnieniem, odwracając zdezorientowana głowę w kierunku szefa. Stał przy moim biurku z rękoma opartymi o brzeg blatu i patrzył na mnie małymi oczami zza okularów, które zawsze uważałam za staroświeckie. Zresztą cały nie prezentował się zbyt nowocześnie. Króciutkie włosy nażelowane i zaczesane ku górze jak w latach dziewięćdziesiątych. Do tego jeansy – oczywiście za długie, choć z jego wzrostem wynoszącym nie więcej niż sto sześćdziesiąt pięć centymetrów zapewne trudno było znaleźć odpowiednie. I koszula w mdłym kolorze, spod której wystawał biały T-shirt. Całość dopełniały schodzone sportowe buty, choć z kierowniczą pensją z pewnością było go stać na nowe.
– Jedziesz do Włoch. Całe wydawnictwo Bel Libro liczy na ciebie – powtórzył, nie dając mi wtrącić słowa. Nawet w tak krótkim komunikacie udało mu się wywrzeć presję. Odnosiłam wrażenie, że dociskanie ludzi miał we krwi. „Zrób sobie przerwę” w jego ustach brzmiało jak „Do niczego się nie nadajesz. Zejdź mi z oczu i wróć, jak się ogarniesz”. Po takich słowach siedziało się po nocach, by wykonać robotę i zadowolić szefa, mimo szczerej do niego nienawiści. Podchodziło to już chyba pod syndrom sztokholmski, ale nie byłam jedyną, która gardziła tym nażelowanym dupkiem, a jednak wciąż się starała.
Kosma wyprostował się i, robiąc z dłoni piramidkę, zaczął stukać palcami o siebie.
– Przygotowałem dla ciebie sporo zadań. Chciałbym, żebyś zainicjowała jakąś nową serię wydawniczą. Potrzebujemy bestseleru. Best-se-le-ru. Rozumiesz? Do tego opracujesz strategię go-to-market[1] oraz stworzysz kalkulację rentowności nowej publikacji. Wszystko jasne?
Nienawidziłam tej jego korpogadki. Ble. Ale miał rację. Żadna z książek wydanych w tym roku nie przyniosła imponujących rezultatów. Wydawnictwo, aby dalej funkcjonować, musiało coś zmienić. I to szybko. Znaleźć jakiś hit, który sprzeda się w setkach tysięcy egzemplarzy.
Naszym targetem były głównie gospodynie domowe. Do tej pory wydawaliśmy dla nich poradniki, książki kucharskie i romanse. Ja pracowałam w dziale redakcji i zajmowałam się przygotowywaniem książek do druku. W całej mojej pracy kontakt z autorami okazywał się najtrudniejszy. Rzadko który bywał zadowolony z proponowanych zmian, chociaż potem nam za nie dziękowali. Autorzy raczej nie bywali też punktualni, a więc często musiałam grać złą policjantkę, strasząc ich terminami. Nigdy nie pracowałam jednak jako redaktor inicjujący, czyli ten, który prowadzi proces nabywania książki. Dlatego byłam zaskoczona, że wybór Kosmy padł akurat na mnie.
– Tak, ale... dlaczego ja? – zapytałam ze skrzywioną miną. Pomijając to, że nie czułam się kompetentna, wizja nagłego wyjazdu służbowego – i to w środku wakacji – wcale nie była mi na rękę. Ktoś inny na moim miejscu pewnie by się ucieszył, w końcu Włochy to piękny kraj. Ale ja miałam już inne plany. Najpierw surfing w Chałupach z kolegami starszego brata, potem Ibiza z kumpelkami. I tu, i tu zapowiadały się niezłe imprezy, czyli to, co lubiłam najbardziej. No, może na równi z dobrym jedzeniem i mieszkaniem w dużym mieście. Uwielbiałam ten ciągły ruch, szum i obecność innych ludzi wokół.
Odpowiedź nadeszła prędko.
– Jesteś tu jedyną osobą, która nie ma zobowiązań rodzinnych. Poza tym dogadasz się po włosku. Chyba dobrze pamiętam, że kiedyś się go uczyłaś?
– Tak, kiedyś tak...
Rozmarzyłam się. Studia to były piękne czasy. Zajęcia i egzaminy zupełnie nie przeszkadzały mi we włóczeniu się po knajpach, tańczeniu do rana na domówkach czy wyjazdach studenckich, z których wracałam jeszcze bardziej zmęczona. Wakacje trwały trzy miesiące, a nie jak teraz, wyliczone w umowie dwadzieścia dni. Italianistyka była dla mnie swego rodzaju fanaberią. Z nieźle zdaną maturą doradzano mi prawo, ale ja wolałam coś bardziej egzotycznego. Ostatecznie po pięciu latach studiów, w turze wrześniowej udało mi się zdobyć tytuł magistra filologii włoskiej. Język makaroniarzy miałam wtedy w małym palcu. Ale zamiast zatrudnić się w jakiejś firmie, gdzie używałabym włoskiego, jak zrobiła większość moich znajomych, ja zakopałam się w pierwszej pracy, do której mnie przyjęto. A było to wydawnictwo Bel Libro. Do złożenia CV przekonała mnie jego włoska nazwa, choć z Włochami miało niewiele wspólnego. Jedynie to, że szef przyjaźnił się z właścicielem innego, położonego gdzieś na Półwyspie Apenińskim wydawnictwa o nazwie Calabro.
Co do rodziny – tu Kosma rzeczywiście miał rację. Nie czekał na mnie w domu mąż do ugłaskania ani kwilące dziecko do przewinięcia. Mogłam wyjść z mieszkania, zamknąć je na klucz i wrócić nawet za rok. Jedynie bazylia zwiędłaby mi w kuchni. Rodzice oraz brat mieszkali w innym mieście i byli przyzwyczajeni, że wracam do domu od święta. Za to telefonicznie słyszeliśmy się dość często. Lubiłam to, o ile nie pytali, czy znalazłam już odpowiedniego kandydata na narzeczonego. I o ile nie wytykali, że mam już trzydzieści jeden lat, a biologiczny zegar tyka coraz szybciej.
– Tylko nie pakuj za dużo, bo bagaż masz tylko do piętnastu kilogramów, a musisz jeszcze zabrać ze sobą kilka rzeczy, które obiecałem Valeriowi.
Trzy dni później podskakiwałam w pozycji siedzącej na walizce, aby dopiąć ten cholerny zamek. I modliłam się, aby nie trzasnął. Jak zwykle miałam problem z wyborem ubrań, dlatego zapakowałam większość szafy. Wszystko może się przydać, szczególnie gdy wyjeżdża się na cały miesiąc do takiego miejsca jak Kalabria. Niby na południu Włoch, ale jednak górzyście, a więc ze zmienną pogodą – przestrzegały przewodniki online, które przejrzałam z grubsza, pakując bagaże.
Miejscowość, w której miałam spędzić całe trzydzieści jeden dni, nazywała się Soveria Mannelli i była położona około dwudziestu kilometrów w głąb lądu od Lamezia Terme, gdzie lądował mój samolot. Pierwszy raz słyszałam o tej mieścinie. W sieci też nie było zbyt wielu informacji na jej temat. Na Wikipedii znalazłam dosłownie jedno zdanie. Z kolei według portalu Trip Advisor największą atrakcję tego miejsca stanowił kościół, który przecież znajduje się w każdej włoskiej pipidówie. No świetnie. Spędzę wakacje w jakiejś zapomnianej wiosce – pomyślałam.
Podróż samolotem przebiegła sprawnie. Koła dotknęły włoskiej ziemi minutę przed planowanym czasem przylotu. Za to walizki, według napisu wyświetlonego na monitorze, miały wyjechać dopiero za piętnaście minut. Postanowiłam skorzystać z wolnego kwadransu i udałam się do pierwszego baru, który znalazł się w zasięgu mojego wzroku. Uwielbiałam włoską kawę, a najbardziej espresso macchiato, czyli „poplamione” pianką z mleka. Wsypałam do niego całą kwadratową torebeczkę brązowego cukru, który nie do końca się roztopił, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Uwielbiałam wyjadać go na koniec z filiżanki. Jeśli było coś, czego brakowało mi w centrum Warszawy, to włoskiego baru z kawą. Ale takiego prawdziwego, w którym pije się ją na szybko przy ladzie, a nie zasiada z kubkiem w fotelach, jak w większości sieciówek.
Rzuciłam okiem na zegarek, który znajdował się na ścianie. Cholera, walizka! Gdy wróciłam na miejsce odbioru bagażu, nikogo już nie było. Tylko moja granatowa torba z charakterystycznym brelokiem w kształcie Pałacu Kultury kręciła się samotnie na gumowej taśmie. Chwyciłam za rączkę i skierowałam się do wyjścia. Lotnisko w Lamezia Terme z pewnością nie było perłą architektury. Dziwaczne wysunięte okienka w kształcie koła sprawiały, że budynek przypominał raczej stację kosmiczną. Pokrywa była natomiast czerwona. Na dworze panowały gorąco i duchota. Sierpień dostarcza tu rekordowo wysokich temperatur – szczególnie na wybrzeżu. Według Google Maps podróż z lotniska do Soveria Mannelli miała zająć czterdzieści minut. Dość długo, jak na taki dystans, ale wkrótce zrozumiałam dlaczego.
Na parkingu czekał już na mnie pracownik Calabro – wydawnictwa, które miało się stać moim miejscem pracy przez najbliższy miesiąc. Szefem był tam kumpel Kosmy o imieniu Valerio. Poznali się kiedyś na targach, po których pozostali w kontakcie. Tamten przylatywał do Warszawy, by poszaleć w klubach z dziewczynami, po czym odwdzięczał się Kosmie zaproszeniem na wakacje na południu Europy.
Wracając do pracownika Calabro – rozpoznałam go po logo wyhaftowanym na firmowym uniformie i naklejonym również na samochód, o który stał oparty z papierosem w dłoni. Kartkę z moim nazwiskiem podniósł w tym samym momencie, gdy rzuciłam mu w twarz: Buongiorno[2].
Miał wąsy i brodę, tzw. rzymski nos i podłużne jak migdały oczy. Włosy ciemne i kręcone, ale rzadkie. Być może już wkraczał w wiek łysienia. Na oko dałabym mu ze czterdzieści lat. Mimo upału nosił długie spodnie, a do nich T-shirt z napisem Senza questa sono ancora meglio, co oznaczało: „Bez niej (w domyśle koszulki) wyglądam jeszcze lepiej”. Zeskanował mnie wzrokiem od stóp do głów, wyraźnie zadowolony, że widzi przed sobą młodą, drobną blondynkę.
– Signorina Joska? – zapytał, wyraźnie łamiąc sobie język na drugim słowie. Poprawiłam go, wypowiadając wolno i wyraźnie:
– J-ó-z-k-a. Mi chiamo Józka.
– Ah, cazzo[3] – przeklął. – Trenowałem twoje imię od tygodnia, a i tak nie wyszło. Wybacz. – Mężczyzna złożył ręce jak do modlitwy. – Jestem Peppe – przedstawił się, uśmiechając szeroko.
Zauważyłam, że papierosy zrobiły już swoje – zęby miał wyraźnie poszarzałe i też trochę krzywe. Zbliżyłam się do bagażnika, a Peppe prędko go otworzył i pomógł włożyć do środka walizkę. Dla nieznajomych zawsze się starają – pomyślałam. Z poprzednich wyjazdów do Włoch zapamiętałam, że często to kobiety nadskakują tu facetom. Codziennie podsuwają mężom pod nos parujący talerz makaronu, gdy ci siedzą już w gotowości do jedzenia ze ścierką zawiązaną wokół szyi.
Ruszyliśmy w drogę i od razu złapałam za rączkę przy suficie. Peppe cisnął firmową pandę tak, że jej ryk zdawał się błaganiem o litość. Nie chciał włączyć klimatyzacji, bo ponoć źle działała mu na gardło. Typowe u południowców – gorąco jak w piekle, a oni w nim tkwią, zamiast szukać ucieczki. W zamian opuścił obie szyby z przodu. Włosy rozwiewało mi na wszystkie strony, przez co poplątały się tak mocno, że nie mogłam zebrać myśli.
– Pierwszy raz we Włoszech? – zapytał Peppe.
– Nie, byłam już trzy razy.
– A gdzie?
– Na wymianie studenckiej w Rzymie i kilka razy nad morzem w Rimini i okolicach.
– Pewnie trochę się poszalało, co? Dyskoteki, te sprawy – zaśmiał się Peppe i puścił do mnie oko.
Czy naprawdę miałam wymalowany na twarzy napis „imprezowiczka?” – pomyślałam.
Gdy wyjechaliśmy z miasta, droga zaczęła robić się coraz bardziej kręta, a temperatura nagle obniżyła się o kilka stopni. Zniknęły palmy i spalona słońcem trawa, a ich miejsce wzdłuż ulicy zajęły ciemnozielone drzewa. Im wyżej, tym były gęstsze. Wolałam jednak nie rozglądać się na boki. Od zakrętów raz w prawo raz w lewo robiło mi się coraz bardziej niedobrze. Teraz cieszyłam się z otwartych okien. Rześkie powietrze pomagało na chorobę lokomocyjną, która towarzyszyła mi od dziecka. Peppe zdawał się tym w ogóle nie przejmować. Zdążył już na dobre się rozgadać i, podczas gdy ja walczyłam o przetrwanie, postanowił opowiedzieć w skrócie historię miejscowości, która miała się znajdować na końcu tego slalomu.
Soveria Mannelli położona była na wysokości ośmiuset metrów nad poziomem morza. Patrząc na całe Włochy jak na wielki but, znajdowała się mniej więcej w miejscu drugiego palca. Zamieszkiwało ją około trzy tysiące osób, ale latem ta liczba zwiększała się o kolejnych kilkaset. Byli to ci, którzy wracali do domu na wakacje. Zazwyczaj zjeżdżali z Mediolanu, Bolonii, Rzymu albo innych „miast północy”, w których pracowali. Soveria nie była miasteczkiem turystycznym. Dość duża odległość od morza i trudna do pokonania droga eliminowały ją z listy wymarzonych met na letni wypoczynek. Klimat też nie był tu najlepszy. W ciągu dnia umierało się z gorąca, w nocy można było zamarznąć. Po zmroku temperatura spadała w sierpniu nawet do dziesięciu stopni.
Miasteczko położone było na zboczu wzgórza, ale główna ulica przebiegała do niego równolegle. Nosiła imię Corso Giuseppe Garibalddiego, włoskiego bohatera, który przechodził tędy ze swoim wojskiem, gdy toczyły się walki o zjednoczenie Włoch w połowie dziewiętnastego wieku. Garibaldiemu dedykowano również obelisk, który umieszczono na niewielkim placu, wieńczącym główną ulicę.
Soveria Mannelli to miasteczko, w którym – począwszy od bumu ekonomicznego lat pięćdziesiątych – żyło się nieźle. Jednocześnie mieszkańcy nie mieli wygórowanych potrzeb. Każdego było stać na samochód, ale nikt nie szalał z modelami i wybierał raczej pandę czy fiata 500. Mieszkania były takie sobie, ale kto by się przejmował. I tak większość czasu spędzało się poza nimi. Głównie na wydarzeniach, które toczyły się w miasteczku, prawie zawsze połączonych z biesiadami do późnej nocy. Minimum dwa razy w tygodniu jadało się kolację w knajpie albo szło na seans do Il Piccolo, malutkiego kina, które mieściło maksymalnie pięćdziesiąt osób.
W Soveria Mannelli znajdowały się również dwie ważne firmy: wydawnictwo Calabro oraz zakład tkacki Lanificio Leo, produkujący wyroby z wełny. Domy ściśnięte były na jednym wzgórzu, mimo że w okolicy miejsca nie brakowało. Wzdłuż głównej ulicy też stały w rzędzie, przyklejone jeden do drugiego. Były niewysokie, maksymalnie na dwa piętra, i z ażurowymi balkonami. Na parterze znajdowały się sklepiki prowadzone przez mieszkańców: ogrodniczy, warzywniak, mięsny, sklep z mrożonkami oraz Luna – sklep z lokalnymi wyrobami sprzedawanymi w słoiczkach.
Działały też dwa markety spożywcze, duży sklep ze sprzętami gospodarstwa domowego, dwa butiki z modą dla kobiet i mężczyzn oraz jeden z ubrankami dla dzieci. Były też księgarnia, kiosk, apteka i dwa bary. Gdy tylko wjechaliśmy do miasteczka, Peppe zaparkował pod jednym z nich, blokując inną pandę.
– To chyba nie jest wydawnictwo? – zapytałam.
– Chodź, stawiam kawę.
– Już piłam na lotnisku.
– Nie zajmie nam to więcej niż minutę, obiecuję! – odpowiedział Peppe.
Westchnęłam i wygramoliłam się z samochodu. Wciąż kręciło mi się w głowie, dlatego odczekałam chwilę, po czym wygładziłam pogniecione ubranie i ruszyłam do baru za moim przewodnikiem. Nad wejściem widniał już mocno wypłowiały od słońca szyld z napisem „Mancuso”. Po obu stronach drzwi stało dwóch mężczyzn. Jeden – młody i gruby, drugi – koło sześćdziesiątki i mocno wychudzony. Na nosie miał okulary jak Harry Potter. Gdy przechodziłam obok, czułam na sobie ich wzrok. Sprawiali wrażenie samozwańczych strażników tego miejsca. Byłam pewna, że spędzają w barze więcej czasu niż we własnych domach.
W środku stało kilkanaście stolików z krzesłami, ale większość klientów tłoczyła się przy ladzie. Jedli rogaliki i pochłaniali espresso jednym łykiem, rozmawiając żywo. Podeszliśmy do marmurowego blatu, by złożyć zamówienie, gdy nagle rozległo się głośne:
– Ciaaaao, Peppe! – Do mojego przewodnika zbliżył się starszy mężczyzna z wąsami. Spodnie miał naciągnięte na duży brzuch, koszulkę zniszczoną i spraną, ale z widoczną plamą na środku, wspomnieniem po ostatnim obiedzie. Na głowie nosił starą czapkę w kratkę, którą uniósł w geście powitania.
– Ciao, Nando! – odpowiedział równie głośno Peppe. – Caffè?
– Oczywiście! – odparł Nando i przywołał obsługę. – Trzy kawy poproszę. Czy piękna signorina życzy sobie macchiato?
– Tak, poproszę – odpowiedziałam nieco speszona. Nando zerkał raz po raz to na mnie, to na mojego towarzysza, uśmiechając się dziwacznie. Na szczęście Peppe pośpieszył z wyjaśnieniami:
– Józka przyjechała tu w celach służbowych. Spędzi miesiąc w wydawnictwie. Jestem dziś jej kierowcą i przewodnikiem.
– Ach, rozumiem – powiedział nieco zawiedziony Nando, jakby liczył na to, że jego stary znajomy Peppe wreszcie znalazł sobie dziewczynę. – Wiesz, że ja też pracowałem kiedyś w Calabro? – Skierował teraz całe ciało wraz z imponującym brzuchem w moim kierunku. – Przez wiele lat byłem stróżem głównego budynku. Teraz jestem już na emeryturze i wreszcie mogę cieszyć się życiem. Za trzy tygodnie moja córka wychodzi za mąż. Chyba jest mniej więcej w twoim wieku... – zaczął jeszcze baczniej mi się przyglądać.
– Gratuluję i życzę wszystkiego najlepszego – odpowiedziałam jak najsympatyczniej się dało, czując, że za chwilę z ust Nando wydobędzie się to niewygodne pytanie, którego wcale nie miałam ochoty usłyszeć, dotyczące oczywiście planowanej daty mojego ślubu. Pytanie jednak nie padło. Odetchnęłam z ulgą.
– Dziękuję, przekażę córce – powiedział. – Baw się dobrze i gdybyś czegoś potrzebowała, Peppe da ci mój adres. Drzwi mojego domu stoją otworem.
Nando pogawędził jeszcze chwilę z moim przewodnikiem, podczas gdy ja zaczęłam rozglądać się po barze. Jedyną osobą, która nie zerkała podejrzliwie w moim kierunku, był elegancki mężczyzna w średnim wieku. Siedział przy stoliku pod oknem, patrząc smutno w blat, na którym stała szklanka z sokiem. Ubrany był w garnitur, białą koszulę i cienki, bordowy krawat, a na nogach miał plecione mokasyny. Jego długie, siwe włosy związane były w niedbały kucyk. Przez cały ten czas ani razu nie podniósł wzroku.
– Kim jest ten mężczyzna, który siedział przy stoliku pod oknem? – zapytałam Peppe, gdy wyszliśmy już z baru.
– A co?
– Wyglądał na przygnębionego.
– Nic dziwnego. Po tym, co się stało.
– Co masz na myśli?
– Nieważne, stara historia. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Ciesz się życiem miasteczka! To co, jedziemy do wydawnictwa? Wszyscy już na nas czekają.
Budynek wydawnictwa był szary i ponury. Miał formę prostokątnej bryły z niewielkimi, podłużnymi oknami. Trawnik przed wejściem zdecydowanie wymagał przycięcia, ogrodzenie prosiło się o odmalowanie. Za to lokalizacja była imponująca – zza budynku rozciągał się widok na wzgórza porośnięte lasem. Gdzieniegdzie spomiędzy konarów drzew wyłaniały się domy z pobliskich wiosek. Gdy zeszliśmy uliczką nieco niżej, zauważyłam jednak, że tę wspaniałą scenerię przesłaniał dom wzniesiony zaledwie kilka metrów dalej. Wyglądał jak szklana bariera między wydawnictwem a piękną panoramą. Na pierwszym piętrze, wysuniętym nad parter, miał więcej okien niż da się umyć w ciągu jednego dnia. Na najniższym poziomie znajdował się jedynie biały mur i drzwi do domu, przed którymi zaparkowano samochody. Rozpoznałam porche i sportowego mini coopera. Stał też jakiś SUV.
– To posiadłość właściciela – wyjaśnił Peppe. – Gdybym miał taki dom, zapraszałbym do niego wszystkie najpiękniejsze dziewczyny i pił drinki od rana do wieczora. Ty też byłabyś na mojej liście. – Uniósł brwi kilkakrotnie w górę i w dół.
– Grunt to mieć marzenia – zażartowałam, wyobrażając go sobie w basenie z wianuszkiem skąpo ubranych kobiet. Nie chciałabym jednak znaleźć się wśród nich. O nie, nie. Takie zabawy mnie nie interesowały.
– Signorina Jozzzzka! – rozległo się nagle z tarasu otaczającego pierwsze piętro. Wcześniej nie było widać, czy ktoś na nim przebywa, ponieważ przysłaniała go murowana balustrada. Teraz wystawał zza niej umięśniony tors Valeria, właściciela wydawnictwa Calabro. Poznałam go już kiedyś w Warszawie, ale nie rozmawialiśmy za długo. Stał z uniesionymi ku górze ramionami w geście powitania. Musiał akurat się opalać, bo był czerwony na twarzy i klatce piersiowej, a jego skóra świeciła się od kremu. W ręku trzymał kieliszek prosecco. Widocznie Peppe miał rację. Mając taki dom, można było pić od rana do wieczora.
– Buongiorno, Valerio! – zawołałam w jego stronę. Peppe też przywitał się z szefem.
– Daj mi sekundę, założę tylko koszulę i już do ciebie schodzę – krzyknął Valerio, kierując swoje kroki ku jednemu z okien, pełniących funkcję drzwi tarasowych.
Minęła rzeczywiście chwila, a Valerio już do nas schodził. Miał na sobie kolorową, tropikalną koszulę z krótkim rękawem, beżowe szorty i klapki Havaianas. Twarzy nie przemył, bo nadal widać było na niej smugi białego kremu.
– Chodźmy, pokażę ci nasze wydawnictwo. Wspaniale, że wreszcie będziemy mieć tak piękną dziewczynę w naszych szeregach. – Wziął mnie pod ramię i już prowadził do szarego budynku firmy.
Czyli nic się nie zmieniło – pomyślałam. Włosi nadal zachwycali się każdą blondwłosą dziewczyną. Komplementy mi nie przeszkadzały, ale jeśli miałam spędzić tu cały miesiąc, wolałabym być kimś więcej niż przyjezdną blondyną z Polski.
W firmie pracowało około trzydziestu osób, z czego trzy czwarte w biurze wydawnictwa, a reszta w drukarni. Pierwsze pomieszczenie było przestrzenne. Sufit podpierały masywne prostokątne kolumny z dekoracjami w greckim stylu u podstawy i zwieńczenia. W Kalabrii często można spotkać takie wzory. Były głęboko zakorzenione w kulturze regionu. W starożytności te tereny wchodziły w skład Magna Grecia i nadal można tu znaleźć pozostałości po starożytnej cywilizacji. I choć budynek Calabro nie miał z nią nic wspólnego, podobnie jak w wielu współczesnych budowlach w Kalabrii zastosowano w nim odwołania do greckiej architektury.
Na widok szefa pracownicy natychmiast poruszyli się na krzesłach.
– Proszę o powitanie Jozki – powiedział Valerio, zatrzymując się pośrodku biura, nadal trzymając mnie pod ramię. Delikatnie wysunęłam się z jego objęcia i uśmiechnęłam skrępowana.
– Józka. Mi chiamo[4] J-ó-z-k-a – powiedziałam, wyraźnie kładąc akcent na „ó” i “z”. Nie lubiłam, gdy ktoś przekręcał moje imię, uważałam to za czyste niedbalstwo.
– Ciao! – odpowiedzieli pracownicy grupowo.
Większość z nich stanowiły kobiety. Rozejrzałam się po twarzach, ale na pierwszy rzut oka wydały mi się do siebie dość podobne. Włosy krótkie lub do ramion, ciemnobrązowe, kręcone. Wiek średni, sylwetka śródziemnomorska. Ubranie stonowane i eleganckie, raczej klasyczne, gdzieniegdzie z wzorzystą bluzką. Mężczyźni byli niewysocy, w jeansach i koszulach, krótkie włosy, zarost. Dopiero gdy zbliżyłam się do każdej z osób, by uścisnąć jej rękę, zauważyłam indywidualne cechy charakterystyczne.
– Miło mi, nazywam się Gina – powiedziała do mnie jedna z kobiet w ogromnych okularach korekcyjnych. Mimo grubych szkieł zauważyłam, że miała duże, zielone oczy, a także wąskie usta i spiczasty nos. Jej zaplecione w luźny kok włosy wyglądały, jakby nigdy nie dotykał ich fryzjer. Ubrana w plisowaną spódnicę i koszulę z haftowanym kołnierzykiem wyglądała jak ciotka klotka. Za to uśmiech miała urzekający – było w nim coś z psotnicy. Może mieć jakieś czterdzieści lat – pomyślałam, ale później zmieniłam zdanie. Nie, była sporo młodsza. Tylko ten wygląd ją postarzał.
– Jestem sekretarzem wydawnictwa – dodała. – W razie jakichkolwiek pytań moje biurko znajduje się tam. – Wskazała miejsce pod oknem. Jako jedyne było otoczone kwiatami – rozpoznałam w nich popularne również w Polsce storczyki.
Z mężczyzn rzucił mi się w oczy jedyny wyższy niż średnia brunet o kwadratowej twarzy z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi. Stał w rogu, oparty o ścianę z jedną słuchawką w uchu, a drugą zwisającą mu luźno wzdłuż ciała. Wyglądał na znudzonego całą sytuacją. Zapewne wolał słuchać muzyki, niż uczestniczyć w tym cyrku uprzejmości. Gdy zbliżyłam się do niego i wyciągnęłam dłoń, uśmiechnął się z grzeczności. Na jego policzkach na ułamek sekundy pojawiły się małe dołeczki.
– Jestem Daniele – przedstawił się. Uścisk miał mocny, dłoń dużą, proporcjonalnie masywną do przedramion, na których delikatnie opinała się kraciasta koszula.
Słodki – pomyślałam, chyba tylko ze względu na dołeczki. Powszechnie kojarzą się z uroczymi mężczyznami, ale nie byłam w stanie potwierdzić tej teorii z własnego doświadczenia.
Kolejną godzinę spędziłam na zwiedzaniu pozostałych pomieszczeń w firmie. Pokazano mi drukarnię, archiwum, a także kuchnię, w której zorganizowane było niewielkie miejsce na lunch. Zdążyłam się jednak zorientować, że większość pracowników i tak wracała na obiad do domu. W ciągu dnia, między dwunastą a piętnastą, przewidziana była przerwa.
– Pewnie jesteś zmęczona, więc nie będę cię dziś zamęczał naszymi planami wydawniczymi. Zaczniemy od jutra – powiedział Valerio. I miał rację. Padałam na twarz, marzyłam tylko o tym, aby rzucić się na łóżko.
Do mieszkania, które miało stać się moim lokum przez najbliższy miesiąc, zawiózł mnie Peppe. Uprzejmie wtaszczył walizkę po schodach aż na drugie piętro, mimo że już po pierwszych trzech stopniach jego koszulka pociemniała od potu. Tuż za drewnianymi drzwiami z mosiężną klamką czekała na nas pani domu. Była koło sześćdziesiątki. Uwagę zwracały jej długie i grube włosy zaplecione w warkocz. Nosiła typowy fartuszek gospodyni w wesoły wzór cytryn. Powitała nas z otwartymi ramionami.
– Proszę, proszę, tędy. – Wskazywała drogę, usuwając się pod ścianę długiego korytarza, robiąc jednocześnie miejsce dla nas i moich bagaży. Zostawiliśmy wszystko w holu i przeszliśmy do kuchni. Była przestronna i jasna o kwadratowym kształcie. Urządzona w rustykalnym stylu, z kafelkami na podłodze i drewnianymi szafkami, z pewnością zrobionymi przez stolarza. Blaty były marmurowe, stały na nich wszelakie potrzebne do przygotowywania posiłków sprzęty. Środek kuchni zajmował stary stół z szufladą, również pokryty marmurem, ale w innym kolorze.
– A więc jesteś Józka – przywitała mnie uprzejmie pani domu. – Ja mam na imię Lucia – mówiła powoli i wyraźnie, rozdzielając niemal każdą sylabę. – Rozumiesz mnie, gdy mówię, prawda? – kontynuowała.
– Tak, rozumiem bardzo dobrze – uśmiechnęłam się. Nie wiedziałam, czemu starszym ludziom ciężko było pojąć, że ktoś może biegle znać inne języki.
Lucia nagle przyspieszyła rytm zdań i zaczęła mówić już normalnie.
– Właśnie zaparzyłam kawę, za chwilę będzie gotowa, usiądźcie.
Rozgościliśmy się na drewnianych krzesłach z siedziskami pokrytymi słomianą plecionką. Lucia zauważyła, że im się przyglądam.
– To typowe krzesła z pobliskiej miejscowości Serrastretta. Wyobraź sobie, że dziewięciu na dziesięciu mieszkańców zajmuje się tam produkcją krzeseł. Eksportują je na cały świat, a najbardziej charakterystyczne są właśnie te z plecionką. Jeśli będziesz chciała, pojedziemy tam kiedyś.
– Oczywiście – odparłam, choć absolutnie nie miałam zamiaru jeździć po jakichś wytwórniach krzeseł. Miałam nadzieję, że Lucia zapomni o tym pomyśle, a ja znajdę inne, ciekawsze rozrywki.
Woda w kawiarce zaczęła bulgotać, co oznaczało, że kawa była gotowa. W momencie gdy Lucia nalewała ją do małych kolorowych filiżanek, zauważyłam, że ktoś zaglądał do kuchni z korytarza, ale gdy zorientował się, że patrzę w jego kierunku, natychmiast schował się za futryną drzwi.
– Ktoś tam jest?
– Aaa, tak, Mattiiiiiiaaaa, chodź do nas – zawołała wysokim tonem Lucia. – Nie wstydź się, no chodź.
Do kuchni wszedł chudy chłopak z ciemną, lokowaną czupryną. Skórę miał białą, jakby całe życie przesiedział w zamkniętym pokoju, a twarz usianą nastoletnim trądzikiem. Patrzył w dół, co i rusz podnosząc nieśmiało wzrok. Usiadł ciężko na jednym z krzeseł z plecionym siedziskiem i sięgnął po filiżankę dymiącej kawy.
– Przedstaw się, co z ciebie za gospodarz! – zrugała go Lucia i dodała: – To mój syn.
Chłopak podał mi dłoń, ale była miękka i szybko wysunęła się z mojego uścisku.
– Mattia – powiedział cicho.
– Józka, miło cię poznać, Mattia, będziemy współlokatorami! – uśmiechnęłam się, próbując spojrzeć mu w oczy, ale mi się nie udało. Tym razem wzrok miał wbity w stół.
– Mattia jest trochę nieśmiały, prawda, chłopcze? – Lucia złapała go teraz za brodę i potrząsnęła nią w pełnym uczucia uścisku. – W tym roku pisze maturę i zamiast ganiać za dziewczynami, siedzi w tym swoim pokoju i gra.
– Grasz? Na czym? – zapytałam zaciekawiona.
– Na skrzypcach – odpowiedział oszczędnie.
– Ekstra! W takim razie nie mogę się doczekać, aż zagrasz coś dla mnie – powiedziałam, puszczając oko do Lucii. Chłopak poczerwieniał.
Pani domu wypytała mnie o podróż i o to, jakie wrażenie zrobiło na mnie wydawnictwo. Nie wiem, dlaczego w tym momencie pomyślałam o poznanym jakieś dwie godziny wcześniej wysokim brunecie. Jak on miał na imię? Daniele? Chyba tak. Jeśli widziałam dziś w wydawnictwie Calabro cokolwiek interesującego, to właśnie jego dołeczki.
– A nasze miasteczko? Jak ci się podoba?
– Nie zdążyliśmy jeszcze za dużo zobaczyć – wtrącił szybko Peppe. W zasadzie to odwiedziliśmy tylko bar Mancuso – skrzywił się w niewinnym uśmiechu.
– Nie szkodzi, będzie jeszcze czas na resztę. – Gospodyni poklepała go miło po ramieniu.
– W takim razie na mnie już czas. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, dzwoń śmiało o każdej porze dnia i nocy. – Peppe obdarował mnie na pożegnanie swoim głupkowatym uśmieszkiem.
– Dzięki!
Gdy zamknęły się za nim drzwi, zagaiłam gospodynię:
– Gdy ja i Peppe byliśmy dziś w barze, widziałam tam pewnego mężczyznę. Elegancko ubrany, koło sześćdziesiątki, z długimi włosami związanymi w koński ogon. Zna go pani?
Lucia spojrzała na mnie uważnie, zatrzymując dłonie, które właśnie wkładała do zlewu, by umyć naczynia.
– Pewnie masz na myśli Joshuę, właściciela kina Il Piccolo.
– Niestety nie wiem, jak ma na imię.
– Dlaczego o niego pytasz?
– Dawno nie widziałam tak smutnego człowieka. Zwrócił moją uwagę. Ot, czysta ciekawość.
– Ma powody, by być smutnym, po takiej krzywdzie, jaka została mu wyrządzona. Ale to stara historia. Lepiej się w nią nie zagłębiaj, tylko ciesz pobytem w Soverii. Masz tu tyle atrakcji!
– Ale ja...
– Nie ma co rozgrzebywać przeszłości, która już dawno została zakopana – zakończyła temat miło, ale stanowczo Lucia. – Ciasta? – zaproponowała, podsuwając mi pod nos talerzyk z wypiekiem.
Porozmawiałyśmy jeszcze chwilę, pałaszując biszkopt polany czekoladą, po czym grzecznie poprosiłam o wskazanie mojego pokoju. Miałam ogromną ochotę rzucić się na łóżko. Wystarczyło, że zamknęłam oczy, by natychmiast pochłonął mnie sen. Śniło mi się, że smutny mężczyzna, siedzący samotnie przy stoliku pod oknem, odwraca się i mówi do mnie: Tesoro. Skarb.
PRZYPISY