Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Warmia i Mazury to od lat raj wczasowiczów, kuszący bezkresnymi jeziorami, lokalną kulturą i obietnicą relaksu. Cud natury, którym z przyjemnością chwalimy się za granicą. Wydawać by się mogło, że to kwintesencja polskości. Jednak nie zawsze tak było. Ziemie te, przez lata niemieckie, weszły w skład państwa polskiego po II wojnie światowej. W jednej chwili zmieniło się wszystko. Mieszkańcy, którzy pozostali, musieli na nowo odnaleźć się w niełatwej rzeczywistości.
Beata Szady przemierza Warmię i Mazury, szukając odpowiedzi na pytanie o tożsamość. Poznaje ludzi, z całych sił pragnących uciec z kraju, z którym nie czuli się związani, spotyka katolickich księży, którzy na Mazurach przejmowali ewangelickie kościoły, rozmawia z ludźmi, którzy bez skrupułów pozyskują budulec z zabytkowych poniemieckich domów, i z tymi, którzy tworzą własną definicję tożsamości regionalnej. Łączy ich jedno – wciąż muszą zaczynać od nowa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Tadeusz Rolke / Agencja Gazeta
Fotografia Autorki © by Paulina Szady
Copyright © by Beata Szady, 2020
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Małgorzata Tarnowska
Korekta Katarzyna Barcik, Iwona Łaskawiec
Skład d2d.pl
Mapy Barbara Peek, Katarzyna Wicher
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-011-8
Czy wie pan, dlaczego jem tylko korzonki? Bo korzenie są ważne.
Z filmu Wielkie piękno
Nie wiem, kim my jesteśmy – chyba wędrowcami.
Czasem myślę, że wcale nas nie ma. Tylko inni są.
Adam Zagajewski, Lekcja fortepianu
Mówią, że był ostatnim Warmiakiem w Kikitach. To taka mała wieś o śmiesznej nazwie (kiki-riki, riki-tiki, tiki-taki), o której jeszcze nie raz będę pisać w tej książce. Józef Orzołek mieszkał z dala od wsi, wśród pól nazywanych tutaj kolonią. Ostatni Warmiak? Kiedy usłyszałam to po raz pierwszy, nie tyle zapaliła mi się czerwona lampka, ile zaczęła wyć syrena. Dlaczego ostatni? I czy to znaczy, że Warmiaków już nie ma? Jakim cudem, skoro istnieje Warmia?
Kikity to był mój pierwszy kontakt z Warmią. Dziesięć lat temu nic o niej nie wiedziałam, a na Mazurach byłam kilka razy w życiu. Wszystko się zmieniło, kiedy po raz pierwszy przyjechałam na zaproszenie przyjaciela właśnie do Kikit. Od tego czasu nazywam je miłością od pierwszego odczucia.
Później usłyszałam historię Orzołka i nie było już dla mnie odwrotu.
Mam wrażenie, że to nie ja wybrałam temat tej książki.
Warmia i Mazury stały się polskie dopiero po II wojnie światowej. Po pierwszej ich los miał rozstrzygnąć plebiscyt z 1920 roku, który zaskoczył wszystkich. Tym tekstem, w mojej opinii najstarszym i najtrudniejszym, otwieram tę książkę. Później będzie już łatwiej. Moi rozmówcy mimo często podeszłego wieku opowiadają żwawo, rześko i z przytupem. Nie raz słucham ich z rozdziawioną gębą.
Herbert Monkowski podczas wojennej ucieczki z Allenstein (dzisiejszego Olsztyna) umierał kilkakrotnie. Na jego oczach doszło do zatonięcia statku pasażerskiego Wilhelm Gustloff, które przeszło do historii jako największa katastrofa morska w dziejach ludzkości. To wtedy chciał uratować z okrętu nienaturalnie czerwoną marmoladę. „O mój Boże! – pomyślał sobie wówczas. – Jest wojna, a oni marmoladę wyrzucają!” Później, jako dojrzały mężczyzna, po wydostaniu się z Polski niechcący jej pomaga.
Adi i Albert Burdinscy są Niemcami urodzonymi przed wojną na Mazurach. Stosunkowo szybko dostają zgodę na wyjazd z Polski, ale później tu wracają, a jeszcze później – budują dom. Swoje życie dzielą na miesiące ciepłe (Mazury) i zimne (Niemcy). Do czasu.
Hubert Orłowski i Herbert Sobottka po wojnie zostają, ale na Warmii i Mazurach nie mają łatwego życia. Z różnych względów.
Reportaż A w głowie wojna polsko-niemiecka to historia tych, którzy długo nie chcą wyjeżdżać ze swojej małej ojczyzny, ale jednak to robią, z różnych powodów. Najciekawsze jest jednak to, co dzieje się w głowach niektórych z nich po wyjeździe do Niemiec.
Przed wojną Mazury były protestanckie, Warmia – katolicka. Kiedy po 1945 roku rdzenni mieszkańcy stąd wyjeżdżają, ich miejsce zajmują przesiedleńcy katolicy. Brakuje dla nich kościołów. Ewangelickie zaś użytkowane są rzadko bądź wcale, bo protestantów jest tyle, co kot napłakał. Dlatego katolicy postanawiają je przejąć. Często dziwnymi metodami, często pod wodzą księży, często pozostawiając niesmak, jak w Spychowie czy Rozogach. O tym właśnie opowiada reportaż Banda czworga.
W ukochanych Kikitach również znalazłam nie lada historię. I bohatera, który zbił mnie z pantałyku, bo rozmył granice między prawdą a fikcją. Eugeniusz Kowalski, bo o nim mowa, opowiedział mi historię znikania pewnego siedliska, a także podzielił się ze mną przygodą ze snami, ukrytym krzyżem i tajemniczym listem.
Każdy z powyższych tekstów to reportaż historyczny zahaczający o teraźniejszość. Inaczej jest z trzema kolejnymi. Tutaj królową jest współczesność. W pierwszym tytułowi rozbieracze opowiadają o intratnym biznesie, jakim jest obecnie na Warmii rozbiórka starych domów, obór, stodół. Niestety interes ten rujnuje również w ekspresowym tempie krajobraz kulturowy regionu. Kto jest winien? Czy właśnie rozbieracze? Drugi tekst na czasie to Praca w teatr. Ewa i Robert Wasilewscy tworzą na Mazurach teatr tożsamościowy – przez sztukę opowiadają o przeszłości regionu, edukują i zadają pytanie: „A ty kim jesteś?”. Wreszcie ostatni reportaż, którego bohaterami są potomkowie powojennych osiedleńców. Pytam ich, czy utożsamiają się z Warmią i Mazurami i czy nadal ciąży na nich klątwa wiecznego początku.
Postscriptum to próba przedstawienia Warmii i Mazur jako dwóch oddzielnych bytów. Bo choć najczęściej mówimy o nich łącznie, w rzeczywistości to dwie odmienne krainy. Staram się pokazać te różnice, a także odpowiedzieć na pytanie o to, dlaczego jedna żyje w cieniu drugiej.
W ten oto sposób opowiadam ostatnie sto lat Warmii i Mazur.
Termin „klątwa wiecznego początku” ukuła profesor Barbara Fatyga. Użyła go w raporcie Kultura pod pochmurnym niebem (2014 rok), który jest diagnozą stanu kultury w województwie warmińsko-mazurskim. Jednak samo wyrażenie nasunęło jej się o wiele wcześniej, bo już w roku 1986, kiedy analizowała pamiętniki chłopów nadesłanych na ogólnopolski konkurs „Łączy nas ziemia”. Jednym bardzo wyrazistym motywem, niezależnie od tego, kto pisał – czy starzy, czy młodzi – była prawie identyczna fraza na początku opowieści o losach rodziny, mianowicie: „Rodzice moi zaczynali od zera”.
– W momencie, kiedy w znacznie późniejszych badaniach na Warmii i Mazurach pojawił się ten sam wątek zaczynania od początku, dość naturalnie pojawiło się wyrażenie „klątwa wiecznego początku” – tłumaczy profesor Fatyga. Definicja tego hasła jest wbrew pozorom dość szeroka. – Klątwa wiecznego początku odnosi się do okoliczności zewnętrznych: politycznych, ekonomicznych, przyrodniczych. Przyjdzie wojna – trzeba uciekać i zaczynać życie w nowym miejscu. Przyjdzie burza – zniszczy dom i trzeba zaczynać od zera. Umrze ojciec – świat się wali w sekundę, bo matka zostaje sama z dziećmi. Czyli aktywność ludzi, którym się przyglądamy, zostaje w sposób przez nich niezawiniony zniszczona, przerwana, zdestruowana. Jeżeli mają oni w sobie jeszcze jakąś wolę walki, to podejmują ten wysiłek po raz drugi. Nie dają się zniszczyć, ale muszą zaczynać od zera.
Jeżeli prześledzić losy bohaterów tej książki, to wszyscy po 1945 roku zaczynali od nowa: zarówno ci, którzy wyjechali z byłych Prus Wschodnich – nieważne, czy tuż po wojnie, czy później (Monkowski, Burdinski) – wszystkie te matki, których mężowie nie wrócili z wojny (jak chociażby matka Orłowskiego), jak i powojenni osiedleńcy z centralnej Polski czy Kresów Wschodnich (Kowalscy, Kądzielewscy). To łączy moich bohaterów – są ofiarami klątwy wiecznego początku.
Kazimierz Jaroszyk – dobrze zbudowany, łysy pan z mocnymi brwiami – życie rodzinne wkomponowuje w zawodowe. Dom w Szczytnie jest jednocześnie redakcją gazety „Mazur” i miejscem spotkań działaczy polskich. Często przypomina ul. Żywe rozmowy nie mają końca. Przysłuchuje się im jego dziesięcioletni syn Heniek. Wiele nie rozumie – to zbyt trudne sprawy na jego chłopięcą główkę. Zauważa jednak, że od jakiegoś czasu często pada w nich jedno dziwne słowo. W wolnej chwili pyta więc ojca, co to jest ten plebiscyt. „Wytłumaczył mi wtedy, że lud zamieszkały na Mazurach [również na Warmii – przyp. aut.] ma zadecydować o tym, czy chce należeć do Polski, czy do Niemiec” – mówi Henryk Jaroszyk w reportażu radiowym Interludium mazurskie.
Do plebiscytu nie zostało wiele czasu. To martwi Kazimierza Jaroszyka, który na Warmię i Mazury przybywa pod koniec XIX wieku z Wielkopolski, żeby tutaj ratować polskość. Jakie przedsięwziąć działania, żeby jak najwięcej mieszkańców Warmii i Mazur głosowało za Polską? Nad tym zastanawiano się w ulu. Jaroszyk, tylko metaforycznie, rwie sobie włosy z głowy.
Postanowienia kończącego I wojnę światową traktatu wersalskiego dotyczące Warmii i Mazur nie przypadają Jaroszykowi do gustu. Jest racjonalistą. Uważa, że plebiscyt skazuje Polskę na przegraną, gdyż ludność pozbawiona polskiej świadomości narodowej, a związana od lat z niemieckim państwem, zagłosuje za pozostawieniem regionu w granicach Niemiec. Nawet jedzie w tej sprawie do Warszawy. Jego wniosek, żeby odwlec plebiscyt, a najlepiej z niego zrezygnować, nie znajduje zrozumienia. Ktoś mu w tej Warszawie mówi: „To jest nie do wyobrażenia, żeby nawet Niemiec na Mazurach głosował za przegranymi!”. Czyli za Niemcami, którzy są wielkimi pokonanymi w I wojnie światowej. „Przecież nikt nie głosuje na zwyciężonych!”
Plebiscyt pokaże jednak co innego.
To była dziwna polskość. Taka polskość z alzheimerem. Warmia bowiem w momencie plebiscytu od prawie stu pięćdziesięciu lat (czyli od pierwszego rozbioru Polski) należała do Niemiec, a dokładnie do Prus Wschodnich – najbardziej wysuniętej na wschód niemieckiej prowincji. Podobnie zresztą jak Mazury, tylko że one nigdy nie wchodziły w skład Rzeczypospolitej, a przez zaledwie dwieście lat (od XVI do XVIII wieku) były z nią luźno związane jako państwo lenne. Mimo to ich mieszkańcy mówili po polsku. Gwara mazurska bowiem jest mieszaniną języka ludowego i staropolskiego z pewnymi naleciałościami niemieckimi. To dlatego reporter Melchior Wańkowicz w książce Na tropach Smętka tłumaczy swojej córce, dlaczego na Mazurach (które w tym czasie należały do Rzeszy) nie trzeba znać języka niemieckiego:
– […] wszędzie tam rozmówisz się po polsku.
– Dlaczego?
– Bo to, w istocie, kraj polski. Bo tam mieszka 400 000 ludności mówiącej po polsku.
– To czemu nie wrócili po wojnie [I światowej – przyp. aut.] do Polski?
– Mogli przyjść, ale nie wrócić, bo w niej nigdy nie byli. Mieszkają na tej ziemi od siedmiuset lat. […] Wyznają wiarę ewangelicką. O Polsce wiedzieć nie chcą, a raczej po prostu nie wiedzą nic. […]
Tili głowa pracuje:
– A mówią po polsku?
– Mówią po polsku.
– To są Polacy…
– Ja tak sądzę. Ale oni nawet o tym nie wiedzą. Oni niezupełnie zdają sobie sprawę, że ich mowa jest polska.
Skąd wziął się ten język? Jego genezę próbowało tłumaczyć wielu. Jedni pisali trudno i zawoalowanie, inni bardzo prosto: że gwara mazurska wywodzi się z dawnego języka staropolskiego, który przybył na tereny pruskie wraz z osadnikami polskimi z Mazowsza w XV–XVI wieku.
Jednak przywiązanie do polskiej mowy nie oznaczało istnienia u Mazurów polskiej świadomości narodowej.
To była dziwna polskość. Taka polskość w stanie rozkładu. Setki lat germanizacji i asymilacji zrobiły swoje. To dlatego ani związki z językiem polskim, ani pokrewieństwo etniczne nie miały większego znaczenia w kształtowaniu tożsamości narodowej Mazurów. W 1918 roku historyk Stanisław Zieliński pisał:
Polskość ludu mazurskiego jest, niestety, tylko językowa. Narodowo uświadomionym chłop mazurski nie jest, przeciwnie, zaliczyć go trzeba pod względem politycznym do najwierniejszych poddanych króla pruskiego. Nic w tym dziwnego. Pozostawiony wieki całe sam sobie, nie posiadając własnej inteligencji, polskość znając tylko z jej reprezentantów, których ma sposobność do oglądania, tj. w biednym robotniku sezonowym i przekupniu żydowskim spod Mławy, […] uważa tę polskość za coś niższego, [a – przyp. aut.] niemieckość za synonim kultury.
Mazurzy mentalnie byli Niemcami. Tylko mówili po polsku. Niektórzy nazywali ich dość osobliwie: niemieckie Poloki.
Na Warmii było ciut lepiej. Miała swoje zrywy polskości. Pierwszy przypada na rok 1886, kiedy to powstaje „Gazeta Olsztyńska”. Ma ona rozbudzić w czytelnikach ducha polskiego patriotyzmu. Jej redaktorzy stają w obronie języka polskiego, który wówczas jest już w Prusach Wschodnich zakazany (łącznie z nauką w szkołach). Apelują do rodziców, aby uczyli dzieci pisać i czytać po polsku, gdyż język ten najlepiej utrzymuje się w mowie, bo godano nim w domach. Niektórzy uważają, że „Gazeta Olsztyńska” była jedyną wielką polską gazetą w tym regionie. Jednak w porównaniu z niemieckimi tubami propagandowymi, które w okręgu olsztyńskim ze stałą siecią abonentów osiągały liczbę stu tysięcy egzemplarzy tygodniowo, ze swoim pięciotysięcznym nakładem nie była dla nich żadnym zagrożeniem.
Taka to była polskość na Warmii. Polskość ledwie pełzająca.
Niewielu było takich jak pradziadek profesora Huberta Orłowskiego, germanisty, literaturoznawcy, wykładowcy uniwersyteckiego. Nazywał się Michał Preyłowski i był „szanowanym w okolicy gospodarzem, o dużym autorytecie moralnym”, jak pisze jego prawnuk w książce Warmia z oddali. Odpominania. Podczas rozmowy Orłowski dodaje:
– On odbierał sobie i dzieciom z ust, żeby móc abonować „Gazetę Olsztyńską”.
Po latach solidnie oprawione roczniki tej gazety znajdzie młodziutki Hubert, buszując na strychu domu Preyłowskich.
W 1892 roku Michał Preyłowski organizuje w Purdzie wraz z Sewerynem Pieniężnym, redaktorem naczelnym „Gazety Olsztyńskiej”, wiec propagujący nauczanie religii w języku polskim. Pisze też w tej sprawie osobiście do samego Królewca.
– To był chłop uświadomiony – tłumaczy Hubert Orłowski. – I uważam, że jego zasługi są większe aniżeli profesora z Uniwersytetu Wileńskiego, który walczył o zachowanie kultury polskiej. Bo jeżeli robi to zwykły człowiek, który od rana do wieczora haruje, a dodatkowo jeszcze czyta i angażuje się w sprawy polskie, to jest to nie lada wyczyn. Wszak byli na Warmii wśród chłopstwa światli ludzie.
W domu Michał Preyłowski uczy swoje wnuki pisania i czytania z polskich elementarzy. Kiedy jego wnuczka Monika, mama profesora Orłowskiego, idzie do szkoły, nie zna ani jednego słowa po niemiecku.
– To był ewenement – potwierdza profesor. – Takich Polaków na Warmii było niewielu.
Warmia – w przeciwieństwie do Mazur – była katolicka i wielki wpływ na rozbudzenie polskości miały tutaj objawienia maryjne. W połowie 1877 roku, czyli ponad sto czterdzieści lat temu, rozeszły się wieści, że na klonie przy kościele w Gietrzwałdzie objawiła się dwóm kilkunastoletnim dziewczynkom Matka Boska i przemówiła do nich po polsku. „Po polsku? Jak to po polsku? Przecież polski jest zakazany!” – mówili między sobą mieszkańcy. Potraktowano więc to wydarzenie jako wolę Maryi, by ziemia warmińska pozostała przy Polsce, i wysuwano ten argument przed plebiscytem. Podobnego zdania była „Gazeta Olsztyńska”, w której pisano: „[…] jeżeli w niebie nie gardzą polskim językiem, czyż się może na to odważyć nędzny proch ziemski?”.
Maryi – za pośrednictwem dziewczynek – lud zadawał różne pytania. Była ona terapeutką, pocieszycielką i polityczką w jednym. A sąsiad zostanie zbawiony? Dziewuszka się opamięta i zejdzie na dobrą drogę? Mąż pijak się wreszcie nawróci? Hubert Orłowski w książce Rzecz o dobrach symbolicznych. Gietrzwałd zwraca uwagę na pytania o nawrócenie pijaków i upadłych dziewcząt. „Alkoholizm musiał być naówczas niebagatelnym problemem społecznym i obyczajowym na Warmii, skoro właśnie ten wątek eksponują niemal wszyscy autorzy broszurek o Gietrzwałdzie” – pisze. Maryja zawsze miała tę samą odpowiedź – tak, jeżeli ludzie będą gorliwie odmawiać różaniec.
Było i inne pytanie. Absolutnie polityczne.
– Mieszkańcy za pośrednictwem dziewczynek zapytali Maryję, czy skończy się prześladowanie Kościoła na Warmii. Trzeba pamiętać, że były to czasy Kulturkampfu, który w moim mniemaniu nie był walką rządu pruskiego z Kościołem katolickim, a podporządkowaniem Kościoła swoim prawom. Według Niemców bowiem miał on być instytucją państwową, która będzie służyć produkowaniu tożsamości narodowej – tłumaczy Orłowski.
Padło pytanie, czy skończy się prześladowanie Kościoła na Warmii. Maryja odpowiedziała: „Tak, jeśli ludzie gorliwie będą się modlić”.
– Można uczynić jakiś zarzut Matce Boskiej? Okazała się dobrą dyplomatką. Przydałby się nam taki minister spraw zagranicznych – podsumowuje profesor.
Gietrzwałd przez lata obrósł kultem. W 1977 roku, sto lat po widzeniach, władze kościelne zatwierdziły objawienia na Warmii. To jedyne w Polsce, i jedno z dwunastu na świecie, miejsce objawień maryjnych uznanych przez władzę kościelną. Jednak nawet dla Polaków Lourdes czy Fatima są bardziej oczywiste niż Gietrzwałd. Ba, wyprzedza go nawet Licheń, choć Kościół nie uznał tamtejszych wydarzeń. Wieś warmińska jest na szarym końcu. Może właśnie dlatego nadal jest uduchowiona i skromna. Inaczej niż Kościół.
Jak pisze historyk Stanisław Achremczyk w Historii Warmii i Mazur, Niemcy nie czekali na postanowienia traktatu wersalskiego, tylko już od początku 1919 roku podjęli przedplebiscytową propagandę. Mimo przegranej wojny władze zdecydowały się zwiększyć pomoc finansową dla Prus Wschodnich, byleby tylko zatrzymać je przy sobie. Plebiscyt w Niemczech podniesiono do rangi sprawy ogólnonarodowej, jednoczącej wszystkich ponad politycznymi podziałami.
Ogromny zastrzyk pieniędzy otrzymała perfekcyjnie działająca Wschodnioniemiecka Służba Ojczyźniana. Olbrzymia sieć jej członków objęła zasięgiem cały teren plebiscytowy. To oni będą organizować wiece proniemieckie i rozgramiać te polskie, używając również przemocy fizycznej. Dlatego też w Mazurach o propolskim nastawieniu – będących w mniejszości – zakiełkował strach. Jeden z bohaterów reportażu radiowego Interludium mazurskie powiedział: „W 1919 roku jeszcze można było liczyć na Mazurów [że zagłosują na Polskę – przyp. aut.], ale później, w miarę nasilania się terroru i zorganizowania na całych Mazurach niezwykle sprawnie działających bojówek, było ich coraz mniej”. Ktoś inny jeszcze dodał: „W roku 1918, tuż po zakończeniu działań wojennych, kiedy padłoby pytanie, kto decyduje się za Polską, a kto za Niemcami, to byłby chyba ułamek procenta tych, co za Niemcami”.
Jeżeli tak, to propaganda niemiecka była wyjątkowo skuteczna. Tym bardziej że przekonywała też po ludzku – alkoholem. Pisze o tym Andreas Kossert w książce Powiat szczycieński. Przeszłość – współczesność. Chcąc wpłynąć na „odpowiednie nastawienie ludności”, dla obszaru plebiscytowego zakupiono dodatkowe dwadzieścia tysięcy litrów wysokoprocentowego alkoholu w celach propagandowych, „na rzecz niemczyzny”.
W reportażu Interludium mazurskie jeden z bohaterów zauważył:
Początkowo […] w ogóle nie było mowy o Mazurach, tylko […] o Polakach. Henzel pisze, że w powiecie szczycieńskim było dziewięćdziesiąt procent Polaków. Kiedy Niemcy obawiali się, że to może być problemem, wtedy zmienili narodowość polską na mazurską i stworzyli nowy naród mazurski, jakiego nigdy nie było.
To dlatego powstaje Związek Mazurów i Warmiaków, na którego czele staje mistrz ciętego języka i propagandy niemieckiej – Max Worgitzki. Organizacja szerzy hasła związane z poczuciem wspólnoty regionalnej, przywiązaniem do ziemi rodzinnej, miłości do małej ojczyzny. I to był strzał w dziesiątkę! Tutejsi połykają haczyk.
Tę narrację wykorzystali również Niemcy, przygotowując plebiscytowe karty do głosowania. Zamiast nazwy „Deutschland” (Niemcy) wydrukowali „Ostpreußen” (Prusy Wschodnie). Bo Ostpreußami chcieli być wszyscy. Po przeciwnej stronie barykady była karta z nazwą „Polen (Polska)”, co w praktyce oznaczało wybór między swoim a obcym. Andrzej Wakar, historyk i literat, pisał:
Chłop mazurski, którego świat zamykał się w obrębie jeśli nie parafii czy powiatu, to prowincji, głosował podczas plebiscytu za ojcowizną. Nie głosował za państwem niemieckim, bo Niemcy to byli obcy, przybysze. Wybierał między Polską […], a swym regionem: Prusami Wschodnimi, jak gdyby jakimś autonomicznym państewkiem.
Wybierał więc kartę z Ostpreußen.
Niemcy liczyli, że ludność w tę pułapkę wpadnie. I się nie pomylili. Andrzej Wakar zaś dodaje: „[…] działaczom polskim zabrakło dowcipu, bo gdyby Prusom Wschodnim przeciwstawili nie Polskę, a Mazury, wprowadziliby wyborców w nie lada rozterkę i przebiegły chwyt strony niemieckiej zostałby odsłonięty”.
Niemcy walczyli o głosy między innymi za pomocą słowa pisanego. Prócz wspomnianych gazet duże znaczenie miały ulotki. Jeden z bohaterów reportażu Interludium mazurskie wspomina:
Pamiętam niektóre afisze, jakie były masowo rozlepiane. Na przykład marka niemiecka. Wtedy miała ona jeszcze stałą wartość. Wielka marka niemiecka i odcięty mały narożnik, który wisiał gdzieś osobno na afiszu. I napis: „Tyle zostanie ci z jednej marki, jeżeli będziesz głosował za Polską”. Taki materialny argument też był ważny.
Melchiorowi Wańkowiczowi, zbierającemu w latach trzydziestych XX wieku materiały do książki Na tropach Smętka, wpadły w ręce odezwy i broszury niemieckie związane z plebiscytem. Pisarz przytacza najczęściej powtarzane argumenty:
W Polsce służba wojskowa trwa sześć lat, gdy w Niemczech przymus wojskowy jest zniesiony.
Polska ma 56% analfabetów, wsie są po 100 kilometrów odległe od kolei.
Podatki w Polsce są piętnastokrotnie większe […].
Polska nie ma materiałów budowlanych, zarobki są w niej znacznie niższe, dzień pracy dłuższy, a ziemia trzykrotnie tańsza.
Polska jest silniej zagęszczona, cenę produktów rolnych ma wiele niższą, a przemysłowych wyższą.
Niemcy całe niebawem zostaną zelektryfikowane, a „wy w Polsce przy nafcie będziecie czytać polskie gazety”.
Polska nie miała skąd czerpać. Dopiero co powstała. Poza tym plebiscyt na Warmii i Mazurach nie był jej priorytetem. Trzeba było bronić z trudem wywalczonej niepodległości, bo już czuć było na plecach oddech Sowietów („cud nad Wisłą” przyjdzie, ale po plebiscycie). Tę sytuację skutecznie wykorzysta propaganda niemiecka, nazywając Rzeczpospolitą „państwem sezonowym”, które za chwilę zostanie zajęte przez bolszewików. W ulotkach straszono, że jak tylko oddasz głos na Polskę, to następnego dnia będziesz musiał iść na front wschodni.
Plebiscyt odbywał się więc w czasie, kiedy Polska była zupełnie nieatrakcyjna.
W stosunku do Niemców była też o wiele gorzej zorganizowana. Porównując liczbę członków organizacji istniejących w przededniu plebiscytu, łatwo zauważyć dysproporcję. Proniemiecki Związek Mazurów i Warmiaków w lutym 1920 roku liczył dwieście dwadzieścia tysięcy członków, propaganda polska zaś miała do dyspozycji stu dwudziestu aktywistów, w większości pochodzących nie z Prus Wschodnich, a Polski. Zaczęli oni działać późno, bo po przybyciu do prowincji Komisji Międzysojuszniczej (luty 1920), która miała czuwać nad prawidłowym przebiegiem przygotowań do plebiscytu. Wtedy też, zgodnie z postanowieniami traktatu wersalskiego, miała nastąpić ewakuacja z terenów plebiscytowych niemieckiej administracji państwowej. Tak się jednak nie stało. Polscy działacze bili na alarm: „Jeżeli przez lata tereny te były germanizowane, to my nie odrobimy tego w warunkach terroru, warunkach niemieckiej policji, niemieckiej władzy. Należy zrezygnować z plebiscytu!”.
W chwili przybycia komisji przygotowania niemieckie były w zasadzie zakończone. Niemcy spali spokojnie. Dowodzą tego między innymi polskie raporty, w których cztery powiaty mazurskie (giżycki, olecki, łęcki i piski) zaklasyfikowano jako nierokujące nadziei na sukces. To dlatego Andreas Kossert pisze: „Ujawnia się tu raczej tylko jałowe porównanie niemal perfekcyjnej organizacji Wschodnioniemieckiej Służby Ojczyźnianej z niezdecydowanym polskim dyletantyzmem”.
Zanim podpisano traktat wersalski, padła propozycja, żeby uprawnić do głosowania w plebiscycie wszystkich urodzonych na terenie plebiscytowym, którzy skończyli dwadzieścia lat, ale mieszkają poza Prusami Wschodnimi. Zaakceptowano ten pomysł. Prawo głosu otrzymały więc osoby, które przede wszystkim wyemigrowały do zachodnich Niemiec. Było więc oczywiste, że będą za nimi głosować. Najdziwniejsze jest to, że w Paryżu propozycję tę złożyli sami Polacy. W sprawozdaniu polskiego działacza, a także przewodniczącego delegacji mazurskiej na konferencję w Wersalu Zenona Lewandowskiego można przeczytać: „Pokazało się, że to horrendalne głupstwo, aby urodzeni na terenie plebiscytowym mieli prawo głosowania, zostało na życzenie polskich członków komisji do traktatu wstawione! Jaka to lekkomyślność ludzi, którzy decydują o losach kraju, którego nie znają!”. Polacy sami sobie strzelili w kolano. Dzięki nim, jak pisze Stanisław Achremczyk, Niemcy uzyskali dodatkowo sto pięćdziesiąt siedem tysięcy głosów – trzydzieści siedem procent wszystkich uprawnionych do głosowania. Aby zachęcić ich do wyjazdu na plebiscyt, opłacono im podróż i przyznano specjalne zasiłki.
Polskie władze również mogły przewieźć emigrantów urodzonych w Prusach Wschodnich, a żyjących w Polsce (było ich znacznie mniej), jednak nie zrobiły tego, bo były zajęte „czerwonym potopem ze wschodu”.
11 lipca 1920 roku był niedzielą ciepłą i słoneczną, jak przystało na lato, ale też bardzo elegancką. Kobiety włożyły zwiewne białe sukienki i kapelusze. Mężczyźni przywdziali garnitury. Maria Zientara-Malewska, poetka warmińska, tak wspomina ten dzień: „Ojciec ubrał się w czarny surdut, my także włożyłyśmy na siebie najlepsze ubrania. Przecież to była dla nas uroczysta chwila”.
Do urn pośpieszyli z samego rana. Jak podała „Gazeta Olsztyńska”, przed południem oddano od sześćdziesięciu sześciu do siedemdziesięciu pięciu procent głosów.
Wieczorem zamknięto lokale wyborcze i podliczono głosy.
Klęska totalna. Dwa procent ludności opowiedziało się za Polską.
Większość polskich głosów (pięć tysięcy) padła w powiecie olsztyńskim – sercu Warmii. Najmniej było ich w powiecie giżyckim (Mazury) – dziewięć.
Na Mazurach „Ostpreußen” wybrało aż 99,32 procent mieszkańców. Mazurskie miasto Olecko z powodu osiągniętego tam stuprocentowego zwycięstwa plebiscytowego zmieniło nazwę na Treuburg – Wierny Gród.
Na dwadzieścia osiem wsi, w których większość głosów padła na Polskę, aż dwudziestu pięciu nie udało się przyłączyć do kraju. Powodem było położenie geograficzne – byłyby one odcięte od terytorium Polski pasmem miejscowości niemieckich. Pozostawiono je więc przy Prusach Wschodnich. Jedynie trzy udało się przyłączyć do Rzeczpospolitej. Były to wsie przygraniczne w powiecie ostródzkim na Mazurach: Groszki, Napromek i Lubstynek.
Niemiecki mistrz propagandy Max Worgitzki uważał, że to „idea łączności z ziemią rodzinną” zadecydowała o miażdżącym zwycięstwie Niemiec.
Głosować miała ludność, która na pewno nie była całkowicie niemieckiego pochodzenia. Ludność, która jeszcze dzisiaj w przeważającej części posługuje się na co dzień w mowie potocznej polskim dialektem. […] A mimo to ponad 98% niemieckich głosów! Taki cel mógł zostać osiągnięty wśród nie czysto niemieckiej ludności tylko poprzez fakt, że udało się stworzyć zwarty front jedności. To z kolei było możliwe jedynie dzięki idei, której nadano spajającą wszystkich siłę nośnika frontu jedności. Tą ideą jest poczucie przywiązania do ziemi ojczystej.
– Uważam, że na wynik plebiscytu znaczący wpływ miała I wojna światowa – tłumaczy Marek Wiktor Leyk, pełnomocnik marszałka warmińsko-mazurskiego do spraw mniejszości narodowych i etnicznych. – Otóż w obliczu tej wojny wśród mieszkańców Prus Wschodnich zmieniła się optyka, gdyż mężczyźni stali się żołnierzami niemieckimi broniącymi swojej ojczyzny. Na froncie nastąpiło przebudowanie ich psychiki. Oni tam poczuli się obywatelami Niemiec. To dlatego u Mazurów i Warmiaków przeważyła w plebiscycie identyfikacja niemiecka.
Mieszkanka warmińskiej Purdy, gdzie jedna trzecia mieszkańców opowiedziała się za Polską (był to całkiem niezły wynik), w 1948 roku podała takie oto przyczyny wygranej Niemiec:
Jedyna droga awansu społecznego prowadziła do grupy narodowej niemieckiej. W Purdzie przetrwały we wsi wspomnienia o Polsce jako o kraju bardzo biednym […]. Polska nie dawała w ich pojęciu gwarancji, że będą mieli takie same lub lepsze warunki gospodarcze. Bogactwo płynące od strony Niemców było bardziej atrakcyjne od biedy, która zaglądała od strony polskiej.
Polscy działacze plebiscytowi, również ci z reportażu Interludium mazurskie, przyczynę klęski upatrywali w „doskonale rozbudowanym aparacie propagandowym”, „niezwykle sprawnie działających bojówkach” i niemieckim terrorze.
Historyk Robert Traba w książce Wschodniopruskość konkluduje: „[…] ani niemiecki terror, nadmiernie eksponowany przez starszą polską historiografię, ani też ugruntowana niemiecka świadomość narodowa Mazurów i Warmiaków – priorytetowa teza niemieckiej historiografii – nie miały wyłącznego wpływu na wyniki plebiscytu”.
Po klęsce wielu zwolenników polskości musi wyjechać z Prus Wschodnich, bo Niemcy nie daliby im żyć. Proniemieccy Mazurzy z Wielbarka w jednym z apeli piszą:
Zdrajcy precz! Wszystkich opłaconych zdrajców ojczyzny z Wielbarka i okolicy oraz Polaczków, którzy tęsknią za swoim wielce osławionym państwem, wzywa się, aby w ciągu trzech dni ze swoimi manatkami i groszem judaszowym zwiewali do kraju mlekiem i miodem płynącego, inaczej odstawi się ich ciupasem na miejsce. W przypadku odmowy rozdzielać się będzie gratis dokładki według wzoru polskiego. Wielki Klub Wymiatania.
Wśród Polaków zmuszonych do wyjazdu jest rodzina Leyków. Fryderyk – przewodniczący Mazurskiego Związku Ludowego, który to w czasie akcji plebiscytowej agitował za odłączeniem Mazur od Niemiec – wyjeżdża z rodziną do Polski, podobnie jak jego ojciec Bogumił. Ten ostatni wróci w 1924 roku.
Fryderyk rozpoczyna karierę dyplomatyczną. Przez dziesięć lat będzie pracować jako konsul w różnych miejscach w Niemczech. W 1934 roku składa rezygnację, kiedy władze polskie decydują się podpisać z Niemcami deklarację o niestosowaniu przemocy (zwaną również układem o nieagresji). Uważa to posunięcie za ogromny błąd. Osiada w Poznaniu. Kiedy wybucha wojna, Niemcy ślą za nim list gończy. Przeżywa pod zmienionym nazwiskiem. Po wojnie wraca na Mazury.
Najbardziej tragiczna wydaje się historia jego młodszego brata – Emila. Przed plebiscytem jest właścicielem cegielni, tartaku i domu w Wielbarku. W czasie kampanii plebiscytowej Niemcy okupują tartak, a podczas tak zwanej krwawej niedzieli w Szczytnie biją go razem z innym polskim działaczem – Bogumiłem Linką, który w wyniku obrażeń umiera. Po klęsce plebiscytu i konfiskacie majątku wyjeżdża do Bawarii, skąd pochodzi jego żona. W latach 1927–1930 pracuje w Stanach Zjednoczonych. Podczas II wojny światowej zostaje powołany do niemieckiego wojska. Zajmuje się zabezpieczeniem technicznym przemysłu zbrojeniowego. Nawiązuje kontakt z Polskim Związkiem Wolności – organizacją scaloną z Armią Krajową, prowadzącą głównie działalność propagandową, sabotażową i wywiadowczą. Otrzymuje zadanie sabotowania produkcji zbrojeniowej w Rzeszy.
Po wojnie wraca do Szczytna, gdzie mieszka jego brat Fryderyk. Angażuje się w działalność Kościoła ewangelickiego. Jest nawet proboszczem tamtejszej parafii.
W 1950 roku władze ludowe aresztują Emila, oskarżając go o szpiegostwo amerykańskie. Zarzutu nie uda się udowodnić, ale rozpowszechnianie propagandy wrogiej PRL i ZSRR, słuchanie BBC i Głosu Ameryki już tak. Po pół roku wychodzi na wolność. Odchodzi z Kościoła ewangelickiego, bo kiedy po aresztowaniu żona interweniowała u biskupa, nie otrzymała żadnej pomocy.
Aresztowanie podcina mu skrzydła. Staje się zgorzkniałym człowiekiem. Takiego pamięta go syn Marek Wiktor, który urodził się tuż przed wyjściem ojca na wolność.
– Był osobą małomówną, a o ważnych sprawach nie rozmawiał ze mną, tylko ze swoim bratem Fryderykiem. Trzeba jednak pamiętać, że kiedy umierał, miałem dopiero dwadzieścia jeden lat – mówi.
Syn pamięta jedną radę życiową, którą dostał od ojca. Miał wtedy siedem, może osiem lat. Otrzymał pod choinkę, ale nie od rodziców, strzelbę na korek. Po rozpakowaniu prezentu ojciec wszedł do pokoju i znalazł się na celowniku małego Marka.
– Ojciec mnie wtedy palnął w pysk, aż się przewróciłem. I powiedział: „Nigdy do człowieka nie strzelaj!”.
Syn przyznaje, że Polska zawiodła ojca.
Po klęsce Polski w Prusach Wschodnich wznosi się symbole niemieckiego zwycięstwa plebiscytowego. W Olsztynie budują gmach teatru (dziś mieści się w nim Teatr im. Jaracza). Po wsiach stawia się pomniki. Są to proste, ale duże kamienie z inskrypcją ograniczoną najczęściej do dwóch napisów: „Pozostaniemy Niemcami” lub „Ten kraj pozostanie niemiecki”, oraz liczby głosów oddanych „za Niemcami” i „za Polską”. Jak pisze Robert Traba, „sugestywność liczb nie wymagała żadnego komentarza”. Większość tych pomników-kamieni została zniszczona w czasach PRL. Natomiast dęby – symbol siły i władzy, drugi rodzaj pomnika plebiscytowego – nadal stoją. W wiosce Jeleniowo na Mazurach pod jednym z nich lubi spać pijana Agnieszka. Max Worgitzki pewnie przewraca się w grobie.
Jadę do Napromka i Lubstynka – dwóch wsi, które po plebiscycie przyłączono do Polski – żeby zobaczyć, jak nasz kraj upamiętnił swoje zwycięstwo.
Lubstynek jest wsią rolniczą, zadbaną i jak na realia mazurskie – bogatą. Ogromne, murowane gospodarstwa, głównie z białych pustaków, bardziej przypominają Wielkopolskę niż Mazury. Nie zachowała się tak charakterystyczna dla tego regionu drewniana zabudowa, nie widać też obór z kamienia czy czerwonej cegły poprzetykanej belkami (tak zwanego muru pruskiego). Gdzieniegdzie natomiast stoją stare domy z czerwonej cegły, ale te powojenne absolutnie nie wpasowują się w krajobraz kulturowy Mazur. Niektóre wyglądem przypominają wręcz pałace. Rolnik Mejka z rodziną mieszka właśnie w domu pałacopodobnym, ma prawie pięćdziesiąt hektarów ziemi i fermę indyków. Jego rodzina żyje w Lubstynku od pokoleń. O plebiscycie wie niewiele, ale najważniejsza informacja przetrwała – jego rodzina głosowała na Polskę.
Napromek jest wsią mniejszą i nie wygląda tak nowocześnie jak Lubstynek. Do dziś zachowały się tam niemieckie gospodarstwa z czerwonej cegły, w tym spichlerz. Niestety popada w ruinę. Jeżeli nikt nic nie zrobi, wydłuży listę strat kulturowych. Pani Genowefa Rudzińska, rocznik trzydziesty pierwszy, która nie lubi oficjalnej wersji swojego imienia i chce być nazywana Gieńcią, szuka dawnego zdjęcia spichlerza. Szuka w pudełku, bez sukcesu.
– Ja mam wszystko według prawa i porządku, a tego zdjęcia nie mogę znaleźć! – kwituje.
Wspomina swojego ojca – patriotę i katolika (ta część Mazur nie była ewangelicka), powojennego sołtysa Napromka. Nie mówił o sobie Mazur, a Polak.
– Zasłużył na pomnik, tak usilnie starał się o Polskę – mówi córka. W plebiscycie oczywiście optował za Polską. – Bo wtedy się nie głosowało, a optowało! – poucza.
Komisja plebiscytowa znajdowała się w szkole w Czerlinie obok Napromka. To tutaj przychodziła optować – tak, tak, pani Gieńciu – ludność z pobliskich wiosek, jednak według relacji Marianny Licznerskiej, rocznik dwudziesty, pochodzącej z Czerlina, głosowanie to bardziej przypominało zebranie. Każdy mówił to, co chciał, wyboru dokonywano otwarcie. Bernard Maciołek, jej ojciec, głosował na Polskę, bo był polskim patriotą, katolikiem (podobnie jak ojciec pani Gieńci nie mówił o sobie Mazur, a Polak).
W Napromku Polacy wygrali minimalnie – czterdzieści pięć do czterdziestu trzech. W Lubstynku bardziej zdecydowanie – dziewięćdziesiąt dwa do pięćdziesięciu jeden. Zdzisław Chyziński, w 2017 roku sołtys Lubstynka, wspomina, że Polacy, w tym jego dziadkowie, którzy głosowali na Polskę, musieli się później dwa tygodnie ukrywać, bo Niemcy chcieli ich bić.
Czerlin również przeszedł na stronę polską (kilometr dalej była granica), jednak darmo szukać tej nazwy w literaturze podmiotu. Widocznie wchłonął go Napromek, mimo że ten pierwszy był większy i bardziej renomowany, bo miał szkołę. Zresztą do dziś obie wsie tworzą jedno sołectwo.
Po plebiscycie wśród ludności zaczęły się roszady. Marianna Licznerska wspomina rolnika, który przyszedł do Czerlina gdzieś z Niemiec, bo chciał mieszkać w Polsce. Pani Gieńcia mówi, że w Napromku też były wymiany.
Zarówno w Lubstynku, jak i Napromku (czy Czerlinie) nie ma żadnej pamiątki po wygranej Polski w plebiscycie. Rozmawiam o tym w 2017 roku z sołtysem Lubstynka.
– Zbliża się setna rocznica plebiscytu. Może warto pomyśleć chociażby o tablicy? – mówię, ale mam wrażenie, że moje słowa wpadają w próżnię.
Inaczej jest w Groszkach – trzeciej wsi przyłączonej w wyniku plebiscytu do Polski. Tuż obok placu zabaw stoi zwalisty kamień. Gruby (potrzeba z trzech mężczyzn, żeby go objąć), ale niższy od człowieka. Jedynie wcięcie z prawej strony nadaje bryle lekką smukłość. Od frontu przymocowano tablicę. Na niej cytat z Roty – „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród”– i napis: „W dowód wdzięczności naszym przodkom za wierność ojczyźnie w 90-tą rocznicę przyłączenia wsi Groszki do Polski. Dziękują mieszkańcy. Groszki 2010”. Przed kamieniem stoi oryginalny słup graniczny z tych okolic. Uchował się w stodole jednego z gospodarzy. Jest kilkanaście razy chudszy i dwa razy niższy od kamienia. Mimo wszystko dobrze komponuje się z obeliskiem. Pasuje do niego jak Flip do Flapa. Układ idealny.
– To była inicjatywa oddolna – tłumaczy mi w 2017 roku Mieczysław Łużyński, sołtys Groszek (i Naguszewa).
Mówiąc najkrócej – zebrało się kilku chłopa, zawiązało Komitet Organizacyjny 90. Rocznicy Plebiscytu na Warmii i Mazurach i wszystko zorganizowało: miejsce na obelisk, które wyłożyli kamieniem i kostką brukową, kamień, który przywieźli z pobliskiego pola, tablicę pamiątkową, którą ufundował dawny mieszkaniec tych okolic. Uroczystość, która odbyła się w 2010 roku, należała do udanych. Na potwierdzenie swoich słów sołtys pokazuje mi zdjęcia. Obchody setnej rocznicy nie wiadomo, kto zorganizuje.
– Bo teraz gmina chce to miejsce przejąć i zagrabić zasługi zwykłych chłopów – kwituje Łużyński.
I w małych Groszkach (dziś mieszka tu sto dwadzieścia osób) czuć w powietrzu stęchłe opary polityki.
Obok pomnika mieszka Jadwiga Wilczewska. Spędziła w tej wsi całe swoje osiemdziesięcioletnie życie. Wspomina opowieści swojej mamy, która często powtarzała, że po plebiscycie jej dom był w Polsce, ale cztery hektary pola w Niemczech, zatem na roboty potrzebna była przepustka, która wszystkim tylko utrudniała życie. Mieszkali więc w Polsce, ale uprawiali ziemię w Niemczech.
Polskość plebiscytowa to była dziwna polskość. Taka nieobliczalna. W reportażu Interludium mazurskie jeden z mieszkańców Warmii powiedział: „Bredynki, Stanclewo, Stryjewo i Węgój były to wioski zamieszkane tylko przez Polaków. Agitowaliśmy: polski gramofon w otwartych oknach i puszczaliśmy na wieś polską muzykę, chodziliśmy na wesela śpiewać polskie pieśni”.
Skoro zatem Węgój był wsią całkowicie polską, to dlaczego w plebiscycie za Prusami Wschodnimi opowiedziało się trzystu sześćdziesięciu mieszkańców, a za Polską trzynastu?
W tej sprawie jadę do Węgoja. Może tam ktoś rozwieje moje wątpliwości. Irena Przybylska, urodzona już po wojnie, pamięta, że w dzieciństwie wieś zamieszkiwali Niemcy, w tym jej rodzice. Mama była bardzo proniemiecka. Zawsze mówiła, że nie zgodzi się, aby jej córka wyszła za Polaka (Irena jednak się temu przeciwstawiła). Takie poglądy musiała wynieść z niemieckiego domu.
Czy w 1920 roku wieś mogła być w stu procentach polska? Dane z 1848 roku potwierdzają tę hipotezę. Węgój ma wówczas dwustu pięćdziesięciu sześciu mieszkańców, „wyłącznie Polaków”. Jednak dużo mogło się zmienić w ciągu siedemdziesięciu lat. Cmentarz we wsi niewiele pomoże. Niemiecko czy polsko brzmiące nazwiska jeszcze o niczym nie świadczą. Przypadki, kiedy to Polak nazywał się Heidrich, a Niemiec Kottkowski, nie należały do rzadkości.
Oczywiście Węgój w 1920 roku mógł być wsią zamieszkaną tylko przez Polaków. Ale byli to Polacy, którzy – jak wielu innych – wybrali w plebiscycie nie Polskę, a Prusy Wschodnie.
Jest też inna wieś na Warmii. Nazywa się Wymój. To tam swoje gospodarstwo mieli dziadkowie Edwarda Cyfusa, regionalisty i pisarza warmińskiego. Mężczyzna nie wie, jakiego wyboru w plebiscycie dokonali jego dziadkowie. Wie natomiast, że uważali się za Niemców, choć dziadek nie znosił języka niemieckiego, a w domu pozwalał posługiwać się wyłącznie gwarą warmińską. Taki był z niego Niemiec.
Wymój był wsią niemiecką z kilkoma rodzinami polskimi, jak pisze w książce A życie toczy się dalej… Edward Cyfus. W plebiscycie większość mieszkańców zagłosowała jednak na Polskę.
Czuję się jak Melchior Wańkowicz, który w reportażu Na tropach Smętka pisał: „Zrozum tu co, człowieku…”.
W głowie Herberta Monkowskiego przewija się film. Klatka po klatce. Jest lato 1944 roku. To pierwsze wspomnienie z wojny. Na Olsztyn spada kilka bomb, choć do bombardowania miasta zostało jeszcze trochę czasu.
– Może samoloty rosyjskie zgubiły? – zastanawia się Monkowski.
Jeden z pocisków spada na mieszkanie jego ciotki. Harata cały budynek, ale nie niszczy go doszczętnie. Z popękanych murów wystają jakiś zegar, łóżko, meble. A że Herbert od małego jest przedsiębiorczy, prowadzi tam swoich kolegów, oprowadza za dziesięć fenigów, a za zarobione pieniądze idzie do kina Flohkiste blisko rynku. To najtańsze kino w mieście. Takie dla uczniów i młodzieży. Herbert chodzi na Wochenschau – niemiecką kronikę filmową.
– Były to obrazy z frontu, a wtedy już mój ojciec był na wojnie. Zapadałem więc w fotel i szukałem go na ekranie. Może gdzieś się pojawi? W tych filmach były setki niemieckich żołnierzy pokazywanych w dobrym świetle. Zupełna propaganda. I tak siedziałem i patrzyłem, i marzyłem, żeby ojca zobaczyć – wspomina.
Kolejny obrazek: Maria Monkowski pakuje dwie walizki do ucieczki. Będzie w nich wszystko, co uzna za ważne: czerwony album ze zdjęciami, szynka od mamy, ubrania. Rosjanie są już tuż-tuż.
Nadchodzi 21 stycznia 1945 roku. Ratuj się kto może! Monkowscy decydują się na ucieczkę. Wieczorem na dworcu kolejowym w Olsztynie pojawiają się czołgi radzieckie. Jeden z nich wjeżdża z impetem na peron, gdzie stoi mnóstwo ludzi. Tak to zapamięta Herbert Monkowski. Kto nie zdąży odskoczyć, z tego zrobi miazgę. I dalej, w drogę, pod schron! Ciągną tam olsztyniacy, żeby się ukryć przed wrogiem. Wśród nich jest też Maria Monkowski z dziećmi. I to miejsce nie okaże się bezpieczne – czołg strzela w drzwi wejściowe. Ci, co są blisko, giną na miejscu. Monkowskim udaje się przeżyć. Czołg odjeżdża, Maria chwyta dzieci za ręce i hyc! przez gorące ciała, niektóre jeszcze konające, do wyjścia! Stąd trzeba uciekać!
II wojna światowa w Prusach Wschodnich wybucha dopiero w styczniu 1945 roku. Co prawda wcześniej biorą mężczyzn do wojska, ale działań wojennych tu nie ma. Rolnicy więc spokojnie żniwują, orzą, sieją (nawet na jesieni 1944 roku – będzie co zbierać po wojnie). Kobiety wychowują dzieci, pielą w ogródku, robią zaprawy. Dzięki niemieckiej pracy Rosjanie za jakiś czas nie będą tutaj umierać z głodu. Spichlerze będą pełne zboża, a spiżarnie weków. Nie ze wszystkich jednak będą korzystać Sowieci.
– Jeżeli znajdą słoiki w opuszczonym domu, nie biorą, bo boją się, że są otrute – mówi Herbert Monkowski. – Bezpieczniejsze są puszki, ale je ma wojsko. Lud ma weki.
Sielanka kończy się z początkiem 1945 roku, choć już sześć miesięcy wcześniej wszystko wskazywało na to, że Adolf Hitler nie wygra wojny na wschodzie. W sierpniu 1944 roku eksperci przedstawili gauleiterowi i nadprezydentowi Prus Wschodnich Erichowi Kochowi plan ewakuacji ludności cywilnej z pruskich terenów oraz translokacji cennych zapasów zboża, zwierząt i innych dóbr. Plan odrzucono z adnotacją: „Kto wypowie się jeszcze raz na temat ewakuacji, będzie uważany za zdrajcę”.
Sam Hitler buja w obłokach. Ciągle tkwi w swych iluzjach, że jest w stanie zdobyć świat, a wszelkie racjonalne wówczas opinie uważa za szerzenie defetyzmu. I huczy, że nawet skrawek niemieckiej ziemi nie zostanie oddany wrogowi. Ostateczne zwycięstwo jest tylko kwestią czasu.
„W połowie stycznia [1945 roku – przyp. aut.] ofensywa rosyjska uderzyła na front, który był cienki i łamliwy jak lód na wiosnę” – pisze w swojej książce Nazwy, których nikt już nie wymienia Marion Dönhoff, arystokratka z Prus Wschodnich, niemiecka dziennikarka, współwydawczyni tygodnika „Die Zeit”. Geografia jest nieubłagana. Ze wszystkich terenów niemieckich to Prusom Wschodnim oberwie się najmocniej. Tylko dlatego, że są najbardziej wysunięte na wschód. Rosjanie mają tutaj rzut beretem. Na ewakuację ludności nie ma już czasu. Był pół roku temu, ale władza zabroniła. Ucieczka będzie więc jednym wielkim chaosem.
Monkowscy uciekają ze schronu. I w las! Śnieg i ponad dwudziestostopniowy mróz nie ułatwiają ucieczki. Idą do Dywit – wioski oddalonej od Olsztyna siedem kilometrów. Nie wiadomo, co tam zastaną. Na sankach ciągną dwie walizki.
Jest karczma. Ludzi w niej w bród. Maria po ulokowaniu dzieci przy ciepłym piecu idzie szukać wyjścia z impasu. Jest szczupła, ma ciemne długie włosy, ale najbardziej zwracają uwagę jej bystre oczy. W Dywitach ma na sobie czarny płaszcz z białym futerkiem, a na głowie ciepły kapelusik.
Znajduje jakiegoś znajomego z ciężarówką. Mogą się nią dostać nad Zalew Wiślany. Stamtąd pieszo na mierzeję, a dalej statkiem do Niemiec. To najczęściej wybierana przez uciekinierów trasa. Rozpoczyna się walka z czasem. Byle zdążyć przed Rosjanami, którzy marzą o zajęciu portów.
Maria biegnie więc szybko po dzieci do karczmy, byleby zdążyć, łapie za fraki, szybko, szybko, pomaga wsiąść na samochód. Ufff… Udało się. Ciężarówka wlecze się niemiłosiernie, bo na ulicach jest mnóstwo ludzi, trudno przejechać. Wtem Herbert mówi do Marii:
– Mamo, to nie jest moja siostra.
Niby wszystko się zgadza – wzrost, płaszczyk, piec. Ale to nie jest Anneliese. Maria wyskakuje z samochodu, łapie dziecko, leci do karczmy, odstawia je obok pieca, zabiera swoje i w te pędy na ciężarówkę.
– Nie wiem, jak ona to zrobiła – mówi Monkowski. – Załatwienie transportu, podmienienie siostry… Już na zawsze pozostanie moją bohaterką.
Siostra przy piecu nie wpadła w panikę, bo przez cały czas spokojnie spała. Brat nigdy nie będzie z nią później rozmawiał o tej sytuacji. Z mamą tak. Przede wszystkim dlatego, żeby się upewnić, czy to, co pamięta, nie jest jakąś jego fantazją.
– Bo z biegiem czasu niektóre rzeczy wydawały mi się wręcz niemożliwe.
Docierają nad zalew. Na lodzie jest wyznaczona droga przemarszu. Niektórzy jadą wozami zaprzęgniętymi w konie, inni tylko idą z podręcznymi tobołkami. Rosyjskie samoloty już krążą nad zalewem, ale nie strzelają w ludzi. Tylko w lód, który się rozpryskuje i szybko zamarza. Jednak nie na tyle mocno, żeby utrzymać na sobie takie ciężary. Uciekinierzy wpadają więc do lodowatej wody i się topią.
Wpada i Herbert. Nie topi się tylko dlatego, że w wodzie trafia na dużą przeszkodę. Być może jest to wcześniej utopiony koń albo wóz. One najszybciej szły na dno, bo były najcięższe.
Maria szybko wyciąga syna z wody, w tył zwrot i na ląd! Wystarczy zalewu! Dalej nie idą! Muszą szukać innego sposobu na wydostanie się z Prus Wschodnich.
We wspomnieniach wielu uciekinierów z Warmii i Mazur pojawia się styczniowy mróz. Magdalena Grzebałkowska w reportażu Lód, opisującym ucieczkę jednego z mieszkańców, Wernera Henseleita z Prus Wschodnich, pisze tak: „Smarki zamarzają w nosie, nogi drętwieją i traci się czucie – człowiek czasem spada z wozu jak ulęgałka, bo nie daje rady nóg wyprostować”. Herbert najbardziej pamięta mróz znad zalewu.
– Mama ledwie mnie wyciągnęła z wody, a już cały byłem sztywny. Był śnieg, ale i wiatr, który potęgował zimno. Wiem tylko, że się trząsłem jak osika. Mama zdarła ze mnie ubranie i natarła śniegiem. Nie miała w co mnie ubrać, bo my już z sobą nic nie mieliśmy, tylko plecak, walizki zostały w Dywitach, ale przed zalewem leżały ogromne ilości porzuconych rzeczy, których ludzie pozbywali się przed wejściem na lód.
Maria znajduje na brzegu jakiś koc. Opatula syna, podkłada mu coś pod nogi, żeby nie stał boso na śniegu. Jeszcze wyszukuje ubrania. Jakiekolwiek. Herbert pamięta, że nie były najlepiej dopasowane, ale to było wówczas najmniej istotne.
– Bo w plecaku był tylko mój strój z pierwszej komunii świętej, czyli krótkie spodenki i krótki rękawek, więc na zimę się nie nadawały – dodaje.
– Ale przecież na tułaczkę zabiera się najpotrzebniejsze rzeczy – ni to pytam, ni się dziwię.
– Być może to była najważniejsza rzecz, skoro mama ją wzięła. – W głosie syna słychać podziw dla matki.
W plecaku są jeszcze dokumenty, album i szynka wędzona od babci. Byli u niej 20 stycznia 1945 roku – dzień przed ucieczką. Babcia powiedziała do Marii: „Weź tę szynkę. Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy”. Po drodze, gdy nie było co jeść, Maria ukradkiem odkrawała kawałeczki tylko dla ich trójki.
– Ta szynka była wędzona, więc się długo trzymała, a że później dostawała biały osad, jakąś pleśń, to nieważne – wycierało się ją i po sprawie. Na próbę pierwszy kawałek zawsze jadłem ja, bo miałem mocny żołądek.
Pustą kość po szynce Monkowscy przywiozą babci z powrotem.
Na razie jednak zawracają z zalewu. Co dalej? Patrzą, stoi pociąg. Z wagonami towarowymi. Jeden ma uchylone drzwi. Maria szybko wrzuca dzieci do środka, sama jakimś cudem wskakuje – jej syn do tej pory zastanawia się jak, bo przecież była niewielka – i jadą. Herbert Monkowski nie pamięta innych uciekinierów w pociągu.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I