Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
W nowej powieści z bestsellerowej serii „Oblicza śmierci” oficer śledcza Eve Dallas stara się rozwikłać skomplikowaną historię rodu, a w tym czasie ważą się losy zakładniczki.
Zwłoki kobiety znaleziono wczesnym rankiem na ławce na jednym z nowojorskich placów zabaw. Ofiara wyglądała schludnie, włosy miała starannie ułożone, jej makijaż był bez zarzutu. Ale cała reszta nie pasowała: ubranie zgodne z modą obowiązującą dziesiątki lat temu oraz śmiertelna rana ukryta pod wstążką zawiązaną wokół szyi. I karteczka ze słowami: ,,Niedobra mamusia" napisanymi kredkami dziecięcą rączką.
Eve Dallas zwraca się do czołowej policyjnej profiler, która potwierdza to, co wydaje się oczywiste: mają do czynienia z zabójcą, który w dzieciństwie doznał urazu psychicznego.
Kiedy Eve dowiaduje się, że zaginęły kolejne młode kobiety, z wyglądu przypominające pierwszą ofiarę, wie, że musi się spieszyć. Lecz by rozwiązać tę sprawę, będzie musiała dotrzeć do głeboko ukrytego miejsca własnej przeszłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 450
1
WCZEŚNIEJ
Decyzja, by skończyć ze sobą, przyniosła jej ulgę. Będzie cicho, ciepło i przytulnie. Zaśnie snem wiecznym. Już nigdy nie będzie się kryła w ciemnościach, kiedy właściciel mieszkania zacznie walić w drzwi, domagając się zapłaty czynszu, na co nie miała pieniędzy.
Albo uciekać przez okno. Kolejny raz.
Nie będzie musiała obciągać druta jakiemuś spoconemu frajerowi, żeby kupić coś do jedzenia. Albo prochy, prochy, bez których nie mogła się obejść bardziej niż bez jedzenia.
Prochy, które uśmierzały wszystko, nawet ból.
Może pójdzie do nieba, jak to widziała w podręcznikach do religii, gdzie płyną białe, puszyste obłoczki, wszystko skąpane jest w złotym świetle i każdy się uśmiecha.
A może trafi do piekła, w szalejące płomienie i wrzaski skazanych na wieczne potępienie. Odebranie życia, nawet sobie, to wielki grzech według słów wielebnego Horace’a Greenspana, pierwszego, któremu zrobiła loda – była to zapłata i pokuta, miała pecha i ją przyłapał, jak się całowała z Wayne’em Kyle’em Ribbetem trzymającym rękę pod jej bluzką. W ten sposób w wieku dwunastu lat odkryła, że lepiej coś brać niż dawać za tak nużącą usługę. Mimo wszystko wydawało jej się, że samobójstwo to większy grzech niż obciągać laskę jakiemuś dupkowi za pieniądze na benzynę lub garść oksy. Więc może jednak trafi do piekła.
Ale czy już nie jest w piekle?
Była chora, wiecznie chora, skóra ją paliła. Częściej sypiała w samochodzie niż w łóżku, jeżdżąc od jednej zapyziałej dziury do drugiej.
Sprzedając się w mrocznych zaułkach za dragi.
Nigdy nie będzie lepiej. W końcu się z tym pogodziła.
Więc łyknie dość prochów, by raz na zawsze zyskać spokój.
Ale zanim to zrobi, musi zadecydować, czy zabrać ze sobą swojego synka. Czy jemu też nie będzie tam lepiej?
Spojrzała w lusterko wsteczne, żeby mu się przyjrzeć. Siedział w brudnej piżamce z motywem Spidermana, na pół śpiący pogryzał chipsy, których torebkę kupiła w automacie, po tym jak niemal wszystkie pieniądze wydała na benzynę. Dzięki temu był cicho, a potrzebowała ciszy.
Nie miała czasu – albo nie pomyślała o tym – by cokolwiek zabrać, kiedy wyciągnęła go z łóżeczka. Wepchnęła do torebki pieniądze – które prawie się skończyły – i prochy – o wiele za mało.
Zresztą i tak mieli niedużo, a to, co mieli, wsadziła do worka na śmieci kilka tygodni wcześniej. Trochę ubranek dla dziecka, wszystkie brudne. Ale o włos uniknęła aresztowania, kiedy próbowała zwinąć koszulkę i dżinsy dla niego w Walmarcie w Birmingham.
Gdyby ją aresztowali, odebraliby jej dziecko, a tylko ono należało wyłącznie do niej. Chciała dla niego jak najlepiej, no nie? Próbowała, prawda? Próbowała przez pięć lat, odkąd dupek, przez którego zaciążyła, powiedział jej, żeby spieprzała.
Starała się najlepiej, jak mogła, ale okazało się, że to za mało. Wiecznie było za mało.
A trzeba przyznać, że dzieciak bynajmniej nie był aniołkiem. Marudny i zaborczy, Bóg jej świadkiem, niegrzeczny, więc kolejne opiekunki rezygnowały, kiedy ona nalewała drinki albo pracowała jako striptizerka w jakiejś spelunie.
Lecz kochała tego małego sukinsyna, a on kochał ją.
– Mamusiu, chce mi się pić.
Pić, jeść, zmęczony, nie zmęczony. Zawsze coś. Kiedyś uważała macierzyństwo za coś niemal świętego. Póki się nie przekonała, że to wieczna harówka, żądania, rozczarowania.
A ona okazała się niewystarczająco dobra, co przez całe jej przeklęte życie wszyscy wiecznie jej powtarzali.
Zwolniła, żeby podać mu butelkę wiśniowej coli.
– Napij się tego.
– Nie lubię coli! Nie lubię coli! Chcę napoju pomarańczowego! Chcę napoju pomarańczowego! Jesteś niedobrą mamusią!
– Nie mów tak. Nigdy tak nie mów. Wiesz, że robisz mi przykrość.
– Niedobra mamusia! Niedobra mamusia! Chce mi się pić!
– Dobrze już, dobrze. Kupię ci coś do picia, jak tylko będę się mogła gdzieś zatrzymać.
– Chcę pić. – Jego jęczenie działało na nią jak wizg piły tarczowej. – Chcę pić teraz!
– Wiem, skarbie. Zaraz się gdzieś zatrzymamy. Może zaśpiewamy jakąś piosenkę? – Boże, miała wrażenie, że jej głowa przemieniła się w nadgniłe jabłko, toczone przez robaki.
Gdyby miała pewność, stuprocentową pewność, że zginie, zderzyłaby się czołowo z nadjeżdżającym z naprzeciwka samochodem i byłoby po wszystkim.
Ale zamiast tego zaczęła śpiewać Koła autobusu kręcą się. I kiedy chłopczyk dołączył do niej, przez chwilę była niemal szczęśliwa.
Wrzuci mu jedną tabletkę do napoju, postanowiła. I mały uśnie – już wcześniej dawała mu część tabletki, kiedy chciała, żeby usnął. A jeśli mu wrzuci całą, może mały uśnie i trafi do nieba.
Będzie tam miał pieska i kolegów, z którymi będzie się mógł bawić, i wszystkie zabawki, jakich tylko zapragnie. I całe litry napoju pomarańczowego.
Mali chłopcy, nawet ci nieznośni, nie idą do piekła.
Zjechała z autostrady i znalazła sklep całodobowy. Zaparkowała z dala od latarni, wokół których kłębiły się roje owadów.
– Musisz zaczekać w samochodzie. W przeciwnym razie nie dostaniesz napoju. Masz zostać w samochodzie, słyszysz? Bądź cicho, bądź grzeczny, to kupię ci też cukierki.
– Chcę skittles!
– Dobrze, kupię ci skittles.
W sklepie było tak jasno, że aż rozbolały ją oczy, ale kupiła mu pomarańczową fantę i skittles. Rozważała, czy nie zwinąć cukierków, ale była zbyt wykończona, żeby się na to zdobyć.
Został jej niecały dolar, ale tam, dokąd się wybierała, nie będą jej potrzebne pieniądze.
Wracając do samochodu, wygrzebała tabletkę z zapinanej na suwak przegródki w torebce. Myśląc o pieskach, zabawkach i swoim ukochanym synku, chichoczącym z aniołkami, wrzuciła tabletkę do puszki.
Tak będzie najlepiej dla nich obojga.
Kiedy ją zobaczył, uśmiechnął się tym swoim słodziutkim uśmiechem i zaczął podskakiwać na siedzeniu.
– Kocham cię, mój skarbie.
– A ja kocham ciebie, mamusiu. Masz dla mnie cukierki? Masz? Czeka nas kolejna przygoda?
– Jasne, że mam cukierki, i czeka nas kolejna przygoda. Największa ze wszystkich. A gdy dotrzemy na miejsce, będą tam aniołki i kwiaty, i pieski.
– Mogę mieć pieska? Mogę? Mogę? Mogę? Chcę pieska teraz!
– Będziesz miał tyle piesków, ile tylko zechcesz.
Spojrzała na niego, jak siorbie napój przez słomkę, którą wetknęła do puszki. Jej mały świński blondasek. Rósł w niej, wydała go na świat. Dla niego zrezygnowała ze wszystkiego.
Nikt nigdy nie kochał jej tak, jak on.
A ona to zniszczyła.
Przez opuszczone szyby wpadało gęste, lepkie powietrze. Nie wróciła na autostradę, tylko jechała bez celu przed siebie. Byli gdzieś w Luizjanie. Nieważne, gdzie. Jechała, owiewał ją gorący podmuch. Byle dalej od centrów handlowych, od świateł. Śpiewał, ale po chwili słowa piosenki zaczęły się zlewać, bo ogarnęła go senność.
– Pośpij sobie, skarbie. Pośpij sobie teraz.
Tam mu będzie lepiej. Z całą pewnością lepiej, prawda?
Łzy płynęły jej po policzkach, kiedy sama połknęła tabletkę.
Znajdzie jakieś ciche, ciemne miejsce. Połknie resztę prochów, a potem usiądzie z tyłu, obok swojego synka. I razem pójdą do nieba.
Bóg nie rozdzieli jej z jej małym skarbem, nie zabierze go jej. Razem trafią do nieba. Bóg w podręczniku do religii miał długą, siwą brodę i dobrotliwe spojrzenie. Z jego dłoni spływało światło.
To była droga do nieba.
W ciemnościach dostrzegła jakieś światełko. Wydawało się zawieszone nad małym białym kościółkiem, stojącym samotnie na niewielkim wzgórzu. Wokół niego rosły kwiaty, trawa tworzyła aksamitny kobierzec.
Czuła ich zapach przez otwarte okno.
Oszołomiona, na poły we śnie, zatrzymała samochód. Tu jest niebo albo wystarczająco do niego blisko. Wystarczająco blisko dla jej skarbu.
Zaniosła go niczym ofiarę dla Boga o dobrotliwym spojrzeniu, z długą, siwą brodą, dla uśmiechniętych aniołów o rozpostartych skrzydłach.
Poruszył się, kiedy położyła go na progu, zakwilił cicho.
– Śpij, mój skarbie. Śpij.
Głaskała go, póki się nie uspokoił. Za mało wypił, pomyślała, za mało, żeby trafić między aniołki i pieski. Ale może to i lepiej. Blisko nieba, pod lampą, pośród kwiatów.
Wróciła do samochodu, w którym unosił się zapach cukierków i potu. Zobaczyła, że rozlał napój, cukierki były rozsypane na tylnym siedzeniu niczym kolorowe konfetti.
Był teraz w rękach Boga.
Ruszyła i jechała, zamroczona prochami. Była szczęśliwa, nie czuła bólu. Było jej lekko, tak lekko. Śpiewała mu, zapomniawszy, że synek już nie siedzi z tyłu samochodu.
Nie bolała ją głowa, dłonie nie drżały. Nocny wiatr owiewał jej twarz, rozwiewał włosy. Prochy jak zwykle działały cuda.
Czy umówiła się z koleżankami? Nie mogła sobie przypomnieć.
Jakie lekcje ma rano?
Nieważne, wszystko jest teraz nieważne. Zobaczyła jezioro, w którym odbijało się światło księżyca, westchnęła. Jest na miejscu. Właśnie tam musi się udać.
Zupełnie jak chrzest. Oczyszczenie w drodze do nieba.
Podekscytowana, docisnęła pedał gazu i wjechała do wody. Gdy samochód zaczął wolno tonąć, uśmiechnęła się i zamknęła oczy.
TERAZ
Nazywa się Mary Kate Covino. Ma dwadzieścia pięć lat, jest zastępcą kierownika marketingu w firmie Dowell i Spółka. Zatrudniła się tam prosto po szkole i od tamtej pory zdążyła awansować.
Lubi swoją pracę.
Na ogół jest zadowolona ze swojego życia, chociaż jej chłopak okazał się draniem i rzucił ją tuż przed romantycznym wyjazdem, który zaplanowała w najdrobniejszych szczegółach, jakby to była kampania reklamowa.
Wczoraj? Przedwczoraj? Nie miała pewności. Wszystko było zamazane. Jest czerwiec, któryś dzień czerwca 2061 roku.
Ma młodszą siostrę, Tarę, studiującą na Carnegie Mellon. Tara jest zdolna. Oraz starszego brata, Cartera, bystrzaka. Właśnie się zaręczył z Rhondą.
Razem z Cleo, którą traktowała jak siostrę, wynajmuje mieszkanie z dwiema sypialniami w Lower West Side.
Dorastała w Queens i chociaż jej rodzice się rozwiedli, kiedy miała jedenaście lat, wszyscy zachowali się w miarę kulturalnie. I ojciec, i matka zawarli kolejne małżeństwa, ale nie ma przyrodniego rodzeństwa, a drugie związki jej rodziców okazały się udane. Wszyscy są szczęśliwi.
Od swoich dziadków ze strony matki dostała pieska na szóste urodziny. To był najwspanialszy prezent w jej życiu. Lulu wiodła beztroskie życie, a kiedy miała czternaście lat usnęła i już się nie obudziła.
Lubi tańczyć, oglądać głupie komedie romantyczne, woli słodkie wino niż wytrawne i ma słabość do ciasteczek, które piekła jej babcia ze strony ojca.
Przypominała sobie to i więcej – swoją pierwszą randkę, jak złamała nogę, zjeżdżając na nartach (pierwszy i ostatni raz). Codziennie. Kilka razy dziennie.
To bardzo ważne, żeby pamiętać kim jest, skąd jest, wszystkie wydarzenia ze swojego życia.
Bo czasami wszystko stawało się zamazane, niespójne i zaczynała mu wierzyć.
Bała się, że ją zgwałci. Ale nigdy jej nie tknął w taki sposób. W ogóle nigdy jej nie dotykał – przynajmniej nie wtedy, gdy nie spała.
Nie mogła sobie przypomnieć, jak się tu znalazła. Miała pustkę w głowie od chwili, kiedy Teeg z nią zerwał. Potem nastąpiły krzyki i wymówki, nieszczęśliwa i trochę pijana wracała z baru do domu. Wyrzucając sobie, że tak wiele godzin przesiadywała w tym przeklętym barze, którego był właścicielem, pomagając mu cztery, a nawet pięć razy w tygodniu.
Za jeden jego zabójczy uśmiech.
Ocknęła się tutaj. Czuła mdłości, głowa jej pękała z bólu. Panowały ciemności, a ona była przykuta łańcuchem – jak w jakimś filmie grozy – w ciemnym pomieszczeniu z jednym łóżkiem.
Później pojawił się on; przypominał bladego, dużo czytającego wujka.
Włączył pojedynczą lampę, więc zobaczyła, że znajduje się w piwnicy bez okien, z betonową posadzką i kamiennymi, otynkowanymi ścianami. Miał błyszczące niebieskie oczy i śnieżnobiałe włosy.
Postawił na łóżku tacę z miską zupy i filiżanką herbaty, uśmiechnął się do niej promiennie.
– Obudziłaś się. Lepiej się czujesz, mamusiu?
Mówił przez nos, z południowym akcentem, do tego jak dziecko. Musi to zapamiętać, ale w tamtej chwili czuła jedynie panikę.
Błagała go, żeby ją wypuścił, płakała, szarpała łańcuch, którym przykuł ją za prawą rękę i lewą nogę.
Nie zwracając na nią uwagi, podszedł do szafki i wyjął z niej ubranie. Położył je na łóżku, starannie złożone.
– Wiem, że nie czułaś się dobrze, ale zaopiekuję się tobą. A potem ty zaopiekujesz się mną. Bo właśnie to robią mamusie. Opiekują się swoimi synkami.
Płakała, krzyczała, domagała się wyjaśnienia, czego od niej chce, błagała, by ją wypuścił, ale on jedynie się uśmiechał i spoglądał na nią tymi swoimi błyszczącymi oczami.
– Zrobiłem dla ciebie zupę i herbatę. Sam, bez niczyjej pomocy. Jak zjesz, poczujesz się lepiej. Długo cię szukałem. Teraz jesteś tutaj i znów możemy być razem. Możesz być dobrą mamusią.
W jego oczach pojawiło się coś, co ją bardziej przeraziło niż ciemność, łańcuchy.
– Tym razem będziesz dobrą mamusią i zatroszczysz się o mnie tak, jak należy. Ugotowałem dla ciebie zupę, więc ją zjedz! Albo pożałujesz.
Przerażona usiadła na łóżku, wzięła łyżkę. Zupa była letnia i bez smaku, ale przyniosła ulgę jej obolałemu gardłu.
– Powinnaś powiedzieć „dziękuję”! I mnie pochwalić, że dobry ze mnie synek!
– Dziękuję. Nie wiem… Nie wiem, jak ci na imię.
Myślała, że ją wtedy zabije. Twarz mu poczerwieniała, oczy stały się dzikie. Zacisnął ręce w pięści i zaczął nimi uderzać jedna o drugą.
– Jestem twoim skarbem. Powiedz to! Powiedz!
– Skarbie. Wybacz, nie czuję się dobrze. Boję się.
– Ja też się bałem, kiedy zamykałaś mnie na klucz w pokoju, robiłaś świństwa z mężczyznami. Bałem się, kiedy dawałaś mi coś, żebym usnął, byś mogła to robić. Bałem się, gdy się budziłem, było mi niedobrze, a ciebie nie było przy mnie, było ciemno i płakałem.
– To nie byłam ja. Uwierz mi, to nie byłam ja. Jesteś starszy ode mnie, więc nie mogę być twoją matką. Nie…
– Pójdziesz do piekła, bo kłamiesz! Do piekła, gdzie są diabły i ogień. Zjedz zupę, wypij herbatę albo zostawię cię tutaj zupełnie samą, jak ty mnie zostawiałaś.
Nabrała zupy na łyżkę.
– Jest naprawdę smaczna. Dobrze się spisałeś.
W jednej chwili się rozpromienił.
– Sam ją zrobiłem.
– Dziękuję ci. Czyli nie ma tu nikogo, kto by ci pomagał?
– Teraz ty tu jesteś, mamusiu. Bardzo długo czekałem na ciebie. Ludzie byli dla mnie niedobrzy, płakałem za tobą, ale nie przyszłaś.
– Wybacz mi. Nie… Nie mogłam cię znaleźć. A jak ty mnie znalazłeś?
– Znalazłem was trzy. Trójka to szczęśliwa liczba, jedna z was okaże się dobra. Jestem zmęczony. Pora spać. Kiedy poczujesz się lepiej, opatulisz mnie do snu, jak powinnaś to kiedyś robić. Przeczytasz mi bajeczkę. I razem coś zaśpiewamy.
Skierował się ku drzwiom.
– Koła autobusu kręcą się, kręcą się, kręcą się… – Spojrzał na nią, mężczyzna o twarzy sześćdziesięciolatka, śpiewający dziecięcym głosikiem. – Dobranoc, mamusiu. – Jego wzrok znów stał się dziki. – Powiedz „dobranoc, skarbie”!
– Dobranoc, skarbie.
Zamknął za sobą drzwi. Usłyszała szczęk zamków.
Słyszała też inne odgłosy w tej niekończącej się pustce, w tym pozbawionym okien pomieszczeniu. Głosy, krzyki, płacz. Czasami myślała, że to jej głos, jej krzyk, ale kiedy indziej wiedziała, że nie.
I chociaż wołała, nikt się nie pojawił.
Raz wydawało jej się, że słyszy, jak ktoś wali w ścianę jej pokoju, lecz była zbyt zmęczona, by zareagować.
Wiedziała, że dodaje jej prochy do jedzenia, ale gdy nie chciała jeść, gasił światło i zostawiał ją samą w ciemnościach, póki nie zjadła.
Czasami nie mówił dziecięcym głosikiem z południowym akcentem, tylko jak dorosły mężczyzna. Rozsądnie, zdecydowanie. Jednego dnia w ogóle nie przyszedł, nie przyniósł jej jedzenia, nie kazał się przebrać. Miała trzy stroje na zmianę. Nie przyszedł, nie usiadł, nie uśmiechnął się do niej tym budzącym lęk uśmiechem, nie poprosił, żeby mu coś opowiedziała lub zaśpiewała.
Umrze tutaj, zginie z głodu. Sama, przykuta łańcuchem, uwięziona, bo o niej zapomniał albo potrącił go samochód.
Ale nie, nie, ktoś musi jej szukać. Ma przyjaciół i krewnych. Ktoś z pewnością jej szuka.
Nazywa się Mary Kate Covino. Ma dwadzieścia pięć lat…
Akurat powtarzała swoją codzienną litanię, kiedy usłyszała krzyk – jego krzyk. Wrzeszczał piskliwym głosem, jak nieznośny bachor, którym się stawał, gdy coś go zdenerwowało albo rozgniewało. A potem drugi głos… Nie, uświadomiła sobie, to też mówił on, ale głosem dorosłego mężczyzny. Zimnym, gniewnym głosem dorosłego mężczyzny.
I czyjś płacz, błaganie. Jakiejś kobiety.
Nie rozumiała słów, tylko ton – gniewny, zdesperowany.
Przysunęła się do ściany, przytknęła do niej ucho w nadziei, że usłyszy coś więcej. Albo że ją ktoś usłyszy.
– Proszę o pomoc. Pomocy. Pomocy. Jestem tutaj. Nazywam się Mary Kate i jestem tutaj.
Rozległ się przeraźliwy krzyk. A potem jakiś łomot. I zrobiło się zupełnie cicho.
Waliła pięściami w ścianę, aż zdarła sobie skórę do krwi, wzywając pomocy.
Drzwi do jej więzienia otworzyły się gwałtownie. Stał na progu, wzrok miał dziki i szalony, twarz i ubranie obryzgane krwią. W dłoni trzymał nóż, z którego wciąż kapała krew.
– Zamknij się! – Zrobił krok w jej stronę. – Stul pysk! – Kolejny krok.
Nie wiedziała, skąd jej to przyszło do głowy, ale zawołała:
– Skarbie! – Zatrzymał się. – Usłyszałam jakieś okropne hałasy i myślałam, że ktoś ci robi coś złego. Nie mogłam do ciebie przyjść, skarbie, nie mogłam cię bronić. Ktoś krzywdził moje maleństwo.
– Okłamała mnie!
– Kto cię okłamał, skarbie?
– Udawała moją mamusię, a wcale nią nie jest. Wymyślała mi i chciała mnie skrzywdzić. Uderzyła mnie w twarz! Ale dostała za swoje. Jak się kłamie, to się idzie do piekła. I poszła do piekła.
Zabił jakąś kobietę, którą więził, tak jak więzi ją. Zabił ją nożem, a ona będzie następna.
Mimo panicznego strachu, obudziła się w niej wola przetrwania.
– Och, moje biedactwo. Możesz mi to zdjąć… Żebym się mogła tobą zaopiekować?
Szalona furia w jego oczach nieco zbladła. I zastąpiła ją przebiegłość.
– Skłamała i jest w piekle. Zapamiętaj, co spotyka tych, którzy kłamią. Teraz musisz być cicho. Numer jeden jest w piekle, więc numer dwa musi uprzątnąć bałagan. Mamusie zawsze sprzątają bałagan. Może ty będziesz szczęśliwą trójką. Ale jak nie będziesz cicho, jak przez ciebie rozboli mnie głowa, będziesz miała pecha.
– Mogę posprzątać za ciebie.
– Jeszcze nie przyszła twoja kolej!
Wyszedł, głośno tupiąc, i po raz pierwszy nie zamknął drzwi za sobą. Mary Kate przysunęła się najbliżej, jak mogła. Nie znalazła się obok drzwi, ale przynajmniej widziała, co jest za nimi.
Coś jakby korytarz – kamienne ściany, betonowa posadzka, jaskrawe światło. I drugie drzwi, niemal naprzeciwko. Zaryglowane od zewnątrz.
Numer dwa? Kolejna więziona kobieta. Zaczęła wołać, ale usłyszała go, jak wraca.
Musi przeżyć, przypomniała sobie, wróciła na łóżko, usiadła.
Nie miał teraz noża, tylko wysoką szklankę. Jakiś napój proteinowy, pomyślała. Już wcześniej zmusił ją do wypicia podobnego. Dosypał do niego prochy. Więcej prochów.
– Skarbie…
– Nie mam teraz czasu. Wszystko zepsuła. Wypij to, bo to samo zdrowie.
– Może przygotuję ci coś do jedzenia? Musisz być głodny!
Spojrzał na nią i pomyślała, że znów wygląda prawie normalnie. Odezwał się, a jego głos był spokojny i miły.
– Nie jesteś jeszcze gotowa. – Kiedy przesunął dłonią po jej włosach, starała się nie wzdrygnąć. – Jeszcze nie. Ale będziesz. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Poczuła ukłucie strzykawki ciśnieniowej.
– Nie mam czasu. Możesz to wypić, kiedy się obudzisz. Musisz być zdrowa. Połóż się i uśnij. Będę bardzo zajęty.
Zaczęła odpływać, gdy skierował się do drzwi. Nim zapadła w sen, usłyszała szczęk zasuwy.
*
Miał plan. Zawsze miał plan. I miał narzędzia.
Niezwykle starannie – był człowiekiem skrupulatnym – zaszył ranę na szyi oszustki. I ukrył ją pod szeroką wstążką z czarnego aksamitu.
Według niego wyglądała zachwycająco.
Już wcześniej obciął jej włosy, zanim z taką nadzieją doprowadził ją do tego etapu. Teraz ją uczesał, wykorzystując środki do stylizacji, osiągnął pożądany efekt.
Umył ją bardzo starannie, by nie została nawet kropla krwi, a potem wybrał dla niej strój.
Pracował, słuchając jednej z piosenek mamusi.
– Nadchodzę – śpiewał razem z Pink – więc lepiej zaczynajcie tę imprezę.
Kiedy ją ubrał, wziął się do makijażu. Zawsze lubił się przyglądać, jak matka się malowała. Wszystkie te cienie, puder i pędzle.
Pomalował jej paznokcie u rąk i nóg na radosny odcień błękitu. Jej ulubiony kolor. Założył jej duże kolczyki-koła, a ponieważ już wcześniej przekłuł jej uszy w dwóch miejscach – umieścił w lewym uchu ćwieki.
I małe, srebrne kółko w pępku.
Podobały jej się buty na niebotycznych obcasach, z ostrymi czubkami, chociaż na ogół chodziła w tenisówkach. Ale pamiętał, jak patrzyła na szpilki na wystawach sklepowych, czasami wchodzili do środka, żeby mogła je przymierzyć.
Tylko dla zgrywu, skarbie, mówiła mu. Na niby.
Więc wsunął na jej stopy pantofle, o jakich zawsze marzyła. Były trochę za ciasne, ale to nie miało znaczenia.
Na koniec spryskał ciało jej ulubionym zapachem, Party Girl.
Kiedy skończył, starając się, żeby wszystko wypadło jak najlepiej, zrobił jej zdjęcie. Oprawi je w ramki i zatrzyma na pamiątkę.
– Nie jesteś moją mamusią, ale chciałem, żebyś nią była. Nie powinnaś była mnie okłamywać. Dlatego musisz odejść. Gdybyś mnie nie okłamała, moglibyśmy być szczęśliwi.
Numer dwa i numer trzy spały. Miał nadzieję, że numer dwa dostała nauczkę – bo trzeba dawać nauczki – gdy kazał jej sprzątnąć bałagan.
Jutro podetnie jej włosy jak należy, zrobi jej tatuaż, piercing. I sama się przekona, że powinna jedynie być dobrą mamusią, nigdy go nie zostawiać i zawsze o niego dbać.
I będą zawsze szczęśliwi.
Ale mamusia-uzurpatorka musiała odejść.
Wywiózł ją na szpitalnym wózku – był na wszystko przygotowany – do garażu. Otworzył tylne drzwi furgonetki, nie bez trudu wtoczył wózek na rampę i do środka pojazdu.
Unieruchomił wózek – nie mógł dopuścić, by przesuwał się wewnątrz furgonetki – i usiadł za kierownicą. Mimo że odczuwał rozczarowanie, dobrze wiedział, że nie od razu trafi na tę właściwą, więc wcześniej zaplanował, dokąd ją zawiezie.
Ostrożnie wyjechał z garażu i zaczekał, aż drzwi zamkną się z łoskotem.
Musi ją wywieźć dość daleko od domu, który stworzą razem z mamusią, żeby nie pojawiła się policja i nie zaczęła zadawać pytań. Ale z drugiej strony nie aż tak daleko, by dotarcie tam zajęło mu zbyt wiele czasu.
Zdarzają się wypadki.
Musi to być spokojne miejsce, żeby nikt go nie zobaczył. Nawet o tak późnej porze trzeba wiedzieć, gdzie w Nowym Jorku można znaleźć spokojne miejsce. Mały plac zabaw zdawał się idealny.
Dzieci nie bawią się o trzeciej nad ranem. Skądże znowu! Nawet jeśli muszą spać w samochodzie, bo zły właściciel wyrzucił ich z mieszkania, nie bawią się o tak późnej porze.
Zaparkował, najbliżej jak mógł, i starał się szybko uwinąć. Miał na sobie czarny kombinezon i czarne ochraniacze na buty. Włosy ukrył pod czapką. Zabezpieczył dłonie, ale włożył również rękawiczki. Nic nie było widać. Nic a nic.
Dopchnął wózek do samej ławki, z której dobre mamusie obserwują swoje bawiące się dzieci.
Położył ją na ławce tak, jakby spała, a na jej złożonych dłoniach umieścił kawałek brystolu, na którym czarną kredką napisał, kim była.
Niedobra mamusia!
Wrócił do furgonetki i odjechał. Zostawił samochód w garażu i wszedł do domu.
Miał ten dom, bo mu go podarowała. Miał ten dom, bo dała mu akt własności, i klucze, i kody, i wszystko.
Ale on tego nie chciał. Chciał tylko jednego.
Swojej mamusi.
W pogrążonym w ciszy domu przebrał się w piżamę. Umył ręce i twarz, i zęby, jak dobry synek.
W świetle nocnej lampki położył się do łóżka.
Usnął z uśmiechem na twarzy i śnił sny młodych i niewinnych.
2
Był blady świt, kiedy porucznik Eve Dallas machnęła odznaką i przeszła pod policyjnymi taśmami, żeby przyjrzeć się zwłokom na ławce.
Wysoka i szczupła kobieta, oceniła Eve. Patrzyła na ułożenie ciała i jego stan, odległość ławki od ulicy, od budynków.
Powiał słaby wietrzyk; powietrze, chociaż chłodne o poranku, pachniało latem. Wietrzyk poruszył wzburzonymi, brązowymi włosami Eve, przyniósł przyjemny zapach kwiatów rosnących w betonowej donicy obok ławki.
Tym razem jej partnerka pierwsza pojawiła się na miejscu przestępstwa, no ale detektyw Peabody mieszkała zaledwie kilka przecznic stąd. Peabody, w różowym płaszczu i kowbojkach, ciężko westchnęła.
– Naprawdę blisko domu.
– Taa. – Eve oceniła, że ofiara, biała kobieta, ma dwadzieścia kilka lat. Leżała kompletnie ubrana, w splecionych dłoniach trzymała kartonik, na którym dziecięcym charakterem pisma nazwano ją niedobrą mamusią.
– Złóż raport – Eve poprosiła swoją partnerkę.
– Pierwsi na miejscu byli funkcjonariusze z radiowozu, który zatrzymano około szóstej czterdzieści pięć. Licencjonowana kobieta do towarzystwa wysiadła na rogu z taksówki i skierowała się do swojego mieszkania. – Peabody wskazała na zachód. – Mijając ławkę, zobaczyła ofiarę. Wzięła ją za bezdomną. Powiedziała, że ponieważ trafiła jej się naprawdę bardzo dobra noc, zamierzała zostawić na ławce kilka dolców. I dopiero wtedy zorientowała się, że kobieta wcale nie śpi. Zaczęła wybierać dziewięćset jedenaście, ale kiedy zobaczyła przejeżdżający radiowóz, zatrzymała go. Mamy wszystkie jej dane, bo funkcjonariusz Steppe odprowadził ją do samego domu.
– Zidentyfikowałaś ofiarę?
– Lauren Elder, lat dwadzieścia sześć. Mieszkała przy Zachodniej Siedemnastej. Jej konkubent, Roy Mardsten, zgłosił jej zaginięcie dziesięć dni temu. Była barmanką U Arnolda, lokalu dla bogatych klientów przy Zachodniej Czternastej. Znam ten bar. Wieczorem dwudziestego ósmego maja nie wróciła po pracy do domu. Sprawę przydzielono detektywowi Normanowi z czterdziestego trzeciego posterunku.
– Czas i przyczyna zgonu?
– Jeszcze nie zdążyłam ustalić. O, idzie McNab.
Eve obejrzała się i zobaczyła, jak osobisty narzeczony Peabody, mądrala z wydziału informatyki śledczej, biegnie w ich stronę.
Słońce, chociaż coraz wyraźniej widoczne na niebie, zdecydowanie przegrywało z jaskrawopomarańczową koszulką pod sięgającym do kolan żakietem barwy napromieniowanych śliwek, a workowate spodnie we wściekłych kolorach wyglądały, jakby spryskały je sprayem rozbrykane kilkulatki.
Jego złoty koński ogon kołysał się w prawo i w lewo, a w uchu połyskiwały liczne kolczyki.
– W pobliżu nie ma kamer – poinformował. – Uznano je za zbyteczne, bo to spokojna okolica. Przykro mi.
– Skoro już tu jesteś, możesz razem z funkcjonariuszami, którzy pierwsi byli na miejscu, wypytać mieszkańców okolicznych domów, czy czegoś nie zauważyli. A nuż ktoś widział, jak zabójca ją tu zostawiał.
Eve włączyła rekorder, przykucnęła, otworzyła zestaw podręczny.
– Ofiarę zidentyfikowano jako Lauren Elder, lat dwadzieścia sześć, zaginioną od dwudziestego ósmego maja. Sądząc po śladach na prawym nadgarstku i kostce lewej nogi, była przetrzymywana wbrew swej woli. Nie widać, by ubranie było w nieładzie. Jeśli padła ofiarą napaści na tle seksualnym, zabójca ponownie ją ubrał.
Eve zmarszczyła czoło, nachyliła się niżej, wciągnęła powietrze nosem.
– Wyperfumowała się.
– I umalowała – dorzuciła Peabody. – Idealny makijaż, włosy starannie uczesane.
– Taa, lakier na paznokciach wygląda na świeżo nałożony. Kobieta, przetrzymywana wbrew swej woli, zwykle nie przejmuje się tak wyglądem zewnętrznym. Przypuszczam, że to jego dzieło. Niedobra mamusia. Nie wygląda jak mamusia, prawda? Bardziej jak imprezowiczka.
Znów zmarszczyła czoło, wyjęła mikrogogle, nachyliła się nad brzuchem ofiary, widocznym poniżej krótkiego, błyszczącego topu.
– Ten kolczyk w pępku? Według mnie ma go od niedawna. Wciąż widoczne jest lekkie zaczerwienienie skóry. Dlaczego ludzie dziurawią sobie pępki?
– Gdybym miała takie mięśnie brzucha…
Eve rzuciła spojrzenie swojej partnerce.
– Wszystko wskazuje na to, że nie miała wyboru, jeśli chodzi o to przekłucie. – Eve jednym palcem poluzowała czarną wstążkę. – Ani o poderżnięcie gardła.
– Jezu, zaszył ranę.
– I to bardzo starannie. Zdecydowanie ją tu porzucił. Nie zrobił jej tego wszystkiego tutaj. I mamy przyczynę śmierci. – Wyjęła miernik. – Zgon nastąpił o dwudziestej drugiej dwadzieścia. Zapach perfum jest silniejszy w okolicy szyi. Przekonajmy się, czy uda nam się pobrać próbkę do analizy.
– Założę się, że wykorzystano jakiś środek do stylizacji. – Peabody dotknęła włosów ofiary zabezpieczonym palcem. – Taa, żel do układania włosów, może również lakier. Żeby utrwalić tę nastroszoną fryzurę.
– Harvo, Królowa od Włosów i Włókien, ustali, co to takiego. Nasz sprawca zostawił nam wiele śladów. Możemy zidentyfikować kosmetyki do makijażu, te mazidła do włosów, może lakier do paznokci. Przekonajmy się, czy to jej ubranie, bo może wcale nie.
Zaintrygowana, zdjęła ofierze jeden pantofel.
– Trochę przyciasny. To nie jej rozmiar. Paznokcie u nóg pomalowane tym samym lakierem, co paznokcie u rąk. Bardzo starannie. I jest świeżo wykąpana. Wykluczone, żeby wyglądała tak czysto i schludnie, jeśli przez ponad tydzień była zakuta w kajdany. Czyli umył ją sprawca. Może uda się ustalić, czego użył.
– Nie widzę innych obrażeń. Nic, co by świadczyło, że ją maltretował. – Peabody zabezpieczyła wymaz, umieściła go w torebce na dowody.
– Przekręćmy ją na brzuch.
Razem obróciły ciało.
– Tatuaż u dołu pleców. Duży niebiesko-żółty motyl. Również świeży, Peabody. Ma nie więcej niż kilka dni. Skóra jeszcze nie do końca zagojona.
– Wygląda na dzieło fachowca. Chcę powiedzieć, że to nie chałupnicza robota. Oznakował ją w ten sposób? – Peabody zastanawiała się na głos. – Tatuaż, kolczyki.
– Być może. Jakby chciał ją do kogoś upodobnić. Tego chcę, więc tak będziesz wyglądać. Czy na zdjęciu w bazie jest blondynką?
– Tak, ale ma dłuższe włosy, sięgają poniżej linii brody. I jest uczesana w gładki bob.
Peabody odrzuciła ciemne włosy z czerwonymi końcówkami, wyświetliła zdjęcie na palmtopie.
– Widzisz? Makijaż jest delikatniejszy, bardziej naturalny. Brak wzmianki o znakach szczególnych w rodzaju tatuażu.
– Sprawca ma w głowie czyjś konkretny obraz – doszła do wniosku Eve. – I starał się ją do niego upodobnić. Najbliżsi krewni ofiary mieszkają we Flatbush. – Eve rzuciła okiem na dane na ekranie palmtopa Peabody. – Oboje rodzice. Porozmawiamy ze świadkiem, z konkubentem, potem poinformujemy krewnych. Wezwiemy techników i ekipę z kostnicy, a następnie spiszemy oświadczenie licencjonowanej panienki do towarzystwa.
Eve się cofnęła, rozejrzała po placu zabaw, po drabinkach, zjeżdżalniach, karuzelach.
– To będzie plac zabaw Belli, kiedy Mavis i Leonardo przeprowadzą się do nowego domu. I ty z McNabem. Kurde, i numeru dwa, kiedy przyjdzie na świat.
– Taa, jak powiedziałam, blisko domu.
Eve zmrużyła oczy.
– Zapuszkujemy zabójcę za morderstwo i za to, że podrzucił ofiarę na plac zabaw Belli.
Świadkini nie dodała nic istotnego, więc pojechały do mieszkania ofiary.
– Przyzwoite zabezpieczenia – zauważyła Eve, przyglądając się budynkowi. Nie skorzystała z domofonu, otworzyła zamki kluczem uniwersalnym i znalazła się w małym holu.
– Czysto. Musimy się dostać na drugie piętro. – Zignorowała windy i skierowała się ku schodom.
– Od czterech lat pracowała U Arnolda – przeczytała Peabody, kiedy wchodziły na górę. – Wcześniej studiowała hotelarstwo. Dwa razy zatrzymana za zakłócanie porządku publicznego. Wygląda na to, że brała udział w protestach studenckich. Niezamężna, to jej pierwszy oficjalny konkubent. Rodzice pobrali się dwadzieścia dziewięć lat temu, mieszkają we Flatbush. Jest najstarsza z trójki rodzeństwa. Jeden brat ma dwadzieścia cztery lata, drugi – dwadzieścia. Starszy na studiach magisterskich, młodszy w college’u. Obaj jako miejsce stałego zamieszkania podają adres rodziców.
Kiedy znalazły się na trzeciej kondygnacji, Eve usłyszała niewyraźnie poranne programy, dobiegające zza zamkniętych drzwi. Poza tym w korytarzu było cicho, niemal tak jak na schodach.
Nacisnęła guzik dzwonka do lokalu numer 305. Stwierdziła brak czytnika dłoni, brak kamery nad drzwiami, ale zamontowano solidne zamki i judasza.
Dostrzegła przez wizjer przesuwający się cień.
Ktoś pospiesznie odblokował zamki. Roy Mardsten boso mierzył prawie metr dziewięćdziesiąt. Miał na sobie spodnie od garnituru i koszulę, której jeszcze nie wsadził do środka, w dłoni trzymał kubek z czymś, co pachniało jak namiastka kawy.
Czarne włosy ze złotymi pasemkami tworzyły krótkie dredy, otaczające jego wymizerowaną, ciemną twarz. Oczy, głęboko osadzone, utkwił w Eve.
– Lauren – powiedział.
– Panie Mardsten, jestem porucznik Dallas…
– Wiem, kim pani jest. Widziałem panią w sądzie. Oglądałem film. Wiem, kim pani jest. Lauren. Boże, Lauren. Proszę powiedzieć to szybko. Proszę.
Już zburzyłam jego świat, pomyślała Eve, więc powiedziała to szybko.
– Z przykrością informuję pana, że Lauren Elder nie żyje.
Jego ręka stała się bezwładna. Eve odruchowo złapała kubek, nim się wylała jego zawartość.
– Czy możemy wejść?
– Wiedziałem. Wiedziałem, ale miałem nadzieję. Myślałem sobie, że jest silna, i bystra, i… Ale wiedziałem, ponieważ nigdy nie… Muszę…
Odwrócił się, podszedł do jednego z dwóch foteli w niewielkim pomieszczeniu dziennym. Nieskazitelnie czystym, z małą kanapą, kilkoma stolikami, licznymi dziełami sztuki ulicznej. Dwa okna, bez zasłon, ale z żaluzjami, wychodziły na ulicę.
Usiadł. Wyglądał, jakby się zapadł w sobie. Po chwili wstał i zaczął chodzić po pokoju.
– Nie mogę. Zwyczajnie nie mogę. Muszę…
– Panie Mardsten – przemówiła łagodnie Peabody. – Może przyniosę panu wody?
– Nie. Nie. Niczego nie chcę. Lauren. Lauren. Nie wróciła do domu. Nie odbierała telefonu. Buddy powiedział, że wyszła o wpół do trzeciej. Pracowała na nocną zmianę, więc spałem, dopiero rano zorientowałem się, że nie wróciła do domu. Położyłem się spać, a ona nie wróciła do domu.
Odwrócił się, te głęboko osadzone oczy były pełne łez.
– Spałem.
To nie szok, pomyślała Eve, ponieważ już wcześniej się domyślał. Tylko smutek, dojmujący smutek.
– Może usiądziemy, Roy?
– Powinienem był zaczekać na nią.
– To by niczego nie zmieniło. – Eve ujęła go pod ramię i zaprowadziła do fotela. Postawiła kawę na stoliku obok niego, zajęła miejsce w drugim fotelu.
– Proszę przyjąć wyrazy współczucia z powodu poniesionej przez pana straty. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby znaleźć tego, kto skrzywdził Lauren. Potrzebna nam pańska pomoc.
– To tylko kilka przecznic stąd. Wprowadziliśmy się tutaj, ponieważ to tylko kilka przecznic od jej miejsca pracy.
– Od kiedy państwo tu mieszkają? – spytała Peabody, chociaż już zapoznała się z danymi.
– Od sześciu miesięcy. Zaczęliśmy… Zaczęliśmy się spotykać rok temu, w marcu minął rok, wspólnie wynajęliśmy to mieszkanie. Chcieliśmy… – Zamknął oczy, nie zwracał uwagi na łzy, które toczyły mu się po policzkach. – Nieważne. Ona jest najważniejsza. Co się stało? Co spotkało Lauren?
– Jest pan studentem prawa? – spytała Eve.
– Tak. Tak. Tego lata pracuję w kancelarii Delroy, Gilby i Wspólnicy. Chodzę na zajęcia wieczorowe, żeby jesienią uzyskać stopień.
– Jaką dziedzinę prawa pan wybrał?
– Prawo karne. Chcę pracować w prokuraturze, chcę oskarżać przestępców. – Na jego mokrej od łez twarzy pojawiła się zapalczywość. – Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Wiem, że muszę się wziąć w garść. Wiem, że muszę odpowiedzieć na pytania. Znam procedury, ale błagam, proszę mi powiedzieć, co spotkało Lauren.
– Jeśli orientuje się pan, jak to działa, wie pan, że dopiero przystąpiłyśmy do śledztwa. Przypuszczamy, że Lauren została porwana w nocy dwudziestego ósmego maja. Zgłosił pan jej zaginięcie.
– Sprawa trafiła do detektywa Normana.
– Tak, skontaktujemy się z nim.
– Potwierdził, że wyszła z baru, tak jak powiedział Buddy. Wyszli jako ostatni, zamknęli bar. On skierował się do stacji metra, a ona ruszyła w stronę domu. Buddy nie skrzywdziłby jej, jasne? Jest przyjacielem, sprawdzili… sprawdzili kamery na stacji metra. A detektywowi Normanowi nie udało się znaleźć nikogo, kto by ją później widział.
– Zadałby to pytanie, ale ja pana zapytam: czy zna pan kogoś, kto chciałby ją skrzywdzić? Może jej eks?
– Nie. Znaczy spotykała się z innymi, nim się poznaliśmy, ale jesteśmy razem od ponad roku. Ludzie nie rozpamiętują przeszłości. Nic jej nie stresowało. Ani nikt. Nigdy nie wspomniała, żeby ktoś ją niepokoił, obserwował. Nic z tych rzeczy. Powiedziałaby mi.
Wziął kawę, znów ją odstawił.
– Czy on… Oni… Czy ją zgwałcili?
– Ustali to lekarz sądowy, ale była kompletnie ubrana. Co miała na sobie, kiedy wyszła do pracy?
– Detektyw Norman mnie o to pytał. U Arnolda noszą coś w rodzaju uniformu. Czyli czarne spodnie, biała koszula. Miała czarne buty na płaskim obcasie, ponieważ cały czas jest na nogach, stoi za barem.
– A biżuteria?
– Ach… Dałem jej pierścionek, kiedy się tu wprowadziliśmy. Nie zaręczynowy, bo nie byliśmy jeszcze na to gotowi. Tylko srebrną obrączkę, pierścionek noszony na kciuku. Czyli to i zegarek na rękę. Dostała go od swoich rodziców na ostatnią gwiazdkę. Nie nosi dużo biżuterii, ale zwykle ma w uszach małe rubinowe kolczyki w kształcie serca. Prezent od dziadków na dwudzieste pierwsze urodziny.
– Po jednym w każdym uchu?
– Tak. Jest dość konserwatywna.
– Poza tym żadnych innych kolczyków, żadnych tatuaży?
– Lauren? – Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu, by po chwili zniknąć. – Och nie. Chwileczkę. – Zerwał się na nogi. – Może to nie ona? Nie jesteście pewni, czy to Lauren?
– Przykro mi, jesteśmy tego pewni.
– Jak? Znaczy się, w jaki sposób zginęła? Co jej zrobili? Nie załamię się, jasne? Muszę to wiedzieć.
– Na jednym nadgarstku i na kostce nogi stwierdziliśmy otarcia i rany szarpane, co świadczy, że przez jakiś czas była więziona. Z oględzin na miejscu przestępstwa wynika, że przyczyną jej śmierci jest poważna rana szyi.
– Czyli… Poderżnęli jej gardło. – Zamknął oczy, ukrył twarz w dłoniach. – Proszę mi dać sekundę, jedną sekundę. Jej krewni… Muszę poinformować jej krewnych. Rozmawiamy codziennie. Szaleją z niepokoju, muszę ich poinformować.
– My to zrobimy po rozmowie z panem. Tak będzie najlepiej. Czy możemy zobaczyć sypialnię?
– Sypialnię? Jasne. Mam też mały gabinet. Bardziej przypomina garderobę, ale może pani tam zajrzeć. Mogę uruchomić komputer. Może pani obejrzeć wszystko, co uzna pani za pomocne.
– Dziękuję.
Potarł oczy; Eve dostrzegła, że ramiona mu drżą, nim się opanował.
– Muszę się skontaktować ze swoją promotorką. Kiedy zaginęła Lauren, dała mi swój prywatny numer telefonu. Muszę ją poinformować, że dziś nie przyjdę.
– Jasne.
− Kiedy będę mógł ją zobaczyć? Kiedy będziemy mogli – ja i jej krewni – ją zobaczyć?
– Poinformuję państwa, jak tylko będzie to możliwe. Jest teraz w rękach lekarza sądowego. Nie mogłaby lepiej trafić.
– Pamiętam go z filmu, widziałem go też w sądzie. Ustalicie, kto to zrobił. Ustali pani, kto ją tak potraktował.
Kiedy wyszły, Eve dość dobrze znała swoją ofiarę. Lauren Elder utrzymywała bliskie więzi z rodziną. Jej matka była autorką kilku obrazów przedstawiających uliczne scenki, wiszących na ścianach, Lauren trzymała na toaletce zdjęcie swoich bliskich – wykonane na plaży podczas wakacji, wszyscy się wygłupiali przed obiektywem.
Ubrania – według Peabody dość klasyczne – trzymała w absolutnym porządku w garderobie, którą dzieliła ze swoim przyjacielem. Nie przepadała za falbankami, za błyskotkami. Jej ambicją było prowadzenie w przyszłości własnego baru. Trzymała album ze zdjęciami krewnych, przyjaciół, kolegów z pracy – trochę to sentymentalne.
Nie szastała pieniędzmi, skrupulatnie zapisywała otrzymywane napiwki, całkiem pokaźne. To skłoniło Eve do wniosku, że była dobra w swojej pracy.
Żadnego lakieru do paznokci, niewiele kosmetyków do makijażu.
Bez względu na to, w kogo chciał ją przemienić zabójca, w głębi duszy nie odpowiadała jego wyobrażeniom.
– Całkiem przyjemnie się urządzili. – Peabody usadowiła się na siedzeniu, gdy skierowały się do Brooklynu. – Widać, że większość mebli jest używana, ale zgrabnie wszystko dopasowali. Nie wydaje mi się, by mógł dalej tam mieszkać. Za dużo tam ich obojga.
– Odkąd zaginęła, czekał, aż zapukamy do drzwi mieszkania. Nie był na to gotów, bo nigdy nie jest się gotowym na coś takiego, ale czekał na nas.
Jej krewni też nie będą gotowi, pomyślała.
– Skontaktuj się z detektywem Normanem, poinformuj go o wszystkim, poproś o przesłanie nam dokumentów. Trzeba będzie porozmawiać z pracownikami baru, przekonajmy się, czy uda nam się z nimi umówić, a przynajmniej z tym Buddym, bo to ostatnia znana nam osoba, która ją widziała.
– Buddy to jego prawdziwe imię. Buddy James Wilcox. Kto nadaje swojemu dziecku na imię Buddy?
– Rodzice Buddy’ego. Miała ustalony rozkład dnia – ciągnęła Eve, wyprzedzając wolno jadące miniauta. – Roy powiedział, że od ośmiu miesięcy pracowała od siódmej wieczorem do zamknięcia baru. Koło szóstej starali się razem zjeść kolację, o szóstej czterdzieści pięć szła do pracy. On o tej samej porze udawał się na wieczorowe zajęcia. Z wyjątkiem niedziel, kiedy oboje mieli wolne, poniedziałków, kiedy ona nie pracowała, i sobót, kiedy on nie miał zajęć. Czasami w soboty przesiadywał w barze, ale przeważnie się uczył. Po pracy wracała do domu między kwadrans po drugiej a wpół do trzeciej. Zawsze tą samą trasą. Trzy kwartały na północ, jeden na wschód.
– I porwano ją na tej trasie.
– Sprawca miał szczęście czy też znał jej rozkład dnia? Według mnie to drugie. Szukał właśnie kogoś takiego jak ona. Muszę to przekonsultować z Mirą, ale wszystko na to wskazuje. Wiek, kolor włosów, budowa ciała. Coś w niej mu przypasowało, resztę mógł osiągnąć ubiorem, tatuażem, fryzurą.
– Przetrzymywał ją przez dziesięć dni – dodała Peabody. – Mnóstwo czasu na wprowadzenie tych korekt.
– Przynajmniej tatuaż wykonano mniej niż dziesięć dni temu. Tak myślę.
– Duży tatuaż, bardzo precyzyjny – podkreśliła Peabody. – Jego wykonanie musiało trwać parę godzin.
– Misterna robota, może profesjonalisty. Ale czy leżałaby bez ruchu, gdy wbijał jej w ciało wszystkie te igły?
Na samą myśl o tym Eve się wzdrygnęła.
– Mógł ją przywiązać, ale i tak by się poruszała, gdyby była przytomna.
– Chcę sobie zrobić tatuaż – oświadczyła niespodziewanie Peabody.
Eve odruchowo niemal nacisnęła hamulec.
– Co? Jak? Dlaczego?
– Nie w tej chwili. Muszę jeszcze zadecydować, co i gdzie. Coś dyskretnego. – Peabody uniosła kciuk i palec wskazujący rozstawione na odległość trzech, czterech centymetrów od siebie. – Chyba na łopatce albo na kostce nogi. Może coś dziewczyńskiego.
– Coś dziewczyńskiego, wydzierganego na skórze. Na zawsze.
– I dlatego musi to być właściwy symbol albo obrazek.
– Małe igiełki, wstrzykujące tusz w twoje ciało. Za co na dodatek trzeba zapłacić.
– Może oset, symbol Szkocji, z uwagi na McNaba. A może tęczę.
– Możesz sobie kazać wytatuować dwie tęcze. Po jednej na każdym pośladku.
– Albo sierp księżyca i małą gwiazdkę – Peabody ciągnęła, niezrażona. – W tej chwili to moi faworyci. Ale to poważna decyzja.
– Taa, zapłacić komuś, żeby ci wstrzyknął tusz pod skórę, to poważna decyzja. A teraz przejdźmy od dobrowolnego samookaleczania z powrotem do morderstwa.
– To sposób wyrażania samego siebie. Sztuka ciała.
– Mniejsza z tym. – Cała ta rozmowa była jakaś surrealistyczna. Morderstwo to było coś, co Eve rozumiała.
– Zobaczymy, co wykaże badanie toksykologiczne, ale według mnie bezpiecznie można założyć, że w ciągu tych dziesięciu dni przez większość czasu była pod wpływem narkotyków. Trzeba dysponować własnym lokum, żeby robić coś takiego. I środkiem transportu.
– Dom wolnostojący albo wyjątkowo dobrze izolowane mieszkanie w bloku. Do tego z osobnym wejściem. I prywatnym garażem, bo musi mieć środek transportu.
– Czy znała zabójcę? Z baru, z poprzedniego miejsca zamieszkania, obecnego? Podszedł do niej… „Cześć, Lauren”.
– Barmani zwykle są mili. Tego się od nich wymaga. Ale dlaczego miałaby z własnej woli wsiąść do czyjegoś samochodu, skoro od domu dzieliło ją tylko kilka przecznic?
– Sprawdź pogodę tamtego wieczoru, kiedy zaginęła. Może czymś ją zwabił. „Ej, Lauren, spójrz na to”. Bądź zaparkował na jej trasie, udał, że potrzebuje pomocy. Albo zwyczajnie na nią napadł. Wepchnął do samochodu. Nie stwierdziliśmy żadnych ran głowy, jeśli ją czymś zdzielił, ale może zdążyły się zagoić. Morris to ustali. Bardziej prawdopodobne, że wstrzyknął jej jakiś narkotyk.
– Dziabnął ją strzykawką, wciągnął do samochodu, odjechał. – Eve ujrzała tę scenę w wyobraźni. – Trwałoby to niespełna pół minuty.
– Dwudziestego ósmego maja było częściowe zachmurzenie, bez opadów, temperatura szesnaście stopni. – Peabody opuściła palmtop na kolana. – W taką noc nie wsiada się do czyjegoś auta, żeby pokonać parę przecznic.
Eve postanowiła, że przejdzie się tą trasą. Ale najpierw musi powiadomić najbliższych krewnych. Chciała jednak podążyć śladami Lauren, zobaczyć to, co widziała ofiara.
– Jeśli go nie znała, w jaki sposób ją wybrał? Musiał ją wcześniej widzieć, skoro chciał właśnie jej. Zależało mu na kimś takim, jak ona, bo wytypował akurat ją. W barze? Czy mieszka gdzieś w pobliżu? Powiedzmy, że wypatrzył ją, obserwował, wybrał. Może zaczął parkować wzdłuż trasy, którą chodziła, żeby się przyzwyczaiła do widoku jego samochodu. Przestała zwracać na niego uwagę.
Zastanawiała się nad tym, przejeżdżając przez most, by znaleźć się w Brooklynie.
– Kim jest mamusia? To istotne. Gdyby miało to podłoże seksualne, zgwałciłby ją. Albo zgwałciła, jeśli zabójcą jest kobieta. Jeśli mamusia jest mamusią, szanse są pół na pół.
– Fuj.
– Czy polipy baraszkują ze swoimi mamusiami?
– Polipy? Nie sądzę, by posuwały swoje matki. Czy w ogóle znają swoje matki? Po czym je rozpoznają? – zastanawiała się na głos Peabody. – Wszystkie mają dziwaczne otwory gębowe i czułki.
– Nie, chodzi mi o tego faceta z kompleksem, który poślubił własną matkę, a potem się oślepił.
– O Edypa? To chyba był Edyp.
– Polip, Edyp, jeden czort. Może sprawca chce posuwać mamusię, ale mamusia tego nie chce, więc stwarza sobie kogoś w jej zastępstwie. Albo nie miała nic przeciwko temu, co sprawiło, że popieprzyło mu się w głowie i dlatego ten substytut. A może chodziło o czyjąś mamusię, której nie chce posuwać.
– Dlaczego ją zabił po tym, jak ją wykreował?
– Nie jest prawdziwą mamusią. Może nie pieprzy się z nim jak trzeba albo nie daje mu tego, czego pragnie. Nie jest prawdziwą mamusią. Od samego początku zamierzał ją zabić.
– Dlaczego tak uważasz?
– Dlatego że ma popierdolone w głowie, Peabody. Nie robi się takich rzeczy, jeśli się nie ma popierdolone w głowie. Dziesięć dni, dziesięć miesięcy, nieistotne, wcześniej czy później straci kontrolę nad sobą, bo ma popierdolone w głowie. Idealny tatuaż, piercing, makijaż, fryzura, ubranie. To dowód panowania nad sobą, precyzji. Czyli potrafi się na to zdobyć. Ale w gruncie rzeczy ma popierdolone w głowie.
Peabody zwróciła się do Eve, wysłuchawszy jej opinii:
– Będzie potrzebował kolejnego substytutu.
– Taa. Miejmy nadzieję, że jeszcze sobie nikogo nie wybrał.
Eve jadąc zgodnie ze wskazówkami nawigacji, znalazła się przed ładnym domkiem z ładnym ogródkiem pośród innych ładnych domów z ogródkami.
– Ojciec jest mechanikiem, ma własny warsztat – odezwała się Peabody. – Matka jest artystką, widziałaś niektóre jej prace w mieszkaniu ofiary. Prowadzi lokalną galerię sztuki. Przypuszczam, że obaj synowie wrócili z uczelni do domu na wakacje. Prawdopodobnie ktoś jest w domu.
– Przekonajmy się.
Eve wysiadła z samochodu i przygotowała się do zburzenia czyjegoś świata.
*
Kiedy skończyły, z nadmiaru emocji czuła świdrujący ból głowy. Zaprogramowała kawę, dla siebie czarną, dla Peabody ze śmietanką i cukrem.
– Przypominali mi moich krewnych. – Peabody westchnęła. – Nie są wyznawcami Wolnego Wieku, ale też są ze sobą silnie związani. Jakoś się otrząsną, ale już nigdy nic nie będzie takie, jak wcześniej.
– Można sprawdzić tych jej paru byłych chłopaków, o których nam powiedzieli. W najgorszym razie wykluczymy ich z grona podejrzanych. Teraz odwiedzimy bar, a potem się rozdzielimy. Ty sprawdzisz jej byłych chłopaków, żeby mieć to z głowy, a ja pojadę do kostnicy. Zanim tam dotrę, Morris powinien przynajmniej zacząć sekcję jej zwłok.
– Trzeba sprawdzić ten trop – zgodziła się z nią Peabody – chociaż nie przypuszczam, żeby zrobił to jeden z jej byłych chłopaków, których nazwiska nam podali. Według mnie szukamy kogoś starszego.
Eve była tego samego zdania, ale spojrzała na partnerkę.
– Dlaczego?
– Chodzi o to panowanie nad sobą i precyzję. Nie żeby dwudziesto- czy trzydziestolatek nie był do tego zdolny, miałyśmy już do czynienia z młodszymi doskonale zorganizowanymi zabójcami. Ale w tym wypadku, oprócz opanowania i precyzji, sprawca niemal na pewno musi dysponować własnym lokum i pojazdem. No i może to być kobieta. Kobiety też mają problemy ze swoimi mamusiami. Musiałaby być wystarczająco silna, żeby wsadzić nieprzytomną albo opierającą się ofiarę do samochodu. Chyba że mamy do czynienia z działaniem zespołowym. Czego też nie można wykluczyć. Na przykład rodzeństwo.
– Rodzeństwo. – Eve się zamyśliła. – Mające obsesję, poważnie wkurzone albo czujące pociąg płciowy do własnej matki? Nie można tego wykluczyć. To nawet ciekawe. We dwójkę łatwiej kogoś złapać, przewieźć. Ale z tego, co widziałyśmy, zabójstwa dokonała jedna osoba. Chociaż z drugiej strony wspólnik czy wspólniczka mogła zaszyć ranę. Można by pomyśleć, że to przejaw wyrzutów sumienia. Podobnie jak ta wstążka zasłaniająca ranę. Ale ten napis temu przeczy. Napisało to dziecko, tym czymś, czym piszą dzieci.
– Kredką.
– No właśnie. Uczynić ją ładną – w mniemaniu jego, jej lub ich. Wystroić ją, zostawić w pobliżu placu zabaw, czyli tam, gdzie przebywają dzieci. Kim jest mamusia? Jego/jej/ich mamusia? Nadal żyje czy już umarła?
– Mamusia niezbyt znała się na modzie – zauważyła Peabody. – Chodzi mi o to, że jej ubranie było tandetne.
– Tanie. Może nie stać jej było na nic lepszego. Dżinsy były podarte.
– Widziałam zdjęcia mojej babci w dżinsach z dziurami na nogawkach. Kiedy była młodsza.
– Wyznawczyni Wolnego Wieku w podartych dżinsach? Czy nie umiecie wszyscy sami szyć? Nie zaszyłaby dziur?
– Nie wiem. Może o czymś to świadczy. Sprawdzę to. Ale ten naprawdę krótki top, wyszywany cekinami, i pantofle – rzeczywiście eleganckie, chociaż tandetne i niemodne – do tych dziwacznych dżinsów? Wyglądała trochę zdzirowato, szczególnie z tym mocnym makijażem.
Eve nic a nic nie znała się na modzie, ale uważnie słuchała słów Peabody.
– Mamusia mogła być zdzirowata i może stąd się wziął problem. Albo on/ona/oni tak ją postrzegali. Bądź on/ona/oni chcieli, żeby mamusia była zdzirowata. Naprawdę muszę o tym porozmawiać z Mirą. Trzeba dopatrzyć się logiki w zachowaniu kogoś, kto ma popierdolone w głowie. A do tego niezbędny jest psychoanalityk.
*
Dzięki zaangażowaniu kierownika baru, przesłuchanie pracowników zajęło im godzinę. Więcej łez, żadnych nowych informacji, kolejne fakty potwierdzające przypuszczenia Eve, że ofiara wiodła spokojne, szczęśliwe życie, lubiła swoją pracę, grono swoich znajomych.
Bar też uznała za przyzwoity, może trochę pretensjonalny. Nie było to miejsce, gdzie wpadało się na piwo, a raczej lokal, do którego zabierało się dziewczynę, żeby jej zaimponować, albo klienta, by raczyć się wyszukanym drinkiem, podanym w wyszukanym kieliszku, przy stoliku ze światełkami migoczącymi w małych roślinach doniczkowych.
Podawano tu przekąski w rodzaju kwiatów cukinii organicznej i trufli z koziego sera. Nie wyobrażała sobie, by kiedykolwiek mogła być na tyle głodna, by wziąć do ust jedno czy drugie.
Kiedy to powiedziała już po wyjściu z baru, Peabody pokręciła głową.
– Są świetne, a grzanki z pancettą są wręcz obłędne. Powinnaś spróbować.
– Sama ich spróbuj. Później. Teraz jedź do komendy, sprawdź byłych chłopaków, przekaż detektywowi Normanowi, co ustaliłyśmy, i umów mnie z Mirą. Zanim pojadę do kostnicy, zamierzam się przejść tam i z powrotem trasą, którą pokonywała ofiara.
Rozdzieliły się, Eve zaczęła iść we wcale nie takim ciepłym późnowiosennym słońcu. Dostrzegła kilkoro turystów, sprawiających wrażenie, że nie wiedzą, jak należy poruszać się po chodnikach, kilkoro starszych i młodszych dzieci w różnego rodzaju wózkach, jakiegoś mężczyznę prowadzącego parę malutkich, pozbawionych sierści psów, które można było wziąć za duże szczury.
Zaczęły jazgotać, rzuciły się na buty Eve, kiedy je mijała, a mężczyzna uspokajał je, przemawiając do nich pieszczotliwie.
– No, no, Sugar i Spice, bądźcie grzeczne.
Widziała dobrze utrzymane domy, schludne kamienice, sklepy pełne klientów, restauracje, których goście siedzieli na zewnątrz, coś popijając lub jedząc obiad w ten wiosenny dzień.
Ogródki przed niektórymi budynkami były oddzielone od chodników płotkami raczej ozdobnymi niż funkcjonalnymi. Kwiaty w pełnym rozkwicie wylewały się z donic przy wejściach do domów. Trzyosobowa ekipa sprawnie myła okna w bliźniaku. Jakaś kobieta niosąca dwie torby z zakupami pospiesznie skierowała się do drzwi swojego domu.
Ruch samochodowy był niemal płynny.
Nic nie mogło się równać z Nowym Jorkiem wiosną. Według Eve Nowy Jork był niezrównany o każdej porze roku, ale wiosną szczególnie.
Znów zatrzymała się przed mieszkaniem ofiary. W oknach wciąż były opuszczone żaluzje. Piętro niżej jakaś kobieta siedziała na parapecie, zawzięcie polerując szyby.
Dzień był jakby do tego stworzony.
Ruszyła z powrotem i uznała, że przyzwoity wóz, zaparkowany wzdłuż krawężnika, nie zwróciłby tu niczyjej uwagi. Jakiś gruchot owszem, ale porządny, czysty samochód? Nikt nie spojrzałby na niego drugi raz.
A w kwartale, gdzie mieszkała ofiara – szczególnie w tym kwartale – nocą panowały cisza i spokój. Były tu prawie wyłącznie domy mieszkalne, w restauracjach byłyby spuszczone żaluzje, a piekarnia i delikatesy – zamknięte.
Pięć minut piechotą, może trochę więcej, jeśli szło się spacerkiem. Mniej, jeśli się biegło.
Powrót do domu, gdzie wszystko jest znajome. Nic nie budzi obaw.
Wystarczyły sekundy – bo trwało to zaledwie sekundy – by wszystko się zmieniło.
Wyłącznie dlatego, że – Eve była tego pewna – kobieta przypominała kogoś innego.
Niedobrą mamusię.
3
Eve szła długim, białym tunelem w kostnicy, jej kroki odbijały się echem, a myśli krążyły wokół ofiary i jej powrotu do domu tamtej nocy, kiedy zginęła. Prawdopodobnie była przynajmniej trochę zmęczona, raczej szła w miarę szybko.
Młoda kobieta na znanym sobie terenie, zmierzająca do domu spokojną nocą, w dobrej dzielnicy.
Łatwy cel dla kogoś, kto ma obmyślony plan działania.
Pozostawało otwarte pytanie: dlaczego miał plan działania? Dlaczego wybrał sobie właśnie ją?
Pchnęła drzwi do królestwa Morrisa i dostrzegła go, jak zabezpieczonymi dłońmi grzebie w klatce piersiowej ofiary.
Cicho grała muzyka, jakaś kobieta śpiewała o utraconej miłości.
Morris uniósł wzrok, uśmiechnął się.
– Ty wcześnie rozpoczęłaś dzień pracy, ona bardzo wcześnie zakończyła swój żywot.
Miał na sobie niebieski garnitur – ten odważny kolor świadczył, że Morris jest dziś w doskonałym humorze. Włożył do niego koszulę barwy dojrzałych gruszek i krawat w delikatne zawijasy w obu tych odcieniach. Długie, ciemne włosy zaplótł w wyszukany warkocz i upiął nad karkiem.
Sprawnie zważył jakiś narząd wewnętrzny.
Eve podeszła bliżej, spojrzała na nagie, rozcięte zwłoki.
– Myślę, że koniec spotkał ją w nocy dwudziestego ósmego maja, i to na wiele sposobów.
– Rany szarpane i stłuczenia na nadgarstku i kostce nogi. Niektóre powstały już wtedy, inne później. Była przykuta łańcuchami, kajdanki miały szerokość czterech i pół centymetra. Jak widzisz, jest też kilka innych drobniejszych stłuczeń na drugiej kostce, na kolanach i łokciach.
– Na drugiej kostce w wyniku uderzania o kajdanki.
– Tak. I inne, drobniejsze, jak powiedziałem. Nie są efektem stosowania przemocy. Nie pobił jej ani nie zgwałcił. Brak śladów napaści na tle seksualnym i współżycia seksualnego za obopólną zgodą, przynajmniej w ostatnim czasie.
Morris podszedł do umywalki, żeby zmyć krew z rąk.
– Jest wyjątkowo czysta. Włosy i całe ciało dokładnie umyte, włosy uczesane. Makijaż, jak widzisz, bardzo starannie nałożony.
– Uważam, że sprawca nosi w umyśle czyjś wizerunek, traktował ją jak lalkę.
Morris skinął głową, podszedł do minilodówki, wyjął z niej po puszce pepsi dla nich.
– Tak samo sobie pomyślałem. Była materiałem wyjściowym, posłużył się nią, by stworzyć to, o co mu chodziło. Zarówno makijaż, jak i fryzura są niemodne, podobnie jak ubranie.
– Naprawdę?
Wyszczerzył zęby w uśmiechu, otwierając puszki, wręczył jej jedną.
– Jak na kogoś, kto się tak dobrze ubiera, masz wyrywkową wiedzę o modzie i jej historii.
– Roarke dba o to, żebym miała pełną szafę. Bardzo niemodne?
– Przypuszczam, że typowe dla przełomu wieków albo pierwszych lat naszego stulecia. Ale ustalenie dość ścisłych ram czasowych nie powinno być trudne.
– Skąd wziął ubranie? Czy już je miał, a ona pasowała budową ciała, wielkością stopy? – Eve zmarszczyła czoło i okrążyła zwłoki. – Być może. Ubranie właściwie pasowało na nią, ale buty były za małe.
– Masz rację. Nosiła raczej ósemkę, a nie buty siedem i pół, które jej wcisnął na nogi.
– Sądzę, że trudniej ocenić rozmiar obuwia niż ubrań. Dżinsy były ciut za ciasne. Widać, gdzie się wpiły.
– Czyli nie do końca jej rozmiar.
– W takim razie już wcześniej je zdobył i chciał, żeby miała takie wymiary, o jakie mu chodziło.
– Możliwe. Mogę ci powiedzieć, że pomijając to, iż nie żyje, jest zdrowa. Brak śladów nadużywania substancji zabronionych, alkoholu. Jej ostatni posiłek, spożyty jakieś pięć godzin przed śmiercią, składał się z kilkudziesięciu gramów grillowanego kurczaka, brązowego ryżu i groszku.
– Czyli dawał jej jeść.
– I dbał o jej nawodnienie. Piła herbatę.
– Żadnych śladów tortur.
– Żadnych. Wysłałem zawartość jej żołądka do laboratorium, mam nadzieję, że wkrótce będziemy mieli raport toksykologiczny. Tatuaż, piercing pępka, przekłucia uszu i chrząstki ucha wykonano w ciągu ostatnich siedemdziesięciu dwóch godzin. Żyła, kiedy je robiono. Ale paznokcie? Manikiur i pedikiur są świeże. Paznokciom nadano kształt niedawno, już po jej śmierci.
Czyli może to ktoś, kto zajmuje się kosmetyką pośmiertną w zakładzie pogrzebowym. Ktoś, kto poprawia wygląd nieboszczyka, nim ten zostanie wystawiony na widok publiczny.
Być może.
– Niedobra mamusia. Zostawił przy jej zwłokach karteczkę z takimi słowami.
– Tak, widziałem na nagraniu.
– Nie wygląda jak typowa mamusia, prawda?
– Nie ma czegoś takiego. Jest mnóstwo wyobrażeń typowej mamusi.
Eve napiła się machinalnie, pomyślała przez ułamek sekundy o własnej matce. Z całą pewnością nie była typowa.
– Tak myślę. Jeśli ofiara miała być substytutem kogoś, powinniśmy poszukać kobiety o takiej budowie ciała, takim kolorze włosów, z tatuażem i piercingami, mniej więcej w tym wieku albo wyglądającą na tyle lat na przełomie stuleci.
Jeszcze coś przyszło jej do głowy.
– A może tylko chciał się zabawić z lalką i podoba mu się moda sprzed lat.
Zatrzymała się.
– A rana na szyi i jej zszycie?
– Nie ma śladów wahania. Jedno szybkie pociągnięcie narzędziem o gładkim, ostrym ostrzu długości mniej więcej dziesięciu centymetrów. Poszukałbym noża składanego. Dobrego, ostrego scyzoryka.
Zmrużyła oczy.
– Scyzoryka.
– O gładkim, krótkim, prostym ostrzu. Bez ząbków, bez zakrzywionej klingi. Stanął przed ofiarą, by ją zabić. Cięcie z lewej do prawej, czyli jest praworęczny.
Skinęła głową i zastanowiła się nad słowami Morrisa.
– To ma sens. Po co miałby przechowywać nóż, do tego ostry, gdzieś w pobliżu kobiety, którą przetrzymywał wbrew jej woli? Czyli scyzoryk.
Wyciągnęła swój z kieszeni, nacisnęła guzik, żeby go otworzyć.
– Nosi go przy sobie, a jak miał jej dosyć, to go wyjął. Sprawca działał raczej pod wpływem chwili. Coś zrobiła albo powiedziała, bądź czegoś nie zrobiła lub nie powiedziała. Wściekł się i ją ciachnął. Po wszystkim.
– Jedno cięcie, brak wahania, czyli tak, mógł to zrobić pod wpływem chwili. Natomiast zszycie jest precyzyjne, jak cała reszta tego, co zrobił. Staranne i pedantyczne. Wysłałem nitkę do laboratorium. Może to nić używana przez tapicerów, mocniejsza i grubsza od tych, którymi na przykład przyszywa się guzik. Podobnie igła, grubsza i dłuższa od zwykłych igieł do szycia. Bardziej podobna do tej, jaką się posłużę, żeby zaszyć cięcie, które wykonałem.
– Czyli nie nić chirurgiczna. Może jednak ma jakieś pojęcie o medycynie?
– Albo krawiectwie. Albo… wybacz to „albo” – powiedział z uśmiechem – to ktoś, komu się nie spieszy.
– Taa, to albo to. Bądź po prostu jest pedantem. Żadnego seksu, żadnej przemocy, żadnych tortur. Czego od niej chciał? Po co mu była potrzebna? Może z oczywistego powodu. Pragnie mamusi.
Morris położył dłoń na ramieniu ofiary.
– No cóż, już nigdy nie będzie miała możliwości zadecydować, czy chce być mamusią.
– Nie, nie będzie. Ma krewnych, konkubenta. Będą chcieli ją zobaczyć.
– Skontaktuję się z nimi, kiedy będzie gotowa.
– Dobra. Dzięki za pepsi.
– Drobiazg. Dallas? Zostawił ją na placu zabaw w pobliżu domu… W pobliżu domu, w którym zamieszkają nasi przyjaciele.
– Taa. Pamiętam o tym.
– Nie wątpię. Codziennie trafiają do nas nieznajomi, którymi się zajmujemy. I troszczymy się o bliskich. Gdyby Mavis czegoś potrzebowała, powiedz jej, że może na mnie liczyć.
– Powiem jej. Ale nie pasuje do obrazu. Jest niższa i jeden Bóg wie, jakiego koloru włosy będzie miała danego dnia. No i jest w ciąży. Chociaż z drugiej strony ciąża sprawia, że jest mamusią.
– Lecz jemu nie zależy na czyjejś mamusi, prawda?
– Chyba nie. Ale i tak mam to na uwadze.
Zajmie się tym, obiecała sobie, wychodząc. Musi pojechać do komendy, rozmieścić informacje na tablicy, założyć książkę sprawy. Pomyśleć. Miała pytania do Miry.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki