Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
33 osoby interesują się tą książką
CZY ZABIJĘ JESZCZE RAZ? NA PEWNO. JUŻ SZUKAM NOWEJ OFIARY…
Na początku grudnia 1981 roku we Wrocławiu zostaje zamordowane starsze małżeństwo. Sprawę prowadzi doświadczony oficer MO kapitan Marek Piekło wraz z sierżantem Tadeuszem Majerem. Piekło pije i niełatwe śledztwo jest ostatnią rzeczą, którą chce się zajmować. Wprowadzenie stanu wojennego jeszcze bardziej wszystko komplikuje. Do śledztwa wtrąca się Służba Bezpieczeństwa. A morderca uderza ponownie.
Współcześnie komisarz Marcin Zakrzewski prowadzi dochodzenie w sprawie zabójstwa funkcjonariuszy. Morderca ogłosił, że nie zatrzyma się aż do czasu, gdy policja odnajdzie zabójcę z początku lat osiemdziesiątych. Zakrzewski próbuje rozwiązać dwie zagadki, tę sprzed lat i obecną, zanim pojawią się kolejne ofiary. Jeszcze nie wie, o jak wielką stawkę toczy się gra.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 595
I
Blask nadchodzącego świtu rozjaśniał wschodnią stronę nieba.
Policyjny radiowóz mknął pustą o tej porze drogą krajową numer osiem z Wrocławia w kierunku Łagiewnik. Właśnie minęli po prawej stronie Kobierzyce i auto podskoczyło na torach kolejowych, przecinających w tym miejscu jezdnię. Siedzący na fotelu pasażera komisarz Marcin Zakrzewski zaklął głośno, gdy trochę kawy wylało mu się ze styropianowego kubka na spodnie.
– Wolniej, zabijesz nas – warknęła z tylnego siedzenia aspirant Karina Buczko.
– Przepraszam – rzucił znad kierownicy posterunkowy i zwolnił.
Marcin nie zwrócił uwagi na niespokojne spojrzenie, jakim obrzucił go kierowca, ponieważ patrzył w tylne lusterko na Karinę. Podkrążone oczy i bladość na policzkach sugerowały, że niewiele spała tej nocy. W palcach nerwowo obracała papierosa, jakby nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie go zapali i zaciągnie się dymem. Chciał o coś zapytać, lecz widząc jej minę, ugryzł się w język. Potem na pewno będzie miał okazję. Bez świadków.
Napił się kawy i spojrzał na zegarek. Była szósta siedemnaście. Koła szumiały na mokrym asfalcie, porywy chłodnego wiatru zrywały z drzew pożółkłe liście i ciskały je przed maskę samochodu. Typowy poranek, jakich wiele w drugiej połowie listopada. Taki, w którym sam widok z okna zniechęca do wstawania z łóżka. Telefon obudził Marcina już przed piątą. Kilka słów wypowiedzianych przez dyżurnego sprawiło, że sen odpłynął w sekundę. Radiowóz zjawił się pod jego domem przy Kossak-Szczuckiej kilka minut przed szóstą. Karina była już w środku. Po drodze zajechali na stację Orlenu po kawę.
Gdy zbliżyli się do miejscowości Cieszyce, posterunkowy zwolnił jeszcze bardziej. Po lewej był pusty parking dla tirów z zamkniętym o tak wczesnej porze barem Pod Topolami, po czym wjechali do strefy zabudowanej. Droga przez chwilę prowadziła tuż przy budynkach mieszkalnych, które kończyły się po kilkudziesięciu metrach. Minęli skład materiałów budowlanych i jechali dalej po lekkim łuku w prawo.
Miejsce, do którego zmierzali, zobaczyli z daleka. Krótki, wąski parking położony po prawej stronie, równolegle do szosy. Pewnie nigdy wcześniej nie stało tu tyle policyjnych aut. Dwa wozy drogówki blokowały wjazd na parking z obu stron, kolejny radiowóz stał tuż przy linii jezdni. Posterunkowy mocno przyhamował, jakby przestało mu się spieszyć. Im byli bliżej, tym więcej szczegółów dostrzegali. Mniej więcej na środku parkingu jeden z radiowozów był ogrodzony policyjnymi taśmami. Przestrzeń między autem od strony pasażera a polem zasłaniały parawany, jak przy wypadkach drogowych. Tylko że to nie był wypadek.
Minęli auto drogówki i zaparkowali tuż za nim. Wysiedli i stanęli obok siebie, rozglądając się w milczeniu. Marcin dopił resztę kawy, nie miał co zrobić z kubkiem, więc postawił go na dachu radiowozu. Od pola powiał wiatr, niosąc ze sobą zerwane z drzew liście; kubek sfrunął i potoczył się po jezdni. Po chwili zmiażdżyły go koła przejeżdżającego tira. Karina wreszcie zapaliła papierosa i zaciągała się, jakby to miał być jej ostatni w życiu. Byli tu jedynymi policjantami po cywilnemu, więc zawiesili sobie na szyi odznaki. W różnych częściach parkingu stało kilku mundurowych z ponurymi minami. Nikogo nie było przy parawanie. Domyślali się dlaczego.
Powoli podszedł do nich szpakowaty policjant mniej więcej w wieku Marcina. Był blady, miał przekrwione białka oczu i tak zaciśnięte szczęki, że z trudem wypowiadał słowa. Uścisnął dłoń Karinie, potem Marcinowi.
– Jaskulski, posterunek w Kobierzycach – rzucił krótko bez żadnych ozdobników.
Po trzech gwiazdkach na pagonach poznali, że jest komisarzem. Pewnie był tu najstarszy stopniem.
– Buczko.
– Zakrzewski.
Z hukiem minęła ich ciężarówka, zagłuszając prezentację. Kolejny powiew wiatru przyniósł nową partię liści. Było cholernie zimno i dopiero teraz to poczuli.
Marcin wskazał wzrokiem parawany.
– Pójdziesz z nami? – zapytał.
– Nie. – Komisarz Jaskulski uciekł spojrzeniem w bok. – Już widziałem i na razie mi wystarczy.
– J-jasne.
Ruszyli, czując na sobie wzrok innych policjantów. Zatrzymali się przed taśmami otaczającymi radiowóz. Omietli spojrzeniami asfalt aż do parawanów.
– Idziemy? – Karina podniosła wzrok na Marcina.
– Tylko ostrożnie, żeby nam później Marta głów nie pourywała, jak coś zadepczemy.
Karina przeszła pod taśmą, a Zakrzewski zdecydował się na wielki krok górą. Taśma była dość wysoko, zahaczył o nią butem, zachwiał się i taśma się urwała. Klnąc, poszedł za Kariną.
Wystarczył rzut oka i już wiedział, dlaczego Jaskulski nie chciał drugi raz oglądać tego widoku. To przecież byli jego ludzie, z którymi pracował od dawna.
Dwa ciała w pokrwawionych mundurach leżały obok siebie, jakby zabójca specjalnie je tak ułożył. Po dystynkcjach poznali, że ciało leżące bliżej należało do starszego sierżanta Pawła Wojnara. Jego głowa była nienaturalnie odchylona do tyłu, usta otwarte. Trafiło go co najmniej sześć kul. Miał cztery krwawe ślady na piersiach i dziurę w skroni. Pocisk, który rozorał mu pachwinę, musiał uszkodzić tętnicę, ponieważ Wojnar leżał w wielkiej kałuży zakrzepłej krwi. Jej ślady znajdowały się z boku samochodu, na asfalcie i na poboczu w pewnym oddaleniu od ciała. Drugim zamordowanym był sierżant Jacek Dylong. Leżał na boku, z twarzą zwróconą do ziemi, z rękami nad głową i nogami ułożonymi tak, jakby chciał przybrać postawę zasadniczą. Przynajmniej takie skojarzenie przemknęło Zakrzewskiemu przez myśl. Prawy but znajdował się w odległości około dwóch metrów od ciała. Ślady krwi na asfalcie świadczyły o tym, że zwłoki zostały przeciągnięte sprzed maski pojazdu aż do tego miejsca. But musiał zsunąć się po drodze. Być może zabójca specjalnie tak ułożył Dylonga. A może był to zupełny przypadek.
Karina Buczko głośno przełknęła ślinę. Marcin stał, czując narastającą wściekłość. Zabójstwo gliniarza zawsze było wstrząsem dla innych policjantów. Zawsze wywoływało szczególne wzburzenie i niepohamowany gniew. Jeśli ginął policjant, zabójca nigdy nie mógł czuć się bezpiecznie. Mógł być pewien, że będzie ścigany przez wszystkich mundurowych w kraju, zawsze i wszędzie, już do końca świata. Dla takich zbrodni nie było umorzenia, policja nigdy nie zapominała. Zabójstwo policjanta było złamaniem pewnego tabu, naruszeniem nietykalności całej instytucji. Zabijając policjanta, sprawca musiał wiedzieć, że właśnie budzi najgorsze bulteriery, które już nigdy nie przestaną za nim węszyć.
Zakrzewski był właśnie takim policyjnym bulterierem. Psem, który nigdy nie odpuszcza, dla którego tropienie zbrodni jest jedynym zajęciem nadającym życiu sens. Nie miał prywatnego życia i już dawno się z tym pogodził. Był czas, kiedy próbował walczyć, zastanawiał się, czy nie zmienić pracy, szarpał się, oszukiwał samego siebie, że będzie mu lepiej, zacznie żyć inaczej. Długo trwało, zanim ostatecznie uświadomił sobie, że nie jest w stanie się zmienić, i pogodził się z tą myślą. Chaos i cierpienie napędzały go do działania. Jak chcesz iść do przodu, nie ma, że boli.
Ocknął się z rozmyślań, kiedy stojąca obok Karina Buczko zapaliła kolejnego papierosa i szturchnęła go w ramię. Odeszli kawałek do tyłu, poza granicę wyznaczoną przez taśmy. Najpierw technicy musieli zabezpieczyć ślady, a prokurator z lekarzem sądowym zadecydować o przewiezieniu obu ciał na sekcję zwłok do Zakładu Medycyny Sądowej. Technicy już wyjechali z Wrocławia i powinni dotrzeć lada moment. Zwykle dłużej czekało się na prokuratora, lecz Marcin podejrzewał, że w tym przypadku pojawi się na miejscu wyjątkowo szybko.
Zabójstwo dwóch policjantów, zastrzelonych z zimną krwią na przydrożnym parkingu, na długo wstrząśnie opinią publiczną w całym kraju. Nie miał wątpliwości, że schwytanie zabójcy jest kwestią najbliższych dni, jeśli nie godzin. Policja musiała wykazać się wyjątkową skutecznością. Po to, żeby podnieść morale funkcjonariuszy i pokazać swoją moc. Po to, żeby zniechęcić do podobnych zbrodni w przyszłości.
Dlatego tuż po znalezieniu zwłok około czwartej rano odbyła się szybka telefoniczna narada komendanta wojewódzkiego z naczelnikiem wydziału kryminalnego. Sprawę miał poprowadzić najlepszy, najbardziej doświadczony i najskuteczniejszy śledczy. Aktualnie był tylko jeden kryminalny, o którym można było to powiedzieć – Zakrzewski. Komendant wojewódzki gwarantował kadry, sprzęt, środki finansowe i stawiał tylko jeden warunek: szybkie ujęcie sprawcy.
Zanim Karina zdążyła coś powiedzieć, stanął obok nich komisarz Jaskulski. Marcin wcisnął ręce głęboko w kieszenie spodni, jakby dzięki temu miało mu się zrobić cieplej. Policjantce wydawało się, że wiatr znowu przybrał na sile. Słońce, obiecujące wcześniej pogodny dzień, skryło się za całunem szarych obłoków.
– Co o tym sądzicie? – zapytał miejscowy policjant.
Zakrzewski wzruszył tylko ramionami, wpatrzony gdzieś przed siebie. Kilkaset metrów dalej droga wspinała się na pagórek i mijała kopalnię piasku. Pamiętał, że kiedy ostatnio tamtędy przejeżdżał, przy bramie stały dwa działa z czasów wojny.
– Kiedy meldowali się ostatni raz? – zapytała Karina.
– Wczoraj około dwudziestej drugiej.
– Jest w tym coś niepokojącego…
Jaskulski spojrzał na Karinę i przeniósł wzrok na milczącego Marcina.
– Nie rozumiem, co?
– Oni nawet nie mieli rozpiętych kabur – odparł Zakrzewski.
– Ale co to ma do rzeczy?
– Dużo. – Karina znowu zapaliła cienkiego papierosa. – Zostali zastrzeleni po zmroku, na pustym parkingu, w dość odludnym miejscu. Jeśli zatrzymali się tutaj, żeby kogoś skontrolować, nie zachowali ostrożności. Obaj wysiedli z wozu i zamknęli drzwi.
– Skąd to wiecie?
– Dylong zginął dwa metry przed maską radiowozu, Wojnar w miejscu, w którym stał – wyjaśnił Zakrzewski. – Gdyby drzwi były otwarte, mógłby się za nimi schować i nie dostałby kuli w tętnicę udową.
Komisarz Jaskulski milczał przez jakiś czas. Patrzył po twarzach swoich ludzi, na których malowały się wściekłość i chęć natychmiastowej zemsty.
– Jak według was do tego doszło? – odezwał się po dłuższej chwili.
Zakrzewski nie odpowiedział, zapatrzony gdzieś w dal. Wyobraźnia podpowiadała mu, jak ta scena mogła wyglądać.
Około dziewięciu godzin wcześniej wóz patrolowy numer 117 jechał krajową ósemką w kierunku Kobierzyc. Sierżant Jacek Dylong mocno naciskał pedał gazu, aż wreszcie gdzieś na wysokości Jordanowa Śląskiego utknęli za trzema tirami, wlokącymi się jeden za drugim. Dylong dwa razy przymierzał się do wyprzedzania, ale dał sobie spokój. Taki manewr w zupełnych ciemnościach, na wąskiej i krętej drodze graniczył z szaleństwem. Sierżant zaklął tylko i dostosował prędkość do jadących z przodu. Po chwili za nimi ciągnął już cały sznur pojazdów. Widok policyjnego radiowozu skutecznie zniechęcał do niebezpiecznych manewrów.
Przez radio odezwał się dyżurny:
– Sto siedemnaście, gdzie jesteście?
Wojnar sięgnął po nadajnik, ziewając przy tym szeroko.
– Tu sto siedemnaście, niedaleko. Kończymy służbę.
– Mieliście jakieś problemy?
– Jak zwykle. On nawalony jak meserszmit, ona wściekła, że sam wszystko wypił. Awantura gotowa.
– To już czwarty raz w tym miesiącu – jęknął dyżurny. – Musimy coś z tym zrobić. Szerokiej drogi.
– Przyjąłem, bez odbioru.
Tiry zwolniły przy kopalni piasku po prawej stronie. Dylong zaklął pod nosem i wcisnął mocno hamulec. Po chwili przyspieszyli, zjeżdżając z górki w kierunku Cieszyc. Gdy mijali parking po lewej stronie drogi, Wojnar nagle chwycił kolegę za ramię.
– Ktoś tam do nas machał!
Dylong, skupiony na prowadzeniu auta i oślepiony światłami nadjeżdżających z naprzeciwka pojazdów, niczego nie zauważył.
– Gdzie? – zapytał niechętnie.
– Na parkingu. Zawróć, chyba coś się stało!
– Cholera jasna, tu nie ma gdzie…
Musieli przejechać przez centrum miejscowości, gdzie droga prowadziła między domami. Zawrócili na parkingu przy barze Pod Topolami. Już z daleka w świetle reflektorów jadących z naprzeciwka samochodów widzieli ciemny zarys auta i sylwetkę człowieka. Zatrzymali się kilka metrów przed nim. Światła radiowozu padły na czarne audi, lata świetności mające już dawno za sobą. Mężczyzna w czapce z daszkiem stał trochę bliżej. Osłaniał twarz ramieniem. Dylong zmienił światła na postojowe, otworzył drzwi i wysiadł, wkładając czapkę. Wojnar bez wahania poszedł w jego ślady.
– Sierżant Jacek Dylong, posterunek policji w Kobierzycach, pan nas wzywał?
– Tak. – Głos mężczyzny drżał, jakby starał się zapanować nad zdenerwowaniem. – Panowie, stało się coś strasznego.
Dylong postąpił jeszcze krok do przodu. Oślepiły go światła ciężarówki, zjeżdżającej z górki od strony piaskowni. Ciągle nie widział twarzy mężczyzny.
– Proszę się uspokoić i opowiedzieć, co się stało. – W jego głosie zabrzmiały pewność siebie i profesjonalizm.
– Kiedy właśnie nie wiem. Coś… – rzucił bezradnie mężczyzna.
Zapadła ciemność, rozświetlona tylko postojowymi światłami radiowozu. Przez chwilę główną drogą nic nie jechało.
– Proszę się nie denerwować… – zaczął Dylong, zbliżając się jeszcze bardziej do mężczyzny, i zamilkł nagle.
Nieznajomy wykonał niedostrzegalny w ciemnościach gest, a potem nagle rozległ się huk i lufa trzymanego przez niego pistoletu plunęła ogniem. Sierżant Jacek Dylong dostał w brzuch, jęknął, pochylił się do przodu i upadł bokiem na asfalt.
– Jezus Maria! – krzyknął Wojnar, lecz nie zdążył zareagować.
Czarna postać z twarzą przysłoniętą daszkiem czapki skoczyła w jego stronę, a z lufy pistoletu znowu buchnął ogień. Raz, drugi, trzeci. Pierwszy pocisk trafił Wojnara w pierś, drugi w skroń, trzeci w pachwinę. Pchnięty uderzeniami pocisków policjant zatoczył się do tyłu i upadł na plecy obok auta, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Krew z uszkodzonej tętnicy tryskała wokoło przez dziurę w spodniach.
Od strony Cieszyc nadjechało kilka aut i minęło ich z szumem. Potem kilka innych pojazdów minęło parking, jadąc w przeciwnym kierunku. Zabójca czekał cierpliwie, aż ruch ustanie. Wtedy podszedł do Dylonga, chwycił go za ręce i pociągnął. Policjant zawył z bólu. Z jego ust popłynął ciąg niewyraźnych przekleństw i zawodzenie.
– Kurwa… ja pierd… Jezu… co ty? Aaaagh…!!
Zabójca pozostawił Dylonga obok ciała Wojnara, wstrząsanego przedśmiertnymi drgawkami i leżącego w czarnej kałuży krwi. Cofnął się dwa kroki, odczekał długie kilkanaście sekund, aż na głównej drodze ponownie zrobi się pusto, i oddał jeszcze kilka strzałów.
Czarne bmw z przyciemnionymi szybami zatrzymało się na skraju parkingu. Prokurator śledczy Ireneusz Paleczny wyglądał na trzydzieści pięć lat, miał czarne, starannie przystrzyżone włosy, ciemną cerę, a ubiorem niebezpiecznie przypominał Marcinowi prokuratora Wysockiego.
– Skąd on ma taką furę? – wycedziła przez zęby Karina.
– Pewnie z prokuratorskiej pensji – rzucił ironicznie Marcin.
Jaskulski najwyraźniej stwierdził, że nie chce być świadkiem ich rozmowy, ponieważ bez słowa odszedł do swoich ludzi. Paleczny skinął głową Marcinowi i Karinie, poszedł obejrzeć zwłoki, po czym wolno zbliżył się do policjantów. Z trudem panował nad zdenerwowaniem. Nawet jego głos zabrzmiał inaczej niż zwykle. Jakby należał do czarnego charakteru z kreskówek dla dzieci.
– Jak to się, cholera, stało?
W nozdrza policjantów uderzył zapach mocnych perfum pomieszanych z gumą miętową. Karina z trudem się powstrzymała, żeby nie zrobić kroku w tył. Nie tolerowała takich zapachów.
– Tego jeszcze nie wiemy. – Zakrzewski wzruszył ramionami.
Jakiś czas temu nowy prokurator generalny zaczął wprowadzać swoje porządki. Kilku prokuratorów z prokuratury rejonowej zostało oddelegowanych do pracy w mniejszych jednostkach na Dolnym Śląsku. Prokurator Marek Grabski tak właśnie pożegnał się z pracą we Wrocławiu. W ich miejsce pojawili się nominaci nowej władzy. Paleczny był jednym z nich. Marcin dotąd z nim nie pracował, więc na razie nie mógł stwierdzić, czy go lubi. Miał nadzieję, że Paleczny nie został nominowany na zasadzie: mierny, ale wierny. Innym pytaniem było, czy szef go lubi, skoro wytypował go do sprawy, o której od razu było wiadomo, że albo będzie początkiem jego kariery, albo skutecznie na kilka lat mu ją utrąci. No, chyba że Paleczny ma mocne plecy i ewentualna porażka mu nie zaszkodzi. Patrząc na jego zdenerwowanie, Marcin bardzo wątpił w tę drugą ewentualność.
– Proszę przyjechać do mnie na dwunastą. Ustalimy plan śledztwa. Chciałbym, żeby codziennie osobiście informował mnie pan o postępach.
Karina spojrzała w szare niebo, a Zakrzewski w ciemne oczy prokuratora.
– Nie. – Pokręcił głową.
– Słucham? – Paleczny widać nie przywykł, żeby ktoś mu się sprzeciwiał, bo zdziwiony wybałuszył oczy na Marcina.
– Proszę mnie posłuchać, prokuratorze. – Marcin wolno cedził słowa. – Nie będę się z panem spotykał tylko po to, żeby pogadać o niczym i napić się kawy. Wybaczy pan, ale szkoda mi czasu. Spotkamy się, jak już przeanalizujemy ślady zebrane na miejscu przestępstwa, będziemy mieli jakieś poszlaki i pomysł, co dalej. Wtedy pan zatwierdzi mój plan śledztwa.
– Pan się chyba zapomina… – Prokurator nie dokończył.
– Nie zapominam się. Chcę po prostu szybko dorwać tego skurwysyna, który zabił naszych chłopaków. Chciałbym, żeby pan mi pomógł, a nie przeszkadzał. Będzie jeszcze dużo roboty przy przesłuchaniach świadków, potem przy akcie oskarżenia i na procesie, więc będzie okazja się wykazać. Oficjalnie nie musi pan przekazywać prowadzenia sprawy policji, ale do pracy operacyjnej proszę się nam nie wtrącać.
Prokurator Paleczny otworzył usta i zaraz je zamknął, nie wydając nawet dźwięku. Spojrzał na Karinę. Policjantka nie błądziła już wzrokiem po niebie, tylko patrzyła mu twardo w twarz.
– W niczym nie może pan teraz pomóc – rzuciła.
– Nam też zależy, żeby szybko schwytać zabójcę – dodał Marcin. – Jak nam się uda, będzie się pan miał czym chlubić, a nie każdy młody prokurator może się pochwalić takim sukcesem. Proszę pomyśleć.
Prokurator rozejrzał się wokoło, jakby sprawdzając, czy nikt nie słyszy tej rozmowy. Inni stali za daleko. Poza tym przejeżdżające co chwilę samochody skutecznie zagłuszały wszystkie dźwięki.
– Będą naciski z góry – odezwał się wreszcie. – Będzie o tym głośno w mediach.
– Właśnie tutaj liczyłbym na pana wydatną pomoc w najbliższych dniach. – Zakrzewski nadal mierzył prokuratora bezczelnym spojrzeniem. – Będzie pan mógł się wykreować na mocnego faceta, który trzyma śledztwo w garści.
Prokurator Paleczny wciąż patrzył to na Karinę, to na Marcina. Wahał się, jak zareagować na takie postawienie sprawy. Wreszcie wybrał najlepszą dla nich opcję. Wyciągnął z kieszeni wizytówkę i podał Marcinowi.
– Proszę do mnie zadzwonić, kiedy będziemy mogli porozmawiać o planie śledztwa – mówił tak cicho, że jego głos z trudem przebijał się przez hałas z głównej drogi. – Chciałbym być w miarę często informowany, muszę wiedzieć…
– Oczywiście – przerwał mu Zakrzewski. – Ma pan wgląd do akt sprawy na każdym etapie, zapraszam na wszystkie narady zespołu śledczego w komendzie wojewódzkiej.
Kolejne dwa auta zajechały na parking. Prokurator odszedł w kierunku patologa gramolącego się z pierwszego z nich. Drugie należało do techników kryminalistyki. Jako pierwsza wysiadła drobna kobieta z włosami ufarbowanymi na niebiesko. Marta Mickiewicz, od niedawna nowa szefowa techników. Skinęła im głową i zaraz pogoniła swoich ludzi do pracy. Po chwili, ubrani w kombinezony przypominające stroje laborantów pracujących przy badaniu najgroźniejszych wirusów w ściśle tajnym laboratorium w Wuhan, przeszukiwali miejsce przestępstwa.
– Bałam się, że nie pęknie.
– Tacy zawsze pękają. – Marcin wzruszył ramionami. – Mam tylko nadzieję, że się potem nie rozmyśli i nie będzie nam zbytnio przeszkadzał.
– Nie wiadomo.
Komisarz Zakrzewski skinął na Jaskulskiego. Ten podszedł do nich z ociąganiem.
– Komisarzu Jaskulski, nie ma sensu robić tu niepotrzebnego zamieszania. – Marcin spojrzał na niego z góry. – Proszę zająć czymś swoich ludzi.
Miejscowy policjant popatrzył na niego, jakby nie zrozumiał.
– Lepiej niż my znacie okolicznych mieszkańców. – Karina mówiła wolno i wyraźnie. – Niech pan wyśle swoich policjantów do wsi, może ktoś coś widział. Poza tym jak najszybciej potrzebujemy informacji o ofiarach. Czy mieli wrogów, może długi, podejrzane kontakty, czy mogli się komuś narazić, żony, kochanki, prostytutki, hazard? Nie muszę chyba mówić więcej?
Jaskulski poczerwieniał na twarzy.
– Nie – wycedził przez jeszcze bardziej zaciśnięte szczęki.
– Przyślę panu człowieka, który będzie koordynował wasze działania. To młodszy aspirant Adam Wiliczkowski. Będziecie raportować mu o wszystkim, on zdecyduje, co jest ważne.
Komisarz Jaskulski spojrzał na nich prawie wrogo.
– Nie mieszkamy na zadupiu – warknął. – Znamy się na policyjnej robocie.
– Bez urazy, Jaskulski. – Zakrzewski patrzył na niego zimno. – Ja nie powiedziałem, że się nie znacie. Po prostu uważam, że możecie być nieobiektywni. To byli wasi koledzy z pracy. Popatrz po swoich ludziach. Są wstrząśnięci, wściekli i żądni zemsty. Pójdą w teren i jak znam życie, będą nadgorliwi. Będą zwracać uwagę na bzdury i mogą przeoczyć coś ważnego albo zasypią nas drobiazgami. Nie chcę tracić czasu na oddzielanie informacji wartościowych od nieistotnych. Tym zajmie się Wiliczkowski. On jest z zewnątrz i potrafi zachować dystans.
Komisarz patrzył na Zakrzewskiego w skupieniu, jakby oceniał szczerość jego słów. Marcin zazwyczaj wzbudzał zaufanie. Tak było i tym razem. Z Jaskulskiego zeszło trochę powietrze, bąknął coś pod nosem i odszedł. Po chwili jeden z radiowozów odjechał. Czterech policjantów na razie zostało, ponieważ Marta Mickiewicz zaangażowała ich do przeszukania przydrożnych krzaków, rowu i fragmentu przyległego pola.
– No to ustawiliśmy wszystkich, zadowolony? – odezwała się Karina.
– J-jasne – burknął w odpowiedzi. – Trzeba jeszcze ustawić Martę.
– Jej nie musisz. Za kilka godzin będziesz miał szczegółowy raport. Powiedz, co ty jej zrobiłeś, że ona cię tak lubi?
– Postawiłem piwo. – Marcin wzruszył ramionami, rozbudzając tylko jej ciekawość. – A tobie co się stało?
– Takie tam, nieistotne teraz problemy. – Karina zbagatelizowała jego pytanie. – Zabili naszych, to jest priorytet.
– Czyli coś jest na rzeczy?
– Ale ty jesteś upierdliwy – żachnęła się. – Mam małe problemy w związku, wystarczy?
– Na teraz wystarczy.
Patrzyli na techników pochylonych nad ciałami.
– Co o tym sądzisz? – rzuciła. – Zlecenie czy przypadek?
– Moim zdaniem przypadek. Znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.
– Tylko dlaczego musieli zginąć?
– Jeszcze nie wiem. Myślę jednak, że to będzie prosta sprawa.
– Chyba że będą komplikacje.
W tej chwili jeden z policjantów przeszukujących krzaki wyprostował się i krzyknął:
– Tutaj!
Technik w białym kombinezonie podszedł do niego i po chwili pakował do foliowych woreczków dwie policyjne czapki należące do ofiar. Marta Mickiewicz skinęła ręką na Buczko i Zakrzewskiego. Podeszli, stanęli przed parawanami i ponownie spojrzeli na ciała zamordowanych. Karinę przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Marta ściągnęła maseczkę z twarzy, wskazała umazane krwią drzwi radiowozu i zapytała z zagadkowym wyrazem twarzy:
– Zauważyliście to?
Karina tylko zaklęła pod nosem. Marcin od razu wiedział, że oto właśnie pojawiły się te nieprzewidywalne komplikacje.
Na pierwszy rzut oka wyglądało to na zwykły rozbryzg krwi na karoserii. Dopiero po dokładniejszym przyjrzeniu się można było coś w nim wyczytać. Sprawca napisał krwią kilka cyfr.
To była data: 8-12-1981.
Grudzień 1981
– Obywatelu kapitanie!
Głos pochodził gdzieś z zaświatów. Docierał do mózgu z dużym opóźnieniem, jakby rozmyty i rozciągnięty w czasie. Na początku myślał, że to po prostu jeden z elementów pijackiego koszmaru. Dopiero kiedy dźwięk natarczywie powtórzył się kilka razy, któraś część obolałego mózgu słusznie uznała, że być może dochodzi z jakiegoś innego wymiaru, z zewnątrz.
– Obywatelu kapitanie! Proszę się obudzić! Halo!
Nieprzyjemne uczucie mdłości nie brało się znikąd. Szarpanie za ramię wprowadzało żołądek w stan niepokojącego drżenia. Wzburzona drganiami żółć zafalowała niebezpiecznie i podeszła mu do gardła. Miał uczucie, że zaraz zwymiotuje. Przełknął palący gardło kwas i to go trochę otrzeźwiło.
– Kapitanie! Nie ma czasu!
Znowu to cholerne szarpanie za ramię. Z trudem wyciągnął rękę i odepchnął mężczyznę, który przysiadł na skraju jego łóżka. Puścił mu przy tym niewyraźnie wiązankę najbardziej niecenzuralnych słów, na jakie było go w tej chwili stać. Niestety, nie pozbył się natręta. Facet coś poburczał pod nosem i dalej próbował go obudzić.
Wreszcie kapitan Milicji Obywatelskiej Marek Piekło przewrócił się z jękiem na plecy. Pomysł nie był dobry. Od razu dopadł go ból głowy. Czuł, jakby młot parowy regularnie walił go w czaszkę, przynosząc ból, szum w uszach i problemy z koncentracją. Żółć znowu zafalowała, lecz i tym razem udało mu się powstrzymać wymioty. Przejechał suchym jak wiór językiem po jeszcze bardziej suchych i spękanych wargach. Miał wrażenie, jakby polizał gruboziarnisty papier ścierny. Mięśnie w ciele dygotały w niekontrolowanych drgawkach. Koniecznie musiał się napić – to była pierwsza składna myśl, przedzierająca się przez opary kaca spowodowanego kilkudniowym alkoholowym ciągiem. Było tylko jedno lekarstwo, mające tak cudowne właściwości, żeby uleczyć go w jednej chwili i ulżyć w bezsensownych cierpieniach. Setka wódki. Oddałby wszystko za setkę wódki. Pragnął jej, a jednocześnie cały organizm buntował się na samą myśl, że choć kropla alkoholu miałaby znowu przedostać się przez gardło i spłynąć do żołądka.
Mdłości natychmiast wróciły. Nie był już w stanie powstrzymać skurczu żołądka. Odwrócił się na bok i zwymiotował boleśnie. Strumień żółci i kwasów chlusnął na podłogę z desek. Mężczyzna odskoczył, klnąc pod nosem.
Marek Piekło wreszcie otworzył oczy i otarł usta wierzchem dłoni. Z trudem odzyskiwał ostrość widzenia.
– Majer, to ty? – wychrypiał.
Sierżant Tadeusz Majer sięgnął po jakąś szmatę leżącą na podłodze i starannie wycierał z wymiocin buty i spodnie od munduru. Nie zdążył w porę odskoczyć. W powietrzu unosił się przykry zapach.
– To ja, obywatelu kapitanie – burknął. – Cholera, to ja.
Piekło ścisnął sobie skronie, jakby to miało choć na chwilę uśmierzyć ból. Nieskutecznie.
– Czego ty chcesz? – jęknął.
– Jest sprawa, obywatelu kapitanie! Morderstwo.
– Jaka, kurwa, sprawa? Ja już nie pracuję w milicji. Wyjebali mnie…
Sierżant Majer wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, stuknął obcasami i zasalutował do gołej głowy.
– Melduję, obywatelu kapitanie, że to już nieaktualne. Dziś rano został pan przywrócony do służby. Przywrócono pana w randze kapitana, wraz ze wszystkimi odznaczeniami i uposażeniem.
Marek Piekło, jeszcze przed chwilą były milicjant, a aktualnie znowu milicjant, zastanowił się nad słowami podwładnego. Przywrócili go do służby? Co się, do jasnej cholery, musiało stać? Umarł Breżniew? Amerykanie wystrzelili rakiety z pociskami termojądrowymi czy James Bond przeniknął do ścisłego dowództwa Układu Warszawskiego? Sam był zdziwiony, że pomimo morderczego kaca przez głowę przemknęły mu tak efektowne skojarzenia. Oblizał wargi i zaraz wszystkie inne myśli przykryła ta jedna, teraz najważniejsza. Musi się napić. Setka wódki. Marzył o butelce wódki, czystej, z tandetną czerwono-białą nalepką, mającą symbolizować kieliszek. Mogła być też bałtycka, żytnia, bimber pędzony gdzieś w piwnicy albo rozcieńczone paliwo rakietowe kupione od Ruskich w Legnicy za kilka paczek carmenów. Najważniejsze, żeby płyn miał procenty. Dużo procentów. Im mocniejsze lekarstwo, tym szybsze pokonanie choroby. A jego choroba była w mocno zaawansowanym stadium.
Majer coś mówił, ale Piekło go nie słuchał. Właśnie przygotowywał się do bardzo trudnej operacji pionizacji ciała. Próbował ocenić, jak tę pozycję zniesie jego błędnik, i w końcu uznał, że jakoś wytrzyma. Potem usiłował opanować drżenie mięśni nóg. Z tym był większy problem. Nogi miał jak z waty, jakby nie należały do niego, tylko do jakiejś pluszowej postaci z bajki dla dzieci. Nogi Misia Uszatka.
– …od razu wiedzieli, że to nie jest zwykła zbrodnia – dotarły do niego nagle słowa sierżanta. – Takie śledztwo może poprowadzić tylko pan, obywatelu kapitanie.
Co on gadał? Morderstwo? Gówno go obchodziły wszystkie morderstwa tego zafajdanego świata. Przecież widział w swojej karierze śledczego już wszystko. Pozbawione głowy zwłoki utopione w gnojówce; porąbane przez zazdrosnego męża ciało żony, zapakowane w torby na zakupy i gotowe do wywiezienia do lasu; menela z tak poderżniętym gardłem, że tylko cudem nie nastąpiła dekapitacja; nastoletnią dziewczynkę wielokrotnie zgwałconą przez konkubenta jej matki, a potem uduszoną ukochaną pluszową zabawką, do której przytulona zasypiała co noc w poczuciu bezpieczeństwa i spokoju. Widział oskórowane zwłoki młodej dziewczyny i jej twarz zastygłą w nieprawdopodobnym bólu, i przerażone spojrzenie jednego oka, które zostało jej całe. Widział bardzo dużo. Za dużo jak na mężczyznę w wieku trzydziestu pięciu lat. Złote dziecko wydziału kryminalnego komendy wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Genialny śledczy z niesamowitym instynktem, pies tropiący, który nigdy nie odpuszczał i zawsze znajdował sprawcę. Milicjant, na którego zawsze można było liczyć, równy chłop, z którym zawsze można było pójść na miasto na dziwki i wódkę. Kolega z pracy, któremu można było opowiedzieć o wszystkich domowych problemach, od którego można było pożyczyć pieniądze, któremu można było wyznać, że tak naprawdę nie wierzy się w idealny ustrój socjalistyczny, a na dźwięk języka rosyjskiego dostaje się torsji. Oczywiście! Proszę bardzo. Kapitan Marek Piekło do wynajęcia! Wujek Dobra Rada, sympatyczny pies Reksio, mądry miś Colargol i trzeci brat Bolka i Lolka. Wszystko w jednym!
Tylko nikt nigdy nie zapytał, czy jemu nie trzeba w jakiś sposób pomóc. Nikt nie zauważył, że zaczyna chorować na tę najbardziej zdradliwą ze wszystkich chorób. Na brak normalności. Chorobę, na którą jest tylko jedno lekarstwo. Bez recepty, dostępne w każdym sklepie monopolowym albo na każdej mecie. Lekarstwo nazywało się wódka. Dawkowanie było bardzo proste: setka, dwie setki, pół litra, a potem jeszcze jedna setka i tak aż do chwili, gdy lekarstwo zaczynało wreszcie skutecznie działać, zabijało myślenie, zacierało wspomnienia złych obrazów i pozwalało odpłynąć do lepszych krain.
Skończyło się tym, że nigdy nie trzeźwiał i wyrzucili go dyscyplinarnie. Nawet nie zauważył, kiedy zdążył się aż tak narazić zwierzchnikom. To musiało być coś spektakularnego, że przestali go kryć. Przecież w milicji pili wszyscy. W dużych ilościach. Zresztą wtedy było mu to już zupełnie obojętne. Nawet się ucieszył, że nie musi wkładać munduru milicjanta. Mógł wreszcie śmiać się z dowcipów powtarzanych na ulicach. W jakich jednostkach mierzy się inteligencję? W cjantach. Ilu milicjantów potrzeba do wkręcenia żarówki? Pięciu! Jeden trzyma żarówkę, a czterech kręci krzesłem. Dlaczego milicjanci chodzą parami? Jeden umie pisać, drugi czytać. Tylko że te dowcipy nadal były nieśmieszne. Za to nareszcie mógł zażywać swoje lekarstwo, kiedy tylko chciał i w dowolnych dawkach. Kiedy ostatni raz był trzeźwy? Przychodziło mu do głowy tylko jedno wspomnienie. Ojciec – prominentny działacz partyjny – w tajemnicy przed towarzyszami prowadził go do pierwszej komunii świętej. Ksiądz o lepkich na pieniądze łapach, z grubą kartoteką w Wydziale V Służby Bezpieczeństwa, najpierw go ochrzcił, a zaraz potem była komunia. Powtarzał przy tym wielokrotnie, że z takim nazwiskiem to się nie może udać. No i się nie udało. Nie, to nie było ostatnie wspomnienie z okresu trzeźwości. Potem przez wiele lat, aż do osiągnięcia pełnoletności, nie pił.
Teraz jednak musiał się napić. Bez względu na to, po co w jego mieszkaniu zjawił się Majer i co do niego mówi, musiał sięgnąć po lekarstwo. Setka wódki zdziała cuda. Setka na początek oczywiście.
Wstał i zataczając się, poszedł do kuchni. Widok, jaki tam zastał, nie zrobił na nim wrażenia, chociaż wywołałby niesmak u każdego. Wszędzie stały lub leżały puste butelki po wódce: na szafkach, na stole, na podłodze pod kaloryferem. W zlewie piętrzył się stos naczyń ze spleśniałymi resztkami jedzenia, po podłodze pokrytej plamami bliżej nieokreślonego pochodzenia walały się brudne szmaty, niedopałki papierosów i zakrętki. W powietrzu wisiał ciężki zapach papierosowego dymu, stęchlizny i czegoś jeszcze, nad czym lepiej było się nie zastanawiać. Szyby w oknie były tak brudne, że do kuchni wpadało niewiele dziennego światła, co tworzyło jeszcze bardziej ponurą atmosferę.
Piekło zaczął krążyć nerwowo i trzaskać szafkami, rozpaczliwie poszukując butelki, w której zostałoby chociaż trochę zawartości. Kiedy jego poszukiwania nie przynosiły rezultatu, stawał się coraz bardziej nerwowy. Majer ciągle coś mówił. Jego słowa wpadały mu do głowy jednym uchem, a drugim wypadały.
– …znaleźli ich dopiero dzisiaj rano. Oboje byli martwi. Morderca musiał przyjść albo poprzedniego wieczoru, albo w nocy, kiedy spali. Na razie trudno to jednoznacznie rozstrzygnąć. Sąsiedzi niczego nie słyszeli. Sprawdzamy, czy coś zginęło. Mieli bardzo dużą kolekcję staroci, więc ustalenia chwilę potrwają…
Marek Piekło przestał słuchać. Nagle znowu zrobiło mu się niedobrze, zakręciło mu się w głowie i oparł się o stół, strącając dwie puste butelki, które rozbiły się z trzaskiem. Pewnie by się przewrócił, gdyby nie sierżant.
– W porządku?
Piekło pokręcił głową i pokazał Majerowi, żeby go zaprowadził do łazienki. W środku upadł przed cuchnącą moczem muszlą i znowu długo wymiotował. Codzienna pokuta pijaka, na kolanach, z głową w sedesie. Widzisz, Panie Boże, swojego sługę? Nawet gdy nie miał już czym wymiotować, żołądek nadal się kurczył i nie mógł przestać. Kiedy wreszcie się uspokoił, ból w okolicach wątroby nie pozwolił Piekle się wyprostować. Na czworakach podpełzł do żeliwnej wanny z żółtymi zaciekami przy odpływie i pod kranem. Odkręcany kurek zaskrzypiał przeraźliwie. Kapitan włożył głowę pod zimny strumień wody i tak trwał, do momentu gdy zaczął myśleć w miarę przytomnie.
W domu nie ma już wódki. Wszelki inny alkohol też się skończył. Musi doprowadzić się do porządku i wyjść do monopolowego. Albo nie. Pójdzie do Józka spod szóstki na metę. Nie, nie może tam pójść, ostatnio brał na zeszyt i nie ma z czego spłacić długu. Zresztą chyba w ogóle nie ma pieniędzy. Może ten cholerny Majer da się naciągnąć na flaszkę?
Skrzypnęły drzwi do łazienki.
– Wszystko w porządku, obywatelu kapitanie?
Niech szlag trafi tego służbistę i jego obywatela kapitana! Zakręcił kran, wytarł włosy ręcznikiem i pokiwał głową.
– W porządku – mruknął. – Już idę…
W kuchni sierżant zagotował na gazie wodę w wielkim żeliwnym czajniku i zaparzył kawę w szklance we wściekle pomarańczowym koszyczku oraz herbatę w brązowym dzbanku. Piekło nigdy dotąd go nie używał. Na stole leżała szara paczka herbaty Popularnej i srebrne opakowanie kawy Super, już zmielonej. Pewnie Majer przyniósł wszystko ze sobą, w mieszkaniu nie było takich cudów. Teraz nawet wódka się skończyła.
Piekło zwalił się ciężko na krzesło, poszukał wzrokiem zmiętej paczki papierosów i sięgnął po zapałki. Ręce mu się trzęsły i nie mógł trafić główką zapałki w draskę. Majer stanowczo wyjął mu paczkę z ręki i zapalił. Po chwili gospodarz zaciągał się dymem. Przy pierwszym dymku zakasłał, potem było już dużo lepiej. Dym jeszcze bardziej rozrzedził alkoholowe opary pod czaszką. Musi się napić. Długo tak nie wytrzyma.
Majer podsunął mu pod nos szklankę z kawą i kubek z herbatą.
– Proszę wypić, kapitanie – powiedział z przekonaniem. – Na pewno pomoże.
Piekło splunął kawałkami tytoniu na podłogę. Urok papierosów Popularnych bez filtra – popalisz, pojesz, poplujesz. Potem sięgnął po kawę, zamieszał, dzwoniąc nerwowo łyżeczką o szkło, i poczekał, aż fusy osiądą. Zatrzymały się trochę poniżej połowy zawartości szklanki. Prawdziwy szatan. Zgasił papierosa w przepełnionej popielniczce i upił łyk. Żołądek wyjątkowo dobrze zareagował na płyn inny niż wódka. Miłe ciepło rozeszło się po brzuchu, a potem po całym ciele. Parząc sobie wargi i przełyk, wypił całą szklankę. Następnie sięgnął po herbatę. Też była mocna i podobnie jak kawa smakowała wyśmienicie mimo niezatapialnych pałeczek pływających po wierzchu. Cholernie chciało mu się pić.
Tymczasem Majer wyciągnął z szafy jego mundur.
– Musimy się spieszyć, obywatelu kapitanie – mówił przy tym. – Nie będą na nas tak długo czekać.
– Gdzie?
– Na miejscu morderstwa.
– A, tak…
Majer pomógł mu się ubrać w mundur, włożył na głowę czapkę i spojrzał krytycznie.
– Chyba się nie da lepiej – mruknął jakby do siebie.
Piekło pokazał, żeby odpalił mu papierosa. Potem sierżant sprowadził kapitana po schodach i wyszli na szarą ulicę. Z rana świeciło słońce, ale nagle pojawiły się chmury i świat pogrążył się w szarości. Było wyjątkowo ciepło jak na tę porę roku. Milicyjny fiat 125 czekał na nich pod samą klatką schodową. Majer wepchnął Piekłę na tylne siedzenie. Siedzący za kółkiem plutonowy rzucił na powitanie jakąś służbową formułkę, której Marek nie dosłyszał, i przekręcił kluczyk w stacyjce. Rozrusznik zazgrzytał, silnik kaszlnął i zaskoczył. Ruszyli ostro i pędzili pustymi ulicami.
– Jaki mamy dzisiaj dzień? – wychrypiał Piekło.
Podskakujące na nierównościach auto nie wpływało dobrze na jego żołądek i bolącą głowę, dlatego musiał czymś odwrócić uwagę od tych niedogodności. Sierżant Majer spojrzał na niego do tyłu.
– Wtorek, obywatelu kapitanie – odpowiedział, przekrzykując hałas silnika.
– Ale jaka data?!
– Ósmy grudnia 1981 roku.
Piekło znowu sięgnął po papierosy, ale zrezygnował. Przecież w tych warunkach nie zdoła zapalić zapałki. Miał przynajmniej nadzieję, że jadą w miejsce, gdzie będzie coś do picia. I na pewno nie miał na myśli polo cockty. Przejechali przez most Grunwaldzki i kierowali się w stronę mostu Szczytnickiego i Zalesia. Po co oni w ogóle tam jechali? Nie pamiętał nic z tego, co mówił mu wcześniej sierżant. Przynajmniej powinien stwarzać pozory. Większą szansę na alkohol będzie miał wtedy, kiedy będzie udawał zainteresowanie.
– Tadek, to co tam się stało?
– Morderstwo, kapitanie!
– Kurwa, to już wiem. Szczegóły!
Majer poprawił się na siedzeniu, jeszcze bardziej odwracając się do tyłu.
– Straszne morderstwo. Sprawca dostał się do willi, gdzie mieszkał pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego, i zamordował jego i żonę. Pociął ich po prostu nożem, jakby wpadł w szał. Ofiary są zmasakrowane, wszędzie pełno krwi. Na razie to tajemnica. Nikt nie może się dowiedzieć o morderstwie. Podobno to był przyjaciel samego generała Jaruzelskiego. Boję się, że sprawie ukręcą łeb i tyle będzie ścigania sprawcy. Pan jest gwarancją, że ktoś w ogóle się tym zajmie. Pan nigdy nie odpuszcza.
Piekło ściągnął czapkę i drapał się po jeszcze wilgotnych, czarnych jak smoła włosach, jakby chciał pobudzić mózg do myślenia. Coś w nim drgnęło. Odezwał się instynkt rasowego psa gończego. Nienawidził swojej pracy, a jednocześnie ją kochał nieodwzajemnioną miłością. On dawał jej, czego tylko zapragnęła, a ona żądała coraz więcej. Przez głowę przemknęła mu samotna myśl, żeby wziąć to śledztwo i doprowadzić zwyrodnialca pod sąd. Zaraz jednak uleciała, wyparta przez inną. Najpierw musi zażyć lekarstwo. Setka wódki, nie więcej. Podziała jak antidotum, pozwoli mu odzyskać kontrolę nad życiem; odtąd będzie uważał, żeby nie przesadzać z piciem, wróci do pracy i wszystko będzie po staremu. Plan wydał mu się bardzo dobry i prosty do realizacji.
Tylko musi się napić.
Z trudem sformułował następne pytanie:
– Więc uważasz, że zamiotą to pod dywan?
– Słyszałem, o czym rozmawiał komendant z jakimś esbekiem. Przecież w takim szczęśliwym ustroju, jakim jest socjalizm, nie ma zwyrodnialców. Próbowałem im tłumaczyć, że to nie jest pierwszy raz. Takie morderstwa już były, ale co ja mogę?
Radiowóz zatrzymał się z piskiem przed okazałą willą przy ulicy Monte Cassino na Sępolnie. Na podjeździe stało już kilka innych aut milicyjnych i dwa cywilne. Wejścia strzegli mundurowi. Na widok kapitana strzelili obcasami i zasalutowali. Marek tylko skinął im głową, przez otwartą bramę wszedł na podwórze i się rozejrzał. Posesja była odgrodzona od świata wysokim kutym ogrodzeniem, wzdłuż którego ciągnął się starannie przystrzyżony żywopłot. Dom wyglądał imponująco. Był większy niż wszystkie inne przy tej ulicy. Musiał pochodzić z początków wieku. Miał dwie kondygnacje, z jednej strony winorośl pięła się śmiało po ścianie i sięgała już dachu. Ganek, wsparty na dwóch kolumnach w stylu doryckim, prowadził do drewnianych drzwi z wielką mosiężną klamką. Kapitan, słysząc za sobą kroki Majera, stanął przed drzwiami i sięgnął do klamki. Kołatka stylizowana na ludzką głowę z otwartymi do krzyku ustami i wytrzeszczonymi oczami patrzyła mu z drzwi prosto w twarz. Wzdrygnął się mimowolnie, nacisnął klamkę i wszedł do środka.
W holu spotkał komendanta, pułkownika Franciszka Struga. Przywitali się. Komendant tylko na niego spojrzał i już wiedział, w jakim stanie jest aktualnie Piekło.
– Kurwa mać, Marek – jęknął. – Coś ty ze sobą zrobił?
Kapitan niespodziewanie zdenerwował się na taką uwagę.
– Odczep się ode mnie. – Wyminął przełożonego i poszedł dalej. – Jestem w pracy.
Komendant puścił za nim soczystą wiązankę przekleństw, po czym chwycił idącego z tyłu Majera za ramię.
– Pilnuj go! – rzucił. – Jak coś nawywija, to tobie dupę skopię i bratków nasadzę!
– Tak jest!
Piekło już ich nie słyszał. Z szerokiego holu skręcił w prawo i zatrzymał się na progu. Salon był urządzony w stylu jak z początków wieku: drewniany stół i dwanaście krzeseł z oparciami wyrzeźbionymi w kształt złożonych skrzydeł, ciężkie szafy, serwantka wypełniona kryształami i zastawą, sofa, na ścianach obrazy niewyglądające na tanie reprodukcje. Idealny porządek, dobry gust i artystyczny smak. Tylko że w ten idealny porządek wkroczyła śmierć, zostawiając po sobie chaos i nieodwracalne zniszczenia.
Przy drzwiach wejściowych leżała kobieta po sześćdziesiątce. Pewnie pani domu, która mozolnie gromadziła te wszystkie stare meble, zastawę i obrazy. Miała wykłute oczy, na jej piersiach i podbrzuszu widniało kilkadziesiąt cięć ostrym nożem. Ubrana była w nocną koszulę, na którą zarzuciła szlafrok. Ciało leżało w kałuży zakrzepłej krwi. Po salonie kręcili się technicy, zbierając ślady. W kącie stały trzy osoby: porucznik Zarzycki z wydziału kryminalnego, prokurator, którego nazwiska nie mógł sobie w tej chwili przypomnieć, i mężczyzna w szarym garniturze. Cywil był blady, miał sporą nadwagę i ciągle przecierał chustką łysą czaszkę. Pewnie ktoś reprezentujący partię. Zginął ich człowiek, więc trzymali rękę na pulsie.
Kapitan Piekło wszedł do środka, skinął wszystkim głową, nie bacząc na ponure spojrzenia, jakimi go obrzucili. Podszedł do Zarzyckiego.
– Gdzie druga ofiara? – zapytał bez wstępów.
– W gabinecie. – Zarzycki wskazał pomieszczenie za jego plecami.
Piekło odwrócił się na pięcie i poszedł tam. Gabinet urządzony był bardzo podobnie jak salon. Wielkie czarne biurko stało po lewej stronie od wejścia, za nim skórzane krzesło, z tyłu biblioteczka z szeregami tak samo wyglądających książek. Poznał wśród nich wszystkie dzieła Lenina i wątpliwej jakości wynurzenia Mao Tse-tunga. Oczywiście na honorowych miejscach stały dzieła Marksa i Engelsa. Ciekawe, czy właściciel czytał te bajdurzenia, czy z uwagi na wysoką pozycję w strukturach PZPR musiał je po prostu mieć. Pewnie to drugie.
Nie bez pewnej złośliwości Piekło skonstatował, że już żadnej z tych książek nie przeczyta, podobnie jak jego żona nie obejrzy swojej kolekcji obrazów i kryształów. Mężczyzna w pasiastej piżamie leżał przed biurkiem w kałuży ciemnej krwi. Zginął w taki sam sposób, zadźgany co najmniej kilkudziesięcioma pchnięciami noża. Sprawca nie wydłubał mu oczu, ofiara miała za to rozchylone i pokrwawione usta. Piekło podejrzewał, że brakuje języka. Oczy to wzrok, język – mowa. Ciekawe, czy o to chodziło mordercy? Pewien przekaz. Tylko do kogo miałby być skierowany? Kara dla ofiar czy informacja dla milicji?
– Mówiłem, obywatelu kapitanie. Masakra. – Majer stanął w drzwiach.
Piekło z trudem przełknął ślinę. Ale nie z powodu makabrycznego widoku. W środku regału z książkami dostrzegł małe przeszklone drzwiczki. Ze środka uśmiechały się do niego kolorowe butelki pełne leczniczej zawartości. Poczuł nagłe podniecenie i dzikie pragnienie. Nic go już nie obchodziło.
– Tadek, idź zapytaj techników, czy zabezpieczyli odciski palców – rzucił niby od niechcenia, oblizując suche wargi. Jak papier ścierny, cholera.
– Tak jest!
Gdy tylko Majer zniknął, Piekło przekręcił kluczyk i uchylił drzwiczki. Poczuł wielką ulgę i podniecenie. Wódka, zagraniczny koniak i whisky, wina. Taki zapas na pewno starczyłby mu na długo. Ostrożnie sięgnął po pierwszą z brzegu butelkę. Francuski koniak. Rzucił okiem na drzwi, chwilę mocował się z folią powlekającą zakrętkę i wreszcie przyłożył butelkę do ust. Pił łapczywie, czując piekący ból w gardle, pieczenie w przełyku i wreszcie piekielny ogień, gdy koniak wlał się do żołądka.
Wypił na raz pół butelki. Alkohol natychmiast trafił mu do krwiobiegu, nogi się pod nim ugięły, cudowne ciepło rozlało się po brzuchu, ból zniknął. Zachwiał się, kiedy alkohol dotarł do mózgu. Jakby dostał pałką w głowę. Przez chwilę nie mógł się ruszyć, nie myślał, był obok. Cudowne uczucie, jak orgazm. W kilka sekund ochłonął i ocenił sytuację. Chciał pić i wszystko inne przestało się liczyć. Nie pamiętał już o postanowieniu, że wypije tylko setkę, żeby dojść do siebie, a potem będzie się kontrolował. Zapomniał o trupie leżącym u jego stóp. Sięgnął do barku, do kieszeni munduru włożył butelkę czystej zagranicznej wódki i wyszedł z gabinetu. W salonie chwiejnym krokiem skierował się do wyjścia.
Jak na złość zobaczył go Majer.
– Obywatelu kapitanie! – zawołał za nim.
Nie zareagował. Chciał jak najszybciej stąd wyjść. Nadpitą butelkę koniaku wcisnął za pazuchę munduru, ale i tak się zorientowali. Nawet nie wiedział, kto tak naprawdę krzyknął:
– Łapcie go!
Rzucił się do ucieczki. Przeskoczył przez ciało kobiety leżące w progu. Tylko kilka metrów i będzie na zewnątrz. Może mundurowi pilnujący posesji nie zareagują tak szybko.
Z tyłu usłyszał przekleństwa. Zarzycki rzucił się w pogoń, za nim Majer. Niestety, w drzwiach porucznik poślizgnął się na plamie krwi i runął jak długi na ciało zamordowanej. Upadając, zbił z nóg sierżanta. Majer, podcięty, padł z jękiem na plecy, waląc głową o posadzkę, aż poniosło się echo.
Piekło był już przed drzwiami. Wtedy zbuntował się żołądek. Nie potrafił utrzymać tak potężnej dawki alkoholu podanej mu tak szybko. Marek poczuł skurcz, zatrzymał się, skulił i zwymiotował na wyłożonym kamienną kostką ganku.
– Kurwa, łapcie go! – rozległ się krzyk komendanta z wnętrza domu.
Mundurowi milicjanci spojrzeli na siebie niepewnie i tak jak spodziewał się Piekło, nie zareagowali od razu. Zanim ustalili, co robić, zdążył przebiec między nimi. Ominął blokujące wjazd samochody i wybiegł na ulicę wprost pod nadjeżdżającą nyskę.
Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszał, był pisk hamulców, ostatnim obrazem, który zapamiętał, był widok flaszki wódki, zataczającej łuk w powietrzu i rozbijającej się o asfalt.
II
– Witamy pana prokuratora. – Karina ustąpiła prokuratorowi śledczemu Ireneuszowi Palecznemu miejsca przy stole w małej salce konferencyjnej budynku komendy wojewódzkiej przy Podwalu.
Paleczny posłał jej nieśmiały uśmiech i usiadł na twardym drewnianym krześle. Karina Buczko przyciągnęła sobie inne stojące pod ścianą i usiadła obok Zakrzewskiego. Była osiemnasta dwadzieścia. Cała grupa śledcza spotkała się przed kilkoma minutami w celu omówienia dotychczas zebranych śladów i informacji. Niestety, nie było tego dużo.
Przy stole siedzieli jeszcze: młodszy aspirant Adam Wiliczkowski, sierżant sztabowy Mariusz Krawiec zwany Długim i Marta Mickiewicz, która niespodziewanie postanowiła osobiście przedstawić zebrane przez techników ślady. Przez ostatni rok, od kiedy awansowała na szefa zespołu techników kryminalistyki, zdążyli przyzwyczaić się zarówno do jej nietypowego wyglądu, jak i do nieszablonowego działania. Zakrzewski ją lubił, choć nie był pewien, jak postrzegają ją inni. Nie zauważył dotąd ani nie słyszał negatywnych opinii, ale też nie zarejestrował przesadnie pozytywnych komentarzy. Może gdyby nie była tak ekscentryczna, prędzej zjednywałaby sobie przyjaciół. Mimo skrajnego profesjonalizmu, jakim wykazywała się w pracy, jej niebieskie włosy i ubranie w stylu punk trzymały ludzi na dystans. Nawet Marcinowi przeszkadzało kilkanaście kolczyków w uszach i górnej wardze. Nie próbował sobie wyobrażać, gdzie jeszcze Marta może mieć kolczyki.
– Nic pan nie przegapił – powiedział Zakrzewski, obracając w dłoni kubek z kawą z automatu. Przed nim na stole stały już dwa puste.
Paleczny pokiwał głową, wyciągnął z teczki jakieś papiery, notatnik i eleganckie pióro, ale się nie odezwał. Marcin zaczął przez chwilę żałować, że go tak potraktował rano. Może facet ma łeb na karku i będzie potrafił z sensem zarządzać śledztwem?
Ostatnią uczestniczką spotkania była policyjna psycholog Arleta Wierzbicka. Trzydziestokilkuletnia szczupła brunetka z długimi, prostymi włosami i przenikliwymi brązowymi oczami. Zakrzewski współpracował z nią po raz pierwszy. Pewnie by się nie zgodził, gdyby nie rekomendacja przyjaciela ze studiów, Krzysztofa Pawlickiego.
Wiliczkowski chrząknął i zaczął od początku:
– Sierżant Jacek Dylong miał żonę i dwie córki. W opinii sąsiadów przykładny ojciec i obywatel. W pracy również bez zarzutu. Wzorowy funkcjonariusz, nikt nie napisał na niego nawet jednej skargi. Mieszkał na wsi, gdzie uważano go za takiego miejscowego szeryfa. Cieszył się autorytetem, wystarczyło, żeby tupnął nogą na wiejskiej zabawie, a kończyły się wszystkie awantury.
– Są jeszcze tacy gliniarze? – rzuciła Karina.
Ponure miny uczestników narady nie zmieniły się ani na ułamek sekundy. Nikt też na tę uwagę nie zareagował.
– Starszy sierżant Paweł Wojnar nie był już takim aniołkiem – kontynuował Adam. – Były na niego skargi za brutalność, miał sprawę za jazdę radiowozem pod wpływem. Najwidoczniej nikomu nie zależało na rozdmuchaniu tego, bo dostał tylko naganę. Lubił się zabawić, często odwiedzał knajpy. Za kołnierz nie wylewał. Raz czy dwa uczestniczył w awanturach po służbie. Miał dwie żony, ale z obiema szybko się rozwiódł. Obecnie miał partnerkę, ale jeszcze do niej nie dotarliśmy.
– Nie bardzo rozumiem. Jak to możliwe? – zapytał Zakrzewski.
– Sam się zdziwiłem – przyznał Wiliczkowski. – Nagle wszyscy nabrali wody w usta. Nikt jej nie zna, nikt nie wie, gdzie mieszka.
– Ktoś ją poinformował, że jej facet nie żyje?
– Tego nie wiem. – Adam wzruszył ramionami.
– Cholera, znajdźcie ją. – Marcin był wyraźnie poirytowany. – Jutro muszę wiedzieć wszystko o związku Wojnara. Sprawdź, czy ta kobieta ma alibi na wczorajszy wieczór. Skrzywdzone kobiety zdolne są do wszystkiego.
Policyjna psycholog spojrzała na niego przenikliwie.
– Chce pani coś dodać, pani Arleto? – zapytał uprzejmie.
– To prawda, że kobiety mogą reagować impulsywnie, być pamiętliwe i próbować zemsty na swoim byłym – potwierdziła, patrząc mu w twarz. – Szczególnie gdy w ich mniemaniu zostały boleśnie skrzywdzone. Wie pan jednak, komisarzu, równie dobrze jak ja, że kobiety nie zabijają w ten sposób. Pod wpływem impulsu. Kobiety raczej planują wszystko ze szczegółami. Zabijają jednym cięciem. To morderstwo nie pasuje do takiego schematu.
– Dziękuję. – Zakrzewski skinął głową w jej kierunku.
Podobała mu się. Bił od niej spokój i zdecydowanie, a w smutnym i poważnym spojrzeniu wyraźnie widać było bolesne życiowe doświadczenie. Tak samo jak w jego błękitnych oczach.
– Miałeś rację, szefie, że z miejscowymi będzie mi się ciężko pracowało – kontynuował Wiliczkowski. – Ta sprawa miała być wyjaśniona jako pierwsza, a nic nie zrobili przez cały dzień. Niby przesłuchali sąsiadów obu ofiar, odtworzyli krok po kroku wszystko, co obaj robili przez ostatnie dwa dni, a jednak… nie wiem…
– Mów, coś jest nie tak?
– Może to złość i szok po stracie kolegów… – Adam wyraźnie się zawahał. – Ale mam wrażenie, że coś tam jest nie w porządku.
Zaciekawiony prokurator po raz pierwszy podniósł głowę znad notesu i patrzył na Adama, czekając na dalszy ciąg.
– Co masz na myśli? – dopytywał Zakrzewski.
– Ani komisarz Jaskulski, ani żaden z jego podwładnych nie potrafili mi wyjaśnić, co oni robili na tym parkingu po dwudziestej drugiej. To nie był ich rewir. Mieli być na patrolu w zupełnie innym rejonie. Na jutro mają mi przygotować harmonogram patroli i ustalić, gdzie wóz B sto siedemnaście tego dnia jeździł.
– Może to po prostu zamieszanie związane z morderstwem – podsunęła Karina.
– To nie tylko to. – Adam pokręcił głową. – Oni mieli dziwne miny, kiedy ich pytałem.
– Dobrze. – Marcin uciął ewentualne dalsze pytania. – Drąż temat. Dać ci kogoś do pomocy?
– Nie chcę wzbudzać podejrzeń. Na razie poradzę sobie sam. Jutro pogrzebiemy w życiu Wojnara i znajdziemy tę jego kobietę. Spróbuję ustalić, gdzie byli, czy mieli jakichś wrogów, dyskretnie porozmawiam z ludźmi w komendzie. Może ktoś puści farbę. Poza tym tak sobie pomyślałem, że sprawdzę majątek obu ofiar pod kątem tego, czy wydatki równają się wpływom. Mam jakieś przeczucie, że kręcili lewiznę.
Zakrzewski dopił kawę i spojrzał na siedzącego w milczeniu prokuratora.
– Panie prokuratorze?
Paleczny jakby się ocknął.
– Oczywiście zgadzam się. Proszę działać.
Karina Buczko z trudem stłumiła uśmiech. Paleczny wyglądał jak nowy uczeń w klasie. Może i inteligentny, ale na razie tak zestresowany, że nie można tego jednoznacznie ocenić.
– Długi?
Krawiec jak zwykle był w tym samym prochowcu sięgającym mu do łydek, jak zawsze miał burzę kręconych włosów, w uszach białe słuchawki i smartfon w dłoni. Pewnie z tym zestawem nie rozstawał się nawet pod prysznicem. Zakrzewski miał nadzieję, że wcześniej chociaż ściąga prochowiec. Teraz, zanim się odezwał, wyjął z ucha jedną słuchawkę i odłożył aparat na stół. Rzadko się odzywał, ale jak już mówił, to z sensem, i miał przyjemny tembr głosu. Mógłby podkładać dubbing pod kreskówki dla dzieci.
– Zgłosił się świadek, który twierdzi, że jechał wczoraj około dwudziestej drugiej za radiowozem przed Cieszycami. Na razie rozmawialiśmy telefonicznie, ale złoży oficjalne zeznania – powiedział.
– Nareszcie coś konkretnego. – Marcin odstawił pusty kubek po kawie.
– Jechał za radiowozem B sto siedemnaście od samego Jordanowa Śląskiego. Mówił, że przed nimi jechało kilka tirów, więc nikt nie wyprzedzał. Policjanci na początku przymierzali się do wyprzedzania, jakby się bardzo spieszyli, ale ostatecznie zrezygnowali. Facet mówił, że mniej więcej przy parkingu radiowóz wyraźnie przyhamował. Tiry odjechały, a on bardzo wolno przejechał przez centrum wsi. Wiecie, tam jest wąsko. Za wioską skręcił w prawo na parking przy barze i zawrócił. Ostatnie spojrzenie faceta w lusterko to był obraz policyjnego auta, czekającego na włączenie się do ruchu.
– Z powrotem? – upewnił się Zakrzewski.
– Tak. Przycisnąłem trochę tego kierowcę i powiedział, że chyba widział na tym parkingu osobowe auto i kogoś, kto machał do policji.
W sali zapanowała nagle cisza. Wszyscy przetrawiali ostatnie słowa Długiego.
– Czyli to mógł być nasz zabójca – mruknął w zamyśleniu Marcin.
– Też mi to przyszło do głowy – potwierdził Długi. – Dalej szukam. Może zgłosi się jakiś świadek. Był spory ruch. Jutro jeszcze raz porozmawiam z mieszkańcami Cieszyc. Zabezpieczyliśmy monitoring z kopalni piasku. Jedna z kamer przy bramie skierowana jest częściowo na drogę. Tam jest dobre oświetlenie, kamera od zmierzchu do świtu pracuje w trybie ciągłym. Już oglądamy ten materiał i sprawdzamy auta, które udaje się zidentyfikować po numerach. Jeśli morderca przyjechał z tej strony, być może jest na nagraniu.
– Dobra robota, ale nie wpadałbym w euforię. Musielibyśmy mieć wielkie szczęście. – Zakrzewski był sceptyczny. – I zabójca musiałby przyjechać niedługo wcześniej i mieć wytypowane ofiary.
– Na razie skupiliśmy się bardziej na hipotezie, że ofiary są przypadkowe – dorzuciła Karina.
– Szukam też innych kamer na drodze – dodał Długi. – Szanse niewielkie, ale tam niedaleko jest hurtownia budowlana, tylko nie dotarłem jeszcze do właścicieli.
– Dobrze, działaj. – Marcin skinął głową.
Spojrzał przelotnie na prokuratora, ale Paleczny tym razem nie podniósł wzroku znad swoich notatek. Marta Mickiewicz zaczęła mówić pewnie i bez zbędnych ozdobników:
– Nie wiem jeszcze, z jakiej broni zginęli. Pociski wyciągnięte z ciała to parabellum dziewięć na dziewiętnaście milimetrów, czyli bardzo popularne naboje na regularnym uzbrojeniu NATO. Poszły do analizy balistycznej. Obaj zginęli od strzałów z bliskiej odległości. Moim zdaniem najpierw zginął Wojnar, potem Dylong. Dylong był ciągnięty do miejsca, w którym znaleźliśmy ciało. Być może jeszcze żył, a egzekucja odbyła się właśnie tam. Prawdopodobnie nie ma odcisków linii papilarnych sprawcy, zebraliśmy pewne ślady biologiczne, ale musimy jeszcze poczekać na wyniki z laboratorium. Co ciekawe, sprawca wyrzucił ich czapki. Znaleźliśmy je w krzakach. Na nich również zabezpieczyliśmy ślady. Na razie tylko tyle mogę powiedzieć. Jutro będzie sekcja zwłok. Może będzie wiadomo coś więcej.
– Dziękuję. – Marcin uśmiechnął się do niej, co nie umknęło uwadze Kariny Buczko. – A co z datą?
– Napisał te cyfry palcem umazanym we krwi. Być może był w rękawiczce, tego w tej chwili nie potrafię stwierdzić.
– Czyli niewiele mamy?
– Niewiele.
Marcin spojrzał na Wierzbicką, która dotąd uważnie słuchała w milczeniu.
– Pani psycholog coś nam podpowie? – zapytał.
Ku jego zaskoczeniu pokręciła przecząco głową i spojrzała mu prosto w oczy. Miała twarde i zdecydowane spojrzenie. Czyżby naraził jej się tym pytaniem o kobiety? Pierwszy spuścił wzrok.
– Na obecnym etapie mam za mało danych, żeby stawiać hipotezy – powiedziała spokojnie, jakby prowadziła kurs kroju i szycia. – Wypowiem się, gdy jutro otrzymam więcej informacji o życiu ofiar, dane z laboratorium i wyniki sekcji.
– J-jasne – mruknął Zakrzewski niezadowolony. – Na koniec zostawiłem sprawę cyfr na boku auta. Wyglądają na datę. Ósmy grudnia 1981.
Aspirant Karina Buczko otworzyła notatnik i wolno zaczęła relacjonować.
– Pogrzebałam trochę w naszym archiwum. Niestety, stare akta są jeszcze w fazie digitalizacji. Nie dotarłam do papierowych akt, mam tylko informacje z ogólnej bazy danych spraw niewyjaśnionych.
Podniosła głowę, lecz nikt się nie odezwał. Patrzyli na nią wszyscy z wyjątkiem Palecznego, który siedział z pochyloną głową, jakby przeglądał notatki. Tyle że nie zrobił żadnych notatek. Pióro leżało nietknięte.
– Ósmego grudnia 1981 roku we Wrocławiu przy ulicy Monte Cassino dokonano podwójnej zbrodni. Zamordowany został pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR Jan Janicki wraz z małżonką. Morderca dostał się na posesję przez płot, stłukł okno do pomieszczenia piwnicznego i wślizgnął się do środka. Szacowany czas zgonu ofiar: między północą a drugą w nocy. Morderstwa były wyjątkowo brutalne. Janickiemu zadano prawie sześćdziesiąt ciosów ostrym narzędziem, potem ktoś wyciął mu język. Języka nie znaleziono. Beata Janicka zginęła od czterdziestu ośmiu pchnięć nożem, sprawca wydłubał jej oczy.
Karina zrobiła pauzę. W pomieszczeniu zapadła pełna napięcia cisza. Zakrzewski miał wrażenie, że opowieść Kariny zrobiła na słuchaczach większe wrażenie niż zabójstwa policjantów w Cieszycach.
– Ofiary nie nosiły na ciele innych śladów przemocy – ciągnęła. – Nie zostały zamordowane w sypialni, co by sugerowało, że nie zostały zaskoczone. Ciało kobiety znaleziono w salonie, mężczyzny w gabinecie. Na tej podstawie śledczy założyli, że ofiary znały swojego kata. Tylko dlaczego wszedł przez piwnicę? Nie wiadomo. Sprawcy nigdy nie ustalono. To nie było morderstwo na tle rabunkowym – nic nie zginęło. W domu znajdowała się cenna porcelana, obrazy znanych malarzy, dolary i inna waluta. Tak naprawdę nigdy nie ustalono motywu zabójstwa Janickich. Skupiono się na motywie zemsty jako najbardziej prawdopodobnym. W końcu Janicki był działaczem partyjnym, czasy były niespokojne, pięć dni później wprowadzono stan wojenny.
– Czy to nie jest przypadek? – Wiliczkowski wzruszył ramionami. – Te cyfry mogły znaczyć cokolwiek. Dlaczego akurat tę datę? Minęło trzydzieści pięć lat.
– Jest taka możliwość – przyznał Marcin. – Masz rację. Cyfry mogą znaczyć coś innego albo nie znaczyć nic. Na razie jednak przyjmujemy założenie, że ta data i dzisiejsze zabójstwa wiążą się z tymi z przeszłości.
– To nie ma sensu – prychnął Adam. – Znamy podstawową zasadę Zakrzewskiego: nie lubisz prostych rozwiązań. Może poczekajmy na jakieś dowody na powiązanie obu przypadków. Po co od razu komplikować sobie robotę. Moim zdaniem szkoda czasu. Cyfry mogą znaczyć cokolwiek: datę urodzin mordercy, pierwszą wypitą flaszkę wódki albo pierwszą zaliczoną dziewczynę.
Prokurator Paleczny chrząknął nagle i podniósł wzrok na pozostałych.
– Przyjmiemy wersję komisarza Zakrzewskiego – powiedział nieoczekiwanie. – Musimy sprawdzić, czy morderstwo Janickich nie wiąże się z dzisiejszymi. Pod tym kątem trzeba prześwietlić przeszłość zamordowanych. Czy nie mają z Janickimi powiązań rodzinnych lub jakichkolwiek innych. Tamtą sprawę z 1981 roku prowadził kapitan Marek Piekło – kontynuował spokojnie prokurator śledczy po pauzie. – Był alkoholikiem i to chyba przeszkodziło mu w schwytaniu zabójcy. Odszedł z milicji we wrześniu 1982 roku. Wtedy pomagał mu sierżant Tadeusz Majer. On też długo nie popracował, tylko do końca 1982 roku. Trzeba go znaleźć. Niestety, kapitan Marek Piekło zmarł w połowie lat dziewięćdziesiątych.
Zakrzewski pokiwał głową.
– Jest pan wyjątkowo skuteczny – stwierdził z uznaniem.
– Było więcej takich morderstw. – Paleczny puścił uwagę mimo uszu. – W lutym samotna kobieta, pod koniec maja 1981 roku jeszcze dwie ofiary.
Cisza w pomieszczeniu jakby się pogłębiła. Marcin patrzył na prokuratora, wreszcie zapytał:
– Jak się pan o tym tak szybko dowiedział?
Paleczny spojrzał mu w oczy.
– Kapitan Marek Piekło był moim ojcem.
Grudzień 1981
Szczęknęła zasuwa w drzwiach.
Kapitan Marek Piekło uniósł się na pryczy, spuścił nogi na podłogę i przetarł zaspane oczy. Nie wiedział, jak długo już siedzi w zamknięciu. Dopiero od trzech dni śledził cykl dnia i nocy w areszcie, wyznaczany gaszeniem i zapalaniem światła przez dyżurnego klawisza. Wcześniejszy okres kojarzył jedynie jako ciąg pragnienia, bólu i koszmarów. Powrót do całkowitej trzeźwości był koszmarem, z którym został zupełnie sam. Na pewno sam? Pamiętał jak przez mgłę mężczyznę w białym kitlu i zastrzyk w pośladek. Tylko czy to było realne wspomnienie? Może jeden z ciągu nawiedzających go wtedy majaków? Cały czas był obolały po potrąceniu przez samochód dostawczy marki Nysa. Nie potrafił określić, czy pośladek jest stłuczony, czy też ból jest pozostałością po zastrzyku.
Ciężkie drzwi do celi otworzyły się wolno i do środka zajrzał klawisz. Marek znał chłopaka z widzenia i nawet go polubił. Po jego minie i spojrzeniu pełnym współczucia wnioskował, że klawisz też wykazuje w stosunku do niego ludzkie uczucia.
– Gość do pana, obywatelu kapitanie – rzucił i wycofał się szybko.
Na progu stanął sierżant Tadeusz Majer w grubym zimowym płaszczu od munduru, zimowych ciężkich butach i czapce uszance z orzełkiem na przodzie. Twarz miał zaczerwienioną od mrozu.
– Dzień dobry, obywatelu kapitanie – powiedział na wstępie.
– Nie pierdol, Tadek – jęknął Piekło. – Gówniany, a nie dobry.
Majer patrzył na niego smutnym wzrokiem. Jego służbową postawę w jednym momencie szlag trafił.
– Ale się narobiło – mruknął i zaczął się rozbierać.
Ściągnął czapkę, szalik, ciepłe rękawice i rzucił wszystko na stół obok cynowego kubka i niedojedzonego obiadu na takim samym talerzu. Rozpiął płaszcz i usiadł na drewnianym stołku pod ścianą naprzeciw Marka. Mierzyli się w milczeniu wzrokiem.
– Ale się wpierdoliłeś, Marek – westchnął, kręcąc głową.
Piekło rzucił okiem na zmęczoną twarz sierżanta i zastanowił się, ile on może mieć lat. Zawsze mu się wydawało, że Majer jest młodszy. Teraz stracił tę pewność. Może byli w podobnym wieku?
– Jaki dziś dzień? – zapytał.
– Wtorek, piętnasty grudnia. Tydzień minął, a, cholera, tyle się zmieniło. – Majer przetarł twarz dłonią.
– Co się zmieniło?
– Wojna jest.
Piekło wytrzeszczył na niego oczy.
– Co ty pierdolisz, jaka wojna?
– Mamy wojnę – potwierdził Tadek. – Od dwóch dni.
To musiała być prawda. Majer nie wyglądał na skorego do żartów. Przez głowę Piekły przemknęły szybkie myśli. Wojna? Ruscy w końcu nie wytrzymali konfrontacji rządu z Solidarnością i wkroczyli? A może to Amerykanie postanowili sprawdzić swoje jądrowe arsenały? Nie, niemożliwe. Nie słyszał żadnych wybuchów. Gdyby Reagan i Breżniew zaczęli odpalać rakiety, wojna nie trwałaby całych dwóch dni. Skończyłaby się po godzinie.
– Mów, co się dzieje?
– Generał Jaruzelski powołał Wojskową Radę Ocalenia Narodowego i wojsko przejęło władzę – mówił Majer beznamiętnie. – Aresztowano wszystkich z Solidarności i całą górę z PZPR. ZOMO pacyfikuje robotników, którzy pozamykali się w fabrykach. Nie będzie dobrze.
Piekło w milczeniu przyswajał te informacje. Przeczesał dłonią przetłuszczone brudne włosy, sterczące na wszystkie strony. Nagle zaczął żałować, że przez ostatnie kilka miesięcy skupiał się tylko na piciu. Przegapił kawał życia.
– Wcześniej nikt nie wiedział, że coś się szykuje? – zapytał. – Przecież takiej operacji nie da się zaplanować i przeprowadzić w jeden dzień.
– Coś się działo, coś się mówiło, ale co ja tam wiem? – żachnął się Majer. – Zwykły sierżant jestem.
– To dlatego tylu ludzi w areszcie? – dopytywał się Piekło.
Przez ostatnie dwa dni słyszał wyraźnie ciągły ruch na korytarzu, podniesione głosy, krzyki, skrzypienie i trzaskanie drzwi, niosące się po korytarzach aresztu śledczego w budynku milicji przy Podwalu.
– Areszt jest pełen – potwierdził sierżant. – Dlatego cię wypuszczą i sprawa rozejdzie się po kościach. Potrzebują miejsca.
– Rozumiem. Kiedy?
– Dla formalności przyjdzie do ciebie psychiatra specjalizujący się w leczeniu uzależnienia od alkoholu. Dostaniesz od niego pozytywną opinię i idziesz do domu.
Piekło nic nie powiedział.
– Mam dla ciebie papiery – kontynuował sierżant. – Bez dokumentów stu metrów nie przejdziesz. Na każdym rogu stoją żołnierze, wozy bojowe i czołgi. Głupich czasów dożyliśmy.
– Czasy od lat są głupie, módlmy się, żebyśmy dożyli tych mądrzejszych.
Zamilkli na moment.
– Jest piętnaście stopni mrozu, śniegu nawaliło – odezwał się Majer. – Mam dla ciebie w dyżurce ciepłe ubranie.
– Dziękuję. Gdzie on jest?
– Kto?
– Ten psychiatra.
– Czeka na korytarzu.
– Niech to jasna cholera!
Piekło spojrzał na swoje ubranie. To był ciągle ten sam mundur, który miał na sobie tamtego feralnego dnia. Koszula nie była już biała, tylko ciemnoszara i pokryta plamami. Podobnie marynarka od munduru i spodnie. W skarpecie na lewej stopie widniała dziura jak krater po uderzeniu meteorytu. Od tygodnia nie widział prysznica. Pewnie śmierdział jak skunks. Spotkanie w takich okolicznościach nie mogło być przyjemne dla żadnej ze stron. A zresztą, niech się dzieje, co chce. Musi stąd wyjść, inaczej zwariuje.
Podniósł głowę.
– Tadek, masz może fajki? – zapytał.
– Mam, jasne, że mam. – Majer się rozpromienił i wyciągnął z kieszeni czerwoną paczkę carmenów. – Jeszcze przedwojenne – dodał.
– Nie pierdol…
Tym razem Piekło sam odpalił papierosa zapałką. Z lubością zaciągnął się dymem i poczuł nieprzyjemny dreszcz. Palenie kojarzyło mu się tylko z piciem. Teraz po raz pierwszy od kilkudziesięciu godzin pomyślał o alkoholu. Poczuł ucisk w piersiach, jakby zabrakło mu tchu. Żołądek zwinął się w kłębek. Marek się skrzywił.
– Nie smakują? – zdziwił się sierżant. Sam nie palił. – Przecież to carmeny.
– Nie o to chodzi – burknął Piekło, machając ręką. – Macie podejrzanego?
– W sprawie Janickich? – Majer uniósł brwi, a na jego pociągłej twarzy pojawił się złośliwy grymas. – A kto niby miał znaleźć podejrzanego? Zarzycki? Nie rozśmieszaj mnie, on najwyżej nadaje się do lizania dupy komendantowi.
– No tak – zgodził się Marek. – Ale coś w tym czasie zrobiliście?
– Coś tak – przyznał Majer. – Ale niewiele.
W małym, pozbawionym sprawnej wentylacji pomieszczeniu zrobiło się siwo od dymu, aż zaczęły łzawić oczy. Piekło zgasił peta w niedojedzonym kotlecie z czegoś, co mogłoby przypominać mięso, gdyby tak nie śmierdziało.
– Czytałeś raport z sekcji zwłok? – dopytywał kapitan.
– Szczerze mówiąc – nie. Komendant był na mnie wściekły za ten twój numer z koniakiem i ucieczką. Odsunął mnie.
– Aha… – Piekło zamyślił się na moment. – Jedno nie daje mi spokoju… – zawiesił głos.
– Ten język? Wszyscy byli wstrząśnięci.
– Nie, nie język. Krew. Niby leżeli w kałuży krwi, wydaje mi się jednak, że było jej stanowczo za mało. Nie uważasz?
Majer wzruszył ramionami. Chciał sprawiać wrażenie obojętnego, jego twarz jednak nagle pobladła, a ramiona się uniosły, jakby mięśnie kręgosłupa nieoczekiwanie zesztywniały. Silił się na obojętny ton. Nie wyszło do końca dobrze i kapitan to zauważył.
– Ja tam jestem tylko sierżantem z prewencji oddelegowanym do was. Nie łapię wszystkiego – powiedział twardo.
– Ale chyba przyjrzałeś się zwłokom?
– Wrażliwy jestem…
Piekło popatrzył na niego uważnie. Było oczywiste, że coś z nim jest nie tak.
– No dobrze – zgodził się wreszcie. – Mogłeś nie wiedzieć. To ci powiem. Niewiele pamiętam z tamtego dnia. Może mi się tylko wydawało, chciałbym to u kogoś potwierdzić.
Majer milczał ze wzrokiem wbitym w podłogę.
– Oni mieli rozcięte nadgarstki – mówił dalej Piekło. – To prawda?
– Tak – przyznał niechętnie sierżant.
– Muszę wiedzieć, co napisali o tym w protokole sekcji. Czy było coś o krwi.
– Teraz ciężko będzie. – Tadeusz podniósł głowę. – Nie wiem, co z tobą zrobią.
Piekło przygryzł wargi i pokiwał ze zrozumieniem głową. Nagle uszło z niego całe powietrze. Co go to obchodzi? Niech inni się martwią schwytaniem zabójcy. On ma swoje problemy. Dla niego poważniejsze.
– Dobrze – odezwał się cicho. – Miejmy to już za sobą i zabierz mnie do domu.
Sierżant wstał i zastukał pięścią w drzwi. Prawie natychmiast szczęknęła zasuwa i drzwi się uchyliły. Majer wyszedł. Po chwili do środka weszła kobieta. Bez słowa podeszła do tego samego niewygodnego stołka i usiadła, zakładając nogę na nogę. Była po trzydziestce, miała ładną twarz, niebieskie oczy o przenikliwym spojrzeniu i ciemne kręcone włosy. Zmarznięte policzki niedawno się rozgrzały i zaczerwieniły prześlicznie.
Kapitan, ubrany w brudne łachmany, wyraźnie czujący smród własnego ciała, zawstydził się. Spuścił szybko wzrok i siedział jak sparaliżowany.
– Dzień dobry – odezwała się. – Jestem lekarzem psychiatrą, specjalizuję się w leczeniu uzależnień. Głównie od alkoholu.
Miała ciepły, aksamitny głos, który doskonale współgrał z jej sympatycznym uśmiechem. Sprawiała wrażenie, jakby nie zwracała uwagi na to, w jakim stanie jest Marek.
– …obry… – mruknął coś cicho i niezrozumiale w odpowiedzi.
Czuł się przy niej, jakby był ludzkim śmieciem, czekającym w kolejce, żeby trafić w miejsce specjalnie dla niego przeznaczone – na śmietnik.
– Ciężko było? – zapytała nagle, kiedy już omiotła wzrokiem celę i siedzącego na pryczy Marka.
– Tak – odpowiedział szczerze.
– Moim zdaniem to było barbarzyństwo zostawić pana samego na odtrucie. Nigdy nie pochwalam takich metod.
– Chyba był… lekarz.
– Co panu dał?
– Nie wiem. – Rozłożył bezradnie ręce.
– Rozumiem. Namawiałabym pana na wszywkę. Esperal nie jest genialnym środkiem na leczenie uzależnienia od alkoholu. Nie ma takiego środka. Wszystko tkwi tutaj. – Popukała się palcem w głowę. – Trzeba chcieć przestać i mieć w dodatku tak silną wolę, żeby nie dać się złamać w świecie, w którym alkohol leje się strumieniami wszędzie. Na ulicy, w pracy, w domu, w telewizji. Trzeba być mocarzem, żeby to przetrwać. Wszywka trochę pomaga.
– Miałem już wszywkę – przyznał się niechętnie Piekło.
– I co? – Podniosła w górę brwi nad cudownie niebieskimi oczami.
– Wydrapałem.
Przez chwilę w celi panowało milczenie.
– Mimo wszystko namawiam.
– Zastanowię się.