Porzuceni na śmierć - Nora Roberts - ebook + audiobook

Porzuceni na śmierć ebook i audiobook

Nora Roberts

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

49 osób interesuje się tą książką

Opis

W nowej powieści z bestsellerowej serii „Oblicza śmierci” oficer śledcza Eve Dallas stara się rozwikłać skomplikowaną historię rodu, a w tym czasie ważą się losy zakładniczki.

Zwłoki kobiety znaleziono wczesnym rankiem na ławce na jednym z nowojorskich placów zabaw. Ofiara wyglądała schludnie, włosy miała starannie ułożone, jej makijaż był bez zarzutu. Ale cała reszta nie pasowała: ubranie zgodne z modą obowiązującą dziesiątki lat temu oraz śmiertelna rana ukryta pod wstążką zawiązaną wokół szyi. I karteczka ze słowami: ,,Niedobra mamusia" napisanymi kredkami dziecięcą rączką.

Eve Dallas zwraca się do czołowej policyjnej profiler, która potwierdza to, co wydaje się oczywiste: mają do czynienia z zabójcą, który w dzieciństwie doznał urazu psychicznego.

Kiedy Eve dowiaduje się, że zaginęły kolejne młode kobiety, z wyglądu przypominające pierwszą ofiarę, wie, że musi się spieszyć. Lecz by rozwiązać tę sprawę, będzie musiała dotrzeć do głeboko ukrytego miejsca własnej przeszłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 24 min

Oceny
4,5 (12 ocen)
6
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Nie wszyscy wiedzą, że Nora Roberts ma też swoje kryminalne oblicze, które skrywa pod pseudonimem J.D. Robb. I jest to oblicze pielęgnowane od dawna, od lat 90tych XX wieku! Porzuceni na śmierć” to zatem 54. tom jej serii kryminalnej nazwanej Oblicza śmierci. I zanim powiecie, że to telenowela i tasiemiec, to ja mówię, że te ostatnio wydane, najświeższe tomy pod względem kryminalnym wypadają naprawdę świetnie! A ten to chyba zaliczyć mogę do jej najbardziej udanych! Historia porywa czytelnika już od samego początku - dostajemy szybkie spojrzenie wstecz, kiedy to zdesperowana matka jest o krok od popełnienia niewybaczalnego czynu. Zaraz po tym przenosimy się w czasy współczesne tej historii, czyli dla nas przyszłość - bo w lata 60te XXI wieku. I tu znowu mamy podział: na historię porwanej kobiety i historię przedstawioną z perspektywy Eve Dallas, nowojorskiej śledczej. I każdy z tych fragmentów skupia się na czym innym - pierwszy to największa tajemnica, drugi to d...
00

Popularność




Rozdział 1

1

WCZE­ŚNIEJ

Decy­zja, by skoń­czyć ze sobą, przy­nio­sła jej ulgę. Będzie cicho, cie­pło i przy­tul­nie. Zaśnie snem wiecz­nym. Już ni­gdy nie będzie się kryła w ciem­no­ściach, kiedy wła­ści­ciel miesz­ka­nia zacznie walić w drzwi, doma­ga­jąc się zapłaty czyn­szu, na co nie miała pie­nię­dzy.

Albo ucie­kać przez okno. Kolejny raz.

Nie będzie musiała obcią­gać druta jakie­muś spo­co­nemu fra­je­rowi, żeby kupić coś do jedze­nia. Albo pro­chy, pro­chy, bez któ­rych nie mogła się obejść bar­dziej niż bez jedze­nia.

Pro­chy, które uśmie­rzały wszystko, nawet ból.

Może pój­dzie do nieba, jak to widziała w pod­ręcz­ni­kach do reli­gii, gdzie płyną białe, puszy­ste obłoczki, wszystko ską­pane jest w zło­tym świe­tle i każdy się uśmie­cha.

A może trafi do pie­kła, w sza­le­jące pło­mie­nie i wrza­ski ska­za­nych na wieczne potę­pie­nie. Ode­bra­nie życia, nawet sobie, to wielki grzech według słów wie­leb­nego Horace’a Gre­en­spana, pierw­szego, któ­remu zro­biła loda – była to zapłata i pokuta, miała pecha i ją przy­ła­pał, jak się cało­wała z Wayne’em Kyle’em Rib­be­tem trzy­ma­ją­cym rękę pod jej bluzką. W ten spo­sób w wieku dwu­na­stu lat odkryła, że lepiej coś brać niż dawać za tak nużącą usługę. Mimo wszystko wyda­wało jej się, że samo­bój­stwo to więk­szy grzech niż obcią­gać laskę jakie­muś dup­kowi za pie­nią­dze na ben­zynę lub garść oksy. Więc może jed­nak trafi do pie­kła.

Ale czy już nie jest w pie­kle?

Była chora, wiecz­nie chora, skóra ją paliła. Czę­ściej sypiała w samo­cho­dzie niż w łóżku, jeż­dżąc od jed­nej zapy­zia­łej dziury do dru­giej.

Sprze­da­jąc się w mrocz­nych zauł­kach za dragi.

Ni­gdy nie będzie lepiej. W końcu się z tym pogo­dziła.

Więc łyk­nie dość pro­chów, by raz na zawsze zyskać spo­kój.

Ale zanim to zrobi, musi zade­cy­do­wać, czy zabrać ze sobą swo­jego synka. Czy jemu też nie będzie tam lepiej?

Spoj­rzała w lusterko wsteczne, żeby mu się przyj­rzeć. Sie­dział w brud­nej piżamce z moty­wem Spi­der­mana, na pół śpiący pogry­zał chipsy, któ­rych torebkę kupiła w auto­ma­cie, po tym jak nie­mal wszyst­kie pie­nią­dze wydała na ben­zynę. Dzięki temu był cicho, a potrze­bo­wała ciszy.

Nie miała czasu – albo nie pomy­ślała o tym – by cokol­wiek zabrać, kiedy wycią­gnęła go z łóżeczka. Wepchnęła do torebki pie­nią­dze – które pra­wie się skoń­czyły – i pro­chy – o wiele za mało.

Zresztą i tak mieli nie­dużo, a to, co mieli, wsa­dziła do worka na śmieci kilka tygo­dni wcze­śniej. Tro­chę ubra­nek dla dziecka, wszyst­kie brudne. Ale o włos unik­nęła aresz­to­wa­nia, kiedy pró­bo­wała zwi­nąć koszulkę i dżinsy dla niego w Wal­mar­cie w Bir­ming­ham.

Gdyby ją aresz­to­wali, ode­bra­liby jej dziecko, a tylko ono nale­żało wyłącz­nie do niej. Chciała dla niego jak naj­le­piej, no nie? Pró­bo­wała, prawda? Pró­bo­wała przez pięć lat, odkąd dupek, przez któ­rego zacią­żyła, powie­dział jej, żeby spie­przała.

Sta­rała się naj­le­piej, jak mogła, ale oka­zało się, że to za mało. Wiecz­nie było za mało.

A trzeba przy­znać, że dzie­ciak by­naj­mniej nie był anioł­kiem. Marudny i zabor­czy, Bóg jej świad­kiem, nie­grzeczny, więc kolejne opie­kunki rezy­gno­wały, kiedy ona nale­wała drinki albo pra­co­wała jako strip­ti­zerka w jakiejś spe­lu­nie.

Lecz kochała tego małego sukin­syna, a on kochał ją.

– Mamu­siu, chce mi się pić.

Pić, jeść, zmę­czony, nie zmę­czony. Zawsze coś. Kie­dyś uwa­żała macie­rzyń­stwo za coś nie­mal świę­tego. Póki się nie prze­ko­nała, że to wieczna harówka, żąda­nia, roz­cza­ro­wa­nia.

A ona oka­zała się nie­wy­star­cza­jąco dobra, co przez całe jej prze­klęte życie wszy­scy wiecz­nie jej powta­rzali.

Zwol­niła, żeby podać mu butelkę wiśnio­wej coli.

– Napij się tego.

– Nie lubię coli! Nie lubię coli! Chcę napoju poma­rań­czo­wego! Chcę napoju poma­rań­czo­wego! Jesteś nie­do­brą mamu­sią!

– Nie mów tak. Ni­gdy tak nie mów. Wiesz, że robisz mi przy­krość.

– Nie­do­bra mamu­sia! Nie­do­bra mamu­sia! Chce mi się pić!

– Dobrze już, dobrze. Kupię ci coś do picia, jak tylko będę się mogła gdzieś zatrzy­mać.

– Chcę pić. – Jego jęcze­nie dzia­łało na nią jak wizg piły tar­czo­wej. – Chcę pić teraz!

– Wiem, skar­bie. Zaraz się gdzieś zatrzy­mamy. Może zaśpie­wamy jakąś pio­senkę? – Boże, miała wra­że­nie, że jej głowa prze­mie­niła się w nad­gniłe jabłko, toczone przez robaki.

Gdyby miała pew­ność, stu­pro­cen­tową pew­ność, że zgi­nie, zde­rzy­łaby się czo­łowo z nad­jeż­dża­ją­cym z naprze­ciwka samo­cho­dem i byłoby po wszyst­kim.

Ale zamiast tego zaczęła śpie­wać Koła auto­busu kręcą się. I kiedy chłop­czyk dołą­czył do niej, przez chwilę była nie­mal szczę­śliwa.

Wrzuci mu jedną tabletkę do napoju, posta­no­wiła. I mały uśnie – już wcze­śniej dawała mu część tabletki, kiedy chciała, żeby usnął. A jeśli mu wrzuci całą, może mały uśnie i trafi do nieba.

Będzie tam miał pie­ska i kole­gów, z któ­rymi będzie się mógł bawić, i wszyst­kie zabawki, jakich tylko zapra­gnie. I całe litry napoju poma­rań­czo­wego.

Mali chłopcy, nawet ci nie­zno­śni, nie idą do pie­kła.

Zje­chała z auto­strady i zna­la­zła sklep cało­do­bowy. Zapar­ko­wała z dala od latarni, wokół któ­rych kłę­biły się roje owa­dów.

– Musisz zacze­kać w samo­cho­dzie. W prze­ciw­nym razie nie dosta­niesz napoju. Masz zostać w samo­cho­dzie, sły­szysz? Bądź cicho, bądź grzeczny, to kupię ci też cukierki.

– Chcę skit­tles!

– Dobrze, kupię ci skit­tles.

W skle­pie było tak jasno, że aż roz­bo­lały ją oczy, ale kupiła mu poma­rań­czową fantę i skit­tles. Roz­wa­żała, czy nie zwi­nąć cukier­ków, ale była zbyt wykoń­czona, żeby się na to zdo­być.

Został jej nie­cały dolar, ale tam, dokąd się wybie­rała, nie będą jej potrzebne pie­nią­dze.

Wra­ca­jąc do samo­chodu, wygrze­bała tabletkę z zapi­na­nej na suwak prze­gródki w torebce. Myśląc o pie­skach, zabaw­kach i swoim uko­cha­nym synku, chi­cho­czą­cym z anioł­kami, wrzu­ciła tabletkę do puszki.

Tak będzie naj­le­piej dla nich obojga.

Kiedy ją zoba­czył, uśmiech­nął się tym swoim sło­dziut­kim uśmie­chem i zaczął pod­ska­ki­wać na sie­dze­niu.

– Kocham cię, mój skar­bie.

– A ja kocham cie­bie, mamu­siu. Masz dla mnie cukierki? Masz? Czeka nas kolejna przy­goda?

– Jasne, że mam cukierki, i czeka nas kolejna przy­goda. Naj­więk­sza ze wszyst­kich. A gdy dotrzemy na miej­sce, będą tam aniołki i kwiaty, i pie­ski.

– Mogę mieć pie­ska? Mogę? Mogę? Mogę? Chcę pie­ska teraz!

– Będziesz miał tyle pie­sków, ile tylko zechcesz.

Spoj­rzała na niego, jak sior­bie napój przez słomkę, którą wetknęła do puszki. Jej mały świń­ski blon­da­sek. Rósł w niej, wydała go na świat. Dla niego zre­zy­gno­wała ze wszyst­kiego.

Nikt ni­gdy nie kochał jej tak, jak on.

A ona to znisz­czyła.

Przez opusz­czone szyby wpa­dało gęste, lep­kie powie­trze. Nie wró­ciła na auto­stradę, tylko jechała bez celu przed sie­bie. Byli gdzieś w Luizja­nie. Nie­ważne, gdzie. Jechała, owie­wał ją gorący podmuch. Byle dalej od cen­trów han­dlo­wych, od świa­teł. Śpie­wał, ale po chwili słowa pio­senki zaczęły się zle­wać, bo ogar­nęła go sen­ność.

– Pośpij sobie, skar­bie. Pośpij sobie teraz.

Tam mu będzie lepiej. Z całą pew­no­ścią lepiej, prawda?

Łzy pły­nęły jej po policz­kach, kiedy sama połknęła tabletkę.

Znaj­dzie jakieś ciche, ciemne miej­sce. Połknie resztę pro­chów, a potem usią­dzie z tyłu, obok swo­jego synka. I razem pójdą do nieba.

Bóg nie roz­dzieli jej z jej małym skar­bem, nie zabie­rze go jej. Razem tra­fią do nieba. Bóg w pod­ręcz­niku do reli­gii miał długą, siwą brodę i dobro­tliwe spoj­rze­nie. Z jego dłoni spły­wało świa­tło.

To była droga do nieba.

W ciem­no­ściach dostrze­gła jakieś świa­tełko. Wyda­wało się zawie­szone nad małym bia­łym kościół­kiem, sto­ją­cym samot­nie na nie­wiel­kim wzgó­rzu. Wokół niego rosły kwiaty, trawa two­rzyła aksa­mitny kobie­rzec.

Czuła ich zapach przez otwarte okno.

Oszo­ło­miona, na poły we śnie, zatrzy­mała samo­chód. Tu jest niebo albo wystar­cza­jąco do niego bli­sko. Wystar­cza­jąco bli­sko dla jej skarbu.

Zanio­sła go niczym ofiarę dla Boga o dobro­tli­wym spoj­rze­niu, z długą, siwą brodą, dla uśmiech­nię­tych anio­łów o roz­po­star­tych skrzy­dłach.

Poru­szył się, kiedy poło­żyła go na progu, zakwi­lił cicho.

– Śpij, mój skar­bie. Śpij.

Gła­skała go, póki się nie uspo­koił. Za mało wypił, pomy­ślała, za mało, żeby tra­fić mię­dzy aniołki i pie­ski. Ale może to i lepiej. Bli­sko nieba, pod lampą, pośród kwia­tów.

Wró­ciła do samo­chodu, w któ­rym uno­sił się zapach cukier­ków i potu. Zoba­czyła, że roz­lał napój, cukierki były roz­sy­pane na tyl­nym sie­dze­niu niczym kolo­rowe kon­fetti.

Był teraz w rękach Boga.

Ruszyła i jechała, zamro­czona pro­chami. Była szczę­śliwa, nie czuła bólu. Było jej lekko, tak lekko. Śpie­wała mu, zapo­mniaw­szy, że synek już nie sie­dzi z tyłu samo­chodu.

Nie bolała ją głowa, dło­nie nie drżały. Nocny wiatr owie­wał jej twarz, roz­wie­wał włosy. Pro­chy jak zwy­kle dzia­łały cuda.

Czy umó­wiła się z kole­żan­kami? Nie mogła sobie przy­po­mnieć.

Jakie lek­cje ma rano?

Nie­ważne, wszystko jest teraz nie­ważne. Zoba­czyła jezioro, w któ­rym odbi­jało się świa­tło księ­życa, wes­tchnęła. Jest na miej­scu. Wła­śnie tam musi się udać.

Zupeł­nie jak chrzest. Oczysz­cze­nie w dro­dze do nieba.

Pod­eks­cy­to­wana, doci­snęła pedał gazu i wje­chała do wody. Gdy samo­chód zaczął wolno tonąć, uśmiech­nęła się i zamknęła oczy.

TERAZ

Nazywa się Mary Kate Covino. Ma dwa­dzie­ścia pięć lat, jest zastępcą kie­row­nika mar­ke­tingu w fir­mie Dowell i Spółka. Zatrud­niła się tam pro­sto po szkole i od tam­tej pory zdą­żyła awan­so­wać.

Lubi swoją pracę.

Na ogół jest zado­wo­lona ze swo­jego życia, cho­ciaż jej chło­pak oka­zał się dra­niem i rzu­cił ją tuż przed roman­tycz­nym wyjaz­dem, który zapla­no­wała w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, jakby to była kam­pa­nia rekla­mowa.

Wczo­raj? Przed­wczo­raj? Nie miała pew­no­ści. Wszystko było zama­zane. Jest czer­wiec, któ­ryś dzień czerwca 2061 roku.

Ma młod­szą sio­strę, Tarę, stu­diu­jącą na Car­ne­gie Mel­lon. Tara jest zdolna. Oraz star­szego brata, Car­tera, bystrzaka. Wła­śnie się zarę­czył z Rhondą.

Razem z Cleo, którą trak­to­wała jak sio­strę, wynaj­muje miesz­ka­nie z dwiema sypial­niami w Lower West Side.

Dora­stała w Queens i cho­ciaż jej rodzice się roz­wie­dli, kiedy miała jede­na­ście lat, wszy­scy zacho­wali się w miarę kul­tu­ral­nie. I ojciec, i matka zawarli kolejne mał­żeń­stwa, ale nie ma przy­rod­niego rodzeń­stwa, a dru­gie związki jej rodzi­ców oka­zały się udane. Wszy­scy są szczę­śliwi.

Od swo­ich dziad­ków ze strony matki dostała pie­ska na szó­ste uro­dziny. To był naj­wspa­nial­szy pre­zent w jej życiu. Lulu wio­dła bez­tro­skie życie, a kiedy miała czter­na­ście lat usnęła i już się nie obu­dziła.

Lubi tań­czyć, oglą­dać głu­pie kome­die roman­tyczne, woli słod­kie wino niż wytrawne i ma sła­bość do cia­ste­czek, które pie­kła jej bab­cia ze strony ojca.

Przy­po­mi­nała sobie to i wię­cej – swoją pierw­szą randkę, jak zła­mała nogę, zjeż­dża­jąc na nar­tach (pierw­szy i ostatni raz). Codzien­nie. Kilka razy dzien­nie.

To bar­dzo ważne, żeby pamię­tać kim jest, skąd jest, wszyst­kie wyda­rze­nia ze swo­jego życia.

Bo cza­sami wszystko sta­wało się zama­zane, nie­spójne i zaczy­nała mu wie­rzyć.

Bała się, że ją zgwałci. Ale ni­gdy jej nie tknął w taki spo­sób. W ogóle ni­gdy jej nie doty­kał – przy­naj­mniej nie wtedy, gdy nie spała.

Nie mogła sobie przy­po­mnieć, jak się tu zna­la­zła. Miała pustkę w gło­wie od chwili, kiedy Teeg z nią zerwał. Potem nastą­piły krzyki i wymówki, nie­szczę­śliwa i tro­chę pijana wra­cała z baru do domu. Wyrzu­ca­jąc sobie, że tak wiele godzin prze­sia­dy­wała w tym prze­klę­tym barze, któ­rego był wła­ści­cie­lem, poma­ga­jąc mu cztery, a nawet pięć razy w tygo­dniu.

Za jeden jego zabój­czy uśmiech.

Ock­nęła się tutaj. Czuła mdło­ści, głowa jej pękała z bólu. Pano­wały ciem­no­ści, a ona była przy­kuta łań­cu­chem – jak w jakimś fil­mie grozy – w ciem­nym pomiesz­cze­niu z jed­nym łóż­kiem.

Póź­niej poja­wił się on; przy­po­mi­nał bla­dego, dużo czy­ta­ją­cego wujka.

Włą­czył poje­dyn­czą lampę, więc zoba­czyła, że znaj­duje się w piw­nicy bez okien, z beto­nową posadzką i kamien­nymi, otyn­ko­wa­nymi ścia­nami. Miał błysz­czące nie­bie­skie oczy i śnież­no­białe włosy.

Posta­wił na łóżku tacę z miską zupy i fili­żanką her­baty, uśmiech­nął się do niej pro­mien­nie.

– Obu­dzi­łaś się. Lepiej się czu­jesz, mamu­siu?

Mówił przez nos, z połu­dnio­wym akcen­tem, do tego jak dziecko. Musi to zapa­mię­tać, ale w tam­tej chwili czuła jedy­nie panikę.

Bła­gała go, żeby ją wypu­ścił, pła­kała, szar­pała łań­cuch, któ­rym przy­kuł ją za prawą rękę i lewą nogę.

Nie zwra­ca­jąc na nią uwagi, pod­szedł do szafki i wyjął z niej ubra­nie. Poło­żył je na łóżku, sta­ran­nie zło­żone.

– Wiem, że nie czu­łaś się dobrze, ale zaopie­kuję się tobą. A potem ty zaopie­ku­jesz się mną. Bo wła­śnie to robią mamu­sie. Opie­kują się swo­imi syn­kami.

Pła­kała, krzy­czała, doma­gała się wyja­śnie­nia, czego od niej chce, bła­gała, by ją wypu­ścił, ale on jedy­nie się uśmie­chał i spo­glą­dał na nią tymi swo­imi błysz­czą­cymi oczami.

– Zro­bi­łem dla cie­bie zupę i her­batę. Sam, bez niczy­jej pomocy. Jak zjesz, poczu­jesz się lepiej. Długo cię szu­ka­łem. Teraz jesteś tutaj i znów możemy być razem. Możesz być dobrą mamu­sią.

W jego oczach poja­wiło się coś, co ją bar­dziej prze­ra­ziło niż ciem­ność, łań­cu­chy.

– Tym razem będziesz dobrą mamu­sią i zatrosz­czysz się o mnie tak, jak należy. Ugo­to­wa­łem dla cie­bie zupę, więc ją zjedz! Albo poża­łu­jesz.

Prze­ra­żona usia­dła na łóżku, wzięła łyżkę. Zupa była let­nia i bez smaku, ale przy­nio­sła ulgę jej obo­la­łemu gar­dłu.

– Powin­naś powie­dzieć „dzię­kuję”! I mnie pochwa­lić, że dobry ze mnie synek!

– Dzię­kuję. Nie wiem… Nie wiem, jak ci na imię.

Myślała, że ją wtedy zabije. Twarz mu poczer­wie­niała, oczy stały się dzi­kie. Zaci­snął ręce w pię­ści i zaczął nimi ude­rzać jedna o drugą.

– Jestem twoim skar­bem. Powiedz to! Powiedz!

– Skar­bie. Wybacz, nie czuję się dobrze. Boję się.

– Ja też się bałem, kiedy zamy­ka­łaś mnie na klucz w pokoju, robi­łaś świń­stwa z męż­czy­znami. Bałem się, kiedy dawa­łaś mi coś, żebym usnął, byś mogła to robić. Bałem się, gdy się budzi­łem, było mi nie­do­brze, a cie­bie nie było przy mnie, było ciemno i pła­ka­łem.

– To nie byłam ja. Uwierz mi, to nie byłam ja. Jesteś star­szy ode mnie, więc nie mogę być twoją matką. Nie…

– Pój­dziesz do pie­kła, bo kła­miesz! Do pie­kła, gdzie są dia­bły i ogień. Zjedz zupę, wypij her­batę albo zosta­wię cię tutaj zupeł­nie samą, jak ty mnie zosta­wia­łaś.

Nabrała zupy na łyżkę.

– Jest naprawdę smaczna. Dobrze się spi­sa­łeś.

W jed­nej chwili się roz­pro­mie­nił.

– Sam ją zro­bi­łem.

– Dzię­kuję ci. Czyli nie ma tu nikogo, kto by ci poma­gał?

– Teraz ty tu jesteś, mamu­siu. Bar­dzo długo cze­ka­łem na cie­bie. Ludzie byli dla mnie nie­do­brzy, pła­ka­łem za tobą, ale nie przy­szłaś.

– Wybacz mi. Nie… Nie mogłam cię zna­leźć. A jak ty mnie zna­la­złeś?

– Zna­la­złem was trzy. Trójka to szczę­śliwa liczba, jedna z was okaże się dobra. Jestem zmę­czony. Pora spać. Kiedy poczu­jesz się lepiej, opa­tu­lisz mnie do snu, jak powin­naś to kie­dyś robić. Prze­czy­tasz mi bajeczkę. I razem coś zaśpie­wamy.

Skie­ro­wał się ku drzwiom.

– Koła auto­busu kręcą się, kręcą się, kręcą się… – Spoj­rzał na nią, męż­czy­zna o twa­rzy sześć­dzie­się­cio­latka, śpie­wa­jący dzie­cię­cym gło­si­kiem. – Dobra­noc, mamu­siu. – Jego wzrok znów stał się dziki. – Powiedz „dobra­noc, skar­bie”!

– Dobra­noc, skar­bie.

Zamknął za sobą drzwi. Usły­szała szczęk zam­ków.

Sły­szała też inne odgłosy w tej nie­koń­czą­cej się pustce, w tym pozba­wio­nym okien pomiesz­cze­niu. Głosy, krzyki, płacz. Cza­sami myślała, że to jej głos, jej krzyk, ale kiedy indziej wie­działa, że nie.

I cho­ciaż wołała, nikt się nie poja­wił.

Raz wyda­wało jej się, że sły­szy, jak ktoś wali w ścianę jej pokoju, lecz była zbyt zmę­czona, by zare­ago­wać.

Wie­działa, że dodaje jej pro­chy do jedze­nia, ale gdy nie chciała jeść, gasił świa­tło i zosta­wiał ją samą w ciem­no­ściach, póki nie zja­dła.

Cza­sami nie mówił dzie­cię­cym gło­si­kiem z połu­dnio­wym akcen­tem, tylko jak doro­sły męż­czy­zna. Roz­sąd­nie, zde­cy­do­wa­nie. Jed­nego dnia w ogóle nie przy­szedł, nie przy­niósł jej jedze­nia, nie kazał się prze­brać. Miała trzy stroje na zmianę. Nie przy­szedł, nie usiadł, nie uśmiech­nął się do niej tym budzą­cym lęk uśmie­chem, nie popro­sił, żeby mu coś opo­wie­działa lub zaśpie­wała.

Umrze tutaj, zgi­nie z głodu. Sama, przy­kuta łań­cu­chem, uwię­ziona, bo o niej zapo­mniał albo potrą­cił go samo­chód.

Ale nie, nie, ktoś musi jej szu­kać. Ma przy­ja­ciół i krew­nych. Ktoś z pew­no­ścią jej szuka.

Nazywa się Mary Kate Covino. Ma dwa­dzie­ścia pięć lat…

Aku­rat powta­rzała swoją codzienną lita­nię, kiedy usły­szała krzyk – jego krzyk. Wrzesz­czał piskli­wym gło­sem, jak nie­zno­śny bachor, któ­rym się sta­wał, gdy coś go zde­ner­wo­wało albo roz­gnie­wało. A potem drugi głos… Nie, uświa­do­miła sobie, to też mówił on, ale gło­sem doro­słego męż­czy­zny. Zim­nym, gniew­nym gło­sem doro­słego męż­czy­zny.

I czyjś płacz, bła­ga­nie. Jakiejś kobiety.

Nie rozu­miała słów, tylko ton – gniewny, zde­spe­ro­wany.

Przy­su­nęła się do ściany, przy­tknęła do niej ucho w nadziei, że usły­szy coś wię­cej. Albo że ją ktoś usły­szy.

– Pro­szę o pomoc. Pomocy. Pomocy. Jestem tutaj. Nazy­wam się Mary Kate i jestem tutaj.

Roz­legł się prze­raź­liwy krzyk. A potem jakiś łomot. I zro­biło się zupeł­nie cicho.

Waliła pię­ściami w ścianę, aż zdarła sobie skórę do krwi, wzy­wa­jąc pomocy.

Drzwi do jej wię­zie­nia otwo­rzyły się gwał­tow­nie. Stał na progu, wzrok miał dziki i sza­lony, twarz i ubra­nie obry­zgane krwią. W dłoni trzy­mał nóż, z któ­rego wciąż kapała krew.

– Zamknij się! – Zro­bił krok w jej stronę. – Stul pysk! – Kolejny krok.

Nie wie­działa, skąd jej to przy­szło do głowy, ale zawo­łała:

– Skar­bie! – Zatrzy­mał się. – Usły­sza­łam jakieś okropne hałasy i myśla­łam, że ktoś ci robi coś złego. Nie mogłam do cie­bie przyjść, skar­bie, nie mogłam cię bro­nić. Ktoś krzyw­dził moje maleń­stwo.

– Okła­mała mnie!

– Kto cię okła­mał, skar­bie?

– Uda­wała moją mamu­się, a wcale nią nie jest. Wymy­ślała mi i chciała mnie skrzyw­dzić. Ude­rzyła mnie w twarz! Ale dostała za swoje. Jak się kła­mie, to się idzie do pie­kła. I poszła do pie­kła.

Zabił jakąś kobietę, którą wię­ził, tak jak więzi ją. Zabił ją nożem, a ona będzie następna.

Mimo panicz­nego stra­chu, obu­dziła się w niej wola prze­trwa­nia.

– Och, moje bie­dac­two. Możesz mi to zdjąć… Żebym się mogła tobą zaopie­ko­wać?

Sza­lona furia w jego oczach nieco zbla­dła. I zastą­piła ją prze­bie­głość.

– Skła­mała i jest w pie­kle. Zapa­mię­taj, co spo­tyka tych, któ­rzy kła­mią. Teraz musisz być cicho. Numer jeden jest w pie­kle, więc numer dwa musi uprząt­nąć bała­gan. Mamu­sie zawsze sprzą­tają bała­gan. Może ty będziesz szczę­śliwą trójką. Ale jak nie będziesz cicho, jak przez cie­bie roz­boli mnie głowa, będziesz miała pecha.

– Mogę posprzą­tać za cie­bie.

– Jesz­cze nie przy­szła twoja kolej!

Wyszedł, gło­śno tupiąc, i po raz pierw­szy nie zamknął drzwi za sobą. Mary Kate przy­su­nęła się naj­bli­żej, jak mogła. Nie zna­la­zła się obok drzwi, ale przy­naj­mniej widziała, co jest za nimi.

Coś jakby kory­tarz – kamienne ściany, beto­nowa posadzka, jaskrawe świa­tło. I dru­gie drzwi, nie­mal naprze­ciwko. Zary­glo­wane od zewnątrz.

Numer dwa? Kolejna wię­ziona kobieta. Zaczęła wołać, ale usły­szała go, jak wraca.

Musi prze­żyć, przy­po­mniała sobie, wró­ciła na łóżko, usia­dła.

Nie miał teraz noża, tylko wysoką szklankę. Jakiś napój pro­te­inowy, pomy­ślała. Już wcze­śniej zmu­sił ją do wypi­cia podob­nego. Dosy­pał do niego pro­chy. Wię­cej pro­chów.

– Skar­bie…

– Nie mam teraz czasu. Wszystko zepsuła. Wypij to, bo to samo zdro­wie.

– Może przy­go­tuję ci coś do jedze­nia? Musisz być głodny!

Spoj­rzał na nią i pomy­ślała, że znów wygląda pra­wie nor­mal­nie. Ode­zwał się, a jego głos był spo­kojny i miły.

– Nie jesteś jesz­cze gotowa. – Kiedy prze­su­nął dło­nią po jej wło­sach, sta­rała się nie wzdry­gnąć. – Jesz­cze nie. Ale będziesz. Przy­naj­mniej mam taką nadzieję.

Poczuła ukłu­cie strzy­kawki ciśnie­nio­wej.

– Nie mam czasu. Możesz to wypić, kiedy się obu­dzisz. Musisz być zdrowa. Połóż się i uśnij. Będę bar­dzo zajęty.

Zaczęła odpły­wać, gdy skie­ro­wał się do drzwi. Nim zapa­dła w sen, usły­szała szczęk zasuwy.

*

Miał plan. Zawsze miał plan. I miał narzę­dzia.

Nie­zwy­kle sta­ran­nie – był czło­wie­kiem skru­pu­lat­nym – zaszył ranę na szyi oszustki. I ukrył ją pod sze­roką wstążką z czar­nego aksa­mitu.

Według niego wyglą­dała zachwy­ca­jąco.

Już wcze­śniej obciął jej włosy, zanim z taką nadzieją dopro­wa­dził ją do tego etapu. Teraz ją ucze­sał, wyko­rzy­stu­jąc środki do sty­li­za­cji, osią­gnął pożą­dany efekt.

Umył ją bar­dzo sta­ran­nie, by nie została nawet kro­pla krwi, a potem wybrał dla niej strój.

Pra­co­wał, słu­cha­jąc jed­nej z pio­se­nek mamusi.

– Nad­cho­dzę – śpie­wał razem z Pink – więc lepiej zaczy­naj­cie tę imprezę.

Kiedy ją ubrał, wziął się do maki­jażu. Zawsze lubił się przy­glą­dać, jak matka się malo­wała. Wszyst­kie te cie­nie, puder i pędzle.

Poma­lo­wał jej paznok­cie u rąk i nóg na rado­sny odcień błę­kitu. Jej ulu­biony kolor. Zało­żył jej duże kol­czyki-koła, a ponie­waż już wcze­śniej prze­kłuł jej uszy w dwóch miej­scach – umie­ścił w lewym uchu ćwieki.

I małe, srebrne kółko w pępku.

Podo­bały jej się buty na nie­bo­tycz­nych obca­sach, z ostrymi czub­kami, cho­ciaż na ogół cho­dziła w teni­sów­kach. Ale pamię­tał, jak patrzyła na szpilki na wysta­wach skle­po­wych, cza­sami wcho­dzili do środka, żeby mogła je przy­mie­rzyć.

Tylko dla zgrywu, skar­bie, mówiła mu. Na niby.

Więc wsu­nął na jej stopy pan­to­fle, o jakich zawsze marzyła. Były tro­chę za cia­sne, ale to nie miało zna­cze­nia.

Na koniec spry­skał ciało jej ulu­bio­nym zapa­chem, Party Girl.

Kiedy skoń­czył, sta­ra­jąc się, żeby wszystko wypa­dło jak naj­le­piej, zro­bił jej zdję­cie. Oprawi je w ramki i zatrzyma na pamiątkę.

– Nie jesteś moją mamu­sią, ale chcia­łem, żebyś nią była. Nie powin­naś była mnie okła­my­wać. Dla­tego musisz odejść. Gdy­byś mnie nie okła­mała, mogli­by­śmy być szczę­śliwi.

Numer dwa i numer trzy spały. Miał nadzieję, że numer dwa dostała nauczkę – bo trzeba dawać nauczki – gdy kazał jej sprząt­nąć bała­gan.

Jutro pode­tnie jej włosy jak należy, zrobi jej tatuaż, pier­cing. I sama się prze­kona, że powinna jedy­nie być dobrą mamu­sią, ni­gdy go nie zosta­wiać i zawsze o niego dbać.

I będą zawsze szczę­śliwi.

Ale mamu­sia-uzur­pa­torka musiała odejść.

Wywiózł ją na szpi­tal­nym wózku – był na wszystko przy­go­to­wany – do garażu. Otwo­rzył tylne drzwi fur­go­netki, nie bez trudu wto­czył wózek na rampę i do środka pojazdu.

Unie­ru­cho­mił wózek – nie mógł dopu­ścić, by prze­su­wał się wewnątrz fur­go­netki – i usiadł za kie­row­nicą. Mimo że odczu­wał roz­cza­ro­wa­nie, dobrze wie­dział, że nie od razu trafi na tę wła­ściwą, więc wcze­śniej zapla­no­wał, dokąd ją zawie­zie.

Ostroż­nie wyje­chał z garażu i zacze­kał, aż drzwi zamkną się z łosko­tem.

Musi ją wywieźć dość daleko od domu, który stwo­rzą razem z mamu­sią, żeby nie poja­wiła się poli­cja i nie zaczęła zada­wać pytań. Ale z dru­giej strony nie aż tak daleko, by dotar­cie tam zajęło mu zbyt wiele czasu.

Zda­rzają się wypadki.

Musi to być spo­kojne miej­sce, żeby nikt go nie zoba­czył. Nawet o tak póź­nej porze trzeba wie­dzieć, gdzie w Nowym Jorku można zna­leźć spo­kojne miej­sce. Mały plac zabaw zda­wał się ide­alny.

Dzieci nie bawią się o trze­ciej nad ranem. Skądże znowu! Nawet jeśli muszą spać w samo­cho­dzie, bo zły wła­ści­ciel wyrzu­cił ich z miesz­ka­nia, nie bawią się o tak póź­nej porze.

Zapar­ko­wał, naj­bli­żej jak mógł, i sta­rał się szybko uwi­nąć. Miał na sobie czarny kom­bi­ne­zon i czarne ochra­nia­cze na buty. Włosy ukrył pod czapką. Zabez­pie­czył dło­nie, ale wło­żył rów­nież ręka­wiczki. Nic nie było widać. Nic a nic.

Dopchnął wózek do samej ławki, z któ­rej dobre mamu­sie obser­wują swoje bawiące się dzieci.

Poło­żył ją na ławce tak, jakby spała, a na jej zło­żo­nych dło­niach umie­ścił kawa­łek bry­stolu, na któ­rym czarną kredką napi­sał, kim była.

Nie­do­bra mamu­sia!

Wró­cił do fur­go­netki i odje­chał. Zosta­wił samo­chód w garażu i wszedł do domu.

Miał ten dom, bo mu go poda­ro­wała. Miał ten dom, bo dała mu akt wła­sno­ści, i klu­cze, i kody, i wszystko.

Ale on tego nie chciał. Chciał tylko jed­nego.

Swo­jej mamusi.

W pogrą­żo­nym w ciszy domu prze­brał się w piżamę. Umył ręce i twarz, i zęby, jak dobry synek.

W świe­tle noc­nej lampki poło­żył się do łóżka.

Usnął z uśmie­chem na twa­rzy i śnił sny mło­dych i nie­win­nych.

Rozdział 2

2

Był blady świt, kiedy porucz­nik Eve Dal­las mach­nęła odznaką i prze­szła pod poli­cyj­nymi taśmami, żeby przyj­rzeć się zwło­kom na ławce.

Wysoka i szczu­pła kobieta, oce­niła Eve. Patrzyła na uło­że­nie ciała i jego stan, odle­głość ławki od ulicy, od budyn­ków.

Powiał słaby wie­trzyk; powie­trze, cho­ciaż chłodne o poranku, pach­niało latem. Wie­trzyk poru­szył wzbu­rzo­nymi, brą­zo­wymi wło­sami Eve, przy­niósł przy­jemny zapach kwia­tów rosną­cych w beto­no­wej donicy obok ławki.

Tym razem jej part­nerka pierw­sza poja­wiła się na miej­scu prze­stęp­stwa, no ale detek­tyw Peabody miesz­kała zale­d­wie kilka prze­cznic stąd. Peabody, w różo­wym płasz­czu i kow­boj­kach, ciężko wes­tchnęła.

– Naprawdę bli­sko domu.

– Taa. – Eve oce­niła, że ofiara, biała kobieta, ma dwa­dzie­ścia kilka lat. Leżała kom­plet­nie ubrana, w sple­cio­nych dło­niach trzy­mała kar­to­nik, na któ­rym dzie­cię­cym cha­rak­te­rem pisma nazwano ją nie­do­brą mamu­sią.

– Złóż raport – Eve popro­siła swoją part­nerkę.

– Pierwsi na miej­scu byli funk­cjo­na­riu­sze z radio­wozu, który zatrzy­mano około szó­stej czter­dzie­ści pięć. Licen­cjo­no­wana kobieta do towa­rzy­stwa wysia­dła na rogu z tak­sówki i skie­ro­wała się do swo­jego miesz­ka­nia. – Peabody wska­zała na zachód. – Mija­jąc ławkę, zoba­czyła ofiarę. Wzięła ją za bez­domną. Powie­działa, że ponie­waż tra­fiła jej się naprawdę bar­dzo dobra noc, zamie­rzała zosta­wić na ławce kilka dolców. I dopiero wtedy zorien­to­wała się, że kobieta wcale nie śpi. Zaczęła wybie­rać dzie­więć­set jede­na­ście, ale kiedy zoba­czyła prze­jeż­dża­jący radio­wóz, zatrzy­mała go. Mamy wszyst­kie jej dane, bo funk­cjo­na­riusz Steppe odpro­wa­dził ją do samego domu.

– Ziden­ty­fi­ko­wa­łaś ofiarę?

– Lau­ren Elder, lat dwa­dzie­ścia sześć. Miesz­kała przy Zachod­niej Sie­dem­na­stej. Jej kon­ku­bent, Roy Mard­sten, zgło­sił jej zagi­nię­cie dzie­sięć dni temu. Była bar­manką U Arnolda, lokalu dla boga­tych klien­tów przy Zachod­niej Czter­na­stej. Znam ten bar. Wie­czo­rem dwu­dzie­stego ósmego maja nie wró­ciła po pracy do domu. Sprawę przy­dzie­lono detek­ty­wowi Nor­ma­nowi z czter­dzie­stego trze­ciego poste­runku.

– Czas i przy­czyna zgonu?

– Jesz­cze nie zdą­ży­łam usta­lić. O, idzie McNab.

Eve obej­rzała się i zoba­czyła, jak oso­bi­sty narze­czony Peabody, mądrala z wydziału infor­ma­tyki śled­czej, bie­gnie w ich stronę.

Słońce, cho­ciaż coraz wyraź­niej widoczne na nie­bie, zde­cy­do­wa­nie prze­gry­wało z jaskra­wo­po­ma­rań­czową koszulką pod się­ga­ją­cym do kolan żakie­tem barwy napro­mie­nio­wa­nych śli­wek, a wor­ko­wate spodnie we wście­kłych kolo­rach wyglą­dały, jakby spry­skały je sprayem roz­bry­kane kil­ku­latki.

Jego złoty koń­ski ogon koły­sał się w prawo i w lewo, a w uchu poły­ski­wały liczne kol­czyki.

– W pobliżu nie ma kamer – poin­for­mo­wał. – Uznano je za zby­teczne, bo to spo­kojna oko­lica. Przy­kro mi.

– Skoro już tu jesteś, możesz razem z funk­cjo­na­riu­szami, któ­rzy pierwsi byli na miej­scu, wypy­tać miesz­kań­ców oko­licz­nych domów, czy cze­goś nie zauwa­żyli. A nuż ktoś widział, jak zabójca ją tu zosta­wiał.

Eve włą­czyła rekor­der, przy­kuc­nęła, otwo­rzyła zestaw pod­ręczny.

– Ofiarę ziden­ty­fi­ko­wano jako Lau­ren Elder, lat dwa­dzie­ścia sześć, zagi­nioną od dwu­dzie­stego ósmego maja. Sądząc po śla­dach na pra­wym nad­garstku i kostce lewej nogi, była prze­trzy­my­wana wbrew swej woli. Nie widać, by ubra­nie było w nie­ła­dzie. Jeśli padła ofiarą napa­ści na tle sek­su­al­nym, zabójca ponow­nie ją ubrał.

Eve zmarsz­czyła czoło, nachy­liła się niżej, wcią­gnęła powie­trze nosem.

– Wyper­fu­mo­wała się.

– I uma­lo­wała – dorzu­ciła Peabody. – Ide­alny maki­jaż, włosy sta­ran­nie ucze­sane.

– Taa, lakier na paznok­ciach wygląda na świeżo nało­żony. Kobieta, prze­trzy­my­wana wbrew swej woli, zwy­kle nie przej­muje się tak wyglą­dem zewnętrz­nym. Przy­pusz­czam, że to jego dzieło. Nie­do­bra mamu­sia. Nie wygląda jak mamu­sia, prawda? Bar­dziej jak impre­zo­wiczka.

Znów zmarsz­czyła czoło, wyjęła mikro­go­gle, nachy­liła się nad brzu­chem ofiary, widocz­nym poni­żej krót­kiego, błysz­czą­cego topu.

– Ten kol­czyk w pępku? Według mnie ma go od nie­dawna. Wciąż widoczne jest lek­kie zaczer­wie­nie­nie skóry. Dla­czego ludzie dziu­ra­wią sobie pępki?

– Gdy­bym miała takie mię­śnie brzu­cha…

Eve rzu­ciła spoj­rze­nie swo­jej part­nerce.

– Wszystko wska­zuje na to, że nie miała wyboru, jeśli cho­dzi o to prze­kłu­cie. – Eve jed­nym pal­cem polu­zo­wała czarną wstążkę. – Ani o pode­rżnię­cie gar­dła.

– Jezu, zaszył ranę.

– I to bar­dzo sta­ran­nie. Zde­cy­do­wa­nie ją tu porzu­cił. Nie zro­bił jej tego wszyst­kiego tutaj. I mamy przy­czynę śmierci. – Wyjęła mier­nik. – Zgon nastą­pił o dwu­dzie­stej dru­giej dwa­dzie­ścia. Zapach per­fum jest sil­niej­szy w oko­licy szyi. Prze­ko­najmy się, czy uda nam się pobrać próbkę do ana­lizy.

– Założę się, że wyko­rzy­stano jakiś śro­dek do sty­li­za­cji. – Peabody dotknęła wło­sów ofiary zabez­pie­czo­nym pal­cem. – Taa, żel do ukła­da­nia wło­sów, może rów­nież lakier. Żeby utrwa­lić tę nastro­szoną fry­zurę.

– Harvo, Kró­lowa od Wło­sów i Włó­kien, ustali, co to takiego. Nasz sprawca zosta­wił nam wiele śla­dów. Możemy ziden­ty­fi­ko­wać kosme­tyki do maki­jażu, te mazi­dła do wło­sów, może lakier do paznokci. Prze­ko­najmy się, czy to jej ubra­nie, bo może wcale nie.

Zain­try­go­wana, zdjęła ofie­rze jeden pan­to­fel.

– Tro­chę przy­cia­sny. To nie jej roz­miar. Paznok­cie u nóg poma­lo­wane tym samym lakie­rem, co paznok­cie u rąk. Bar­dzo sta­ran­nie. I jest świeżo wyką­pana. Wyklu­czone, żeby wyglą­dała tak czy­sto i schlud­nie, jeśli przez ponad tydzień była zakuta w kaj­dany. Czyli umył ją sprawca. Może uda się usta­lić, czego użył.

– Nie widzę innych obra­żeń. Nic, co by świad­czyło, że ją mal­tre­to­wał. – Peabody zabez­pie­czyła wymaz, umie­ściła go w torebce na dowody.

– Prze­kręćmy ją na brzuch.

Razem obró­ciły ciało.

– Tatuaż u dołu ple­ców. Duży nie­bie­sko-żółty motyl. Rów­nież świeży, Peabody. Ma nie wię­cej niż kilka dni. Skóra jesz­cze nie do końca zago­jona.

– Wygląda na dzieło fachowca. Chcę powie­dzieć, że to nie cha­łup­ni­cza robota. Ozna­ko­wał ją w ten spo­sób? – Peabody zasta­na­wiała się na głos. – Tatuaż, kol­czyki.

– Być może. Jakby chciał ją do kogoś upodob­nić. Tego chcę, więc tak będziesz wyglą­dać. Czy na zdję­ciu w bazie jest blon­dynką?

– Tak, ale ma dłuż­sze włosy, się­gają poni­żej linii brody. I jest ucze­sana w gładki bob.

Peabody odrzu­ciła ciemne włosy z czer­wo­nymi koń­ców­kami, wyświe­tliła zdję­cie na palm­to­pie.

– Widzisz? Maki­jaż jest deli­kat­niej­szy, bar­dziej natu­ralny. Brak wzmianki o zna­kach szcze­gól­nych w rodzaju tatu­ażu.

– Sprawca ma w gło­wie czyjś kon­kretny obraz – doszła do wnio­sku Eve. – I sta­rał się ją do niego upodob­nić. Naj­bliżsi krewni ofiary miesz­kają we Flat­bush. – Eve rzu­ciła okiem na dane na ekra­nie palm­topa Peabody. – Oboje rodzice. Poroz­ma­wiamy ze świad­kiem, z kon­ku­ben­tem, potem poin­for­mu­jemy krew­nych. Wezwiemy tech­ni­ków i ekipę z kost­nicy, a następ­nie spi­szemy oświad­cze­nie licen­cjo­no­wa­nej panienki do towa­rzy­stwa.

Eve się cof­nęła, rozej­rzała po placu zabaw, po dra­bin­kach, zjeż­dżal­niach, karu­ze­lach.

– To będzie plac zabaw Belli, kiedy Mavis i Leonardo prze­pro­wa­dzą się do nowego domu. I ty z McNa­bem. Kurde, i numeru dwa, kiedy przyj­dzie na świat.

– Taa, jak powie­dzia­łam, bli­sko domu.

Eve zmru­żyła oczy.

– Zapusz­ku­jemy zabójcę za mor­der­stwo i za to, że pod­rzu­cił ofiarę na plac zabaw Belli.

Świad­kini nie dodała nic istot­nego, więc poje­chały do miesz­ka­nia ofiary.

– Przy­zwo­ite zabez­pie­cze­nia – zauwa­żyła Eve, przy­glą­da­jąc się budyn­kowi. Nie sko­rzy­stała z domo­fonu, otwo­rzyła zamki klu­czem uni­wer­sal­nym i zna­la­zła się w małym holu.

– Czy­sto. Musimy się dostać na dru­gie pię­tro. – Zigno­ro­wała windy i skie­ro­wała się ku scho­dom.

– Od czte­rech lat pra­co­wała U Arnolda – prze­czy­tała Peabody, kiedy wcho­dziły na górę. – Wcze­śniej stu­dio­wała hote­lar­stwo. Dwa razy zatrzy­mana za zakłó­ca­nie porządku publicz­nego. Wygląda na to, że brała udział w pro­te­stach stu­denc­kich. Nie­za­mężna, to jej pierw­szy ofi­cjalny kon­ku­bent. Rodzice pobrali się dwa­dzie­ścia dzie­więć lat temu, miesz­kają we Flat­bush. Jest naj­star­sza z trójki rodzeń­stwa. Jeden brat ma dwa­dzie­ścia cztery lata, drugi – dwa­dzie­ścia. Star­szy na stu­diach magi­ster­skich, młod­szy w col­lege’u. Obaj jako miej­sce sta­łego zamiesz­ka­nia podają adres rodzi­ców.

Kiedy zna­la­zły się na trze­ciej kon­dy­gna­cji, Eve usły­szała nie­wy­raź­nie poranne pro­gramy, dobie­ga­jące zza zamknię­tych drzwi. Poza tym w kory­ta­rzu było cicho, nie­mal tak jak na scho­dach.

Naci­snęła guzik dzwonka do lokalu numer 305. Stwier­dziła brak czyt­nika dłoni, brak kamery nad drzwiami, ale zamon­to­wano solidne zamki i juda­sza.

Dostrze­gła przez wizjer prze­su­wa­jący się cień.

Ktoś pospiesz­nie odblo­ko­wał zamki. Roy Mard­sten boso mie­rzył pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt. Miał na sobie spodnie od gar­ni­turu i koszulę, któ­rej jesz­cze nie wsa­dził do środka, w dłoni trzy­mał kubek z czymś, co pach­niało jak namiastka kawy.

Czarne włosy ze zło­tymi pasem­kami two­rzyły krót­kie dredy, ota­cza­jące jego wymi­ze­ro­waną, ciemną twarz. Oczy, głę­boko osa­dzone, utkwił w Eve.

– Lau­ren – powie­dział.

– Panie Mard­sten, jestem porucz­nik Dal­las…

– Wiem, kim pani jest. Widzia­łem panią w sądzie. Oglą­da­łem film. Wiem, kim pani jest. Lau­ren. Boże, Lau­ren. Pro­szę powie­dzieć to szybko. Pro­szę.

Już zbu­rzy­łam jego świat, pomy­ślała Eve, więc powie­działa to szybko.

– Z przy­kro­ścią infor­muję pana, że Lau­ren Elder nie żyje.

Jego ręka stała się bez­władna. Eve odru­chowo zła­pała kubek, nim się wylała jego zawar­tość.

– Czy możemy wejść?

– Wie­dzia­łem. Wie­dzia­łem, ale mia­łem nadzieję. Myśla­łem sobie, że jest silna, i bystra, i… Ale wie­dzia­łem, ponie­waż ni­gdy nie… Muszę…

Odwró­cił się, pod­szedł do jed­nego z dwóch foteli w nie­wiel­kim pomiesz­cze­niu dzien­nym. Nie­ska­zi­tel­nie czy­stym, z małą kanapą, kil­koma sto­li­kami, licz­nymi dzie­łami sztuki ulicz­nej. Dwa okna, bez zasłon, ale z żalu­zjami, wycho­dziły na ulicę.

Usiadł. Wyglą­dał, jakby się zapadł w sobie. Po chwili wstał i zaczął cho­dzić po pokoju.

– Nie mogę. Zwy­czaj­nie nie mogę. Muszę…

– Panie Mard­sten – prze­mó­wiła łagod­nie Peabody. – Może przy­niosę panu wody?

– Nie. Nie. Niczego nie chcę. Lau­ren. Lau­ren. Nie wró­ciła do domu. Nie odbie­rała tele­fonu. Buddy powie­dział, że wyszła o wpół do trze­ciej. Pra­co­wała na nocną zmianę, więc spa­łem, dopiero rano zorien­to­wa­łem się, że nie wró­ciła do domu. Poło­ży­łem się spać, a ona nie wró­ciła do domu.

Odwró­cił się, te głę­boko osa­dzone oczy były pełne łez.

– Spa­łem.

To nie szok, pomy­ślała Eve, ponie­waż już wcze­śniej się domy­ślał. Tylko smu­tek, doj­mu­jący smu­tek.

– Może usią­dziemy, Roy?

– Powi­nie­nem był zacze­kać na nią.

– To by niczego nie zmie­niło. – Eve ujęła go pod ramię i zapro­wa­dziła do fotela. Posta­wiła kawę na sto­liku obok niego, zajęła miej­sce w dru­gim fotelu.

– Pro­szę przy­jąć wyrazy współ­czu­cia z powodu ponie­sio­nej przez pana straty. Zro­bimy wszystko, co w naszej mocy, żeby zna­leźć tego, kto skrzyw­dził Lau­ren. Potrzebna nam pań­ska pomoc.

– To tylko kilka prze­cznic stąd. Wpro­wa­dzi­li­śmy się tutaj, ponie­waż to tylko kilka prze­cznic od jej miej­sca pracy.

– Od kiedy pań­stwo tu miesz­kają? – spy­tała Peabody, cho­ciaż już zapo­znała się z danymi.

– Od sze­ściu mie­sięcy. Zaczę­li­śmy… Zaczę­li­śmy się spo­ty­kać rok temu, w marcu minął rok, wspól­nie wyna­ję­li­śmy to miesz­ka­nie. Chcie­li­śmy… – Zamknął oczy, nie zwra­cał uwagi na łzy, które toczyły mu się po policz­kach. – Nie­ważne. Ona jest naj­waż­niej­sza. Co się stało? Co spo­tkało Lau­ren?

– Jest pan stu­den­tem prawa? – spy­tała Eve.

– Tak. Tak. Tego lata pra­cuję w kan­ce­la­rii Del­roy, Gilby i Wspól­nicy. Cho­dzę na zaję­cia wie­czo­rowe, żeby jesie­nią uzy­skać sto­pień.

– Jaką dzie­dzinę prawa pan wybrał?

– Prawo karne. Chcę pra­co­wać w pro­ku­ra­tu­rze, chcę oskar­żać prze­stęp­ców. – Na jego mokrej od łez twa­rzy poja­wiła się zapal­czy­wość. – Teraz bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek. Wiem, że muszę się wziąć w garść. Wiem, że muszę odpo­wie­dzieć na pyta­nia. Znam pro­ce­dury, ale bła­gam, pro­szę mi powie­dzieć, co spo­tkało Lau­ren.

– Jeśli orien­tuje się pan, jak to działa, wie pan, że dopiero przy­stą­pi­ły­śmy do śledz­twa. Przy­pusz­czamy, że Lau­ren została porwana w nocy dwu­dzie­stego ósmego maja. Zgło­sił pan jej zagi­nię­cie.

– Sprawa tra­fiła do detek­tywa Nor­mana.

– Tak, skon­tak­tu­jemy się z nim.

– Potwier­dził, że wyszła z baru, tak jak powie­dział Buddy. Wyszli jako ostatni, zamknęli bar. On skie­ro­wał się do sta­cji metra, a ona ruszyła w stronę domu. Buddy nie skrzyw­dziłby jej, jasne? Jest przy­ja­cie­lem, spraw­dzili… spraw­dzili kamery na sta­cji metra. A detek­ty­wowi Nor­ma­nowi nie udało się zna­leźć nikogo, kto by ją póź­niej widział.

– Zadałby to pyta­nie, ale ja pana zapy­tam: czy zna pan kogoś, kto chciałby ją skrzyw­dzić? Może jej eks?

– Nie. Zna­czy spo­ty­kała się z innymi, nim się pozna­li­śmy, ale jeste­śmy razem od ponad roku. Ludzie nie roz­pa­mię­tują prze­szło­ści. Nic jej nie stre­so­wało. Ani nikt. Ni­gdy nie wspo­mniała, żeby ktoś ją nie­po­koił, obser­wo­wał. Nic z tych rze­czy. Powie­dzia­łaby mi.

Wziął kawę, znów ją odsta­wił.

– Czy on… Oni… Czy ją zgwał­cili?

– Ustali to lekarz sądowy, ale była kom­plet­nie ubrana. Co miała na sobie, kiedy wyszła do pracy?

– Detek­tyw Nor­man mnie o to pytał. U Arnolda noszą coś w rodzaju uni­formu. Czyli czarne spodnie, biała koszula. Miała czarne buty na pła­skim obca­sie, ponie­waż cały czas jest na nogach, stoi za barem.

– A biżu­te­ria?

– Ach… Dałem jej pier­ścio­nek, kiedy się tu wpro­wa­dzi­li­śmy. Nie zarę­czy­nowy, bo nie byli­śmy jesz­cze na to gotowi. Tylko srebrną obrączkę, pier­ścio­nek noszony na kciuku. Czyli to i zega­rek na rękę. Dostała go od swo­ich rodzi­ców na ostat­nią gwiazdkę. Nie nosi dużo biżu­te­rii, ale zwy­kle ma w uszach małe rubi­nowe kol­czyki w kształ­cie serca. Pre­zent od dziad­ków na dwu­dzie­ste pierw­sze uro­dziny.

– Po jed­nym w każ­dym uchu?

– Tak. Jest dość kon­ser­wa­tywna.

– Poza tym żad­nych innych kol­czy­ków, żad­nych tatu­aży?

– Lau­ren? – Na jego ustach poja­wił się cień uśmie­chu, by po chwili znik­nąć. – Och nie. Chwi­leczkę. – Zerwał się na nogi. – Może to nie ona? Nie jeste­ście pewni, czy to Lau­ren?

– Przy­kro mi, jeste­śmy tego pewni.

– Jak? Zna­czy się, w jaki spo­sób zgi­nęła? Co jej zro­bili? Nie zała­mię się, jasne? Muszę to wie­dzieć.

– Na jed­nym nad­garstku i na kostce nogi stwier­dzi­li­śmy otar­cia i rany szar­pane, co świad­czy, że przez jakiś czas była wię­ziona. Z oglę­dzin na miej­scu prze­stęp­stwa wynika, że przy­czyną jej śmierci jest poważna rana szyi.

– Czyli… Pode­rżnęli jej gar­dło. – Zamknął oczy, ukrył twarz w dło­niach. – Pro­szę mi dać sekundę, jedną sekundę. Jej krewni… Muszę poin­for­mo­wać jej krew­nych. Roz­ma­wiamy codzien­nie. Sza­leją z nie­po­koju, muszę ich poin­for­mo­wać.

– My to zro­bimy po roz­mo­wie z panem. Tak będzie naj­le­piej. Czy możemy zoba­czyć sypial­nię?

– Sypial­nię? Jasne. Mam też mały gabi­net. Bar­dziej przy­po­mina gar­de­robę, ale może pani tam zaj­rzeć. Mogę uru­cho­mić kom­pu­ter. Może pani obej­rzeć wszystko, co uzna pani za pomocne.

– Dzię­kuję.

Potarł oczy; Eve dostrze­gła, że ramiona mu drżą, nim się opa­no­wał.

– Muszę się skon­tak­to­wać ze swoją pro­mo­torką. Kiedy zagi­nęła Lau­ren, dała mi swój pry­watny numer tele­fonu. Muszę ją poin­for­mo­wać, że dziś nie przyjdę.

– Jasne.

− Kiedy będę mógł ją zoba­czyć? Kiedy będziemy mogli – ja i jej krewni – ją zoba­czyć?

– Poin­for­muję pań­stwa, jak tylko będzie to moż­liwe. Jest teraz w rękach leka­rza sądo­wego. Nie mogłaby lepiej tra­fić.

– Pamię­tam go z filmu, widzia­łem go też w sądzie. Usta­li­cie, kto to zro­bił. Ustali pani, kto ją tak potrak­to­wał.

Kiedy wyszły, Eve dość dobrze znała swoją ofiarę. Lau­ren Elder utrzy­my­wała bli­skie więzi z rodziną. Jej matka była autorką kilku obra­zów przed­sta­wia­ją­cych uliczne scenki, wiszą­cych na ścia­nach, Lau­ren trzy­mała na toa­letce zdję­cie swo­ich bli­skich – wyko­nane na plaży pod­czas waka­cji, wszy­scy się wygłu­piali przed obiek­ty­wem.

Ubra­nia – według Peabody dość kla­syczne – trzy­mała w abso­lut­nym porządku w gar­de­ro­bie, którą dzie­liła ze swoim przy­ja­cie­lem. Nie prze­pa­dała za fal­ban­kami, za bły­skot­kami. Jej ambi­cją było pro­wa­dze­nie w przy­szło­ści wła­snego baru. Trzy­mała album ze zdję­ciami krew­nych, przy­ja­ciół, kole­gów z pracy – tro­chę to sen­ty­men­talne.

Nie sza­stała pie­niędzmi, skru­pu­lat­nie zapi­sy­wała otrzy­my­wane napiwki, cał­kiem pokaźne. To skło­niło Eve do wnio­sku, że była dobra w swo­jej pracy.

Żad­nego lakieru do paznokci, nie­wiele kosme­ty­ków do maki­jażu.

Bez względu na to, w kogo chciał ją prze­mie­nić zabójca, w głębi duszy nie odpo­wia­dała jego wyobra­że­niom.

– Cał­kiem przy­jem­nie się urzą­dzili. – Peabody usa­do­wiła się na sie­dze­niu, gdy skie­ro­wały się do Bro­oklynu. – Widać, że więk­szość mebli jest uży­wana, ale zgrab­nie wszystko dopa­so­wali. Nie wydaje mi się, by mógł dalej tam miesz­kać. Za dużo tam ich obojga.

– Odkąd zagi­nęła, cze­kał, aż zapu­kamy do drzwi miesz­ka­nia. Nie był na to gotów, bo ni­gdy nie jest się goto­wym na coś takiego, ale cze­kał na nas.

Jej krewni też nie będą gotowi, pomy­ślała.

– Skon­tak­tuj się z detek­ty­wem Nor­ma­nem, poin­for­muj go o wszyst­kim, poproś o prze­sła­nie nam doku­men­tów. Trzeba będzie poroz­ma­wiać z pra­cow­ni­kami baru, prze­ko­najmy się, czy uda nam się z nimi umó­wić, a przy­naj­mniej z tym Bud­dym, bo to ostat­nia znana nam osoba, która ją widziała.

– Buddy to jego praw­dziwe imię. Buddy James Wil­cox. Kto nadaje swo­jemu dziecku na imię Buddy?

– Rodzice Buddy’ego. Miała usta­lony roz­kład dnia – cią­gnęła Eve, wyprze­dza­jąc wolno jadące miniauta. – Roy powie­dział, że od ośmiu mie­sięcy pra­co­wała od siód­mej wie­czo­rem do zamknię­cia baru. Koło szó­stej sta­rali się razem zjeść kola­cję, o szó­stej czter­dzie­ści pięć szła do pracy. On o tej samej porze uda­wał się na wie­czo­rowe zaję­cia. Z wyjąt­kiem nie­dziel, kiedy oboje mieli wolne, ponie­dział­ków, kiedy ona nie pra­co­wała, i sobót, kiedy on nie miał zajęć. Cza­sami w soboty prze­sia­dy­wał w barze, ale prze­waż­nie się uczył. Po pracy wra­cała do domu mię­dzy kwa­drans po dru­giej a wpół do trze­ciej. Zawsze tą samą trasą. Trzy kwar­tały na pół­noc, jeden na wschód.

– I porwano ją na tej tra­sie.

– Sprawca miał szczę­ście czy też znał jej roz­kład dnia? Według mnie to dru­gie. Szu­kał wła­śnie kogoś takiego jak ona. Muszę to prze­kon­sul­to­wać z Mirą, ale wszystko na to wska­zuje. Wiek, kolor wło­sów, budowa ciała. Coś w niej mu przy­pa­so­wało, resztę mógł osią­gnąć ubio­rem, tatu­ażem, fry­zurą.

– Prze­trzy­my­wał ją przez dzie­sięć dni – dodała Peabody. – Mnó­stwo czasu na wpro­wa­dze­nie tych korekt.

– Przy­naj­mniej tatuaż wyko­nano mniej niż dzie­sięć dni temu. Tak myślę.

– Duży tatuaż, bar­dzo pre­cy­zyjny – pod­kre­śliła Peabody. – Jego wyko­na­nie musiało trwać parę godzin.

– Misterna robota, może pro­fe­sjo­na­li­sty. Ale czy leża­łaby bez ruchu, gdy wbi­jał jej w ciało wszyst­kie te igły?

Na samą myśl o tym Eve się wzdry­gnęła.

– Mógł ją przy­wią­zać, ale i tak by się poru­szała, gdyby była przy­tomna.

– Chcę sobie zro­bić tatuaż – oświad­czyła nie­spo­dzie­wa­nie Peabody.

Eve odru­chowo nie­mal naci­snęła hamu­lec.

– Co? Jak? Dla­czego?

– Nie w tej chwili. Muszę jesz­cze zade­cy­do­wać, co i gdzie. Coś dys­kret­nego. – Peabody unio­sła kciuk i palec wska­zu­jący roz­sta­wione na odle­głość trzech, czte­rech cen­ty­me­trów od sie­bie. – Chyba na łopatce albo na kostce nogi. Może coś dziew­czyń­skiego.

– Coś dziew­czyń­skiego, wydzier­ga­nego na skó­rze. Na zawsze.

– I dla­tego musi to być wła­ściwy sym­bol albo obra­zek.

– Małe igiełki, wstrzy­ku­jące tusz w twoje ciało. Za co na doda­tek trzeba zapła­cić.

– Może oset, sym­bol Szko­cji, z uwagi na McNaba. A może tęczę.

– Możesz sobie kazać wyta­tu­ować dwie tęcze. Po jed­nej na każ­dym pośladku.

– Albo sierp księ­życa i małą gwiazdkę – Peabody cią­gnęła, nie­zra­żona. – W tej chwili to moi fawo­ryci. Ale to poważna decy­zja.

– Taa, zapła­cić komuś, żeby ci wstrzyk­nął tusz pod skórę, to poważna decy­zja. A teraz przejdźmy od dobro­wol­nego samo­oka­le­cza­nia z powro­tem do mor­der­stwa.

– To spo­sób wyra­ża­nia samego sie­bie. Sztuka ciała.

– Mniej­sza z tym. – Cała ta roz­mowa była jakaś sur­re­ali­styczna. Mor­der­stwo to było coś, co Eve rozu­miała.

– Zoba­czymy, co wykaże bada­nie tok­sy­ko­lo­giczne, ale według mnie bez­piecz­nie można zało­żyć, że w ciągu tych dzie­się­ciu dni przez więk­szość czasu była pod wpły­wem nar­ko­ty­ków. Trzeba dys­po­no­wać wła­snym lokum, żeby robić coś takiego. I środ­kiem trans­portu.

– Dom wol­no­sto­jący albo wyjąt­kowo dobrze izo­lo­wane miesz­ka­nie w bloku. Do tego z osob­nym wej­ściem. I pry­wat­nym gara­żem, bo musi mieć śro­dek trans­portu.

– Czy znała zabójcę? Z baru, z poprzed­niego miej­sca zamiesz­ka­nia, obec­nego? Pod­szedł do niej… „Cześć, Lau­ren”.

– Bar­mani zwy­kle są mili. Tego się od nich wymaga. Ale dla­czego mia­łaby z wła­snej woli wsiąść do czy­je­goś samo­chodu, skoro od domu dzie­liło ją tylko kilka prze­cznic?

– Sprawdź pogodę tam­tego wie­czoru, kiedy zagi­nęła. Może czymś ją zwa­bił. „Ej, Lau­ren, spójrz na to”. Bądź zapar­ko­wał na jej tra­sie, udał, że potrze­buje pomocy. Albo zwy­czaj­nie na nią napadł. Wepchnął do samo­chodu. Nie stwier­dzi­li­śmy żad­nych ran głowy, jeśli ją czymś zdzie­lił, ale może zdą­żyły się zagoić. Mor­ris to ustali. Bar­dziej praw­do­po­dobne, że wstrzyk­nął jej jakiś nar­ko­tyk.

– Dziab­nął ją strzy­kawką, wcią­gnął do samo­chodu, odje­chał. – Eve ujrzała tę scenę w wyobraźni. – Trwa­łoby to nie­spełna pół minuty.

– Dwu­dzie­stego ósmego maja było czę­ściowe zachmu­rze­nie, bez opa­dów, tem­pe­ra­tura szes­na­ście stopni. – Peabody opu­ściła palm­top na kolana. – W taką noc nie wsiada się do czy­je­goś auta, żeby poko­nać parę prze­cznic.

Eve posta­no­wiła, że przej­dzie się tą trasą. Ale naj­pierw musi powia­do­mić naj­bliż­szych krew­nych. Chciała jed­nak podą­żyć śla­dami Lau­ren, zoba­czyć to, co widziała ofiara.

– Jeśli go nie znała, w jaki spo­sób ją wybrał? Musiał ją wcze­śniej widzieć, skoro chciał wła­śnie jej. Zale­żało mu na kimś takim, jak ona, bo wyty­po­wał aku­rat ją. W barze? Czy mieszka gdzieś w pobliżu? Powiedzmy, że wypa­trzył ją, obser­wo­wał, wybrał. Może zaczął par­ko­wać wzdłuż trasy, którą cho­dziła, żeby się przy­zwy­cza­iła do widoku jego samo­chodu. Prze­stała zwra­cać na niego uwagę.

Zasta­na­wiała się nad tym, prze­jeż­dża­jąc przez most, by zna­leźć się w Bro­okly­nie.

– Kim jest mamu­sia? To istotne. Gdyby miało to pod­łoże sek­su­alne, zgwał­ciłby ją. Albo zgwał­ciła, jeśli zabójcą jest kobieta. Jeśli mamu­sia jest mamu­sią, szanse są pół na pół.

– Fuj.

– Czy polipy barasz­kują ze swo­imi mamu­siami?

– Polipy? Nie sądzę, by posu­wały swoje matki. Czy w ogóle znają swoje matki? Po czym je roz­po­znają? – zasta­na­wiała się na głos Peabody. – Wszyst­kie mają dzi­waczne otwory gębowe i czułki.

– Nie, cho­dzi mi o tego faceta z kom­plek­sem, który poślu­bił wła­sną matkę, a potem się ośle­pił.

– O Edypa? To chyba był Edyp.

– Polip, Edyp, jeden czort. Może sprawca chce posu­wać mamu­się, ale mamu­sia tego nie chce, więc stwa­rza sobie kogoś w jej zastęp­stwie. Albo nie miała nic prze­ciwko temu, co spra­wiło, że popie­przyło mu się w gło­wie i dla­tego ten sub­sty­tut. A może cho­dziło o czy­jąś mamu­się, któ­rej nie chce posu­wać.

– Dla­czego ją zabił po tym, jak ją wykre­ował?

– Nie jest praw­dziwą mamu­sią. Może nie pie­przy się z nim jak trzeba albo nie daje mu tego, czego pra­gnie. Nie jest praw­dziwą mamu­sią. Od samego początku zamie­rzał ją zabić.

– Dla­czego tak uwa­żasz?

– Dla­tego że ma popier­do­lone w gło­wie, Peabody. Nie robi się takich rze­czy, jeśli się nie ma popier­do­lone w gło­wie. Dzie­sięć dni, dzie­sięć mie­sięcy, nie­istotne, wcze­śniej czy póź­niej straci kon­trolę nad sobą, bo ma popier­do­lone w gło­wie. Ide­alny tatuaż, pier­cing, maki­jaż, fry­zura, ubra­nie. To dowód pano­wa­nia nad sobą, pre­cy­zji. Czyli potrafi się na to zdo­być. Ale w grun­cie rze­czy ma popier­do­lone w gło­wie.

Peabody zwró­ciła się do Eve, wysłu­chaw­szy jej opi­nii:

– Będzie potrze­bo­wał kolej­nego sub­sty­tutu.

– Taa. Miejmy nadzieję, że jesz­cze sobie nikogo nie wybrał.

Eve jadąc zgod­nie ze wska­zów­kami nawi­ga­cji, zna­la­zła się przed ład­nym dom­kiem z ład­nym ogród­kiem pośród innych ład­nych domów z ogród­kami.

– Ojciec jest mecha­ni­kiem, ma wła­sny warsz­tat – ode­zwała się Peabody. – Matka jest artystką, widzia­łaś nie­które jej prace w miesz­ka­niu ofiary. Pro­wa­dzi lokalną gale­rię sztuki. Przy­pusz­czam, że obaj syno­wie wró­cili z uczelni do domu na waka­cje. Praw­do­po­dob­nie ktoś jest w domu.

– Prze­ko­najmy się.

Eve wysia­dła z samo­chodu i przy­go­to­wała się do zbu­rze­nia czy­je­goś świata.

*

Kiedy skoń­czyły, z nad­miaru emo­cji czuła świ­dru­jący ból głowy. Zapro­gra­mo­wała kawę, dla sie­bie czarną, dla Peabody ze śmie­tanką i cukrem.

– Przy­po­mi­nali mi moich krew­nych. – Peabody wes­tchnęła. – Nie są wyznaw­cami Wol­nego Wieku, ale też są ze sobą sil­nie zwią­zani. Jakoś się otrzą­sną, ale już ni­gdy nic nie będzie takie, jak wcze­śniej.

– Można spraw­dzić tych jej paru byłych chło­pa­ków, o któ­rych nam powie­dzieli. W naj­gor­szym razie wyklu­czymy ich z grona podej­rza­nych. Teraz odwie­dzimy bar, a potem się roz­dzie­limy. Ty spraw­dzisz jej byłych chło­pa­ków, żeby mieć to z głowy, a ja pojadę do kost­nicy. Zanim tam dotrę, Mor­ris powi­nien przy­naj­mniej zacząć sek­cję jej zwłok.

– Trzeba spraw­dzić ten trop – zgo­dziła się z nią Peabody – cho­ciaż nie przy­pusz­czam, żeby zro­bił to jeden z jej byłych chło­pa­ków, któ­rych nazwi­ska nam podali. Według mnie szu­kamy kogoś star­szego.

Eve była tego samego zda­nia, ale spoj­rzała na part­nerkę.

– Dla­czego?

– Cho­dzi o to pano­wa­nie nad sobą i pre­cy­zję. Nie żeby dwu­dzie­sto- czy trzy­dzie­sto­la­tek nie był do tego zdolny, mia­ły­śmy już do czy­nie­nia z młod­szymi dosko­nale zor­ga­ni­zo­wa­nymi zabój­cami. Ale w tym wypadku, oprócz opa­no­wa­nia i pre­cy­zji, sprawca nie­mal na pewno musi dys­po­no­wać wła­snym lokum i pojaz­dem. No i może to być kobieta. Kobiety też mają pro­blemy ze swo­imi mamu­siami. Musia­łaby być wystar­cza­jąco silna, żeby wsa­dzić nie­przy­tomną albo opie­ra­jącą się ofiarę do samo­chodu. Chyba że mamy do czy­nie­nia z dzia­ła­niem zespo­ło­wym. Czego też nie można wyklu­czyć. Na przy­kład rodzeń­stwo.

– Rodzeń­stwo. – Eve się zamy­śliła. – Mające obse­sję, poważ­nie wku­rzone albo czu­jące pociąg płciowy do wła­snej matki? Nie można tego wyklu­czyć. To nawet cie­kawe. We dwójkę łatwiej kogoś zła­pać, prze­wieźć. Ale z tego, co widzia­ły­śmy, zabój­stwa doko­nała jedna osoba. Cho­ciaż z dru­giej strony wspól­nik czy wspól­niczka mogła zaszyć ranę. Można by pomy­śleć, że to prze­jaw wyrzu­tów sumie­nia. Podob­nie jak ta wstążka zasła­nia­jąca ranę. Ale ten napis temu prze­czy. Napi­sało to dziecko, tym czymś, czym piszą dzieci.

– Kredką.

– No wła­śnie. Uczy­nić ją ładną – w mnie­ma­niu jego, jej lub ich. Wystroić ją, zosta­wić w pobliżu placu zabaw, czyli tam, gdzie prze­by­wają dzieci. Kim jest mamu­sia? Jego/jej/ich mamu­sia? Na­dal żyje czy już umarła?

– Mamu­sia nie­zbyt znała się na modzie – zauwa­żyła Peabody. – Cho­dzi mi o to, że jej ubra­nie było tan­detne.

– Tanie. Może nie stać jej było na nic lep­szego. Dżinsy były podarte.

– Widzia­łam zdję­cia mojej babci w dżin­sach z dziu­rami na nogaw­kach. Kiedy była młod­sza.

– Wyznaw­czyni Wol­nego Wieku w podar­tych dżin­sach? Czy nie umie­cie wszy­scy sami szyć? Nie zaszy­łaby dziur?

– Nie wiem. Może o czymś to świad­czy. Spraw­dzę to. Ale ten naprawdę krótki top, wyszy­wany ceki­nami, i pan­to­fle – rze­czy­wi­ście ele­ganc­kie, cho­ciaż tan­detne i nie­modne – do tych dzi­wacz­nych dżin­sów? Wyglą­dała tro­chę zdzi­ro­wato, szcze­gól­nie z tym moc­nym maki­ja­żem.

Eve nic a nic nie znała się na modzie, ale uważ­nie słu­chała słów Peabody.

– Mamu­sia mogła być zdzi­ro­wata i może stąd się wziął pro­blem. Albo on/ona/oni tak ją postrze­gali. Bądź on/ona/oni chcieli, żeby mamu­sia była zdzi­ro­wata. Naprawdę muszę o tym poroz­ma­wiać z Mirą. Trzeba dopa­trzyć się logiki w zacho­wa­niu kogoś, kto ma popier­do­lone w gło­wie. A do tego nie­zbędny jest psy­cho­ana­li­tyk.

*

Dzięki zaan­ga­żo­wa­niu kie­row­nika baru, prze­słu­cha­nie pra­cow­ni­ków zajęło im godzinę. Wię­cej łez, żad­nych nowych infor­ma­cji, kolejne fakty potwier­dza­jące przy­pusz­cze­nia Eve, że ofiara wio­dła spo­kojne, szczę­śliwe życie, lubiła swoją pracę, grono swo­ich zna­jo­mych.

Bar też uznała za przy­zwo­ity, może tro­chę pre­ten­sjo­nalny. Nie było to miej­sce, gdzie wpa­dało się na piwo, a raczej lokal, do któ­rego zabie­rało się dziew­czynę, żeby jej zaim­po­no­wać, albo klienta, by raczyć się wyszu­ka­nym drin­kiem, poda­nym w wyszu­ka­nym kie­liszku, przy sto­liku ze świa­teł­kami migo­czą­cymi w małych rośli­nach donicz­ko­wych.

Poda­wano tu prze­ką­ski w rodzaju kwia­tów cuki­nii orga­nicz­nej i tru­fli z koziego sera. Nie wyobra­żała sobie, by kie­dy­kol­wiek mogła być na tyle głodna, by wziąć do ust jedno czy dru­gie.

Kiedy to powie­działa już po wyj­ściu z baru, Peabody pokrę­ciła głową.

– Są świetne, a grzanki z pan­cettą są wręcz obłędne. Powin­naś spró­bo­wać.

– Sama ich spró­buj. Póź­niej. Teraz jedź do komendy, sprawdź byłych chło­pa­ków, prze­każ detek­ty­wowi Nor­ma­nowi, co usta­li­ły­śmy, i umów mnie z Mirą. Zanim pojadę do kost­nicy, zamie­rzam się przejść tam i z powro­tem trasą, którą poko­ny­wała ofiara.

Roz­dzie­liły się, Eve zaczęła iść we wcale nie takim cie­płym póź­no­wio­sen­nym słońcu. Dostrze­gła kil­koro tury­stów, spra­wia­ją­cych wra­że­nie, że nie wie­dzą, jak należy poru­szać się po chod­ni­kach, kil­koro star­szych i młod­szych dzieci w róż­nego rodzaju wóz­kach, jakie­goś męż­czy­znę pro­wa­dzą­cego parę malut­kich, pozba­wio­nych sier­ści psów, które można było wziąć za duże szczury.

Zaczęły jazgo­tać, rzu­ciły się na buty Eve, kiedy je mijała, a męż­czy­zna uspo­ka­jał je, prze­ma­wia­jąc do nich piesz­czo­tli­wie.

– No, no, Sugar i Spice, bądź­cie grzeczne.

Widziała dobrze utrzy­mane domy, schludne kamie­nice, sklepy pełne klien­tów, restau­ra­cje, któ­rych goście sie­dzieli na zewnątrz, coś popi­ja­jąc lub jedząc obiad w ten wio­senny dzień.

Ogródki przed nie­któ­rymi budyn­kami były oddzie­lone od chod­ni­ków płot­kami raczej ozdob­nymi niż funk­cjo­nal­nymi. Kwiaty w peł­nym roz­kwi­cie wyle­wały się z donic przy wej­ściach do domów. Trzy­oso­bowa ekipa spraw­nie myła okna w bliź­niaku. Jakaś kobieta nio­sąca dwie torby z zaku­pami pospiesz­nie skie­ro­wała się do drzwi swo­jego domu.

Ruch samo­cho­dowy był nie­mal płynny.

Nic nie mogło się rów­nać z Nowym Jor­kiem wio­sną. Według Eve Nowy Jork był nie­zrów­nany o każ­dej porze roku, ale wio­sną szcze­gól­nie.

Znów zatrzy­mała się przed miesz­ka­niem ofiary. W oknach wciąż były opusz­czone żalu­zje. Pię­tro niżej jakaś kobieta sie­działa na para­pe­cie, zawzię­cie pole­ru­jąc szyby.

Dzień był jakby do tego stwo­rzony.

Ruszyła z powro­tem i uznała, że przy­zwo­ity wóz, zapar­ko­wany wzdłuż kra­węż­nika, nie zwró­ciłby tu niczy­jej uwagi. Jakiś gru­chot ow­szem, ale porządny, czy­sty samo­chód? Nikt nie spoj­rzałby na niego drugi raz.

A w kwar­tale, gdzie miesz­kała ofiara – szcze­gól­nie w tym kwar­tale – nocą pano­wały cisza i spo­kój. Były tu pra­wie wyłącz­nie domy miesz­kalne, w restau­ra­cjach byłyby spusz­czone żalu­zje, a pie­kar­nia i deli­ka­tesy – zamknięte.

Pięć minut pie­chotą, może tro­chę wię­cej, jeśli szło się spa­cer­kiem. Mniej, jeśli się bie­gło.

Powrót do domu, gdzie wszystko jest zna­jome. Nic nie budzi obaw.

Wystar­czyły sekundy – bo trwało to zale­d­wie sekundy – by wszystko się zmie­niło.

Wyłącz­nie dla­tego, że – Eve była tego pewna – kobieta przy­po­mi­nała kogoś innego.

Nie­do­brą mamu­się.

Rozdział 3

3

Eve szła dłu­gim, bia­łym tune­lem w kost­nicy, jej kroki odbi­jały się echem, a myśli krą­żyły wokół ofiary i jej powrotu do domu tam­tej nocy, kiedy zgi­nęła. Praw­do­po­dob­nie była przy­naj­mniej tro­chę zmę­czona, raczej szła w miarę szybko.

Młoda kobieta na zna­nym sobie tere­nie, zmie­rza­jąca do domu spo­kojną nocą, w dobrej dziel­nicy.

Łatwy cel dla kogoś, kto ma obmy­ślony plan dzia­ła­nia.

Pozo­sta­wało otwarte pyta­nie: dla­czego miał plan dzia­ła­nia? Dla­czego wybrał sobie wła­śnie ją?

Pchnęła drzwi do kró­le­stwa Mor­risa i dostrze­gła go, jak zabez­pie­czo­nymi dłońmi grze­bie w klatce pier­sio­wej ofiary.

Cicho grała muzyka, jakaś kobieta śpie­wała o utra­co­nej miło­ści.

Mor­ris uniósł wzrok, uśmiech­nął się.

– Ty wcze­śnie roz­po­czę­łaś dzień pracy, ona bar­dzo wcze­śnie zakoń­czyła swój żywot.

Miał na sobie nie­bie­ski gar­ni­tur – ten odważny kolor świad­czył, że Mor­ris jest dziś w dosko­na­łym humo­rze. Wło­żył do niego koszulę barwy doj­rza­łych gru­szek i kra­wat w deli­katne zawi­jasy w obu tych odcie­niach. Dłu­gie, ciemne włosy zaplótł w wyszu­kany war­kocz i upiął nad kar­kiem.

Spraw­nie zwa­żył jakiś narząd wewnętrzny.

Eve pode­szła bli­żej, spoj­rzała na nagie, roz­cięte zwłoki.

– Myślę, że koniec spo­tkał ją w nocy dwu­dzie­stego ósmego maja, i to na wiele spo­so­bów.

– Rany szar­pane i stłu­cze­nia na nad­garstku i kostce nogi. Nie­które powstały już wtedy, inne póź­niej. Była przy­kuta łań­cu­chami, kaj­danki miały sze­ro­kość czte­rech i pół cen­ty­me­tra. Jak widzisz, jest też kilka innych drob­niej­szych stłu­czeń na dru­giej kostce, na kola­nach i łok­ciach.

– Na dru­giej kostce w wyniku ude­rza­nia o kaj­danki.

– Tak. I inne, drob­niej­sze, jak powie­dzia­łem. Nie są efek­tem sto­so­wa­nia prze­mocy. Nie pobił jej ani nie zgwał­cił. Brak śla­dów napa­ści na tle sek­su­al­nym i współ­ży­cia sek­su­al­nego za obo­pólną zgodą, przy­naj­mniej w ostat­nim cza­sie.

Mor­ris pod­szedł do umy­walki, żeby zmyć krew z rąk.

– Jest wyjąt­kowo czy­sta. Włosy i całe ciało dokład­nie umyte, włosy ucze­sane. Maki­jaż, jak widzisz, bar­dzo sta­ran­nie nało­żony.

– Uwa­żam, że sprawca nosi w umy­śle czyjś wize­ru­nek, trak­to­wał ją jak lalkę.

Mor­ris ski­nął głową, pod­szedł do mini­lo­dówki, wyjął z niej po puszce pepsi dla nich.

– Tak samo sobie pomy­śla­łem. Była mate­ria­łem wyj­ścio­wym, posłu­żył się nią, by stwo­rzyć to, o co mu cho­dziło. Zarówno maki­jaż, jak i fry­zura są nie­modne, podob­nie jak ubra­nie.

– Naprawdę?

Wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu, otwie­ra­jąc puszki, wrę­czył jej jedną.

– Jak na kogoś, kto się tak dobrze ubiera, masz wyryw­kową wie­dzę o modzie i jej histo­rii.

– Roarke dba o to, żebym miała pełną szafę. Bar­dzo nie­modne?

– Przy­pusz­czam, że typowe dla prze­łomu wie­ków albo pierw­szych lat naszego stu­le­cia. Ale usta­le­nie dość ści­słych ram cza­so­wych nie powinno być trudne.

– Skąd wziął ubra­nie? Czy już je miał, a ona paso­wała budową ciała, wiel­ko­ścią stopy? – Eve zmarsz­czyła czoło i okrą­żyła zwłoki. – Być może. Ubra­nie wła­ści­wie paso­wało na nią, ale buty były za małe.

– Masz rację. Nosiła raczej ósemkę, a nie buty sie­dem i pół, które jej wci­snął na nogi.

– Sądzę, że trud­niej oce­nić roz­miar obu­wia niż ubrań. Dżinsy były ciut za cia­sne. Widać, gdzie się wpiły.

– Czyli nie do końca jej roz­miar.

– W takim razie już wcze­śniej je zdo­był i chciał, żeby miała takie wymiary, o jakie mu cho­dziło.

– Moż­liwe. Mogę ci powie­dzieć, że pomi­ja­jąc to, iż nie żyje, jest zdrowa. Brak śla­dów nad­uży­wa­nia sub­stan­cji zabro­nio­nych, alko­holu. Jej ostatni posi­łek, spo­żyty jakieś pięć godzin przed śmier­cią, skła­dał się z kil­ku­dzie­się­ciu gra­mów gril­lo­wa­nego kur­czaka, brą­zo­wego ryżu i groszku.

– Czyli dawał jej jeść.

– I dbał o jej nawod­nie­nie. Piła her­batę.

– Żad­nych śla­dów tor­tur.

– Żad­nych. Wysła­łem zawar­tość jej żołądka do labo­ra­to­rium, mam nadzieję, że wkrótce będziemy mieli raport tok­sy­ko­lo­giczny. Tatuaż, pier­cing pępka, prze­kłu­cia uszu i chrząstki ucha wyko­nano w ciągu ostat­nich sie­dem­dzie­się­ciu dwóch godzin. Żyła, kiedy je robiono. Ale paznok­cie? Mani­kiur i pedi­kiur są świeże. Paznok­ciom nadano kształt nie­dawno, już po jej śmierci.

Czyli może to ktoś, kto zaj­muje się kosme­tyką pośmiertną w zakła­dzie pogrze­bo­wym. Ktoś, kto popra­wia wygląd nie­bosz­czyka, nim ten zosta­nie wysta­wiony na widok publiczny.

Być może.

– Nie­do­bra mamu­sia. Zosta­wił przy jej zwło­kach kar­teczkę z takimi sło­wami.

– Tak, widzia­łem na nagra­niu.

– Nie wygląda jak typowa mamu­sia, prawda?

– Nie ma cze­goś takiego. Jest mnó­stwo wyobra­żeń typo­wej mamusi.

Eve napiła się machi­nal­nie, pomy­ślała przez uła­mek sekundy o wła­snej matce. Z całą pew­no­ścią nie była typowa.

– Tak myślę. Jeśli ofiara miała być sub­sty­tu­tem kogoś, powin­ni­śmy poszu­kać kobiety o takiej budo­wie ciała, takim kolo­rze wło­sów, z tatu­ażem i pier­cin­gami, mniej wię­cej w tym wieku albo wyglą­da­jącą na tyle lat na prze­ło­mie stu­leci.

Jesz­cze coś przy­szło jej do głowy.

– A może tylko chciał się zaba­wić z lalką i podoba mu się moda sprzed lat.

Zatrzy­mała się.

– A rana na szyi i jej zszy­cie?

– Nie ma śla­dów waha­nia. Jedno szyb­kie pocią­gnię­cie narzę­dziem o gład­kim, ostrym ostrzu dłu­go­ści mniej wię­cej dzie­się­ciu cen­ty­me­trów. Poszu­kał­bym noża skła­da­nego. Dobrego, ostrego scy­zo­ryka.

Zmru­żyła oczy.

– Scy­zo­ryka.

– O gład­kim, krót­kim, pro­stym ostrzu. Bez ząb­ków, bez zakrzy­wio­nej klingi. Sta­nął przed ofiarą, by ją zabić. Cię­cie z lewej do pra­wej, czyli jest pra­wo­ręczny.

Ski­nęła głową i zasta­no­wiła się nad sło­wami Mor­risa.

– To ma sens. Po co miałby prze­cho­wy­wać nóż, do tego ostry, gdzieś w pobliżu kobiety, którą prze­trzy­my­wał wbrew jej woli? Czyli scy­zo­ryk.

Wycią­gnęła swój z kie­szeni, naci­snęła guzik, żeby go otwo­rzyć.

– Nosi go przy sobie, a jak miał jej dosyć, to go wyjął. Sprawca dzia­łał raczej pod wpły­wem chwili. Coś zro­biła albo powie­działa, bądź cze­goś nie zro­biła lub nie powie­działa. Wściekł się i ją ciach­nął. Po wszyst­kim.

– Jedno cię­cie, brak waha­nia, czyli tak, mógł to zro­bić pod wpły­wem chwili. Nato­miast zszy­cie jest pre­cy­zyjne, jak cała reszta tego, co zro­bił. Sta­ranne i pedan­tyczne. Wysła­łem nitkę do labo­ra­to­rium. Może to nić uży­wana przez tapi­ce­rów, moc­niej­sza i grub­sza od tych, któ­rymi na przy­kład przy­szywa się guzik. Podob­nie igła, grub­sza i dłuż­sza od zwy­kłych igieł do szy­cia. Bar­dziej podobna do tej, jaką się posłużę, żeby zaszyć cię­cie, które wyko­na­łem.

– Czyli nie nić chi­rur­giczna. Może jed­nak ma jakieś poję­cie o medy­cy­nie?

– Albo kra­wiec­twie. Albo… wybacz to „albo” – powie­dział z uśmie­chem – to ktoś, komu się nie spie­szy.

– Taa, to albo to. Bądź po pro­stu jest pedan­tem. Żad­nego seksu, żad­nej prze­mocy, żad­nych tor­tur. Czego od niej chciał? Po co mu była potrzebna? Może z oczy­wi­stego powodu. Pra­gnie mamusi.

Mor­ris poło­żył dłoń na ramie­niu ofiary.

– No cóż, już ni­gdy nie będzie miała moż­li­wo­ści zade­cy­do­wać, czy chce być mamu­sią.

– Nie, nie będzie. Ma krew­nych, kon­ku­benta. Będą chcieli ją zoba­czyć.

– Skon­tak­tuję się z nimi, kiedy będzie gotowa.

– Dobra. Dzięki za pepsi.

– Dro­biazg. Dal­las? Zosta­wił ją na placu zabaw w pobliżu domu… W pobliżu domu, w któ­rym zamiesz­kają nasi przy­ja­ciele.

– Taa. Pamię­tam o tym.

– Nie wąt­pię. Codzien­nie tra­fiają do nas nie­zna­jomi, któ­rymi się zaj­mu­jemy. I trosz­czymy się o bli­skich. Gdyby Mavis cze­goś potrze­bo­wała, powiedz jej, że może na mnie liczyć.

– Powiem jej. Ale nie pasuje do obrazu. Jest niż­sza i jeden Bóg wie, jakiego koloru włosy będzie miała danego dnia. No i jest w ciąży. Cho­ciaż z dru­giej strony ciąża spra­wia, że jest mamu­sią.

– Lecz jemu nie zależy na czy­jejś mamusi, prawda?

– Chyba nie. Ale i tak mam to na uwa­dze.

Zaj­mie się tym, obie­cała sobie, wycho­dząc. Musi poje­chać do komendy, roz­mie­ścić infor­ma­cje na tablicy, zało­żyć książkę sprawy. Pomy­śleć. Miała pyta­nia do Miry.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki