Podniebny taniec. Wyspa Trzech Sióstr - Nora Roberts - ebook + audiobook

Podniebny taniec. Wyspa Trzech Sióstr ebook

Nora Roberts

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Magiczna saga „Wyspa Trzech Sióstr”, autorki bestsellerów New York Timesa, po mistrzowsku przywołuje osobliwy urok Nowej Anglii. To historie o silnych przyjaźniach, utraconych miłościach i kochankach, legendach i tęsknotach.

Trzy zalęknione czarownice, uciekając przed prześladowaniami, znalazły kryjówkę u wybrzeży Massachusetts – gdzie stworzyły czarodziejską Wyspę Trzech Sióstr. Chociaż zyskały na niej spokój, wszystkie zawarły fatalne związki. Teraz Nell, Ripley i Mia muszą ocalić urokliwą wyspę przed dawną klątwą.

W pierwszym tomie Nell Channing przybywa na Wyspę Trzech Sióstr i sądzi, że w końcu uciekła przed brutalnością męża. Pogodne, słoneczne dni, a także troskliwa opieka nowych przyjaciół pomagają jej rozpocząć bezpieczne życie. Zaloty szeryfa Zacka Todda sprawiają, że przyszłość Nell zaczyna wydawać się różowa. Ale na horyzoncie pojawia się zagrożenie.

Czy Nell odnajdzie w sobie moc, która pozwoli jej pokonać zło i odkryć miłość?

Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.

„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek".

Washington Post Book World

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 361

Oceny
4,6 (97 ocen)
72
12
11
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
polinmolin

Z braku laku…

Strasznie drętwe
10
MiriHa

Nie polecam

Lektorka má tak nieprzyjemny głos że się tego nie da słuchać, bo boli.
10
Katarzyna75baloo

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na cześć drugą. Polecam.
00
Rudy83

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo lubię wracać do tej serii co jakiś czas. Pięknie napisana historia kobiet, która powstała jak Feniks po traumatycznych przeżyciach. Oprócz tego znalazła swój dom, przyjaciół i siostry. Całą trylogia jest cudowna!! Polecam z całego serca każdemu!!!
00
Klaudia_1911

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, magia, czarownice, tajemnice, realni bohaterowie i fabuła, od której nie mogłam się oderwać.
00

Popularność




Prolog

Salem, stan Mas­sa­chu­setts 22 czerwca 1692

Spo­tkały się pota­jem­nie w zie­lo­nym mroku głębi lasu, na godzinę przed wscho­dem księ­życa. Wkrótce naj­dłuż­szy dzień roku miał przejść w naj­krót­szą noc – noc świę­to­jań­ską.

Nie przy­były tu po to, by świę­to­wać, dzię­ko­wać za świa­tło i cie­pło. Ta noc była ponurą porą zabo­bonu i śmierci.

Wszyst­kie trzy ogar­niała trwoga.

– Czy mamy wszystko, co trzeba? – Jedna z nich, nazy­wana Sio­strą Powie­trze, bar­dziej nacią­gnęła kap­tur, tak, by w świe­tle giną­cego dnia nie było widać żad­nego jasnego kosmyka wło­sów.

– To, co mamy, powinno wystar­czyć. – Sio­stra Zie­mia poło­żyła swoje zawi­niątko. Co się wyda­rzyło i co jesz­cze miało się zda­rzyć dopro­wa­dzało ją do łez i sza­leń­stwa, ale ukryła głę­boko tę część swej istoty. Pochy­liła głowę i jej gęste ciemne włosy opa­dły luźno.

– Czy nie ist­nieje dla nas inne wyj­ście? – Sio­stra Powie­trze dotknęła dło­nią ramie­nia Sio­stry Ziemi i obie popa­trzyły na trze­cią towa­rzyszkę.

Stała smu­kła i pro­sta. W jej oczach widziały smu­tek, lecz za nim cza­iła się deter­mi­na­cja. Była Ogniem. Buń­czucz­nie odrzu­ciła kap­tur – spły­nęły w dół fali­ste sploty czer­wieni.

– Nie ist­nieje inne wyj­ście, bo taka jest nasza Droga. Będą ści­gać nas jak zło­dziejki i zbrod­niarki. Zamor­dują nas, tak jak zamor­do­wali już biedną, nie­winną kobietę.

– Brid­get Bishop nie była cza­row­nicą. – Sio­stra Zie­mia pod­nio­sła się, a w jej gło­sie brzmiała gorycz.

– Nie. I tak powie­działa przed sądem. Tak przy­się­gała. A jed­nak ją powie­szono. Wystar­czyły kłam­stwa paru dziew­czy­nek i bred­nie fana­ty­ków, któ­rzy w każ­dym podmu­chu powie­trza zwę­szą siarkę.

– Ale byli i tacy, co pro­sili o uła­ska­wie­nie. – Sio­stra Powie­trze złą­czyła palce jak kobieta, która chce się modlić. Albo bła­gać. – Nie wszy­scy są po stro­nie sądu, nie wszy­scy pochwa­lają okrutne prze­śla­do­wa­nia.

– Za mało ich – mruk­nęła Sio­stra Zie­mia. – I za późno.

– Ta śmierć nie będzie jedyna. Widzia­łam to. – Sio­stra Ogień zamknęła oczy i znów ujrzała strasz­liwy czas, który miał nadejść. – Nie zdo­łamy uchro­nić się przed nagonką. Znajdą nas i znisz­czą.

– Prze­cież nic nie zro­bi­ły­śmy. – Sio­stra Powie­trze opu­ściła ręce. – Nikomu nie wyrzą­dzi­li­śmy krzywdy.

– A co złego zro­biła Brid­get Bishop? – odpa­ro­wała Sio­stra Ogień. – Czy któ­ra­kol­wiek z oskar­żo­nych i posta­wio­nych przed sądem? Sarah Osborne umarła w wię­zie­niu w Bosto­nie. Za jakie zbrod­nie? – Ogar­nął ją gniew, gwał­towny i palący, ale natych­miast go zdu­siła. Nawet w tej chwili nie pozwa­lała, by złość i nie­na­wiść ska­ziły jej moc.

– Pury­ta­nie są roz­ju­szeni – cią­gnęła. – Pio­nie­rzy. To fana­tycy, któ­rzy wywo­łają falę śmierci, zanim kie­dyś znów zapa­nuje tu rozum.

– Może mogły­by­śmy…

– Nie zdo­łamy powstrzy­mać ich, sio­stro.

– Nie. – Ski­nęła głową w stronę Ziemi. – Możemy jedy­nie prze­żyć. Opu­śćmy więc to miej­sce, dom, który tu zbu­do­wa­ły­śmy, i życie, jakie cze­ka­łoby tu na nas. Stwórzmy je na nowo.

Deli­kat­nie ujęła w dło­nie twarz Sio­stry Powie­trze.

– Nie, nie smuć się tym, co nie może się zda­rzyć, ale ciesz się z tego, co będzie. Jest nas trzy i nie pozwo­limy się zwy­cię­żyć.

– Będziemy samotne.

– Będziemy razem.

W ostat­nich bla­skach doga­sa­ją­cego dnia nakre­śliły wokół sie­bie krąg – jedna, druga, a potem trze­cia. Strze­liły z niego wysoko pło­mie­nie, które roz­dmu­chi­wał wiatr.

Trzy­ma­jąc się za ręce, stały wewnątrz magicz­nego kręgu.

Pogo­dzona z losem Sio­stra Powie­trze zwró­ciła twarz ku niebu.

– Ofia­ru­jemy to świa­tło, gdy dzień ustę­puje nocy. Jeste­śmy wierne Dro­dze, zawsze czy­nimy dobro i to się nie zmieni. Niech prawda wyty­czy krąg pierw­szy.

– Wybiła ostat­nia godzina. Nie pozna nikt, co było, co jest, co jesz­cze będzie. Niech naszej nie­złom­no­ści strzeże więc drugi krąg – uro­czy­ście prze­mó­wiła Sio­stra Zie­mia.

– Nikt nie zaznał od nas krzywdy, ale polo­wa­nie na naszą krew już trwa, dla­tego swe miej­sce znaj­dziemy gdzieś daleko. – Sio­stra Ogień wysoko unio­sła złą­czone dło­nie. – Z dala od śmierci i stra­chu. Niech moc, która jest wolna, wyty­czy trzeci krąg.

Wiatr ude­rzył nagłym podmu­chem, zie­mia zadrżała. W ciem­no­ści nocy buch­nął magiczny ogień. Trzy głosy brzmiały zgod­nie i potęż­nie.

– Niech ta zie­mia umknie nie­na­wi­ści, niech się ode­rwie. Niech uciek­nie od stra­chu, śmierci i pogardy, a każda skała i drzewo, pagó­rek i potok popłyną z nami na pro­mie­niu księ­życa tej let­niej nocy hen, za urwi­sko, daleko od brzegu. Niech nas na zawsze roz­łą­czy z lądem. Zabie­rzemy tę wyspę gdzieś na morze. Niech się wypełni nasza wola.

Przez las prze­to­czył się grzmot, zawi­ro­wał gwał­towny wicher, roz­bły­snął ogień. Łowcy ści­ga­jący coś, czego ni­gdy nie mieli zro­zu­mieć, spali snem spra­wie­dli­wego, gdy wyspa unio­sła się w niebo i w sza­leń­czym wirze odda­liła się ku morzu.

Osia­dła miękko i łagod­nie na spo­koj­nych falach. Tej naj­krót­szej nocy roz­po­czy­nało się jej życie.

Rozdział 1

Wyspa Trzech Sióstr Czer­wiec 2001

Patrzyła wprost przed sie­bie na zie­lony, poszar­pany skra­wek lądu, który w miarę jak prom się do niego zbli­żał, odsła­niał swoje tajem­nice. Latar­nia mor­ska, jasne. W Nowej Anglii żadna przy­brzeżna wysepka nie może obejść się bez takiej wieży. Ta była pro­sta, olśnie­wa­jąco biała i wyra­stała ze stro­mego, urwi­stego brzegu. Dokład­nie tak, jak być powinno, pomy­ślała Nell.

W pobliżu latarni stał dom, zbu­do­wany chyba z kamie­nia. W ostrym let­nim słońcu zda­wał się szary jak mgła. Miał stromy dach i liczne szczyty, a wokół gór­nego pię­tra gale­ryjkę.

Widziała już wcze­śniej obrazki z latar­nią mor­ską z Wyspy Trzech Sióstr i domem, który roz­siadł się obok niej. Jeden z takich widocz­ków zna­la­zła w małym skle­piku na sta­łym lądzie i wła­śnie wtedy, pod wpły­wem impulsu, zde­cy­do­wała się wje­chać na prom.

I ten impuls oraz instynkt pro­wa­dziły ją przez ostat­nie pół roku. Osiem mie­sięcy temu dro­bia­zgowo prze­my­ślany i mozol­nie prze­pro­wa­dzony plan dał jej wol­ność.

Każda chwila pierw­szych dwóch mie­sięcy ozna­czała para­li­żu­jący strach. Póź­niej stop­niowo zła­god­niał, zastą­piony trwogą i nie­po­ko­jem, by nie utra­cić tego, co z takim tru­dem się wywal­czyło.

Zgi­nęła, żeby móc żyć.

Dość już ucie­czek, ukry­wa­nia się, wta­pia­nia w bez­oso­bo­wość wiel­kich miast. Marzyła o domu. Prze­cież zawsze chciała go mieć – pra­gnęła zako­rze­nie­nia, rodziny, przy­ja­ciół, wyro­zu­mia­ło­ści bli­skich.

Może tutaj, na tym małym skrawku lądu oto­czo­nym morzem, spełni się choć cząstka tego marze­nia. Dalej niż na tę śliczną wysepkę już chyba nie dałoby się uciec z Los Ange­les, nie wyjeż­dża­jąc z kraju.

Jeśli nie dosta­nie pracy na wyspie, zosta­nie tu przy­naj­mniej parę dni. Zrobi sobie coś w rodzaju waka­cji od nie­ustan­nej wędrówki. Nacie­szy się ska­li­stymi pla­żami, mia­stecz­kiem, będzie się wspi­nać na urwi­ste brzegi i prze­mie­rzać gęstwinę lasów.

Nauczy się cenić i sma­ko­wać każdą chwilę życia. I już ni­gdy, ni­gdy wię­cej tej sztuki nie zapo­mni.

Prze­chy­lona przez reling, z zachwy­tem patrzyła na drew­niane domki roz­rzu­cone za przy­sta­nią. Wiatr roz­wie­wał jej włosy, które odzy­skały natu­ralny kolor, teraz roz­ja­śniony przez słońce. Kiedy ucie­kła, obcięła je krótko, po chło­pię­cemu. Z satys­fak­cją pozbyła się dłu­gich, fali­stych loków i zaczęła far­bo­wać na ciemny brąz. W ciągu minio­nych mie­sięcy sys­te­ma­tycz­nie zmie­niała kolor na jaskrawo rudy, potem kru­czo­czarny i deli­katny kasz­tan.

Pomy­ślała, że to coś zna­czy. Chyba już może zaak­cep­to­wać fakt, że odzy­skały swój praw­dziwy wygląd. Były teraz dość krót­kie i pro­ste.

Evan lubił ją z dłu­gimi wło­sami, bar­dzo dłu­gimi i zwi­nię­tymi w loki. Bywały dni, kiedy cią­gnął ją za nie po pod­ło­dze albo w dół po scho­dach, jak na łań­cu­chu.

Ni­gdy wię­cej nie zapu­ści dłu­gich wło­sów.

Rap­tem wstrzą­snął nią dreszcz, nagle zaschło jej w ustach, a w gar­dle poczuła ogień; bły­ska­wicz­nie obej­rzała się za sie­bie i prze­bie­gła wzro­kiem ludzi i samo­chody na pro­mie – szu­kała wyso­kiego, szczu­płego męż­czy­zny o lśnią­cych wło­sach i obo­jęt­nym, twar­dym jak stal spoj­rze­niu.

Nie było go tu, oczy­wi­ście, że nie. Został pięć tysięcy kilo­me­trów stąd. Dla niego była mar­twa. Prze­cież setki razy mówił jej, że tylko śmierć może ją od niego uwol­nić.

Tak więc Helen Reming­ton zgi­nęła, żeby Nell Chan­ning mogła żyć.

Wście­kła na sie­bie, że wró­ciła myślą do prze­szło­ści, choćby na chwilę, Nell zamknęła oczy. Kie­dyś nawet ten pro­sty odruch nie przy­cho­dził bez bólu. Łatwiej znieść wię­zie­nie, kiedy się zamknie oczy. Powoli wcią­gnęła powie­trze. Poczuła wil­goć i sól. Wol­ność.

Napięte mię­śnie ramion roz­luź­niły się, a na ustach poja­wił nikły uśmiech. Stała przy relingu – drobna kobieta z krót­kimi, jasnymi od słońca wło­sami, które wdzięcz­nie powie­wały wokół deli­kat­nej, zaró­żo­wio­nej z rado­ści twa­rzy. Mięk­kie, nie­uma­lo­wane usta wygięły się w uśmie­chu, a w policz­kach poka­zały się dołeczki.

Nie malo­wała się, tę decy­zję też pod­jęła świa­do­mie. Jakaś jej cząstka wciąż się ukry­wała, wciąż umy­kała przed pości­giem, dla­tego Nell robiła wszystko, by się nie wyróż­niać.

Kie­dyś, kiedy uwa­żano ją za pięk­ność, nie­sły­cha­nie o sie­bie dbała. Ubie­rała się tak, jak jej kazano – ele­gancko, sek­sow­nie, ory­gi­nal­nie, w rze­czy wybrane przez męż­czy­znę, który twier­dził, że kocha ją naj­bar­dziej na świe­cie. Znała dotyk jedwa­biu muska­ją­cego skórę, bry­lan­tów zapi­na­nych od czasu do czasu na szyi. Helen Reming­ton poznała wszyst­kie przy­wi­leje wiel­kiego bogac­twa.

Ale od trzech lat jej życie było pasmem stra­chu i cier­pie­nia.

Nell miała na sobie zwy­kłą baweł­nianą koszulę, sprane dżinsy i tanie białe teni­sówki, w któ­rych czuła się naj­wy­god­niej. Za całą biżu­te­rię słu­żył stary meda­lion nale­żący jesz­cze do jej matki.

Są rze­czy zbyt cenne, by się z nimi roz­stać.

Prom wpły­wał do przy­stani i Nell wró­ciła do samo­chodu. Przy­by­wała na Wyspę Trzech Sióstr z jedną nie­wielką torbą, zardze­wia­łym, uży­wa­nym buic­kiem i dwu­stu ośmioma dola­rami w kie­szeni.

Jesz­cze ni­gdy nie była tak szczę­śliwa.

Zosta­wiła auto w pobliżu przy­stani i ruszyła dalej na pie­chotę; pomy­ślała, że chyba trudno zna­leźć coś bar­dziej odmien­nego od fan­ta­stycz­nych pała­ców i blich­tru Beverly Hills. I coś, co – tego była pewna – tak prze­ko­nu­jąco prze­mó­wi­łoby do jej serca, jak ta mała, malow­ni­cza mie­ścina z pocz­tówki. Kolory schlud­nych, wymu­ska­nych domów i skle­pów nieco wybla­kły od słońca i sło­nego mor­skiego powie­trza, a kręte, bru­ko­wane uliczki, które pięły się na wzgó­rza i scho­dziły do przy­stani, lśniły nie­zwy­kłą czy­sto­ścią.

W zadba­nych ogród­kach widać było czułą rękę wła­ści­cieli, chwa­sty nie miały prawa tam rosnąć. Za drew­nia­nymi płot­kami szcze­kały psy, a dzieci jeź­dziły na lśnią­cych wiśnio­wych i nie­bie­skich rower­kach.

Miej­scowy prze­mysł kon­cen­tro­wał się przy przy­stani. Łodzie, sieci, męż­czyźni o ogo­rza­łych twa­rzach. Nell czuła zapach ryb i potu.

Z przy­stani wspięła się na wzgó­rze, skąd roz­ta­czał się wspa­niały widok: zatoka ze stat­kami wyciecz­ko­wymi, bli­żej mały sierp piasz­czy­stej plaży – gdzie ludzie wyle­gi­wali się na ręcz­ni­kach kąpie­lo­wych albo koły­sali na falach roz­bi­ja­ją­cych się o brzeg – maleńki czer­wony tram­waj z bia­łym napi­sem „Wycieczki po Wyspie Trzech Sióstr”, który szybko wypeł­niał się tury­stami obwie­szo­nymi sprzę­tem foto­gra­ficz­nym.

Ryby i tury­styka, pomy­ślała Nell, utrzy­mują wyspę przy życiu. Takie są prawa eko­no­mii. Wyspa opiera się morzu, sztor­mom i cza­sowi, trwa i roz­kwita na swój spo­sób. To się nazywa odwaga.

Zbyt długo szu­kała jej we wła­snym życiu.

Wzgó­rze prze­ci­nała High Street. Stały wzdłuż niej sklepy, restau­ra­cje i to, co zapewne repre­zen­to­wało tutej­szy biz­nes. Pomy­ślała, że naj­pierw powinna wejść do któ­rejś z tych restau­ra­cji. Nie­wy­klu­czone, że uda­łoby się jej zacze­pić jako kel­nerka albo pomoc w kuchni, choćby na sezon letni. Gdyby zna­la­zła pracę, mogłaby wyna­jąć pokój.

I zostać tu.

W ciągu kilku mie­sięcy ludzie by ją poznali. Macha­liby do niej na ulicy albo pozdra­wiali ją po imie­niu. Nie mogła już dłu­żej być wszę­dzie obca, nie mieć do kogo otwo­rzyć ust. Żad­nego bli­skiego czło­wieka.

Zatrzy­mała się przed hote­lem. W prze­ci­wień­stwie do innych, drew­nia­nych domów, ten był z kamie­nia. Miał par­ter i dwa pię­tra z wymyśl­nymi ozdób­kami, żeliwne bal­kony i spa­dzi­ste daszki, które spra­wiały, że wyglą­dał nie­sły­cha­nie roman­tycz­nie. Nazwa, tak wydało się Nell, bar­dzo do niego paso­wała – Cza­ro­dziej­ski Zajazd.

Byłoby cudow­nie się tu zała­pać. Poda­wać do stołu albo sprzą­tać w poko­jach. Praca jest jed­nak naj­waż­niej­sza.

Mimo to nie mogła się zmu­sić, żeby wejść do środka i zacząć dzia­łać. Potrze­bo­wała jesz­cze tro­chę czasu, odro­binę, zanim kon­kret­nie coś zde­cy­duje.

Kaprysy, powie­działby Evan. Jesteś zde­cy­do­wa­nie zbyt kapry­śna i nie­mą­dra. Nie wycho­dzi ci to na dobre, Helen. Dzięki Bogu, to ja się tobą opie­kuję.

Tak wyraź­nie sły­szała ten głos w swo­ich uszach, a słowa tak bar­dzo nisz­czyły jej z wolna odbu­do­wy­wane poczu­cie pew­no­ści sie­bie, że odwró­ciła się i poszła w prze­ciwną stronę.

Znaj­dzie tę prze­klętą pracę, kiedy będzie na to gotowa. A teraz się powłó­czy, pobawi w turystkę, w odkrywcę. Kiedy zwie­dzi już całą High Street, wróci do samo­chodu i obje­dzie dookoła całą wyspę. Nie zatrzyma się nawet w biu­rze tury­stycz­nym i nie kupi żad­nej mapy.

Szła przed sie­bie, z ple­ca­kiem na ramio­nach. Mijała sklepy z ręko­dzie­łem, z pamiąt­kami, oglą­dała wystawy. Podo­bały jej się ładne dro­bia­zgi bez żad­nego prze­zna­cze­nia, roz­sta­wione na pół­kach. Pew­nego dnia, kiedy znów zapu­ści korze­nie, urzą­dzi sobie dom tak, jak lubi, z fan­ta­zją, rado­sny i kolo­rowy.

Uśmiech­nęła się na widok lodziarni. Stały w niej białe meta­lowe krze­sła i okrą­głe stoły ze szkla­nymi bla­tami. Przy jed­nym sie­działa czte­ro­oso­bowa rodzina. Śmie­jąc się, wyja­dali bitą śmie­tanę i kolo­rowe dodatki. Sto­jący za ladą chło­pak w bia­łej czapce i far­tu­chu flir­to­wał z dziew­czyną w obci­słych, obcię­tych dżin­sach, która zasta­na­wiała się, na co się sku­sić.

Nell zatrzy­mała w pamięci ten obraz i poszła dalej.

Sta­nęła przy księ­garni i wes­tchnęła. W jej domu będzie mnó­stwo ksią­żek. Nie bez­cenne pierw­sze wyda­nia, któ­rych nikt nie otwo­rzy i nie prze­czyta, ale stosy sta­rych, obszar­pa­nych, zaczy­ta­nych i nowych błysz­czą­cych ksią­żek z opo­wia­da­niami. Szcze­rze mówiąc, mogła zacząć gro­ma­dzić je już teraz. Powieść w mięk­kiej okładce nie zaważy wiele w ple­caku, jeśli trzeba będzie nieść go dalej.

Prze­nio­sła wzrok z wystawy na cią­gnący się w poprzek okna napis goty­kiem. Kawiar­nia i Książki. Fan­ta­stycz­nie. Poszpera sobie po pół­kach, wyszuka coś zabaw­nego i przej­rzy przy fili­żance kawy.

Weszła do środka. W powie­trzu uno­sił się zapach kwia­tów i korzeni, dobie­gały dźwięki fuja­rek i harfy. Naj­wy­raź­niej nie tylko hotel jest tu cza­ro­dziej­ski, pomy­ślała, prze­kra­cza­jąc próg.

Książki wszel­kiego koloru i for­matu wypeł­niały półki w kolo­rze ciem­nego błę­kitu. Małe punk­towe lampki świe­ciły spod sufitu w dół jak gwiazdy. Kon­tu­arem był stary, dębowy sekre­ta­rzyk ozdo­biony rzeź­bio­nymi figur­kami skrzy­dla­tych wró­żek i sier­pami księ­życa.

Za sekre­ta­rzy­kiem, na wyso­kim stołku sie­działa kobieta z burzą ciem­nych wło­sów na gło­wie. Leni­wie prze­rzu­cała kartki. Pod­nio­sła oczy, uśmiech­nęła się i zdjęła oku­lary w srebr­nej oprawce.

– Dzień dobry. Czym mogę słu­żyć?

– Chcia­ła­bym tylko się rozej­rzeć, jeśli można.

– Pro­szę bar­dzo. Gdy­bym mogła w czymś pomóc, pro­szę powie­dzieć.

Kobieta wró­ciła do swo­jej książki, a Nell ruszyła na poszu­ki­wa­nia. Pod prze­ciw­le­głą ścianą, przy kamien­nym kominku, stały dwa sze­ro­kie fotele, a na stole mię­dzy nimi lampa, któ­rej pod­stawę two­rzyła figura kobiety w dłu­giej sza­cie, z rękami unie­sio­nymi w górę. W róż­nych miej­scach na pół­kach Nell widziała bibe­loty, figurki z kolo­ro­wych kamieni, smoki i krysz­ta­łowe jajka. Wędro­wała wzdłuż rega­łów, wśród ksią­żek z jed­nej i rzę­dów świec z dru­giej strony.

Z tyłu kręte schody pro­wa­dziły na pię­tro. Nell weszła na górę, gdzie było jesz­cze wię­cej ksią­żek i bibe­lo­tów i gdzie mie­ściła się kawiar­nia.

Pod oknem wycho­dzą­cym na ulicę stało kilka lśnią­cych drew­nia­nych sto­łów. Z boku, za szkłem na ladzie pysz­niły się cia­sta, kanapki i kocio­łek z zupą dnia. Impo­nu­jący wybór. Ceny nie były naj­niż­sze, lecz w gra­ni­cach roz­sądku. Nell uznała, że prócz kawy może sobie pozwo­lić rów­nież na zupę.

Pode­szła bli­żej i wtedy usły­szała głosy dobie­ga­jące z otwar­tych drzwi za ladą.

– Jane, to śmieszne i kom­plet­nie nie­od­po­wie­dzialne.

– Nie­prawda. To wielka szansa dla Tima. I wresz­cie jakaś szansa wydo­sta­nia się z tej prze­klę­tej wyspy. Musimy z niej sko­rzy­stać.

– Prze­słu­cha­nie sztuki, która może będzie, a może nie będzie wysta­wiona gdzieś w dru­go­rzęd­nym teatrze, nie jest żadną wielką szansą, nawet jeśli uda się wam je zała­twić. Żadne z was nie znaj­dzie pracy. Nie będzie­cie…

– Wyjeż­dżamy, Mia. Powie­dzia­łam ci, że będę pra­co­wać dziś do połu­dnia i już.

– Powie­dzia­łaś to nie­całe dwa­dzie­ścia cztery godziny temu.

Głos był piękny, niski, ale lekko znie­cier­pli­wiony. Nell nic nie mogła na to pora­dzić – musiała podejść bli­żej.

– Jak, do dia­bła, pro­wa­dzić kawiar­nię, skoro nie ma kto goto­wać?

– I to wszystko, na co cię stać, prawda? Mogła­byś cho­ciaż życzyć nam powo­dze­nia.

– Jane, życzę wam cudu, bo to będzie wam potrzebne. Zacze­kaj, nie obra­żaj się.

Nell zauwa­żyła jakiś ruch przy wej­ściu i odsu­nęła się. Na­dal jed­nak sły­szała roz­mowę.

– Uwa­żaj na sie­bie. Życzę wam szczę­ścia. Och, do dia­bła! Wszyst­kiego naj­lep­szego, Jane.

– W porządku. – Roz­le­gło się gło­śne pocią­gnię­cie nosem. – Prze­pra­szam, naprawdę mi przy­kro, że tak cię urzą­dzi­łam. Ale Tim musi to zro­bić, a ja muszę być z nim. Więc… będę za tobą tęsk­niła, Mia. Napi­szę.

Nell zdą­żyła wró­cić mię­dzy regały dokład­nie w chwili, gdy kobieta z pła­czem wypa­dła z zaple­cza i zbie­gła po scho­dach.

– No i pro­szę. Pięk­nie.

Nell wyj­rzała i osłu­piała z zachwytu.

Zja­wi­sko. Nell nie przy­szło do głowy żadne inne okre­śle­nie dla kobiety, która sta­nęła w drzwiach. Ogromna masa wło­sów w kolo­rze jesien­nych liści. Czer­wień i złoto wijące się nad ramio­nami, długa, nie­bie­ska suk­nia bez ręka­wów, a na obu nad­garst­kach poły­sku­jące srebrne bran­so­lety. W nie­zwy­kłej urody twa­rzy przy­cią­gały uwagę przede wszyst­kim oczy, szare jak mgła i błysz­czące od gniewu. Wyraźne kości policz­kowe, pełne, zmy­słowe usta poma­lo­wane kuszącą czer­wie­nią. Cera jak… Nell znała porów­na­nie cery do ala­ba­stru, ale coś takiego zoba­czyła po raz pierw­szy.

Była wysoka, smu­kła jak topola. Dosko­nała.

Nell zer­k­nęła ku sto­li­kom – czy ktoś z krę­cą­cych się tam klien­tów doznał rów­nie moc­nego wra­że­nia? Wyglą­dało jed­nak na to, że nikt nie zwró­cił uwagi ani na kobietę, ani na wrzący w niej gniew.

Wysu­nęła się odro­binę, żeby lepiej się przyj­rzeć, wtedy szare oczy drgnęły. Popa­trzyły na Nell czuj­nie.

– Witam. Mogę w czymś pomóc?

– Ja byłam… myśla­łam… popro­szę cap­puc­cino i por­cję zupy.

Na widok poiry­to­wa­nego wzroku Mii Nell omal nie scho­wała się z powro­tem za regały.

– Zupę mogę podać. Dzi­siaj jest z homara. Ale obsługa eks­presu prze­kra­cza chyba moje moż­li­wo­ści.

Nell spoj­rzała na piękne urzą­dze­nie błysz­czące mie­dzią i mosią­dzem i poczuła lekki dreszcz.

– Kawę mogę zro­bić sama.

– Umie pani to obsłu­gi­wać?

– Natu­ral­nie.

Szyb­kim gestem ręki Mia zapro­siła Nell za ladę.

– Przy oka­zji mogę też zro­bić dla pani.

– Czemu nie? – Dzielny, mały kró­li­czek, pomy­ślała Mia, obser­wu­jąc Nell, jak uru­cha­mia eks­pres. – A co spro­wa­dziło panią w moje progi? Tury­styka?

– Nie. Och. – Nell zaru­mie­niła się na myśl o swoim ple­caku. – Nie, tylko tro­chę zwie­dzam. – Zer­k­nęła na piękną twarz kobiety, stwier­dziła, że ta bacz­nie ją obser­wuje i sku­piła się na przy­rzą­dza­niu kawy. – Szu­kam pracy i miesz­ka­nia.

– Aa.

– Prze­pra­szam, wiem, że to nie­grzeczne, ale usły­sza­łam pani roz­mowę. Jeśli dobrze zro­zu­mia­łam, ma pani kło­pot. Umiem goto­wać.

Mia patrzyła na uno­szącą się parę i słu­chała syku eks­presu.

– Naprawdę?

– Bar­dzo dobrze gotuję. – Nell podała pie­niącą się kawę, patrząc Mii w oczy. – Zaj­mo­wa­łam się cate­rin­giem, pra­co­wa­łam w pie­karni, poda­wa­łam do stołu. Potra­fię przy­rzą­dzić i podać jedze­nie.

– Ile ma pani lat?

– Dwa­dzie­ścia osiem.

– Karana?

Z gar­dła Nell wydo­był się chi­chot. Przez chwilę w jej oczach bły­snęło roz­ba­wie­nie.

– Nie. Jestem do znu­dze­nia uczciwa, nie­za­wodna w pracy i twór­czo pod­cho­dzę do goto­wa­nia.

Nie paplaj tyle, naka­zy­wała sobie, ale nie mogła się powstrzy­mać.

– Szu­kam pracy, bo chcia­ła­bym zamiesz­kać na wyspie. Chcia­ła­bym pra­co­wać tutaj, bo lubię książki i… no więc, spodo­bała mi się atmos­fera tego miej­sca, od razu, kiedy tu weszłam.

Mia, zain­try­go­wana, prze­chy­liła głowę.

– A co takiego pani tu poczuła?

– Wła­sną szansę.

Dobra odpo­wiedź, pomy­ślała Mia.

– Wie­rzy pani w swoje szanse?

Nell prze­stała się uśmie­chać.

– Muszę.

– Czy można? – Do lady pode­szła jakaś para. – Pro­simy dwie mro­żone kawy i dwie eklerki.

– Oczy­wi­ście. Chwi­leczkę. – Mia odwró­ciła się do Nell. – Już ma pani pracę. Far­tuch jest na zaple­czu. Póź­niej omó­wimy szcze­góły. – Łyk­nęła cap­puc­cino. – Dobra – dodała i zro­biła krok ku wyj­ściu. – Aha, jak się pani nazywa?

– Nell. Nell Chan­ning.

– Witaj na Wyspie Trzech Sióstr, Nell.

*

Mia Devlin kie­ro­wała swoją firmą tro­chę tak jak wła­snym życiem. Na wyczu­cie i głów­nie dla przy­jem­no­ści. Była praw­dziwą busi­nesswo­man i bar­dzo lubiła zara­biać. Ale to ona zawsze sta­wiała warunki.

Porzu­cała to, co ją nudziło. Szła za tym, co intry­gu­jące.

Teraz intry­go­wała ją Nell Chan­ning.

Gdyby oka­zało się, że Nell prze­sad­nie wychwala swoje umie­jęt­no­ści, Mia zwol­ni­łaby ją rów­nie szybko, jak zatrud­niła, i to bez żalu. Być może w odru­chu życz­li­wo­ści pomo­głaby jej zna­leźć pracę gdzie indziej. Nie zaję­łoby to wiele czasu i w niczym nie prze­szko­dziło w funk­cjo­no­wa­niu jej firmy.

Zro­bi­łaby to tylko dla­tego, że od chwili, gdy te wiel­kie, błę­kitne oczy napo­tkały jej wzrok, coś ją w tej dziew­czy­nie pocią­gało.

Zra­niona nie­win­ność. Takie było pierw­sze wra­że­nie Mii, a swoim pierw­szym wra­że­niom ufała cał­ko­wi­cie. Facho­wość także, pomy­ślała, lecz zachwiane poczu­cie pew­no­ści sie­bie.

Jed­nak kiedy tylko Nell wło­żyła służ­bowy strój i roz­po­częła pracę, od razu stała się bar­dziej zde­cy­do­wana.

Mia nie spusz­czała jej z oka przez całe popo­łu­dnie. Zauwa­żyła, że dziew­czyna spraw­nie radzi sobie z przyj­mo­wa­niem zamó­wień, z klien­tami, kasą, a nawet z tajem­ni­czym i prze­ra­ża­ją­cym eks­pre­sem.

Trzeba będzie ją odro­binę lepiej ubrać, posta­no­wiła Mia. Na wyspie ludzie nosili się swo­bod­nie, ale jak na jej gust stare dżinsy to już tro­chę za wiele luzu.

Tak czy owak, na razie Mia była zado­wo­lona. Wró­ciła do kuchni. Zdu­miały ją czy­ste blaty i sprzęty. Jane ni­gdy nie zdo­łała utrzy­mać czy­sto­ści w kuchni, choć więk­szość potraw przy­rzą­dzała poza loka­lem.

– Nell?

Dziew­czyna szo­ro­wała przy­pa­lone miej­sca na pły­cie. Zasko­czona, drgnęła i odwró­ciła się gwał­tow­nie. Zaczer­wie­niła się na widok Mii i mło­dej kobiety sto­ją­cej obok niej.

– Nie chcia­łam cię prze­stra­szyć. To jest Peg. Pra­cuje od dru­giej do siód­mej.

– Ach tak. Dzień dobry.

– Cześć. Jezu, nie mogę uwie­rzyć, że Jane i Tom wła­śnie wyjeż­dżają. O rany, Nowy Jork. – Oczy Peg roz­bły­sły. Była nie­duża, ruchliwa, z szopą krę­co­nych wło­sów, roz­ja­śnio­nych nie­mal do bieli. – Jane robiła fan­ta­styczne babeczki z czar­nymi jago­dami.

– Dobra, dobra. Teraz nie ma tu ani Jane, ani jej babe­czek z jago­dami. Chcę spo­koj­nie poroz­ma­wiać z Nell, więc zaj­mij się kawiar­nią.

– Nie ma sprawy. Na razie, Nell.

– Chodźmy do mnie do biura. Omó­wimy szcze­góły. Latem pra­cu­jemy od dzie­sią­tej do siód­mej. Zimą zamy­kamy wcze­śniej, o pią­tej. Peg woli popo­łu­dniową zmianę. Lubi się bawić, więc nie prze­pada za ran­nym wsta­wa­niem. W każ­dym razie powin­naś być tu już rano, bo zaczy­namy o dzie­sią­tej.

– W porządku.

Nell poszła za Mią jesz­cze jedno pię­tro wyżej. A więc sklep ma trzy kon­dy­gna­cje. Nie zauwa­żyła tego wcze­śniej – kilka mie­sięcy temu byłoby to nie do pomy­śle­nia. Zapa­mię­ta­łaby roz­kład i wszyst­kie wyj­ścia.

Odprę­że­nie swoją drogą, ale to nie zna­czy, że może sobie pozwo­lić na brak czuj­no­ści. Musi być w każ­dej chwili gotowa do ucieczki.

Prze­szły przez obszerny maga­zyn, zasta­wiony pudłami i rega­łami peł­nymi ksią­żek, do biura Mii.

Stare biurko z cze­re­śnio­wego drewna pasuje do niej, stwier­dziła Nell. Potra­fiła wyobra­zić sobie Mię w pięk­nym, boga­tym wnę­trzu. Były tu kwiaty i zadbane rośliny donicz­kowe, w wazach leżały małe kawałki krysz­tału i pole­ro­wa­nych kamieni. W tym ele­ganc­kim oto­cze­niu stał kom­pu­ter naj­now­szej gene­ra­cji, faks, segre­ga­tory i półki z kata­lo­gami wydaw­nictw. Mia wska­zała Nell fotel i usia­dła za biur­kiem.

– Masz za sobą kilka godzin w kawiarni, pew­nie już zorien­to­wa­łaś się, co poda­jemy. Każ­dego dnia jest spe­cjalny rodzaj kana­pek, zupa dnia i jakieś inne kanapki do wyboru. Dwa albo trzy rodzaje zim­nych sała­tek. Ciastka, her­bat­niki, babeczki, biscotti. Do tej pory decy­zję co do menu zosta­wia­łam kucharce. Odpo­wiada ci to?

– Tak, pro­szę pani.

– Jestem nie­wiele star­sza od cie­bie. Mów do mnie Mia. Dopóki nie będziemy pewne, że taki tryb pracy zasko­czy, wola­ła­bym, żebyś mi poka­zy­wała menu na następny dzień. – Wyjęła z szu­flady blo­czek i podała go Nell nad biur­kiem. – Napisz, co pro­po­nu­jesz na jutro.

Nell poczuła, że za chwilę spa­ni­kuje i zaczną się jej trząść ręce. Wzięła głę­boki oddech, cze­ka­jąc, aż umysł uspo­koi się i roz­ja­śni. Zaczęła pisać.

– O tej porze roku powin­ny­śmy chyba poda­wać lek­kie zupy. Bulion z dodat­kiem ziół. Sałatka tor­tel­lini, biała fasola i kre­wetki. Zro­bię pitę z kur­cza­kiem na san­dwi­cze, ostro przy­pra­wioną, i coś wege­ta­riań­skiego, ale muszę wie­dzieć, jakie dostanę jarzyny. Mogę zro­bić tarty, tylko też jesz­cze nie wiem, co z owo­cami, eklerki rów­nież dobrze idą. Przy­go­tuję dru­gie tyle. Tort z sze­ściu warstw kremu i cze­ko­lady. Fan­ta­styczne bułeczki z jago­dami… mogą też być z orze­chami. Koń­czą się biscotti z orze­chami lasko­wymi. Her­bat­niki? Na cze­ko­la­dowe zawsze jest popyt. Maca­da­mia. Zamiast trze­ciego rodzaju her­bat­ni­ków pro­po­nuję murzy­nek. Mojemu murzyn­kowi z potrójną war­stwą cze­ko­lady nikt się nie oprze.

– Co z tego możesz przy­go­to­wać na miej­scu?

– Sądzę, że wszystko. Ale jeżeli chcemy poda­wać ciastka i bułeczki już od dzie­sią­tej, muszę zacząć koło szó­stej.

– A gdy­byś miała wła­sną kuch­nię?

– Och. – Marze­nie. – Przy­go­to­wa­ła­bym część w przed­dzień wie­czo­rem i upie­kła­bym na świeżo rano.

– Uhm. Ile masz pie­nię­dzy, Nell?

– Wystar­czy.

– Nie bądź taka szorstka – pora­dziła ser­decz­nie Mia. – Mogę dać ci z góry sto dola­rów. Na konto two­jej pen­sji, na począ­tek sie­dem dola­rów za godzinę. Będziesz zapi­sy­wać codzien­nie zakupy i godziny pracy. To, co ci potrzebne, zama­wiasz na rachu­nek sklepu. Codzien­nie też popro­szę o rachunki.

Nell otwo­rzyła usta, żeby coś powie­dzieć, ale Mia pod­nio­sła smu­kły palec z kora­lo­wym paznok­ciem.

– Zacze­kaj. Do two­ich obo­wiąz­ków należy poda­wa­nie i sprzą­ta­nie ze sto­łów w godzi­nach szczytu i obsługa klien­tów przy rega­łach z książ­kami na twoim pię­trze, kiedy jest spo­kój. Masz dwie pół­go­dzinne prze­rwy, wolne nie­dziele i pięt­na­ście pro­cent zniżki dla pra­cow­ni­ków, jeśli sama będziesz chciała coś kupić. Jedze­nie i picie gra­tis, jeśli nie oka­żesz się żar­ło­kiem. Jasne?

– Tak, ale ja…

– Spo­koj­nie. Jestem tu każ­dego dnia. Jeżeli chcesz o coś zapy­tać albo będziesz miała pro­blem, z któ­rym sobie nie pora­dzisz, przyjdź do mnie. Gdyby nie było mnie na miej­scu, zwróć się do Lulu. Sie­dzi zwy­kle za ladą na par­te­rze i wie wszystko. Wyglą­dasz na bystrą osóbkę, więc szybko się poła­piesz, a jeżeli cze­goś nie będziesz wie­działa, nie bój się pytać. Następna sprawa: szu­kasz pokoju?

– Tak. – Czuła się, jakby zmiótł ją gwał­towny, nie­spo­dzie­wany podmuch wia­tru. – Mam nadzieję…

– Chodź ze mną. – Mia wycią­gnęła z szu­flady pęk klu­czy i ode­szła od biurka. Nell zauwa­żyła, że nosi buty na fan­ta­stycz­nych, cie­niut­kich wyso­kich obca­sach.

Na par­te­rze skie­ro­wała się wprost do tyl­nych drzwi.

– Lulu! – zawo­łała. – Będę o dzie­sią­tej.

Nell z poczu­ciem, że jest nie­mą­dra i nie­zdarna, podrep­tała za nią do nie­wiel­kiego ogrodu, przez który pro­wa­dziła ścieżka wyło­żona kamie­niami. Na jed­nym z nich wygrze­wał się ogromny czarny kot. Kiedy Mia prze­szła nad nim, otwo­rzył błysz­czące, zło­ci­ste oko.

– To Isis. Nic ci nie zrobi.

– Jest piękna. Sama zaj­muje się pani ogro­dem?

– Tak. Dom bez kwia­tów to nie dom. Nie spy­ta­łam, masz jakiś śro­dek trans­portu?

– Tak, samo­chód. Od biedy można go nazwać środ­kiem trans­portu.

– Przyda się. Wpraw­dzie to nie­da­leko, ale nie byłoby ci wygod­nie dźwi­gać codzien­nie zakupy na pie­chotę. – Na końcu działki skrę­ciła w lewo i ener­gicz­nym kro­kiem minęła tyły skle­pów naprze­ciw sta­ran­nie utrzy­ma­nych dom­ków.

– Pani… prze­pra­szam, nie znam pani nazwi­ska.

– Nazy­wam się Devlin, ale pro­si­łam, żebyś mówiła do mnie Mia.

– Mia, jestem ci wdzięczna za pracę. Za szansę. Obie­cuję, że nie będziesz żało­wać. Tylko… mogę spy­tać, dokąd idziemy?

– Musisz gdzieś miesz­kać. – Skrę­ciła za róg, zatrzy­mała się i poka­zała ręką. – Na przy­kład tam.

Mały żółty domek po dru­giej stro­nie wąskiej bocz­nej uliczki był jak rado­sny pro­mień słońca na skraju nie­du­żej kępy kar­ło­wa­tych drzew. Miał białe okien­nice i wąską, białą werandę. Obok kwi­tły kwiaty, wesołe, roz­tań­czone plamy żywych kolo­rów lata.

Stał nieco odsu­nięty od drogi, na wypie­lę­gno­wa­nym traw­niku, cały w cęt­kach świa­tła prze­sia­nego przez ocie­nia­jące go drzewa.

– To twój dom?

– Tak. Przy­naj­mniej na razie. – Podzwa­nia­jąc klu­czami, Mia ruszyła wyło­żoną kamie­niami dróżką. – Kupi­łam go wio­sną.

Zosta­łam do tego zmu­szona, pomy­ślała. Tłu­ma­czyła sobie, że to inwe­sty­cja. A jed­nak ona, busi­nesswo­man w każ­dym calu, nie zro­biła dotych­czas nic, żeby go wyna­jąć. Cze­kała, tak samo jak dom.

Otwo­rzyła fron­towe drzwi i cof­nęła się.

– Przy­nosi szczę­ście.

– Słu­cham?

Mia uśmiech­nęła się tylko.

– Zapra­szam.

Ume­blo­wa­nie było raczej skąpe. Zwy­kła kanapa, roz­pacz­li­wie woła­jąca o nowe pokry­cie, głę­boki, miękki fotel, parę sto­li­ków.

– Sypial­nie są po dru­giej stro­nie, choć ta po lewej nadaje się bar­dziej na biuro albo pra­cow­nię. Łazienka jest malutka, ale uro­cza, a kuch­nia na wprost, z tyłu, została zmo­der­ni­zo­wana i nie powinno być z nią kło­po­tów. Zaj­mo­wa­łam się tro­chę ogro­dem, lecz wymaga więk­szej dba­ło­ści. Kli­ma­ty­za­cji nie ma, za to piece dzia­łają. Prze­ko­nasz się, jakie to przy­jemne w stycz­niu.

– Fan­ta­styczne. – Nell chciała zoba­czyć wszystko. Zaj­rzała do sypialni i uśmiech­nęła się na widok ślicz­nego łóżka z zagłów­kiem z poma­lo­wa­nego na biało metalu. – Jak domek z bajki. Musi ci się tu cudow­nie miesz­kać.

– To ty tutaj miesz­kasz. Nie ja.

Nell odwró­ciła się powoli. Mia stała na środku poko­iku. W zło­żo­nych dło­niach, jak w miseczce, trzy­mała klu­cze. Przez dwa okna od frontu wpa­dało świa­tło, w któ­rego pro­mie­niach jej włosy zda­wały się pło­nąć.

– Nie rozu­miem.

– Potrze­bu­jesz swo­jego kąta, a ja go mam. Miesz­kam na kli­fie… wolę tam… Teraz twój dom jest tutaj. Nie czu­jesz tego?

Nell wie­działa tylko, że jest jed­no­cze­śnie szczę­śliwa i bar­dzo prze­jęta. Od chwili, kiedy weszła do tego domu, miała ochotę prze­cią­gnąć się i wyle­gi­wać, zupeł­nie jak kot na słońcu.

– Mogę tu zostać?

– Było ci ciężko, prawda? – mruk­nęła Mia. – Tak bar­dzo, że drżysz na myśl o zmia­nie na lep­sze. Będziesz pła­cić czynsz, bo nic, co przy­cho­dzi za darmo, nie ma war­to­ści. Potrą­cimy to z two­jej pen­sji, póź­niej omó­wimy warunki. Roz­gość się. Potem przyj­dziesz, pod­pi­szemy papiery i tak dalej. Zresztą to może zacze­kać do rana. Wszystko, co ci potrzebne do jutrzej­szego menu, naj­le­piej kupić na targu. Uprze­dzę ich, że przyj­dziesz, żebyś mogła kupo­wać na rachu­nek sklepu. Garnki, ron­dle, tego typu wydatki pokryję z koń­cem mie­siąca. Cze­kam na cie­bie i twoje dzieła punkt wpół do dzie­sią­tej. – Mia pode­szła do Nell i wrzu­ciła klu­cze do jej bez­wład­nej dłoni. – Jakieś pyta­nia?

– Tak dużo, że nie wiem, od czego zacząć. Nie wiem, jak ci dzię­ko­wać.

– Szkoda łez, sio­strzyczko – wymam­ro­tała Mia. – Są zbyt cenne. Będziesz na to wszystko ciężko pra­co­wać.

– Nie mogę się docze­kać. – Nell wycią­gnęła rękę. – Dzię­kuję, Mia.

Ich dło­nie dotknęły się z lek­kim kla­śnię­ciem. Na uła­mek sekundy strze­liła błę­kitna iskra. Nell odsko­czyła z nie­pew­nym uśmie­chem.

– Powie­trze jest chyba mocno nała­do­wane albo coś w tym rodzaju.

– Albo coś w tym rodzaju. A więc, witaj w domu. – Mia odwró­ciła się w stronę drzwi.

– Mia – wykrztu­siła wzru­szona Nell. – Powie­dzia­łam, że to domek z bajki. A ty chyba jesteś wróżką znad mojej koły­ski.

Uśmiech Mii był olśnie­wa­jący, a jej śmiech głę­boki i dźwięczny.

– Szybko się prze­ko­nasz, że się mylisz. Jestem po pro­stu dosko­nałą cza­row­nicą. Nie zapo­mnij o rachun­kach – dodała i cicho zamknęła za sobą drzwi.

Rozdział 2

Mie­ścina przy­po­mi­nała, zda­niem Nell, Bri­ga­doon z opo­wie­ści Natha­niela Haw­thorne’a. W dro­dze na targ poświę­ciła tro­chę czasu, żeby zaj­rzeć tu i tam. Od kilku mie­sięcy tłu­ma­czyła sobie, że jest bez­pieczna. I wolna. Ale po raz pierw­szy, wędru­jąc po malow­ni­czych ulicz­kach ze ślicz­nymi domami, oddy­cha­jąc mor­skim powie­trzem, słu­cha­jąc twar­dego akcentu cha­rak­te­ry­stycz­nego dla Nowej Anglii, tak wła­śnie się czuła: bez­pieczna. I wolna.

Nikt jej tu nie zna, ale wkrótce ją poznają. Nell Chan­ning, dosko­nałą kucharkę, która mieszka w małym domku wśród drzew. Znaj­dzie tu przy­ja­ciół i ułoży sobie życie. Przy­szłość. Nic z prze­szło­ści już jej tu nie dotknie.

Pew­nego dnia sta­nie się cząstką tej wyspy, taką samą jak nie­wielka poczta w drew­nia­nym domku o wybla­kłej, sza­rej bar­wie albo biuro tury­styczne z fasadą ze sta­rej klin­kie­ro­wej cegły, jak dłu­gie, solidne nabrzeże, do któ­rego przy­bi­jali rybacy po cało­dzien­nym poło­wie.

By uczcić ten dzień, kupiła sobie dzwo­neczki z gwiaz­dek brzę­czą­cych na wie­trze. Pierw­szy od bli­sko roku zakup wyłącz­nie dla przy­jem­no­ści.

Pierw­szą noc na wyspie Nell spę­dziła w ślicz­nym łóżku, szczę­śliwa, wsłu­chu­jąc się w podzwa­nia­jące gwiazdki i mor­ską bryzę.

Wstała przed świ­tem, bo rwała się do pracy. Kiedy zupa dnia buzo­wała w garnku, Nell wał­ko­wała cia­sto. Kupiła różne rze­czy do kuchni i wydała pie­nią­dze do ostat­niego centa, a na doda­tek pra­wie całą zaliczkę i część pen­sji za następny mie­siąc. Ale się tym nie przej­mo­wała. Będzie miała to, co naj­lep­sze, i będzie przy­rzą­dzać naj­wspa­nial­sze dania. Mia Devlin, jej dobro­dziejka, nie znaj­dzie powodu, by żało­wać, że ją przy­jęła.

Każda rzecz w kuchni była dokład­nie taka, jak wyma­rzyła sobie Nell. Nie taka, jaką ktoś inny kazał jej zaak­cep­to­wać. W wol­nej chwili wybie­rze się do sklepu ogrod­ni­czego po zioła. Część posa­dzi w ogro­dzie od strony kuchni, a resztę w donicz­kach, które postawi na kuchen­nym para­pe­cie. Z fan­ta­zją i swo­bodą. Nic, ale to abso­lut­nie nic w jej domku nie będzie pod linijkę, wymu­skane ani ele­gancko wysty­li­zo­wane. Nie będzie tu hek­ta­rów mar­muru, wiel­kich tafli szkła, nie­bo­tycz­nych wazo­nów z nie­sa­mo­wi­tymi, egzo­tycz­nymi kwia­tami, chłod­nymi i bez zapa­chu. Nie będzie…

Wol­nego, przy­mknęła oczy. Ode­tchnęła.

Naj­wyż­sza pora prze­stać myśleć o tym, czego nie będzie, i zasta­no­wić się, co ma być. Prze­szłość będzie ją ści­gać dopóty, dopóki mocno nie zatrza­śnie i nie zary­gluje przed nią drzwi.

Gdy wstało słońce i roz­pa­liło ogniem wschod­nie okna, Nell wsu­nęła do pie­kar­nika pierw­szą bla­chę tart. Przy­po­mniała sobie rumianą kobietę, która pomo­gła jej na targu. Dorcas Bur­min­gham – wspa­niałe jan­ke­skie nazwi­sko, pomy­ślała. Życz­liwa i cie­kaw­ska. Kie­dyś w takiej sytu­acji Nell spło­szy­łaby się i zamknęła w sobie. Tym­cza­sem tu potra­fiła gawę­dzić, a nawet śmiać się, uprzej­mie odpo­wia­dać na jedne pyta­nia i uni­kać innych.

Tarty sty­gły na sicie, a do pie­kar­nika wjeż­dżały babeczki. Kiedy w kuchni zro­biło się już jasno, Nell śpie­wała na powi­ta­nie dnia.

*

Lulu zało­żyła ręce na chu­dej piersi. Mia wie­działa, że w ten spo­sób stara się nadać sobie groźny wygląd. Ponie­waż Lulu mie­rzyła zale­d­wie pół­tora metra, ważyła czter­dzie­ści pięć kilo i miała buzię nie­szczę­śli­wego kra­sno­ludka, przy­bie­ra­nie groź­nego wyglądu wyma­gało nieco wysiłku.

– Prze­cież nic o niej nie wiesz.

– Wiem, że jest samotna, szuka pracy i zna­la­zła się we wła­ści­wym cza­sie na wła­ści­wym miej­scu.

– Jest tu obca. Nie możesz tak po pro­stu zatrud­nić obcej osoby, poży­czać jej pie­nią­dze i dać dom, nic nie wie­dząc o jej prze­szło­ści. Nie ma żad­nych refe­ren­cji, Mia. Abso­lut­nie żad­nych. Wszystko wska­zuje na to, że jest psy­cho­patką, która ucieka przed pra­wem.

– Znowu naczy­ta­łaś się kry­mi­na­łów?

Lulu rzu­ciła jej gniewne spoj­rze­nie, które na jej nie­win­nej twa­rzy przy­po­mi­nało raczej bole­sny uśmiech.

– Są na świe­cie źli ludzie, Mia.

– Ow­szem. – Mia wycią­gała z dru­karki kom­pu­tera zamó­wie­nia do wysła­nia. – Są potrzebni, żeby na świe­cie była jakaś rów­no­waga. Ona przed czymś ucieka, Lu, ale nie przed pra­wem. I los skie­ro­wał ją tutaj. Do mnie.

– Tylko że cza­sami los zadaje cios w plecy.

– Dosko­nale o tym wiem. – Mia wyszła z biura z wydru­kami w ręce; Lulu dep­tała jej po pię­tach. Gdyby nie to, że Lulu Cabot fak­tycz­nie ją wycho­wy­wała, Mia pora­dzi­łaby jej, by nie wty­kała nosa w nie swoje sprawy. – A ty powin­naś wie­dzieć, że potra­fię o sie­bie zadbać.

– Skoro przyj­mu­jesz włó­czę­gów, z twoją czuj­no­ścią nie jest naj­le­piej.

– Ona nie jest włó­częgą, ona cze­goś szuka. To róż­nica. Coś w niej wyczu­wam – dodała, scho­dząc na dół, by wypeł­nić zamó­wie­nia. – Kiedy tro­chę ochło­nie, przyj­rzę się jej bli­żej.

– Poproś przy­naj­mniej o refe­ren­cje.

Mia unio­sła brew, sły­sząc, że otwie­rają się tylne drzwi.

– Jedną zaletę już ma. Jest punk­tu­alna. Nie cze­piaj się jej, Lulu – powie­działa sta­now­czym tonem, poda­jąc jej papiery. – To bar­dzo wraż­liwa dziew­czyna. Dzień dobry, Nell.

– Dzień dobry. – Obła­do­wana przy­kry­tymi tacami, Nell zdmuch­nęła z oczu kosmyk wło­sów. – Pod­je­cha­łam samo­cho­dem pod tylne wej­ście. Można?

– Bar­dzo dobrze. Pomóc ci?

– Och, nie, pora­dzę sobie. Wszystko jest przy­go­to­wane w aucie.

– Lulu, poznaj Nell. Może­cie poznać się bli­żej póź­niej.

– Miło mi, Lulu. Może naj­pierw to zaniosę.

– Idź od razu. – Mia odcze­kała, aż Nell wspięła się na górę. – Wygląda groź­nie, co?

Lulu zaci­snęła zęby.

– Wygląd może mylić.

Kilka chwil póź­niej Nell zbie­gła na dół. Miała na sobie zwy­kłą białą koszulkę wci­śniętą w dżinsy. Mały złoty meda­lion wyglą­dał na jej tle jak amu­let. – Nasta­wi­łam kawę. Przy­niosę za parę sekund, ale nie wiem, jaką pije­cie.

– Dla mnie czarna, dla Lulu słaba i słodka. Dzięki.

– Mhm… Czy mogę pro­sić, żebyś nie wcho­dziła do kawiarni, póki nie skoń­czę? Strasz­nie bym chciała, żebyś to zoba­czyła, jak już wszystko będzie gotowe. Więc… – Odwró­ciła się do wyj­ścia, zaru­mie­niona. – Zacze­kaj. Dobrze?

– Bar­dzo się stara – stwier­dziła Mia, kiedy razem z Lulu sie­działy nad zamó­wie­niami. – Chętna do roboty. Tak, zde­cy­do­wa­nie psy­cho­pa­tyczne skłon­no­ści. Wezwij gliny.

– Zamknij się.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej, zdy­szana i spięta, ale zado­wo­lona Nell znów poja­wiła się na dole. – Możesz przyjść teraz? Jesz­cze zdążę to zmie­nić, gdyby ci się nie spodo­bało. Och, Lulu, czy możesz też przyjść? Mia powie­działa, że ty wiesz wszystko o skle­pie, więc zauwa­żysz, jeżeli coś będzie nie tak.

– Hmm. – Lulu nie­chęt­nie prze­rwała zama­wia­nie przez tele­fon. – Kawiar­nia to nie moja działka. – Wzru­sza­jąc ramio­nami, poszła jed­nak na górę za Mią.

Gablota wypeł­niona była lśnią­cymi ciast­kami, wiel­kim sto­sem babe­czek i bułe­czek z porzecz­kami. Pod wykwintną cze­ko­la­dową polewą błysz­czał wysoki tort ozdo­biony bitą śmie­taną. Na dwóch deli­kat­nych bia­łych pod­kład­kach z papieru leżały kru­che cia­steczka wiel­ko­ści męskiej dłoni. Z kuchni docho­dził zapach gotu­ją­cej się zupy.

Na tablicy wid­niała wypi­sana wprawną ręką spe­cjal­ność dnia. Lśniło wypo­le­ro­wane szkło, kawa wspa­niale pach­niała, a na ladzie stał jasno­nie­bie­ski dzba­nek z lasecz­kami cyna­monu.

Mia obcho­dziła te dzieła dookoła, jak gene­rał na prze­glą­dzie wojsk, a Nell stała, usi­łu­jąc nie wykrę­cać sobie rąk.

– Nie wysta­wi­łam jesz­cze zupy i sała­tek. Pomy­śla­łam, że jeżeli zacze­kam z tym, powiedzmy, do jede­na­stej, ludzie zje­dzą w tym cza­sie ciastka. Na zaple­czu jest jesz­cze wię­cej tart i murzynka. Nie wyj­mo­wa­łam ich, bo chyba lepiej, żeby klient nie myślał, że cze­goś jest za dużo. A murzy­nek naj­le­piej pasuje do lun­chu i na popo­łu­dnie. Wysta­wi­łam tort, mam nadzieję, że przy­cią­gnie uwagę i ludzie wrócą po jesz­cze jeden kawa­łek. Ale mogę to wszystko zmie­nić, jeżeli wola­ła­byś raczej…

Urwała, gdy Mia unio­sła palec.

– Spró­bujmy któ­rąś z tych tart.

– Och. Oczy­wi­ście. Przy­niosę z kuchni. – Popę­dziła na zaple­cze i wró­ciła z tartą w małej papie­ro­wej ser­wetce.

Mia w mil­cze­niu podzie­liła ją na pół i kawa­łek podała Lulu. Kiedy ugry­zła pierw­szy kęs, uśmiech­nęła się.

– Co powiesz o takich refe­ren­cjach? – mruk­nęła, po czym odwró­ciła się do Nell. – Jeżeli będziesz tak zde­ner­wo­wana, klienci zaczną podej­rze­wać, że coś jest nie w porządku z two­imi wypie­kami, nie będą ich zama­wiać i stracą coś zupeł­nie nie­by­wa­łego. Masz talent, Nell.

– Sma­kuje ci? – Nell roze­śmiała się z ulgą. – Pró­bo­wa­łam dziś rano wszyst­kiego po kolei. Ledwo żyję. – Z uśmie­chem przy­ci­snęła dłoń do żołądka. – Chcia­łam, żeby się udało.

– I udało się. Odpręż się teraz, bo kiedy tylko rozej­dzie się wieść, że mamy w kuchni geniu­sza, spad­nie na cie­bie masa roboty.

*

Nell nie wie­działa, czy jaka­kol­wiek wieść się roze­szła, bo wkrótce była zbyt zajęta, by się dener­wo­wać. O wpół do jede­na­stej parzyła kolejny dzba­nek kawy i ukła­dała na tacach kolejną por­cję wypie­ków. Każdy brzęk kasy wywo­ły­wał w niej lekki dreszcz. A kiedy pako­wała do torebki pół tuzina babe­czek klientce, która stwier­dziła, że ni­gdy w życiu nie jadła cze­goś rów­nie smacz­nego, z tru­dem powstrzy­mała się, by nie zatań­czyć na środku sali.

– Dzięki. Zapra­szamy.

Wymie­niły pro­mienne uśmie­chy i Nell zajęła się następ­nym klien­tem.

Taką ujrzał ją Zack po raz pierw­szy. Ładną blon­dynkę w bia­łym far­tuszku, z sze­ro­kim uśmie­chem i dołecz­kami. Mile zasko­czony w odpo­wie­dzi sam się do niej uśmiech­nął.

– Sły­sza­łem o babecz­kach, ale nie sły­sza­łem o uśmie­chu.

– Jest gra­tis. Za babeczki musi pan zapła­cić.

– Popro­szę jedną. Z jago­dami. I dużą czarną kawę na wynos. Jestem Zack. Zack Todd.

– Nell. – Napeł­niła kubek prze­zna­czony do kawy na wynos. Nie musiała na niego zer­kać. Doświad­cze­nie nauczyło ją szybko czy­tać z twa­rzy i zapa­mię­ty­wać rysy. Przy­go­to­wu­jąc kawę, wciąż miała go przed oczami.

Opa­lony, z deli­kat­nymi zmarszcz­kami w kąci­kach prze­ni­kli­wych, zie­lo­nych oczu. Mocna szczęka z intry­gu­jącą uko­śną bli­zną. Ciemne włosy, odro­binę przy­dłu­gie i lekko krę­cone, już w czerwcu roz­ja­śnione od słońca. Szczu­pła twarz z dłu­gim, pro­stym nosem, usta skłonne do śmie­chu, który odsła­niał tro­szeczkę krzywe przed­nie zęby.

Ude­rzyła ją szcze­rość tej twa­rzy. Opa­no­wa­nie i życz­li­wość. Posta­wiła kawę na ladzie i zdej­mu­jąc z tacy babeczkę, jesz­cze raz zer­k­nęła na niego.

Miał bar­czy­ste ramiona i mocne ręce. Rękawy koszuli wypło­wia­łej od słońca i wody były pod­wi­nięte, a dłoń trzy­ma­jąca kubek z kawą – duża i sze­roka. Nell instynk­tow­nie ufała męż­czy­znom o dużych dło­niach. Wąskie i wypie­lę­gno­wane potra­fiły zadać śmier­telny ból.

– Tylko jedna? – spy­tała, paku­jąc babeczkę.

– Na razie mi wystar­czy. Podobno przy­pły­nęła pani na wyspę dopiero wczo­raj.

– Jak się oka­zało, w naj­lep­szym dla mnie momen­cie. – Wystu­kała należ­ność za jego zakup. Z zado­wo­le­niem patrzyła, jak Zack otwiera torbę i wącha.

– Dla nas wszyst­kich tutaj to będzie naj­lep­szy moment, jeżeli to sma­kuje rów­nie dobrze, jak pach­nie. Skąd pani przy­je­chała?

– Z Bostonu.

Nasta­wił uszu.

– Coś mi nie wygląda na Boston. Pani akcent – wyja­śnił, kiedy popa­trzyła na niego.

– Och. – Spo­koj­nie przy­jęła pie­nią­dze i wydała mu resztę. – Nie pocho­dzę stam­tąd, ale z małego mia­steczka na Środ­ko­wym Zacho­dzie… w oko­licy Colum­bus. Czę­sto się prze­pro­wa­dza­łam. – Była wciąż uśmiech­nięta, kiedy poda­wała mu para­gon. – Pew­nie dla­tego nie mam wyraź­nego akcentu skąd­kol­wiek.

– Moż­liwe.

– Cześć, sze­ry­fie.

Zack rzu­cił okiem przez ramię i kiw­nął głową.

– Witam, pani Macey.

– Pój­dzie pan poga­dać z Pete’em Stah­rem o tym jego psie?

– Wła­śnie idę w tamtą stronę.

– Ten kun­del wyta­rzał się w zde­chłej rybie. I oczy­wi­ście nie miał nic lep­szego do roboty, jak tylko upać­kać moje roz­wie­szone pra­nie. Musia­łam pra­wie wszystko prać na nowo. Nie prze­pa­dam za psami.

– Rozu­miem.

– Pete powi­nien tego psa trzy­mać na smy­czy.

– Poroz­ma­wiam z nim jesz­cze przed połu­dniem. Niech pani kupi jedną z tych babe­czek, pani Macey.

– Przy­szłam tylko po książkę. – Spoj­rzała jed­nak na gablotę, ścią­gnąw­szy usta. – Rze­czy­wi­ście wyglą­dają kusząco. Jesteś nowa?

– Tak. – Gar­dło Nell było suche i gorące. Bała się, że czuć to w jej gło­sie. – Na imię mi Nell. Mogę czymś pani słu­żyć?

– Może wezmę jedną z tych tart do her­baty. Uwiel­biam dobre tarty z owo­cami. Tylko pro­szę, żadne tam wymyślne her­baty. Daj mi porząd­nej czar­nej o smaku poma­rań­czo­wym. Powiedz temu Pete’owi, żeby trzy­mał swo­jego psa z dala od mojego pra­nia – dodała, zwra­ca­jąc się do Zacka. – Bo ina­czej będzie prał za mnie.

– Tak jest, pro­szę pani. – Znów uśmiech­nął się do Nell. Patrzył na nią badaw­czo. Widział, jak pobla­dła, gdy Gla­dys Macey nazwała go sze­ry­fem. – Miło było cię poznać, Nell. – Lekko ski­nęła mu głową. Jej ręce są zajęte pracą, ale odro­binę nie­spo­kojne, zauwa­żył.

Czego wła­ści­wie, zasta­na­wiał się, młoda, ładna kobieta może się oba­wiać ze strony prawa? No cóż, pomy­ślał, scho­dząc na dół, nie­któ­rzy ludzie instynk­tow­nie uni­kają gli­nia­rzy.

Rozej­rzał się po par­te­rze i spo­strzegł Mię ukła­da­jącą książki na pół­kach z lite­ra­turą ezo­te­ryczną. Tak czy ina­czej, zde­cy­do­wał, nie zaszko­dzi, jeśli zada jej przy oka­zji kilka pytań.

– Duży dziś ruch?

– Mmm. – Nie patrząc na niego, wsu­nęła książki na wolne miej­sca. – Sądzi­łam, że będzie więk­szy. Jest sezon, a ja mam w kawiarni nową, tajną broń.

– Wła­śnie ją widzia­łem. Wyna­ję­łaś jej żółty domek.

– Zga­dza się.

– Spraw­dza­łaś, gdzie przed­tem pra­co­wała i jakie są jej refe­ren­cje?

– Słu­chaj, Zack. – Mia odwró­ciła się. Na obca­sach pra­wie dorów­ny­wała mu wzro­stem i nieco poufale pokle­pała go po policzku. – Jeste­śmy przy­ja­ciółmi od dawna. Wystar­cza­jąco długo, żebym mogła ci powie­dzieć, byś nie wsa­dzał nosa w nie swoje sprawy. Nie życzę sobie, żebyś przy­cho­dził do mojej kawiarni prze­słu­chi­wać mi per­so­nel.

– W porządku. W takim razie zawlokę ją na komi­sa­riat i wycią­gnę pałkę.

Mia uśmiech­nęła się, nachy­liła i musnęła war­gami jego poli­czek. – Ty bru­talu. Nie martw się o Nell. Nie narobi kło­po­tów.

– Drgnęła, kiedy zorien­to­wała się, że jestem sze­ry­fem.

– Kocha­nie, jesteś tak przy­stojny, że wszyst­kie dziew­częta drżą na twój widok.

Odprę­żył się na tyle, by się uśmiech­nąć.

– Na tobie to się ni­gdy nie spraw­dziło.

– Dużo wiesz. Teraz idź już, muszę się zająć firmą.

– Idę. Muszę wypeł­nić swoje obo­wiązki i ochrza­nić Pete’a Stahra za to, że jego pies śmier­dzi.

– Sze­ry­fie, taki pan mężny. – Mia zatrze­po­tała rzę­sami. – Cóż byśmy my, biedni wyspia­rze, poczęli, gdyby nie opieka pana i pań­skiej dziel­nej sio­stry?

– Ha, ha. Ripley powinna wró­cić połu­dnio­wym pro­mem. Od razu dosta­nie sprawę psa.

– Czyżby tydzień już się koń­czył? – Mia skrzy­wiła się i wró­ciła mię­dzy półki. – No cóż, nic co dobre, nie trwa wiecz­nie.

– Nie zamie­rzam wię­cej wty­kać nosa mię­dzy was dwie. Wolę już mieć do czy­nie­nia z Pete’em i jego psem.

Mia roze­śmiała się, ale tuż po wyj­ściu Zacka spoj­rzała w stronę scho­dów, pomy­ślała o Nell i zadu­mała się.

Celowo poszła na górę bli­żej połu­dnia. Nell wysta­wiła już sałatki i zupę, przy­go­to­wu­jąc się do więk­szego ruchu w porze lun­chu. Mia zauwa­żyła, że sałatki wyglą­dają świeżo i ape­tycz­nie, a zapach zupy musi sku­sić każ­dego, kto wej­dzie do lokalu.

– Jak leci?

– W porządku. Wresz­cie chwila spo­koju. – Nell wytarła ręce w far­tuch. – Inte­res dzi­siaj kwit­nie. Babeczki wygrały kon­ku­ren­cję, ale tarty nie­mal je dogo­niły.

– Masz regu­la­mi­nową prze­rwę. Zajmę się klien­tami, chyba że ktoś będzie chciał cze­goś, co wymaga uży­cia tej strasz­li­wej maszyny.

W kuchni Mia usia­dła na stołku i zało­żyła nogę na nogę.

– Wpad­nij do mojego biura po pracy. Pod­pi­szemy umowę.

– Okej. Myślę o menu na jutro.

– O tym też pomó­wimy póź­niej. Zrób sobie kawę i choć tro­chę odpocz­nij.

– Jestem za bar­dzo nakrę­cona. – Nell otwo­rzyła jed­nak lodówkę i wyjęła małą butelkę wody. – To mi wystar­czy.

– Urzą­dzi­łaś się już cał­kiem w domu?

– Super. Jesz­cze ni­gdy nie spa­łam tak dobrze i nie zbu­dzi­łam się tak łatwo. Mia­łam otwarte okna i sły­sza­łam szum fal, brzmi jak koły­sanka. Widzia­łaś dziś rano wschód słońca? Nie­sa­mo­wity.

– Wie­rzę ci na słowo. Sta­ram się uni­kać wscho­dów słońca. Upar­cie odby­wają się wcze­snym ran­kiem. – Wycią­gnęła rękę i ku zdu­mie­niu Nell wypiła łyk wody z jej butelki. – Sły­sza­łam, że roz­ma­wia­łaś z Zackiem Tod­dem.

– Tak? – Nell natych­miast zła­pała ścierkę i zaczęła pole­ro­wać kuch­nię. – Ach, z sze­ry­fem Tod­dem? Tak, kupił kawę i babeczkę z jago­dami na wynos.

– Tod­do­wie sie­dzą tu na wyspie od wie­ków, a Zachary szcze­gól­nie im się udał. To dobry czło­wiek – powie­działa z roz­my­słem. – Opie­kuń­czy i uczciwy, a jed­no­cze­śnie nie ponu­rak.

– Czy to twój… – Słowo „chło­pak” nie­zbyt paso­wało do kobiety takiej jak Mia. – Czy coś was wiąże?

– Tak roman­tycz­nie? Nie. – Mia zaśmiała się gar­dłowo i oddała Nell butelkę. – Jest abso­lut­nie za dobry dla mnie. Cho­ciaż lekko się w nim durzy­łam, kiedy mia­łam pięt­na­ście albo szes­na­ście lat. To zresztą pierw­szo­rzędny egzem­plarz. Chyba zauwa­ży­łaś.

– Męż­czyźni mnie nie inte­re­sują.

– Rozu­miem. To dla­tego ucie­kasz? Od męż­czy­zny? – Nell nie odpo­wie­działa, więc Mia pod­nio­sła się. – Jeśli kie­dyś będziesz miała ochotę o tym poga­dać, potra­fię być dosko­na­łym słu­cha­czem. I życz­li­wym.

– Mia, jestem ci wdzięczna za wszystko, co dla mnie zro­bi­łaś. Po pro­stu chcę pra­co­wać.

– Roz­sąd­nie. – Brzęk­nął dzwo­nek oznaj­mia­jący wej­ście klienta. – Nie, masz prze­rwę – przy­po­mniała Mia, zanim Nell zdą­żyła wybiec z kuchni. – Na razie ja zajmę się wszyst­kim. I nie rób smut­nej miny, sio­strzyczko. Nikt cię o nic nie pyta, nikomu nie musisz odpo­wia­dać. Chyba że samej sobie.

Nell, dziw­nie uspo­ko­jona, została w kuchni. Sły­szała śmiech Mii i szmer jej głosu, gdy roz­ma­wiała z klien­tami. W skle­pie brzmiała teraz muzyka fle­tów i wyczu­wała jakieś flu­idy. Mogła zamknąć oczy, wyobra­zić sobie sie­bie w tym samym miej­scu, dokład­nie tu, następ­nego dnia. I za rok. Będzie pra­co­wać. Będzie spo­kojna i bez­pieczna. Szczę­śliwa.

Nie ma powo­dów do smutku ani obaw, nie ma też sensu przej­mo­wać się sze­ry­fem. Dla­czego miałby na nią zwró­cić uwagę i grze­bać w jej prze­szło­ści? A jeśli to zrobi, co znaj­dzie? Była ostrożna i skru­pu­latna.

Nie. Koniec z ucie­ka­niem. Zna­la­zła swoje miej­sce. I tu zosta­nie.

Dopiła wodę i wycho­dziła z kuchni dokład­nie w chwili, kiedy Mia do niej wra­cała. Zegar na placu zaczął wybi­jać połu­dnie powol­nymi, cięż­kimi ude­rze­niami.

Pod­łoga pod sto­pami Nell zadrżała, roz­bły­sło jaskrawe świa­tło. Nell sły­szała coraz gło­śniej­sze dźwięki muzyki, jakby jed­no­cze­śnie zabrzmiało tysiące harf. Wiatr, przy­się­głaby, że poczuła gorący wiatr, który dmuch­nął jej w twarz i roz­wiał włosy. Zapach­niało woskiem i świeżą, wil­gotną zie­mią.

Świat zady­go­tał i zawi­ro­wał, po czym w mgnie­niu oka uspo­koił się, jakby nic się przed chwilą nie wyda­rzyło. Nell potrzą­snęła głową, żeby oprzy­tom­nieć, i napo­tkała głę­bo­kie spoj­rze­nie sza­rych oczu Mii.

– Co to było? Trzę­sie­nie ziemi? – I nagle uświa­do­miła sobie, że nikt w lokalu niczego nie zauwa­żył. Ludzie krą­żyli, sie­dzieli, roz­ma­wiali, coś popi­jali. – Zda­wało mi się… czu­łam…

– Tak, wiem. – Głos Mii był spo­kojny, ale dźwię­czał w nim ton, któ­rego Nell wcze­śniej nie sły­szała. – To wszystko tłu­ma­czy.

– Co tłu­ma­czy? – Nell, wstrzą­śnięta, zła­pała Mię za nad­gar­stek. I wtedy prze­szedł ją prąd.

– Poroz­ma­wiamy o tym. Póź­niej. Wła­śnie przy­pływa połu­dniowy prom. – I wraca Ripley, pomy­ślała. Wszyst­kie, cała trójka, są teraz na wyspie. – Będzie dużo roboty. Poda­waj zupę, Nell – powie­działa miękko i wyszła.

*

Mia rzadko pozwa­lała się zasko­czyć, ale to, czego przed sekundą doświad­czyła w kon­tak­cie z Nell, było dużo sil­niej­sze i głęb­sze, niż ocze­ki­wała, i to ją zanie­po­ko­iło. Powinna być lepiej przy­go­to­wana. Ona jedyna wie, wie­rzy i rozu­mie, co przy­niósł los przed wie­loma laty i co może przy­nieść teraz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki