Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lubił powtarzać, że wychował się w domu pełnym kolorów. Palił dużo i gdzie popadnie. Miał w zwyczaju maczać zabrudzony pędzel w kawie, gdy malował. Uwielbiał kiczowate przedmioty, ale także – tradycyjne chińskie meble. Czuł żal do systemu i prawa, że nie mógł adoptować dzieci. Nigdy nie nazywał siebie plakacistą, zawsze malarzem. A przecież to seria Polska – sto sześćdziesiąt trzy plakaty powstałe w siedem lat – jest najbardziej znanym dziełem Ryszarda Kai. Została wymyślona jako prywatne opowiadanie artysty o kraju, który kochał, choć równocześnie się z nim zmagał.
Beacie Szady udało się stworzyć portret podwójny. Łączy sylwetkę Ryszarda Kai ze zbiorem reportaży inspirowanych serią Polska. Znajdziemy tu zwierzęta biorące udział w corocznej procesji, najbardziej polskie owoce, zagubione śledzie od namiotu, przydrożne groby i pasażerów uciekających przed kontrolerami biletów. Wszystkie teksty krążą wokół bliskiemu Kai słowu: banał. Za jego pomocą autorka opowiada o Polsce: z humorem, dociekliwie, angażująco. I podobnie jak słynnemu artyście, także Beacie Szady udaje się zachwycić odbiorców zwyczajnością, która nas otacza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 228
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Na okładce i wewnątrz tomu zamieszczono plakaty Ryszarda Kai copyright © by Leszek Jamrozik
Copyright © by Beata Szady, 2024
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Ewa Pawłowska
Korekta Karolina Górniak-Prasnal / d2d.pl, Katarzyna Juszyńska / d2d.pl
Skład Robert Oleś / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-013-5
Ryszard Kaja. To on czuwa nad całością książki, składającej się z dwóch niezależnych części. W pierwszej znajduje się portret tego malarza, scenografa, wreszcie plakacisty (sam o sobie tak jednak nie mówił), twórcy jednej z bardziej znanych w naszym kraju serii plakatów pod tytułem „Polska”. Druga część to zbiór reportaży o Polsce zainspirowanych plakatami Kai z tej właśnie serii. Inspiracje krążą wokół jednego słowa: „banał”, które artysta lubił i wykorzystywał w swoich pracach. Chcę z pomocą banału opowiedzieć Polskę: między innymi poprzez święcone chomiki, przydrożne krzyże, najbardziej polski owoc, czyli jabłko, i wierzby płaczące. Książka jest więc portretem podwójnym: zarówno artysty, jak i kraju, w którym żył, który kochał i z którym się zmagał.
„A może by tak bałwan?”
Ryszard Kaja siedzi na swoim chińskim krześle-tronie, w ręku trzyma papierosa i rozmyśla. Jest noc, Leszek śpi, telefon milczy. Idealne warunki do pracy.
Z głośników sączy się muzyka, ale już dziś nie wiadomo, czy była to opera, klasyka, czy Ewa Demarczyk. A może kreskówka Pingwiny z Madagaskaru, której bardziej słuchał, niż ją oglądał – czy dlatego, że najważniejsze były dialogi? Bawiły go one namiętnie.
Nie, Pingwiny były później.
Okno na pewno jest zamknięte, choć Leszek prosił, żeby palił przy uchylonym. Niestety, w sprawie papierosów Kaja nie jest w stanie iść na żaden kompromis. Pali dużo i gdzie popadnie. Śmierdzi więc w całym mieszkaniu. Nie tylko w zielonym pokoju, w którym pracuje.
Odpala papierosa od papierosa i rozmyśla o kolejnym plakacie w autorskiej serii „Polska”. Z reguły ilustrują one konkretne miasta, ale tym razem ma być ogólny, o kraju.
„Bałwan, i na dodatek z szabelką?”
Ryszard Kaja – ze swoim poczuciem humoru oraz z dystansem do siebie i świata – zastanawia się, czy dla odbiorcy ten obrazek będzie zabawny. Czy spojrzy na niego z przymrużeniem oka?
W głowie wojna rozterek.
Przybliża się do biurka, też chińskiego. Odkłada papierosa na krawędź blatu. Zawsze tak robi, mimo że na biurku prócz dwóch monitorów, klawiatury i kilku filiżanek kawy stoją popielniczki. Kaja łapie za myszkę, grzebie w komputerze, a żar nadpala blat. Taki standard. Wszystkie stoły i biurka w domu zostały nadpalone przez Ryszarda.
Popija kawę z filiżanki. Uwielbia. Zarówno kawę, jak i filiżanki. To dla niego połączenie idealne.
Kawa jest jeszcze słabo zabrudzona farbą. Gdyby była mocno, wymieniłby na nową. Ma zwyczaj maczać pędzel w tym trunku, kiedy maluje. Więc raz kawę popija, innym razem zanurza w niej pędzel. Czasami petuje w filiżance. To dlatego mówi się, że Ryszard Kaja maluje kawą.
(Jego ojciec Zbigniew miał inną przypadłość. Lubił malować w białej koszuli. Pędzel trzeba czyścić, wypłukać w wodzie – Zbigniew robił to w wielkim słoju z czystą wodą – osuszyć. To on pędzel do słoika, a suszenie pod pachą! Oczywiście, że na koszuli zostawały plamy. Żona Stefania nie mogła tego znieść, bo plamy się nie spierały, więc co zrobiła? Poobcinała wszystkie rękawy!)
Ryszard Kaja odkłada myszkę, bierze kartkę i szkicuje. Pierwszy krok – musi wiedzieć, jak będzie wyglądał cały plakat. Dopiero później dzieli go na kawałki. Bo on plakaty maluje fragmentami. Tworzy je zarówno ręcznie, jak i komputerowo. Ale najpierw musi naszkicować całość.
„No dobra, niech będzie bałwan!”
Na samym środku umieszcza główną grafikę – trzy białe kulki (kompozycja centralna to cecha jego plakatów). Dodaje czarną szabelkę, jeden rumieniec na najmniejszej kulce, dwoje oczu i nos przypominający długą ranę szytą. Ust brak. Na samej górze zamiast garnka czapka z gazetowego papieru – dzieci uczą się robić takie czapki w przedszkolu.
„Przesadziłem?”
Jak zwykle u dołu umiejscawia duży napis. „Polska” w języku polskim. Poniżej ciągiem dodaje jeszcze kilka wariantów w innych językach. Tło jest beżowe, standardowo przybrudzone, no i ramka wokół (tak, ramki Kaja uwielbia). I tym razem układ typograficzny się powtarza, choć pomysły artystyczne ma różne. Niektórzy krytykują jednak tę kompozycję – bo wszystko powtarzalne, proste i banalne.
Podoba mu się ten bałwan. Niezły pomysł na Polskę.
„Skoro jest łoś, to może być i bałwan!”
Bo w serii „Polska” jest kilka plakatów obrazujących Polskę. Najstarszymi, bo z 2012 roku, są właśnie łoś w brzozach i Święto Zmarłych/Zaduszki (tytuł używany wymiennie). Rok później pojawiają się: makatka z dwoma łabędziami i napisem „Nikt cię tak nie kocha jak ja”; nakryty ceratą stół ze śledziem na talerzu, ogórkami w słoiku i wódką w butelce; no i bałwan. Później jeszcze dołączą: truskawka w koronie, babie lato i kolędnicy.
Łącznie osiem Polsk na sto sześćdziesiąt trzy plakaty, bo tyle liczy seria „Polska”.
Plakaty powstają głównie przy komputerze w zielonym pokoju. Malowane fragmenty zazwyczaj są tworzone w kuchni, bo tam najczęściej pojawia się kawałek wolnego miejsca. Na chińskim biurku nie ma szans, by coś tam jeszcze wcisnąć.
– Bawił mnie ten absurd – mówi Krzysztof Marcinkiewicz, współwłaściciel Galerii Polskiego Plakatu we Wrocławiu, wydawca Kai, nazywany również ojcem chrzestnym serii „Polska”, i pokazuje mi zdjęcie biurka.
– Przy tym nie da się pracować – stwierdzam.
– Wiem. Ale on przy tym pracował. Nad klawiaturą zapchaną popiołem. Naprawdę. Nie żartuję. To jest jego biurko. Ekstremalnie nieergonomiczne i nienadające się do pracy. Żaden normalny artysta nie chciałby przy nim usiąść, nie mówiąc już o możliwości wielogodzinnego skupienia. Wszędzie popiół i dym. Kupiłem mu kiedyś gumową klawiaturę, którą można było wymyć pod prysznicem. Ta działała najdłużej, chyba rok. W tym czasie mógł pisać normalnie, bo na innych to musiał z capslockiem (nie dało się wyłączyć). Randomowo wyskakiwały mu wielkie litery. To widać na Facebooku. Nie chodziło o to, że co wielką literą, to ważne, tylko że klawiatura się zapychała. Na monitorach nie było nic widać. Całe zabrudzone. I jeszcze skaner. Bardzo dużo efektów zepsucia tła wynikało z tego, że skaner nie był w stanie już nic czystego wyprodukować. Ale Rysiek nigdy czystego tła by nie zrobił. Na żadnym plakacie nie było nic idealnie czystego. Czasami jeszcze specjalnie kawą czy herbatą zachlapał. Ale nie, Ryszard Kaja nie był niechlujem. On po prostu miał niechęć do sterylności w sztuce.
Wpływ na wygląd jego prac na pewno miał czeski pisarz Bohumil Hrabal, którego uwielbiał. W jednym z wywiadów mówił: „Hrabal nauczył mnie patrzeć, co jest za rogiem, szukać w brudzie, aby znaleźć piękno, a właściwie kochać brud za piękno, które można w nim znaleźć”. Siła autorytetu zrobiła swoje. Dom rodzinny również.
Mieszkanie przy ulicy Kazimierza Jagiellończyka we Wrocławiu. To tutaj powstają plakaty z serii „Polska”. Rysiek zawładnął tą przestrzenią całkowicie, a Leszek Jamrozik to zaakceptował.
– Uważałem to za drobiazg. W innych związkach dochodziłoby do strasznych awantur. Tutaj nie. Tak działa miłość. Nie miałem z tym najmniejszego problemu, zaakceptowałem całkowicie – mówi partner Kai.
– Cały dom był surrealistyczny – przyznaje Krzysztof Marcinkiewicz.
– Wszędzie bałagan, jakby ktoś tu wrzucił granat – dodaje Dominika Buczkowska, jego bratanica.
– Czegoś tak zagraconego nigdy w życiu nie widziałam. Nawet na zapleczu antykwariatu – mówi przyjaciółka Tamara Borkowicz.
Mimo że mieszkanie jest duże (sto dwadzieścia metrów kwadratowych), wykazuje niewiarygodny poziom zagracenia. Już w drzwiach włosy stają dęba i człowiek się zastanawia, co tutaj się stało. Razu pewnego do Ryśków przyjeżdża ich znajomy. Rozgląda się i mówi: „Wyprowadzacie się?”. Te wszystkie stojące od wejścia pudła wskazywały na to, że się pakują.
Marcinkiewicz dobrze pamięta swój pierwszy pobyt w mieszkaniu przy Jagiellończyka.
– W przedpokoju została utorowana wąska ścieżka – wspomina. – Trzeba było stawiać jedną nogę za drugą. Do pokoju, do sypialni, do kuchni, do łazienki, bo na podłodze wszędzie, absolutnie wszędzie, porozstawiane były naczynia: talerze, kubki, filiżanki. Rysiek był w domu przez dwa czy trzy tygodnie sam i nie mył naczyń. A że nie miał gdzie ich odstawiać, odkładał na podłogę.
Pytam Marcinkiewicza, czy spotykali się w mieszkaniu przy Jagiellończyka we czworo: Joanna, jego żona, Ryszard, Leszek i on.
– Żeby się spotkać w cztery osoby? To tutaj w galerii albo u nas w domu, bo u nich tyle osób by się nie wyminęło. Za ciasno.
– Ja nie wiem, jak oni tam Grażynę Kulczyk przyjęli – zastanawia się Dominika Buczkowska. Ryszard się z nią przyjaźnił, odkąd wykonał aranżacje wnętrz do galerii handlowej Stary Browar w Poznaniu. – Ona tam przyszła i nie mogła się przecisnąć przez te pomieszczenia. Ale przecież dla Kulczykowej nie będą sprzątać. Tak żyli i umieli się w tym odnaleźć.
Nie do końca tak się działo. Na przyjazd Grażyny Kulczyk Ryszard wymalował ręcznie kafelki w łazience, żeby było przyjemniej. Po prostu na podłodze i ścianie namalował kafle, których w rzeczywistości nie było.
– Ale kiedy pojawiłam się tam miesiąc później, woda już wszystko zmyła – wspomina Tamara Borkowicz. – Więc te kafelki były tylko na jeden dzień, kiedy przyjechała Grażyna, żeby w ogóle była w stanie umyć tam ręce.
Bizneswoman ma obsesję czystości. Gdy w pewnym muzeum w Japonii poproszono ją o zdjęcie butów, odpowiedziała, że nie da rady, mimo szczerych chęci.
Mieszkanie przy Jagiellończyka, choć słusznych rozmiarów, jest pozbawione salonu. Zazwyczaj goście stoją w kuchni.
– Kiedyś zabrałam męża, który też ma manię czystości – mówi bratanica. – Szklanka z wodą, którą mu podano, wyglądała tak, jakby przeszła przez dziesięć rąk. Dostał też pieczeń, którą owinięto sznurkiem do paczek. Mąż walczył ze sobą. Szklankę jednak musiał umyć, bo nie wytrzymał.
W przedpokoju stała potężna czerwona szafa, którą można było podziwiać na wystawie w Starym Browarze tuż po śmierci Kai. Kaja i Jamrozik przechowywali w niej „trywialne pamiątki z podróży, lśniące bibeloty, imbryczki z podejrzanie erekcyjnymi dzióbkami, aniołki polakierowane złotem” – jak pisał Kaja. I milion innych rzeczy. Przed szafą w przedpokoju stał ogromny, chiński, też czerwony, stół pokryty skórą. Świętował swoje trzysetne urodziny.
Tak naprawdę jednak cały ten dom był scenografią. Albo, jak mówił artysta, rekwizytornią. Scenę „zagracają spiętrzone ulubione przedmioty i plakatowe symbole minionego czasu” – pisał.
– Dużo tam było zwykłego bałaganu i przypadkowych drobiazgów, ale brzydkich, współczesnych rzeczy tam nie znalazłem – stwierdza Marcinkiewicz. – Było mnóstwo przedmiotów kiczowatych, co Rysiek uwielbiał i mówił o tym wprost, ale nie brzydkich.
Na ścianach wisiały zdjęcia mężczyzn w parach.
– Wyglądało to obłędnie – wspomina Marcinkiewicz. Zdjęcia były przedwojenne, na kartonikach. Dawniej nazywano je fotografiami wizytowymi. – Ewentualnie mogły tu wisieć pary chińskich żołnierzy obejmujących się, czasami całujących się przyjaciół, ale zawsze musiało być minimum dwóch facetów. W ostateczności pojawiały się portrety grupowe, co nie do końca spełniało warunki formalne, ale jeżeli były interesujące, to udostępniano im miejsce.
Ryszard Kaja i jego partner Leszek Jamrozik zbierali zdjęcia po całym świecie. Ich kolekcja jest ogromna. Te, które się nie mieściły na ścianach, lądowały w pudle.
Jeden z obrazków wiszących nad drzwiami wejściowymi – z chińską czerwienią i czernią lakową, z mocno popękanym werniksem, na oko sprzed dwustu lat – przedstawia jednego pana z pędzelkiem, a drugiego z przyrządem geodezyjnym. Kaja opowiedział Marcinkiewiczowi: „A to pan Chińczyk na naszą prośbę nas namalował”.
W przedpokoju były też książki. Na regałach od podłogi po sufit. Mieli ich mnóstwo, nie tylko tutaj. Różne: o sztuce, antropologii, socjologii, geologii, historii, biografie. Zwozili je z całego świata, przede wszystkim z Chin. Takich zasobów nie powstydziłaby się żadna biblioteka.
– Kupowaliśmy dużo książek artystycznych – uzupełnia Leszek Jamrozik. – Kiedy Rysiek zajmował się jeszcze scenografią, potrzebował mnóstwo materiałów, które w Polsce były niedostępne. Ponieważ to ja w związku zajmowałem się finansami, zarządziłem, że dziesięć procent jego dochodu przeznaczamy na książki. Już pod koniec lat dziewięćdziesiątych zgromadziliśmy olbrzymią bibliotekę. Książki pożyczaliśmy innym scenografom. W tematyce teatralnej nikt w Polsce nie miał tak dużych zbiorów.
– Pierwszą, dwugodzinną wizytę spędziłem na stojąco właśnie w przedpokoju – podsumowuje Marcinkiewicz. – Później, kiedy ich odwiedzałem, przenosiliśmy się albo do zielonego pokoju z komputerem, albo do kuchni, gdzie było więcej wolnej przestrzeni. Bo oni czasami próbowali sprzątać. W kuchni wiele razy. Leszek się starał. Myślę, że jak wracał do domu z wyjazdów i włączał zmywarkę, to prała przez tydzień.
Może właśnie dlatego Ryszard Kaja swoje plakaty trzymał na szafce w kuchni – bo najczyściej. Choć Andrzej „Piasek” Piaseczny pamięta tuby na plakaty w przedpokoju.
– Regały na plakaty to był krok milowy – stwierdza.
Tamara Borkowicz nie zauważyła, żeby kuchnia wyróżniała się czystością. Gdy odwiedziła mieszkanie z Grażyną Kulczyk, tradycyjnie przywiozła zupę grzybową, którą Kaja kochał.
– Proszę go o piękne, chińskie miski porcelanowe na zupę, on szuka po kartonach, znajduje, idę je umyć do łazienki, bo w kuchni wówczas nie było doprowadzonej wody do zlewu (sic!), wracam z mokrymi naczyniami, chcę je w coś wytrzeć. Wtedy Rysiek chwyta potwornie zabrudzony ręcznik, który bardziej przypominał ścierę, i woła: „Wytrę to!”. A Grażyna: „Błagam, nie! Błagam, błagam!”.
Misek nie wytarto, a Grażyna Kulczyk zjadła zupę.
Pracowni przy Jagiellończyka Ryszard Kaja miał kilka. Za kuchnią była taka malutka, w której nie lubił pracować (czasami spali tam goście, bo właśnie w tej klitce stała kanapa). Wolał drugą, większą, nazywaną zielonym pokojem. I mimo że pokój był ogromny, nie dało się w nim ruszyć. Chińskie biurko, przy którym pracował, stało pomiędzy dwoma oknami naprzeciw wejścia. Towarzyszyło mu chińskie krzesło-tron. Dało się do niego dostać tylko wąską ścieżką. (Ryszard Kaja był zakochany w chińskich meblach. Niektóre sam projektował. Wykonywali je na miejscu rodzimi rzemieślnicy. Przypływały do Polski w kontenerach czasami po roku). Resztę pokoju zagracały kartony z pamiątkami, które Kaja z Jamrozikiem przywozili z podróży, albo pudła z książkami.
– Część książek z mojego pierwszego mieszkania nie została rozpakowana przez dwadzieścia lat – mówi Jamrozik. – Łatwiej było kupić nową, niż szukać w tych kartonach.
I to w tym zielonym pokoju powstawały plakaty z serii „Polska”. Stworzenie całego cyklu zajmuje Ryszardowi Kai zaledwie siedem lat. Wcześniej, mniej więcej przez dwie dekady, projektował scenografię dla sztuk teatralnych i operowych w całej Polsce (zrealizował ich ponad dwieście), zdobywał nagrody (między innymi sześć „Złotych Masek”), ale też tworzył plakaty do spektakli.
I ciach! Cięcie! Rzuca scenografię! Nieoczekiwanie! W jednym z wywiadów mówi: „Przygotowywałem scenografię sprawnie, ale bez emocji, więc uznałem, że tak nie ma sensu”. Pisze też o tym w tekście Ryszard Kaja o Ryszardzie Kai (w trzeciej osobie): „Nagle, będąc u szczytu popularności, uciekając przed niebezpieczeństwem rutyny, zdecydował się odejść z teatru. Spróbował swych sił jako dekorator wnętrz […], ale w końcu postanowił sprawdzić się jako twórca plakatów, i ta przygoda trwa do dzisiaj, chociaż nie uważa się za plakacistę”.
Tak, nigdy nie nazywał siebie plakacistą. Tylko malarzem.
– W plakatach Kai jest sporo elementu teatralno-scenograficznego – zauważa Andrzej Stroka z Galerii Grafiki i Plakatu „Hoża 40” w Warszawie. – Spójrzmy chociażby na plakat Leżajsk.
Przedstawia on ohel (grobowiec) cadyka Elimelecha, który żył w tym mieście i nauczał. Wnętrze ohelu jest skromne, ściany zabrudzone, sufit wręcz czarny. Centralne miejsce zajmuje macewa. Poniżej porozrzucane są kwitełechy – małe karteczki ze spisanymi prośbami, z którymi przychodzą do cadyka chasydzi ze wszystkich stron świata (to ponoć najważniejsze dla nich miejsce pielgrzymkowe). Gdyby miał powstać spektakl o cadyku Elimelechu, tak mogłaby wyglądać jego scenografia.
I jakby na wierzch tej scenografii Kaja dorysował czarnym ołówkiem różne elementy: drzwi wejściowe, chanukije (dziewięcioramienne, żydowskie świeczniki) poustawiane na klatkach dla ptaków (według Jamrozika: licentia poetica Kai. Artysta często malował klatki jako symbole uduchowienia, tajemniczości, ale i ograniczeń), napisy żydowskie. Dużo tego wszystkiego. Dlatego ma się wrażenie, że na plakacie zapanował chaos.
A ponad wszystkim, tuż pod sklepieniem ohelu lewituje sam cadyk Elimelech, który robił to również za życia, ale też rozumiał mowę gruchających gołębi i ponoć leczył nieuleczalnie chorych.
„Jego scenografie były zawsze bardzo malarskie, plakaty oparte na rysunku, a grafiki i obrazy teatralne. To przenikanie się wszystkiego staje się charakterystyczną cechą jego twórczości”. Tak swój warsztat opisuje sam Ryszard Kaja.
Artysta już jakiś czas chodzi z pomysłem serii „Polska”. Krzysztof Dydo, właściciel Galerii Plakatu w Krakowie, przyznaje, że inspiracją dla Kai było ich pierwsze spotkanie w stolicy Małopolski. Kolekcjoner prosi Kaję o plakat Krakowa (powstaje w 2008 roku), a ten pyta: „Po co ci on?”. Tak więc Dydo tłumaczy: „Kiedy ludzie tutaj przyjeżdżają i przychodzą do galerii, to chcą pamiątkę z miasta. I taki plakat z Krakowem byłby jak znalazł”. Kaja pyta dalej: „To dla Wrocławia też taki plakat mógłbym zrobić?”. „Pewnie, że tak!” I tak podczas rozmowy w głowie Ryśka kiełkuje pomysł.
– Kiedy mówiłem mu o Krakowie, on już myślał o Wrocławiu – przyznaje po latach Dydo. – Pokłosiem tego spotkania jest seria „Polska”.
We Wrocławiu trafia do Joanny i Krzysztofa Marcinkiewiczów, właścicieli Galerii Polskiego Plakatu. Najpierw robi dla nich plakat Wrocławia, który ma reklamować ich galerię, ale nie jest jeszcze elementem serii „Polska”. A że Marcinkiewiczowie są świeżo po wydaniu czterdziestu plakatów Jana Młodożeńca, nie boją się zaryzykować z serią.
– Seria „Polska” jest więc pomysłem Ryśka z naszym błogosławieństwem – podsumowuje Krzysztof Marcinkiewicz.
Umawiają się na rozmowę w domu Marcinkiewiczów. Joanna przygotowuje obiad – swoją pierwszą w życiu golonkę, na życzenie Ryszarda. Siadają przy długim stole kuchennym we czworo – Marcinkiewiczowie, Kaja i Jamrozik – jedzą i debatują, jak miałaby wyglądać seria.
Ustalają, że będzie składała się z dwudziestu siedmiu plakatów i otworzy ją Wrocław – miejsce ważne zarówno dla Kai, jak i Marcinkiewiczów.
Bo seria nie miała pokazywać jakichkolwiek miejsc, tylko została pomyślana jako prywatne opowiadanie Kai o Polsce. O miejscach mniej lub bardziej znanych, które artysta lubi. Sam o serii pisze tak (znowu w trzeciej osobie): „Są nie tylko przewodnikiem po kraju, ale także po jego duszy, po jego kulturze, to też zabawa w historię estetyki plakatu polskiego oraz zakodowany bedeker prywatnych wspomnień”.
– Poprosiłem Ryśka, żeby Wrocław był w starym stylu plakatów art déco – wspomina Marcinkiewicz pierwszy plakat z serii „Polska”. – Idealnie trafił w mój gust. Ale rzadko rościłem sobie prawo do ingerowania w wygląd plakatu. To miała być seria autorska Ryśka Kai.
Marcinkiewicz uważa, że miał pięć procent wpływu na to, jak wygląda seria „Polska”.
– To nie tak, że na coś się nie godziłem. Raczej w wyniku naszych rozmów powstawało coś innego – przyznaje, ale za chwilę podaje przykłady temu zdaniu przeczące. Nie zgodził się między innymi na warszawską dzielnicę Włochy. – To miała być owłosiona, męska klatka piersiowa. No, musiałem mu to wybić z głowy! – mówi.
Przy kuchennym stole dobijają targu. Rewelacyjna golonka ułatwia pertraktacje.
Po miesiącu ustalona liczba plakatów wzrasta do czterdziestu. Okazuje się, że Kaja chce rozbudować serię o istotne dla niego elementy dotyczące kultury. Stąd pojawiają się między innymi Lusławice (Penderecki), Wielopole (Kantor), Biały Bór (Nowosielski), Gardzienice (teatr).
Zwiększają liczbę plakatów do czterdziestu, później sześćdziesięciu dziewięciu, następnie do stu. „Mam jeszcze kilka świetnych pomysłów” – rzuca Kaja. „No dobra, niech będzie sto pięć”.
Osiągają liczbę stu sześćdziesięciu trzech. W siedem lat.
Galop twórczy przerywa śmierć Kai.
Późno zaczął, bo długo walczył ze sobą.
Chciał sam zapracować na własny sukces.
Nie chciał wszystkiego zawdzięczać ojcu – znanemu plakaciście.
– Grafika była najbardziej oczywista z racji profesji ojca, ale on chciał pokazać, że potrafi też robić coś innego – mówi Andrzej Zdanowicz, malarz i przyjaciel Kai od lat młodzieńczych, wykładowca na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu (UAP).
Dlatego tak długo Kaja bronił się przed plakatem. W połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku stwierdził jednak: „Okres buntu przeciwko ojcu mam już za sobą”.
Kaja pamiętał, jak ojciec we własnym gabinecie tworzył plakaty w skali 1 : 1. Taka była metoda w czasach przedkomputerowych. Zanim jednak praca ujrzała światło dzienne, „powstawało kilka, kilkanaście maciupeńkich szkiców, prototypów, w których rozstrzygały się barwy i formy kompozycji. Te wrażliwe, delikatne szkice, które lubię szczególnie, to nie tylko świadectwo epoki, widać w nich, jak rodziła się myśl” – pisze Kaja.
Tę metodę przejął po ojcu.
Tę już nie, choć jest bardzo ciekawa: Zbigniew Kaja, by wyłapać błędy kompozycji, odwracał gotowy plakat do góry nogami albo oglądał go w lustrze, albo też brał teatralną lornetkę, odwracał ją, by widzieć plakat pomniejszony, tak jak będzie widziany na ulicy („bo plakat wówczas był jeszcze sztuką ulicy, a nie salonową galanterią” – pisze syn).
Choć Ryszard Kaja uważał ojca za świetnego artystę, miał mu wiele za złe.
Najprawdopodobniej dlatego tak długo wzbraniał się przed tworzeniem plakatów na większą skalę.
To też nie był zwykły dom. Choć mieścił się w standardowym, PRL-owskim bloku na poznańskim Łazarzu, był inny.
– To mieszkanie było ewenementem. Tu się wchodziło i zapierało dech – mówi Mateusz Kaja, bratanek Ryszarda.
– Kiedy przychodziłem do domu Ryśka, to tak, jakbym trafiał do zupełnie innego świata – wspomina malarz i przyjaciel Andrzej Zdanowicz.
Ogólne zagracenie i bałagan. Takie było mieszkanie Kajów, czyli dom rodzinny Ryszarda, usytuowany przy ulicy Klaudyny Potockiej (dawniej Rutkowskiego).
„Mieszkanie nasze było niewielkie, a przy tym wypełnione” – pisał nad wyraz subtelnie Kaja. I jeszcze: „farby były wszędzie, niezbyt duże mieszkanie było pełne słoiczków z pigmentami, barwami, kubeczków z ołówkami, rylcami, nastroszonymi pędzlami i spiętrzonych stert papierów”.
– Tam nie było centymetra wolnej ściany, wszystko zajęte obrazami. Jakieś koraliki, pamiątki z podróży, cuda-wianki. Książka na książce, porozkładane sztalugi, bałagan – wspomina Dominika Buczkowska.
– Ciocia lubiła zbierać drobiazgi. Na tych etażerkach miała tyle wszystkiego! – dodaje Katarzyna Kołacz, kuzynka Ryszarda.
Ciocia to Stefania Kaja – ceramiczka i malarka. Jej mąż, Zbigniew Kaja, znany grafik i plakacista.
Pokoje w mieszkaniu przy Potockiej były trzy i miały podobną wielkość (około piętnastu metrów kwadratowych).
– Ale to nie tak, że jeden był salonem, drugi sypialnią, trzeci pokojem dzieci – opowiada Zdanowicz. – Tam każdy pokój był pracownią. Nie wiem, gdzie oni przyjmowali gości. Na pewno nie w kuchni, bo w niej stała sterta niepozmywanych garów. Tam była katastrofa!
I tę katastrofę Rysiek zabrał ze sobą.
To pokój Stefanii był salonem, w którym przyjmowano gości, ale też jej pracownią i sypialnią. Upchała w nim mnóstwo mebli: stylowe z domu rodzinnego, w spadku ponoć po babci (jedni renowatorzy uważają, że to biedermeier, inni temu zaprzeczają): okrągły stół (na którym stał telewizor), dwa fotele, dwa krzesła, witryna, biurko, kanapa z rozwalonym bokiem – bo mąż Zbigniew uwielbiał uciąć sobie na niej popołudniową drzemkę i wypychał bok nogami, mimo że miał łóżko w swojej pracowni. Goście siadali właśnie na tej kanapie i jednym fotelu (drugi był okupowany przez Stefanię. Nikomu nie pozwalała w nim siadać) przy prostokątnej ławie, którą można było podwyższyć oraz powiększyć, by udawała stół. Po lewej stronie kanapy przykucnął jeszcze jeden stolik – prostokątny, przykryty serwetą – na którym panoszył się kot maneki-neko, machający łapką na szczęście. Z drugiej strony rozwalającego się mebla stało biurko „z milionem rzeczy” – jak napisała Dominika na szkicu mieszkania. Wszystko na piętnastu metrach kwadratowych.
Nie, to jeszcze nie wszystko. Całą ścianę z drzwiami wejściowymi zajmowały meble Kowalskich (pierwsza masowo produkowana polska meblościanka do samodzielnego montażu, projekt Bogusławy i Czesława Kowalskich), które w zestawieniu z tymi stylowymi musiały wyglądać kuriozalnie. Wszędzie poupychane farby, glina i glazura. Przy innej ścianie, na prawo od wejścia, znajdował się tapczan, na którym spała Stefania. Obok stał taboret z popielniczką i kawą. Zegar na ścianie, mnóstwo obrazów, ceramik i grafik.
Kowalscy w tym mieszkaniu rządzili. Podobnie było u Zbigniewa. Bardzo skrupulatnie jego pracownię opisał Ryszard w katalogu do wystawy ojca. Przytoczę tylko fragmenty. „Jego pokój był […] oświetlony ostrym, białym światłem jarzeniówki, na podłodze tandetne linoleum, cztery ściany, jedna […] z oknem, vis-à-vis pusta, na niej wieszał swe niedokończone prace. […] Dwie pozostałe ściany całkowicie zabudowane segmentem Kowalskich, w kącie wciśnięte łóżko przykryte pledem, nad łóżkiem, pod łóżkiem rulony plakatów […], a po przeciwnej stronie – blat deski kreślarskiej rozstawiony na koziołkach. […] Nad stołem czaiła się, niczym czapla, stara, czarna, metalowa lampa. A na stole wszystko pedantycznie równo poukładane [i to różniło Ryszarda od ojca – B. S.]: pędzle w kubkach, szorstkie do olejów osobno i osobno miękkie, delikatne do tuszów, rylce drzeworytnicze w puszkach, ołówki, kredki, gumki w metalowych pudełkach, a w małych kartonikach malutkie ścinki kolorowych papierków: leśne zielenie i szmaragdy, czerwienie partyjne, bezwstydne purpury, osobno błękity, jadowite złocienie i czernie wszelkich odcieni”.
Rysiek lubił powtarzać, że wychował się w domu pełnym kolorów.
„Obok, w narożniku, wielki słój po ogórkach z czystą wodą do maczania pędzli. Do słoika tego przychodziły pić nasze koty i nieraz ozdabiały rozłożony rysunek śladami swych łap. […] Na pozostałych półkach, niczym na strychu, jeszcze większe zagęszczenie”.
Opis kończy się słowami: „Gdy ma się swój pokój przez lata, staje się on kliszą z zakodowanymi liniami papilarnymi człowieka, który spędził w nim większość swojego życia. Tego pokoju już nie ma”.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I