Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Pamiętaj, mój chłopcze, że nigdy nic nie znaczyłeś dla świata. Zupełnie nic”. Nie są to najbardziej pocieszające słowa, jakie można usłyszeć od ojca, ale Adalbert radzi sobie w życiu całkiem nieźle. Przynajmniej dopóki nie spotykają go miłość i szaleństwo…
Czterdzieści trzy lata i jeden wyrok więzienny później Adalbert jest mizantropem z nadwagą, niestroniącym od alkoholu. Nagle powraca do niego przeszłość. A jedynymi, którzy mogą mu pomóc dowiedzieć się, co naprawdę wydarzyło się prawie pół wieku temu, są niestety jego irytujący sąsiad (który nie chce wykorkować tylko po to, żeby nie drażnić Adalberta) i gadatliwa przyszywana kuzynka, która próbuje zmusić go do rozpoczęcia ćwiczeń. Ale cel nie zna ograniczeń. Mężczyzna musi zrobić, co do niego należy.
Håkan Nesser – jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów, autor wielu powieści i opowiadań. Urodził się i wychował w mieście Kumla w środkowej Szwecji, jednak większość dorosłego życia spędził w Uppsali, gdzie do 1998 roku pracował jako nauczyciel, dopóki nie zaczął utrzymywać się z pisania. Największą popularność przyniósł mu jednak cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 245
W mojej głowie mieszka dwóch lokatorów. Już od dawna. Nie płacą czynszu i nigdy się nie wyprowadzą. Nazywają się Wina i Wstyd, i po prostu musiałem o nich wspomnieć.
Ale nie chcę prowadzić swojej kroniki w towarzystwie tych żenujących towarzyszy, bo stracę wszelką ochotę. Zostawię ich na później, może nawet na sam koniec, i zacznę od kogoś innego. Ode mnie.
Nazywam się Adalbert Hanzon.
Kiedyś nazywałem się Bert Hansson, ale to było dawno temu. Dzisiaj mam siedemdziesiąt trzy lata i problemy z pamięcią. Może nawet mam początki demencji. Nie chcę się teraz w to zagłębiać, nie ma powodu, poza tym próbuję nad tym pracować. Ale niebawem do tego wrócę, w każdym razie się postaram. Nigdy przedtem nie pisałem książki, więc nie mam pewności, czy w ogóle dobrnę do końca, od pewnego czasu mam jednak w sobie jakiś wewnętrzny przymus, żeby chociaż spróbować. A są po temu powody.
Siedzę w kuchni przy stole. Jest szare wrześniowe przedpołudnie. Przez okno widzę Henry’ego Ullberga po drugiej stronie ulicy. Wychodzi z bramy, pomagając sobie balkonikiem, pewnie idzie do sklepu. Codziennie wychodzi na zakupy, nawet jeśli nie potrzebuje. Czasami widzę, jak wraca i niesie zaledwie kilka marchewek czy gazetę.
Henry Ullberg to jedyna osoba, z którą utrzymuję kontakt. Jest uparty jak osioł. Spotykamy się mniej więcej raz w miesiącu, najczęściej u niego w domu, bo kiedy się upije, ma trudności z chodzeniem. A upijamy się za każdym razem, whisky i napojem o nazwie Trocadero. Chętnie wypiłbym coś innego, ma się rozumieć, ale Henry odmawia, bo… jest uparty jak osioł. A ponieważ to zawsze on stawia, robię dobrą minę i nic nie mówię. Whisky przysyła mu jego syn Robert, prawnik, który mieszka w Szkocji. Nie odwiedził ojca od piętnastu lat, ale flaszki przychodzą regularnie.
Często się kłócimy, ja i Henry Ullberg, kiedy wieczorami siedzimy i pijemy. Wtedy zawsze sobie postanawiamy, że już się nie będziemy spotykać. Jest tak samo samotny jak ja, więc po dwóch, trzech tygodniach któryś z nas podnosi słuchawkę i wychodzi z propozycją, żebyśmy wypili po kielichu i pogadali. Zazwyczaj to ja dzwonię, Henry nie jest ustępliwy. Jest trochę starszy ode mnie, a znamy się już ponad czterdzieści lat. Na szczęście teraz nie spotykamy się tak często, kiedyś jednak widywaliśmy się dosłownie codziennie. Czy tego chcieliśmy, czy nie… Ale do tego też jeszcze wrócę.
Pisanie kosztuje. Piszę nie dłużej niż pół godziny, a już jestem zmęczony. Zapisuję moje słowa na kartkach dużego zeszytu w twardej żółtej oprawie. Mam ich cztery. Kupiłem je na przecenie zeszłego lata, zupełnie nie wiedząc, do czego mogłyby mi się przydać. Piszę tylko na prawej stronie kartki – nauczyłem się tego wiele lat temu, na moim pierwszym i ostatnim spotkaniu z profesjonalnym literatem. Zaciągnęła mnie tam dość znana szwedzka pisarka. W tym momencie nie mogę sobie przypomnieć ani jej nazwiska, ani nazwiska owego literata, za to pamiętam, że zasnąłem w trakcie wykładu. Pisarka, wysoka i ruda, obudziła mnie szturchnięciem w bok, kiedy nadszedł czas oklasków, więc o pisaniu na prawej stronie kartki profesjonalny literat musiał mówić na samym początku. Też był wysoki i przypominał członka pewnego zespołu muzycznego z mojego rodzinnego miasta. Nazywał się Frasse Finkel. Taak, niektóre nazwiska zostają w człowieku głęboko jak kurzajki. Ale teraz muszę zrobić przerwę, żeby rozprostować kości.
Mam swój sposób na zapamiętywanie. Mówi się, że trzeba ćwiczyć mózg, żeby zupełnie nie zdziadzieć. Że mózg czuje się dobrze, kiedy pracuje. Może właśnie dlatego ludzie w moim wieku często próbują zająć czymś głowę. Rozwiązują sudoku i krzyżówki, biorą udział w teleturniejach, piszą blogi, głosują w konkursie Eurowizji albo zapisują się do Klubu Czujnego Seniora. Oprócz krzyżówek nic z tego do mnie nie przemawia. Ale sporo czytam i oglądam wiadomości w telewizji – to mi wystarcza.
Mój sposób to zapamiętywanie nazwisk różnych osób. Jak się nazywają albo nazywali, jeśli już nie żyją, co zresztą całkiem często się zdarza. W każdą niedzielę wieczorem biorę kartkę (a w zasadzie półsztywny kartonik wielkości pocztówki, mam ich cały zapas) i zapisuję siedem nazwisk. Po jednej stronie krótko opisuję daną osobę, po drugiej notuję jej imię i nazwisko. Na przykład: Zginał łyżki w telewizji – Uri Geller.
Potem przez cały tydzień, każdego ranka, czytam opis i próbuję odgadnąć nazwisko osoby. Oczywiście nie zaglądając do kartki. Nie wstaję z łóżka, dopóki nie zapamiętam przynajmniej sześciu. Przyznaję, czasami trwa to dość długo.
A oto moja lista z ostatniego tygodnia:
Niemiecka kobieta szpieg – Mata Hari
Śpiewał przebój 34:an – Per Myrberg
Lewoskrzydłowy klubu Djurgården i reprezentacji narodowej – Sigge Parling
Pierwszy człowiek na Księżycu – Neil Armstrong
Moja nauczycielka techniki – Elvira Stalin
Ta, co w telewizji machała ręką do tyłu – Ria Wägner
Czyściciel okien – Gösta Pumpman
Mogą to być osoby ogólnie znane, jak na przykład Sigge Parling czy Neil Armstrong, ale też osoby, które ja znałem, a inni nawet nie mają pojęcia o ich istnieniu. Jak Elvira Stalin i Gösta Pumpman – on wciąż jest mi winien pięć koron, chociaż może dzisiaj już nie żyje, więc pieniędzy i tak nie odzyskam.
Kiedy o kimś myślimy, najczęściej najpierw wyobrażamy sobie samą osobę, a dopiero potem pojawia się nazwisko. Wewnętrznym okiem widzimy człowieka i mimo że pamiętamy mnóstwo związanych z nim szczegółów i okoliczności, to za cholerę nie możemy sobie przypomnieć, jak się nazywa. Na przykład facet, który śpiewał 34:an. Albo ta kulawa nauczycielka techniki, która po przejściu na emeryturę wpadła pod pociąg między Flen a Katrineholm. Przynajmniej tak to funkcjonuje w moim przypadku, i wcale nie zawsze pomaga zapisanie sobie nazwiska dwa, trzy czy sześć dni wcześniej.
Ale od czego zacząć historię, którą chciałbym opowiedzieć? No właśnie – od czego?
Czuję, że muszę to zrobić. A man’s gotta do what a man’s gotta do. Muszę przynajmniej spróbować. Ale przecież nie wystarczy opowiedzieć historii od początku do końca, tak prosto z mostu, często trzeba się zastanowić, przemyśleć. To jak zagadka i tylko taki zadufany w sobie stary idiota jak ja mógł wziąć na siebie zadanie z góry skazane na niepowodzenie.
Nie, nie skazane na niepowodzenie – z tym nie mogę się zgodzić. Jeślibym nie wierzył, że w jakiś nieodgadniony sposób dam sobie radę, to w ogóle nie dzieliłbym włosa na czworo. Aż tak naiwny nie jestem. Mimo wszystko.
Poczucie, że mam coś ważnego do załatwienia, zanim wyzionę ducha, zaczęło się od tego, że miesiąc temu zobaczyłem pewną kobietę. Gdybym tego ciepłego popołudnia szóstego sierpnia nie poszedł do apteki, nie siedziałbym teraz z zeszytem w ręku i czterema nowymi ołówkami oraz głową pełną pytań. Życie jest jednak nieprzewidywalne.
A więc poszedłem do apteki. Skończył mi się zapas samarinu, a jeśli mowa o tym, czego najbardziej nie znoszę, to tym czymś są dokuczliwe i wciąż powracające nocne zgagi. Szczególnie kiedy późnym wieczorem za dużo zjem czy razem z Henrym Ullbergiem wypiję whisky z zimnym trocadero. Czuję się wtedy okropnie. Nawet jeśli codziennie przed pójściem do łóżka wypijam szklankę wody z rozpuszczoną pastylką, to i tak często muszę później wstać i wypić jeszcze jedną. Od zgagi jeszcze nikt nie umarł, fakt, ale jest cholernie dokuczliwa.
Żeby kupić samarin, pewnie wcale nie trzeba iść do apteki, równie dobrze można go dostać w zwykłym sklepie spożywczym. Gdybym więc wybrał sklep, nie siedziałbym teraz przy stole i nie pracował w pocie czoła.
Była ładna – od razu zwróciłem uwagę na kobietę siedzącą na krześle i czekającą na swoją kolej.
Jeśli w ogóle można ładnie wyglądać w wieku siedemdziesięciu lat. Bo tyle musiała już mieć. I jeśli rzeczywiście to była ona. Panie, Stwórco mój, krzyczało mi w głowie, to przecież niemożliwe! Przecież ona jest podobna do… I z tego wszystkiego zapomniałem jej imienia. Jak, do cholery, można zapomnieć imienia jedynej kobiety, którą się kochało? Choćby na chwilę. A jednak…
Andrea Altman.
I to tu, w tej dziurze. W tej nędznej aptece. Po tylu latach. Właściwie po całym życiu. Nic dziwnego, że aż mi się zakręciło w głowie. A ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzył, było zemdleć i leżeć jak worek śmieci u jej stóp. Udało mi się czegoś przytrzymać, prawdopodobnie ramienia mężczyzny, który wchodził do środka, odwróciłem się na pięcie i opuściłem aptekę Kronan, nie załatwiwszy swojej sprawy. Na szczęście, jak już wspominałem, od zgagi nikt jeszcze nie umarł.
Czterdzieści pięć lat – policzyłem to, kiedy doszedłem nad rzekę i usiadłem na ławce. Czterdzieści pięć lat temu widziałem ją po raz ostatni. Tego feralnego sierpniowego dnia 1974 roku. Tak, czas się nie śpieszy, ale płynie nieubłaganie. Bez żadnych przerw, choćby na moment.
Ale czy to rzeczywiście była ona? Jak to możliwe? To uzasadnione pytanie, a drugie, jeszcze bardziej uzasadnione, było takie, czy w ogóle można kogoś rozpoznać po prawie pięćdziesięciu latach, przecież to pół wieku…
Kiedy siedziałem na ławce i patrzyłem na leniwie płynącą wodę, na której unosiło się małe stadko jeszcze bardziej leniwych dzikich kaczek, pomyślałem, że prawdopodobieństwo jest takie samo jak to, że Greta Garbo była starszą siostrą papieża.
A mimo to. A mimo to?
Myślałem tak wtedy, na ławce, i myślę tak dzisiaj. Muszę się tym zająć na poważnie. Zapisywać wszystko to, co prawie już zapomniałem. Bo jeśli nie ubierzemy w słowa ludzi, relacji, zdarzeń, to znikną pod powierzchnią i, do diabła, już nic nie będziemy mogli z tym zrobić. Bo słowa to haczyki, na które łowimy wszystko to, co gubimy w nurcie życia.
No proszę, całkiem niezłe przemyślenia jak na to, co się kłębi w takiej starej głowie jak moja. Nie tracę jednak rozumu. Czekam prawie miesiąc, że może zapomnę o tym nadzwyczajnym spotkaniu w tak zwyczajnej aptece tak zwyczajnego szwedzkiego miasta. Że może to rozejdzie się po kościach jak wszystko inne. A tu nie. Nie zapominam i po kościach się nie rozchodzi. Ale dość już o tym.
Robię krótką przerwę i ostrożnie cofam się w przeszłość. Przez okno widzę Henry’ego Ullberga wracającego do domu. Dziwnie długa eskapada dzisiaj, może był u dentysty albo w przychodni, w koszu jego podrdzewiałego balkoniku leży plastikowa torba. Nieduża, w sam raz, by pomieścić opakowanie kiełbasek i tubkę pasty tuńczykowej. No i oczywiście „Aftonbladet”.
Z wiekiem coraz mniej siebie lubię, więc dobrze wiedzieć, że w tym mieście jest jakiś stary pryk jeszcze gorszy niż ja.
Od czego by tu zacząć?
Może od tego, co pierwsze przyjdzie do głowy, a jeśli nie przyjdzie nic, to lepiej w ogóle się do tego nie zabierać.
Mam przed oczami obraz szkolnego podwórka, na początku trochę mętny, ale już po chwili bardziej wyraźny. Lata pięćdziesiąte. Stavaskolan. Jest zwyczajny jesienny dzień. Właściwie późne lato, piękna pogoda. Słońce, błękitne niebo pokryte małymi obłoczkami, ciepło, i jeśli nie byłoby szkoły, na pewno byśmy biegali na bosaka albo pojechali rowerami nad jezioro, żeby się wykąpać. Kolejny tydzień pierwszego semestru. Stoimy pod uschniętym kasztanem przed pracownią techniczną i wyczekujemy dzwonka na lekcję. Mamy dwie długie przerwy: pierwszą od za piętnaście dziesiąta do dziesiątej, drugą, popołudniową, między drugą a drugą piętnaście. Obie mają ten sam niewypowiedziany głośno cel: nauczyciele – Bröstlund, Allansson, Fintling i pozostali – muszą odpocząć od tego rozkrzyczanego stada. Muszą rozsiąść się w swoich fotelach, w pokoju nauczycielskim na trzecim piętrze, i napić się kawy, żeby nie zwariować. Zjeść bułeczki cynamonowe. Albo ciasto z okolicznej cukierni.
Niektórzy uczniowie, zamiast stać pod kasztanem, grają w piłkę za budynkiem szkoły. Dziewczyny z obu szóstych klas najchętniej przesiadują przy parkingu dla rowerów od ulicy – tam są niewidoczne. Pozostałe gromadki obojga płci snują się bez celu po dziedzińcu szkolnym. Skaczą na skakance, ciągną się za włosy, wymieniają się swoimi przemyśleniami albo kartami z wizerunkiem gwiazd kina.
Mam dziesięć lat. Do tego dnia, a jestem pewny, że był to czwartek, nazywałem się Bert Hansson. Mam na sobie pasiastą koszulę, niebieskie tenisówki i krótkie spodnie, choć większość nosi długie. Nie jestem w tym osamotniony – mój najlepszy kumpel, Rune, też ma krótkie spodnie. Stoi razem ze mną i zdrapuje strup z łokcia. Rune dowiaduje się pierwszy.
– Od dzisiaj nazywam się Adalbert Hanzon.
Litery „z” w wymowie oczywiście nie słychać. Dobrze przemyślałem i jedno, i drugie.
– Adalbert? – pyta Rune zdziwiony. – Nie chrzań, przecież nikt się tak, kurde, nie nazywa…
Ja: Właśnie, że tak. Tak jest napisane w moim akcie urodzenia.
Rune: W akcie urodzenia?
Ja: Tak.
Rune: Adalbert?
Ja: No.
Rune: Ja pierdzielę.
Mój akt urodzenia widziałem na własne oczy. Leży w najwyższej szufladzie komody w pokoju gościnnym, w brązowej kopercie, razem z moimi świadectwami szkolnymi i opatrzonym trzema pieczęciami zaświadczeniem, że ciotka Gunhild jest moim prawnym opiekunem. „Stig Adalbert Hansson. Data urodzenia: 16 października 1945 roku. Matka: Claudine Colbert. Ojciec: Hans Teodor Hansson”.
Na zaświadczeniu jest napisane, że moja matka zmarła trzy miesiące po moim urodzeniu, a ojciec siedem lat później. Zastrzelił się ze strzelby myśliwskiej. Strzał prosto w usta, z jego głowy nic nie zostało, ale o tym szczególe nie wspomniano. I dobrze. Strzelbę odziedziczył po moim dziadku Stigu, który polował na lisy i zające i sam zginął w wypadku w kopalni w Stråssa, jeszcze na długo zanim przyszedłem na świat. Zdarzało się, że na podwórku ojciec strzelał do butelek i metalowych puszek, ale jedynym żywym stworzeniem, jakie kiedykolwiek pozbawił życia, był on sam.
Na krótko przed tą tragedią opowiadał, że to moja matka nalegała na imię Adalbert. Chciała, żebym miał coś francuskiego, bo ona była Francuzką. Opowiadał, że przyjechała do Szwecji w czasie wojny, bo w jej rodzinnym mieście zaczynało brakować mężczyzn – padali na froncie jak muchy. To dlatego wyjechała na północ. Latem 1944 roku pojawia się na potańcówce we Vretstorp i tam spotyka mojego ojca. Pobierają się pół roku później, matka zachodzi w ciążę, wydaje mnie na świat, żyje jeszcze przez jakiś czas, po czym znika na dobre. Zachowały się dwa jej zdjęcia. Na jednym stoi z moim ojcem, na drugim z rowerem przed stadem czarno-białych krów. Na obydwu jest uśmiechnięta. Ma ciemne kręcone włosy i, moim zdaniem, jest ładna. Szkoda, że umarła.
Mój ojciec nigdy nie używał tego Adal-, mówił do mnie po prostu Bert. Zanim się zastrzelił, pracował jako malarz. Pił i był nieszczęśliwy. Kiedy był pijany, prowadził ze mną poważne rozmowy.
– Nic nie znaczysz – mawiał. – Pamiętaj, Bert. Nawet jeśli ci się wydaje inaczej, to jesteś nikim w tym wrogim świecie. Ja też. Byłoby lepiej, gdyby nas w ogóle nie było. I ciebie, i mnie.
Nie zawsze rozumiałem, o co mu chodzi – miałem zaledwie siedem i pół roku, kiedy ze sobą skończył – ale to, że nic nie znaczę, dobrze rozumiałem. Gdyby nie jego siostra Gunhild, nie wiem, gdzie bym się podział. Pewnie wylądowałbym w domu dziecka. Na przykład w Söderbacka, tej zapadłej dziurze pięć kilometrów od nas. Kilka osób stamtąd chodziło do mojej szkoły, ale nie do naszej klasy.
– Rozumiem – mówi Rune i idziemy na lekcję. – Ten cholerny Hälleforsak.
– No właśnie – odpowiadam. – Cholerny Hälleforsak.
Dołączył do naszej klasy w zeszłym tygodniu, kilka dni po rozpoczęciu roku szkolnego. Gruby, z dużymi uszami, obcięty na garnek. Nie ma przedniego górnego zęba. Nosi niebieską, wytartą bluzę od dresu z napisem KSHÄLLEFORS na plecach.
Ale nie to jest problemem. Jego fryzura też nie. Ani brak zęba czy bluza od dresu.
Problemem jest to, że on też nazywa się Bert Hansson.
Nasz wychowawca Allansson żartuje sobie z tego, kiedy go nam przedstawia.
– No to teraz mamy w klasie dwóch Bertów Hanssonów – mówi. – Wybornie się składa, bo jeśli zsumujemy ich oceny z testów, to może się uzbiera dostateczny…
I wszyscy się śmieją. Wszyscy oprócz Berta Hanssona i Berta Hanssona. Dostateczny, czyli trója. Ja mieszczę się gdzieś między trzy na szynach a trzy, co oznacza, że dobrze zrobiłem tylko jakieś dwa zadania z dwunastu. Czasami wpada mi dwója, jeśli mam gorszy dzień. Rune jest trochę lepszy ode mnie, jednak obaj jesteśmy zgodni, że matematyka to nie nasza bajka.
Jeśli i tak nic się w tym świecie nie znaczy, to obojętne, czy umie się liczyć, czy nie.
Ale że jest jeszcze drugi Bert Hansson – to już inna para kaloszy. Kiedy widzę, jak stoi przy tablicy i się uśmiecha, bo Allansson kładzie mu rękę na ramieniu, robi mi się smutno. Czuję się wtedy, jakbym znikał. Jakby ten ostrzyżony na garnek obcy przybysz pojawił się w naszej szkole, żeby zająć moje miejsce w świecie. To dziwne uczucie i jeszcze nigdy tak się nie czułem. Płacz ściska mi gardło.
Na szczęście nie beczę, bo to byłby niezbity dowód na to, jaki jestem beznadziejny. Zaciskam pięści i myślę sobie, że trzeba coś z tym zrobić. Przecież tak nie może być! Jak nie dają spokoju twojemu imieniu i nazwisku, trzeba się bronić.
Bójka na dziedzińcu szkolnym byłaby oczywiście jakimś rozwiązaniem, ale ten Hälleforsak jest przynajmniej pięć centymetrów wyższy ode mnie, no i silniejszy. Nigdy się nie biłem na poważnie, więc jeślibym przegrał, byłoby po mnie.
Po kilku dniach, przed zaśnięciem, wpada mi do głowy pomysł, żeby zmienić imię i nazwisko. I już mam! Adalbert Hansson… nie, nie, Hanzon, kurdefelek! Od razu czuję, jakby mi z ramion spadł wielki ciężar. Następnego dnia Rune dowiaduje się o tym pierwszy. Szybko chwyta, o co chodzi.
Trochę trudniej chwyta magister Allansson, ale kiedy kilka dni później pokazuję mu mój akt urodzenia, zgadza się. Zamiana Hanssona na Hanzona dzieje się galopem. I już od połowy września moje nowe imię i nazwisko wpisane zostają do dziennika szkolnego.
Może nic nie znaczę, ale przynajmniej chodzę z podniesioną głową.
I to by było na tyle. Zresztą rok później Hälleforsak odchodzi ze szkoły, chyba do Säffle albo do Åmål, ale o powrocie do starego nazwiska nie ma już mowy. Na świecie jest już wystarczająco dużo Bertów Hanssonów.
Mija kilka dni, zanim znów siadam do stołu nad moim żółtym zeszytem. Jest wczesne wrześniowe przedpołudnie. Na dworze szaro, po drugiej stronie ulicy wiatr kołysze rzadki żywopłot przed budynkiem numer 14, w którym mieszka Henry Ullberg. Dochodzi dziesiąta, więc za jakieś pół godziny, plus minus kilka minut, ten stary zrzęda wytoczy się ze swojej jamy. W naszym wieku ma się pewne rutyny: wstaje się o tej samej godzinie, je się codziennie to samo na śniadanie i włącza się radio na poranne wiadomości i pogodę. Kanapka na drugie śniadanie, popołudniowa drzemka i tak dalej…
Zabieram się do pisania, tak jak zaplanowałem. A ponieważ mój plan jest równie ulotny jak chmura czy bąk, nie powinno być specjalnego problemu. Godzina, dwie, przeznaczę na to tyle czasu, ile będę potrzebował. Jedyny deadline, jaki sobie narzucam, to taki, że kronika musi być gotowa, zanim umrę. Albo spalę to gówno w cholerę. Ale to już plan B.
Jestem na siebie trochę zły. Dlaczego, kiedy ją zobaczyłem w aptece, nie podszedłem i nie zapytałem, czy to Andrea Altman? Tak po prostu. Przynajmniej byłoby z głowy.
Ale kiedy ją zobaczyłem, o mało nie zemdlałem, ledwie udało mi się wyjść. Zrzucam więc na to winę, choć raczej kiepskie to moje wytłumaczenie, bo w głębi duszy i tak wiem, że nigdy bym się nie odważył – nigdy, w żadnym razie.
Trochę już siebie znam. Andrea Altman to dla mnie wielka postać, więc albo muszę być niezwykle ostrożny, albo dać sobie spokój. Jest jak Napoleon czy Marilyn Monroe. I nie dlatego, że jej sława sięga tak daleko jak sława Napoleona czy Marilyn – nie to mam na myśli. Po prostu dla mnie osobiście, dla Adalberta Hanzona zamieszkałego na Spillkråkevägen 17 w mieście na równinach, jest, a raczej była punktem, wokół którego kręci się cały świat. Przepraszam, kręcił. W czasach kiedy trawa pachniała trawą, a czereśnie miały smak czereśni.
Może powinienem napisać wiersz? Jakiś sonet, bo tak się chyba nazywają te czternastowersowce, prawda? W takie szare przedpołudnie jak dzisiaj jestem raczej w nastroju na lirykę niż prozę. Ale jak to wszystko, co chcę powiedzieć, zamknąć w małym, gównianym wierszu? Nie, nie będzie żadnych skrótów, a poezja, przynajmniej w moim wypadku, to nic innego jak tylko leniwa droga na skróty. Wychodzi mi taki bełkot, jakbym opił się whisky z Henrym Ullbergiem.
No i proszę, kiedy ja tu pogrążam się w tych rozmyślaniach i w pocie czoła próbuję coś z siebie wydusić, on wytacza się z bramy po drugiej stronie ulicy. Piszę „wytacza”, bo wygląda, jakby był pijany. Na litość boską, przecież dopiero przedpołudnie! Zakładam wstępnie, że musiał źle spać ostatniej nocy albo że miał miniudar, o którym tak często się czyta, i przestaję się nim zajmować. Ruszę do akcji, jeśli nie wróci w ciągu godziny.
Od czterech dni z nikim nie rozmawiałem, pomijając szczątkowe konwersacje z sąsiadami. „Dzień dobry” – „Dobry”. „Wszystko w porządku?” – „Tak”. „Czy potrzebny rachunek?” – „Proszę wyrzucić”. Kłaniam się tylko dwojgu sąsiadom. Młodemu chłopakowi, cudzoziemcowi, mieszkającemu na parterze – chyba ma na imię Hassan – i wdowie Bolin, która mieszka ze mną drzwi w drzwi. Jest już sporo po osiemdziesiątce, ma kota, który czasami, nie więcej niż trzy razy w roku, ucieka na klatkę schodową i zaznacza swój rewir, obsikując schody. Nazywa się Sixten, zresztą tak samo jak zmarły mąż pani Bolin. Może Sixten Pierwszy też uciekał z domu od czasu do czasu… Wcale niewykluczone. Tak tylko bredzę, bo przecież nic o nim nie wiem. Chyba muszę się wziąć w garść, w końcu prawdziwi pisarze nie zapisują wszystkiego, co rodzi się w mrocznych zakamarkach ich umysłów.
Ostatnią osobą, z którą rozmawiałem cztery dni temu, była Ingvor Stridh. Przez telefon, jak zwykle. I to ona zadzwoniła, też jak zwykle. Twierdzi, że jesteśmy spokrewnieni, ale nie jest pewna, w jaki sposób. Mój ojciec miał niby przyrodnią siostrę (oprócz Gunhild, która była jego siostrą rodzoną, ale o niej opowiem później), a Ingvor jest córką tejże Rigmor. Właściwie dlaczego miałaby kłamać? Przecież to nie żadne wyróżnienie być kuzynką Adalberta Hanzona. Aż tak nisko chyba nie upadła…
Pierwszy raz skontaktowała się ze mną ponad dziesięć lat temu. Ponoć długo mieszkała za granicą, ale kiedy przeszła na emeryturę, wróciła do Szwecji. Kilka lat temu zamieszkała w tym samym mieście. Tak naprawdę to spotkaliśmy się trzy razy. Dwa razy u niej w domu na Prästgårdsgatan (w Boże Narodzenie i Wielkanoc) i raz w restauracji (w jej urodziny, na mój koszt).
Nie mam nic przeciwko Ingvor, ale jest tak gadatliwa, że aż bębenki w uszach pękają, poza tym chodzi z kijami. A jeśli już mowa o tych ostatnich, to naprawdę mam to gdzieś, tyle że ona nie może się powstrzymać, żeby i o tym nie trajkotać – jaka to by była pozytywna zmiana w moim życiu, gdybym też zaczął chodzić z kijami. Twierdzi, że mogłaby mnie nauczyć – i teorii, i praktyki – a potem razem byśmy robili długie spacery. Na samą myśl o tym zaczynam się trząść. Jak już opuszczę ten padół łez i trafię do piekła, to założę się, że Ingvor będzie stała nad kotłem piekielnym i wtykała mi te swoje dwa żałosne kije z włókna szklanego.
Twierdzi, że mam o kilka kilogramów za dużo – uważa, że kto jak kto, ale krewny ma prawo mi o tym powiedzieć. Ja z kolei jej mówię, że te parę kilo za dużo noszę ze sobą już prawie ćwierć wieku i jeśli nie zmieszczę się do trumny, kiedy już nadejdzie ten dzień, to niech mnie poprzycinają.
Nie pisałbym o niej tego wszystkiego, gdybym nie miał pewnego planu. Może to trochę naiwne, ale myślę o tym od paru dni i chyba nie wymyślę już nic lepszego. Jeśli się nie uda, też się nic nie stanie. Ale dlaczego nie spróbować?
Chodzi o dwie rzeczy: o pływanie i o tatuaż.
Zacznę od tatuażu. W czasach kiedy poznałem Andreę Altman trochę bliżej (to zdecydowanie za krótki, ale też najlepszy okres w wiośnie mojego życia – nie mogę się oprzeć, żeby tego nie dodać, chociaż właściwie miałem już wtedy około trzydziestki), ten typ upiększania ciała nie był aż tak powszechny. Mówię tu o pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. O ile mi wiadomo, wtedy tatuowali się tylko marynarze i gangsterzy, ale mogę się mylić, w końcu nie badałem sprawy. W każdym razie Andrea Altman miała mały tatuaż. To była data, zapisana tak, jak się kiedyś je zapisywało: 14/6. Bez roku, tylko ukośnik i cyfry, nie większe niż litery na znaczku pocztowym. Tatuaż umiejscowiony był bardzo ładnie – tuż nad lewą piersią, choć nie miało to nic wspólnego z jej pięknymi piersiami. Tatuaż był dokładnie na wysokości serca, a wytatuowana data to dzień, w którym zmarł jej ojciec. Chciała w ten sposób pokazać, jak bardzo go kochała i że zawsze będzie nosić go w sercu – jako najszlachetniejszego, najinteligentniejszego i najukochańszego człowieka, jaki kiedykolwiek stąpał po tej ziemi. Dużo mi o nim opowiadała, a także o tym, w jaki sposób zmarł. Zdarzyło się to w dość szczególnych okolicznościach, Andrea miała wtedy czternaście lat.
Andris Altman skakał ze spadochronem. I pewnego razu spadochron się nie otworzył. Spadł na ziemię, pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie stała Andrea i jej mama. Zdaje się, że to były jakieś pokazy na poligonie pod miastem, w którym mieszkała Andrea i gdzie kilka lat później się poznaliśmy – powiedzmy, że nazywało się M.
Tatuaż zrobiła sobie pięć lat później, w tajemnicy, kiedy była na wycieczce szkolnej w Kopenhadze. Jej mama, która po wypadku nie była już tą samą osobą co kiedyś, nigdy by na to nie pozwoliła. Ale dla Andrei był to ważny krok, który obmyślała przez te lata.
Zaczynam trochę wybiegać w przyszłość. A przecież muszę wytłumaczyć, o co chodzi z tym tatuażem i z moim planem.
O, widzę, że Henry Ullberg wraca do domu. Już się nie zatacza, tylko powłóczy nogami, jakby miał je sztywne. W koszyku dostrzegam prawie pustą reklamówkę. Obowiązkowo. Postanawiam uciąć sobie krótką drzemkę, zanim zabiorę się do drugiego składnika mojego planu, a mianowicie do pływania.
Szalała za wodą. Nie wiem, czy to miało coś wspólnego z jej lękiem przed lataniem, czy może po tragicznej śmierci ojca nie lubiła być wysoko w powietrzu. Może taki był powód. Woda jest przeciwieństwem powietrza i Andrea nigdzie nie czuła się tak dobrze jak w wodzie. W jeziorze, w morzu, na basenie – bez znaczenia.
– Jeśli nie mogłabym popływać choć godzinę dziennie, chybabym umarła – mówiła. – Rozumiesz, Adalbercie?
Odpowiadałem, że rozumiem. Zwykle tak odpowiadam, kiedy ktoś mnie pyta. Powiedzieć, że się nie rozumie, brzmi raczej niegrzecznie, a wobec Andrei zawsze byłem bardzo uprzejmy. W każdym razie starałem się przed nią pokazać jako troskliwy, uzdolniony i łagodny dżentelmen. Na dłuższą metę to i tak nie pomogło, ale takie już moje szczęście: wcześniej czy później wszystko spala na panewce. Z czasem się nauczyłem, żeby nie robić sobie wielkich nadziei. Kiedy się stoi z pustym losem w ręku, to aż kusi, żeby wykrzyczeć do samego siebie: „No i co? A nie mówiłem?!”.
Ale wróćmy do Andrei Altman. Dużo pływaliśmy przez ten krótki czas, kiedy byliśmy razem. Podczas wakacji w jeziorze Rossvagga (dwa upalne lata, z których pierwsze było najlepsze) i na nowym kąpielisku Lyssnaviksbadet, a przez pozostałą część roku na pływalni w M. Jesienią i zimą byliśmy wiernymi klientami starego Pałacu Chloru – tak właśnie wszyscy nazywali ten basen. Pałac Chloru. Andrea chodziła tam nawet dwa razy dziennie. Sama rano przed pracą, a ze mną wieczorami. Nawet policzyliśmy, dobrze to pamiętam, że średnio spędzała w wodzie dwadzieścia godzin w tygodniu, pływając rytmicznie tam i z powrotem w dwudziestopięciometrowym basenie, ubrana w swój czerwony kostium i żółty czepek. Ja połowę czasu spędzałem na trybunach, z gazetą i termosem pełnym kawy. Kiedy o dziewiątej wieczorem zamykali, zdarzało się, że na całym basenie byliśmy tylko ona, ja i strażnik. Wydaje mi się, że parę lat później zburzyli ten przybytek.
Zawsze mnie ciekawiło, skąd się u niej brała ta nieodparta potrzeba, by otulała ją woda. Czy było to związane ze śmiercią jej ojca, czy może były ku temu jakieś inne powody? Dużo o tym nie rozmawialiśmy.
– Jestem, jaka jestem – mawiała. – Jedni ludzie potrzebują pięciu kubków kawy dziennie, żeby funkcjonować, a ja potrzebuję pływania.
– Może w poprzednim życiu byłaś rekinem? – żartowałem czasami.
– Wystarczy mi, jeśli w następnym będę zwykłą makrelą – odpowiadała.
Ale historię o mnie i o Andrei na razie odłożę na bok. Wracam do mojego żałosnego planu.
Jeśli… jeśli kobieta, którą widziałem w aptece, to rzeczywiście Andrea Altman, to wciąż powinna być uzależniona od wody, prawa? A w jaki sposób taką potrzebę zaspokaja się w mieście podobnym do naszego? (Kiedy piszę te słowa, muszę przyznać, że to całkiem logiczne i bystre spostrzeżenie). Tak, tutaj chodzi się na pływalnię Bollgrena.
Lars Gustaf Bollgren, LG na co dzień, zanim zmarł w ubiegłym roku, był znaną osobistością w mieście. Szycha na cały okręg, przez ponad trzydzieści lat rządził wszystkim i wszystkimi, a do śladów, jakie po sobie zostawił, zalicza się ta okazała pływalnia i boiska sportowe w Väster. Byłem tam kilka razy, choć nie ostatnio; w ogóle coraz mniej lubię towarzystwo ludzi, a jeśli jest się takim starym, tłustym mizantropem jak ja, raczej niechętnie paraduje się w półnagim towarzystwie.
Sam się dziwię, jakie wyrażenia przychodzą mi do głowy, kiedy się rozpędzę w pisaniu… „tłusty mizantrop”… „paradować w półnagim towarzystwie”… Skąd się to u mnie bierze? Fakt, od najmłodszych lat sporo czytam. Trzy, cztery książki w miesiącu, jeśli dobrze policzyć. Regularnie chodzę do biblioteki i choć czasami zdarza mi się oddać książki po terminie, patrzą na to przez palce. Kiedy nie mam nic do roboty, rozwiązuję też krzyżówki. Raz w tygodniu kupuję gazetkę z krzyżówkami i piątkową „Svenska Dagbladet”. Znalezienie właściwych haseł pionowo i poziomo zajmuje mi co najmniej godzinę dziennie. Ale nigdy nie wysyłam rozwiązanych krzyżówek. Nie warto.
Chyba znów straciłem wątek… Jeśli się nie pilnuję, to moje opowiadanie, czy cokolwiek to jest, rozłazi się we wszystkich możliwych kierunkach. Na czym to ja skończyłem?
Już wiem, pływalnia Bollgrena. I mój plan.
A więc tak. Jeśli Andrea Altman jest tą samą Andreą Altman, którą kiedyś znałem – i jeśli z jakichś niezbadanych powodów mieszka w tym mieście – to niech mnie diabli, jeśli nie chodzi na tę wypasioną pływalnię Bollgrena. Może to i niedorzeczne, ale ten tłusty mizantrop, autor tej historii, chciałby, chciałby jak cholera, wciągnąć swoje stare portki do pływania z lat siedemdziesiątych – jeśli jeszcze gdzieś je ma w którejś z szuflad – i też tam pójść, żeby zbadać sprawę. Snuć się nad brzegiem basenu i obserwować…
Szlag by to trafił! Na samą myśl o tym zaczyna mnie mdlić. I wcale bym się nie zdziwił, gdyby mnie przyskrzynili. „Stary ramol”, bo chyba tak się dzisiaj takich nazywa.
I tu przychodzi mi do głowy Ingvor Stridh. Będzie moim wspólnikiem w tym rodzinnym przedsięwzięciu – nie sądzę, żeby miała coś przeciwko temu. Jeśli tylko wywęszy okazję, żeby wetknąć nos w nie swoje sprawy, zrobi to z przyjemnością, na sto procent. Taki już ma charakter.
Chodzi o to, żeby regularnie chodzić pod prysznic albo siedzieć w saunie i obserwować, czy jest tam kobieta z wytatuowaną datą nad jedną z piersi. Nie jest to szczególnie trudne zadanie. A jeśli się uda, na pewno jej to wynagrodzę. Może kolacja w restauracji? W sumie, dlaczego nie…
Wstaję od stołu i rozprostowuję kości. Wyglądam przez okno i widzę, że niebo nad dachem domu Henry’ego Ullberga jest niebieskie. Postanawiam wyjść na spacer, zanim oddam się pod Bożą opiekę i zadzwonię do swojej kuzynki.
Ale wszystko w swoim czasie.
Kiedy zaczynam pisać o ciotce Gunhild, od razu chce mi się płakać. To przychodzi tak niespodziewanie, że muszę przerwać i położyć się na sofie.
Próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz płakałem, ale nie pamiętam. Czy nie wtedy, kiedy Andrea zniknęła z mojego życia? Nie wiem. Oczywiście zdarzyło mi się kilka razy, kiedy byłem dzieckiem, na przykład gdy złamałem rękę na lodowisku albo gdy zastrzelił się mój ojciec. Ale potem? Czy to możliwe, że przez pięćdziesiąt lat ani razu nie pozwoliłem sobie na łzy?
Na pogrzebie ciotki też nie płakałem – jestem tego pewien. Był rok 1992, Gunhild Margareta Hansson miała wtedy ponad osiemdziesiąt lat, a w tym wieku to naturalne, że ma się już dość życia. W kościele było nas kilkanaścioro, ale ja nikogo nie znałem i do tej pory nie wiem, kto tam był. W każdym razie obyło się bez płaczu zarówno z mojej strony, jak i ze strony pozostałych żałobników.
Więc co się dzieje teraz? Zastanawiam się nad tym, leżąc na sofie, i wciąż nie mogę przestać szlochać. Skąd ten nagły przypływ uczuć do osoby, której do tej pory nie poświęciłem choćby sekundy? Jasne, od czasu do czasu wkradała się do moich myśli, ale znikała równie szybko, jak się pojawiała. Po cichu i dyskretnie, zresztą taka była za życia.
Czy tak to właśnie jest, kiedy zaczynamy pisać na poważnie? A raczej próbujemy pisać na poważnie, bo jeszcze na dobre nie zacząłem. Kiedy więc pozwolimy, aby ktoś zajął miejsce w naszej głowie, kiedy spróbujemy zrozumieć, kim on naprawdę jest, ściana między człowiekiem a człowiekiem staje się bardzo cienka, czyż nie?
Tak to już bywa ze sztuką pisania i ze stosunkiem do naszych bliskich.
To znaczy z moim stosunkiem do osoby mi bliskiej. Dobre myśli nie dotyczą ogółu. Czuję wstyd. Wstaję z sofy, wysmarkuję nos i wracam do stołu, do mojej pracy.
Po śmierci ojca nie przeprowadziłem się do ciotki. To ona przeprowadziła się do nas na Rökargatan, gdzie mieszkałem przez całe moje siedmioletnie życie. Pojawiła się jeszcze tego samego dnia wieczorem. Z dwiema walizkami niezbędnych rzeczy. Wyglądało to tak, jakby wszystko miała już zaplanowane, ale przyszło mi to do głowy dopiero dużo później.
Że była przygotowana na to, co miało się wydarzyć.
Gunhild była o sześć lat starsza od mojego ojca, swojego brata, i pewnie wiedziała, jakim był człowiekiem. Że poderwał na tańcach jakąś kruchą Francuzkę, zrobił jej dziecko, a kiedy ona była już w ziemi, zadbał o to, by też tam się znaleźć. Samozatraceniec, jak się takich nazywa. Miał zszargane nerwy. Marzyciel i pijak.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki