Powiernik zmarłych. Jak spełniałem ostatnie życzenia przed śmiercią - Bill Edgar - ebook

Powiernik zmarłych. Jak spełniałem ostatnie życzenia przed śmiercią ebook

Edgar Bill

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Moje życiowe doświadczenia sprawiły, że stałem się facetem, który ma w dupie to, co myślą o nim inni”, wyznaje autor Bill Edgar. Czy cokolwiek mogło go lepiej przygotować do roli powiernika sekretów umierających niż własne molestowanie, bieda, bezdomność i pobyt w więzieniu? W tej książce, miejscami dosadnej, miejscami głęboko poruszającej, opisuje historie swoich klientów i tajemnice, które dzięki niemu nie trafiły do grobu. Wykonując ostatnią wolę zmarłych, Bill Edgar realizuje ich najbardziej skryte pragnienia, łamie tabu i wytrąca pogrzeby ze sztampy i zakłamania. Opisuje najbardziej zaskakujące zlecenia: prośbę o zniszczenie pokoju do zabaw erotycznych, spalenie testamentu, odczytanie listu, w którym członek motocyklowego gangu przyznaje się do zakazanej miłości, a milioner tłumaczy, dlaczego przez całe życie udawał zwykłego człowieka. Ostatnie życzenia są niepowtarzalne, jak odcisk palca, i stanowią część wyjątkowych historii przedstawionych w tej książce, i bynajmniej nie jest to książka o umieraniu. Jak bowiem pisze autor: „Nie wierzę w życie pozagrobowe, ale wierzę w życie i wiem, że to ono jest najważniejsze”. W odpowiednim momencie wstałem i przedstawiłem się żałobnikom. – Przepraszam, ale muszę pana prosić, żeby pan usiadł, zamknął się albo stąd spieprzał. Człowiek leżący w trumnie ma do powiedzenia kilka rzeczy. Nazywam się Bill Edgar i jestem tutaj w imieniu zmarłego, który ma wiadomość dla was wszystkich. W kościele panowała taka cisza, że szelest kartek zdawał się odbijać echem od kamiennych ścian. Rozłożyłem kartkę i zacząłem czytać. – John, tu Graham Robertson. Wynająłem Billa, żeby przerwał twoją mowę, bo chcę ci powiedzieć, że kilka razy widziałem, jak próbujesz dobrać się do mojej żony. Ona, na szczęście, odrzucała twoje awanse. To jednak nie zmienia faktu, że najlepszy kumpel nie robi czegoś takiego. Zwłaszcza przyjacielowi, który leży na łożu śmierci. Nienawidzę cię za to, co zrobiłeś i co próbowałeś zrobić. Moim ostatnim życzeniem jest, żebyś stąd wypierdalał. Nie jesteś mile widziany na moim pogrzebie, a już na pewno nie będziesz przemawiał w moim imieniu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 282

Oceny
4,0 (45 ocen)
20
12
8
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wiktoria896

Dobrze spędzony czas

Wspaniała książka, która pozwala spojrzeć na świat z nieco innej perspektywy.
10
HawkHzu

Nie oderwiesz się od lektury

Jednocześnie smutna, wzruszająca, skłaniająca do refleksji.
00

Popularność




1. To twój pogrzeb

1

To twój pogrzeb

To był ide­alny dzień na pogrzeb. Sło­neczny letni pora­nek w Gold Coast. Za kilka godzin upał i wil­got­ność powie­trza poszy­bują w górę, a zwień­czony wie­życzką dach nagrzeje się do tego stop­nia, że wnę­trze kaplicy będzie przy­po­mi­nało roz­grzany pie­kar­nik. Teraz jed­nak pogoda trzy­mała stronę żałob­ni­ków, któ­rzy powłó­cząc nogami, zmie­rzali do kościoła, by poże­gnać zmar­łego. Męż­czyźni mieli na sobie pro­ste czarne gar­ni­tury, a kobiety gustowne, się­ga­jące kolan sukienki w sto­no­wa­nych bar­wach, oży­wione tu i ówdzie odro­biną koloru.

Sze­dłem z nimi z posępną miną i z sza­cun­kiem pochy­la­łem głowę, kiedy zaj­mo­wa­li­śmy miej­sca przy wtó­rze skrzy­pie­nia pode­szew i szu­ra­nia krze­seł.

Nabo­żeń­stwo roz­po­czął ksiądz krótką prze­mową, po któ­rej zaśpie­wano hymn. Następ­nie z jed­nej z ławek dźwi­gnął się potężny gość i powoli pod­szedł do pul­pitu. Stał tam przez chwilę, sze­lesz­cząc kart­kami z mową pogrze­bową. Przed­sta­wił się jako John, naj­lep­szy przy­ja­ciel nie­ży­ją­cego Gra­hama, i powi­tał nas na jego poże­gna­niu. Wszy­scy znali i kochali Gra­hama i wszyst­kim będzie go bra­ko­wało.

John był wiel­kim face­tem – siwo­wło­sym i rumia­nym niczym far­mer z Queen­sland, przy­zwy­cza­jony do tego, że zawsze sta­wia na swoim. Jed­nym z tych, któ­rzy idą przez życie z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy. Jed­nak teraz kąciki jego ust opa­dły, gdy ze smut­kiem w oczach spo­glą­dał na trumnę, w któ­rej spo­czy­wało ciało jego naj­lep­szego przy­ja­ciela – Gra­hama Ander­sona.

John spoj­rzał przed sie­bie tęsk­nym wzro­kiem, wziął głę­boki oddech i zaczął mówić. Goście w naboż­nym sku­pie­niu słu­chali jego głosu, który odbi­jał się echem od ścian kaplicy, zagłu­sza­jąc szloch nie­któ­rych żałob­ni­ków. Była to piękna scena, począ­tek nabo­żeń­stwa żałob­nego w iście hol­ly­wo­odz­kim stylu.

Gdy upły­nęły umó­wione dwie minuty, wsta­łem, przy­gła­dzi­łem kami­zelkę i odchrząk­ną­łem zna­cząco. Zaraz potem się­gną­łem do kie­szeni po list.

– Prze­pra­szam, ale muszę pana popro­sić, żeby się pan zamknął i usiadł albo wyno­sił się stąd w cho­lerę. Leżący w trum­nie czło­wiek ma do powie­dze­nia kilka rze­czy.

Wszy­scy się na mnie gapili. Szczęka księ­dza opa­dła nie­mal na pod­łogę. Nie miał poję­cia, co się dzieje, i, sądząc po jego minie, był w głę­bo­kim szoku. Moja uwaga była jed­nak sku­piona na Joh­nie. To z nim przy­sze­dłem się skon­fron­to­wać i, czy­ta­jąc list, który dał mi Gra­ham, nawet na chwilę nie odry­wa­łem wzroku od nie­do­szłego mówcy.

Krew odpły­nęła mu z twa­rzy, domy­śla­łem się, że wie, o co cho­dzi. Był cały zesrany. I dobrze, bo miał się czego bać.

Za chwilę wszystko wyja­śnię, ale naj­pierw musimy cof­nąć się w cza­sie o kilka mie­sięcy, do dnia, kiedy pozna­łem Gra­hama, czło­wieka leżą­cego w trum­nie. To on wyna­jął mnie jako pry­wat­nego detek­tywa.

Bycie pry­wat­nym detek­ty­wem – w skró­cie PD – jest mniej wię­cej tym, czego wszy­scy się spo­dzie­wają: klienci wynaj­mują mnie, żebym ujaw­nił rze­czy, które inni wole­liby ukryć przed świa­tem. Jeśli wie­rzy­cie w to, co poka­zują w książ­kach i przed­sta­wiają w fil­mach i mediach, pomy­śli­cie pew­nie, że przez więk­szość czasu ganiamy z apa­ra­tami, śle­dząc nie­wier­nych mał­żon­ków. W zasa­dzie tak to wła­śnie wygląda.

Znaczną więk­szość naszych klien­tów sta­no­wią męż­czyźni i kobiety, któ­rzy nabrali podej­rzeń co do wier­no­ści swo­ich dru­gich połó­wek i potrze­bują, by ktoś dostar­czył im dowo­dów zdrady. Ist­nieją całe agen­cje poświę­cone takim wła­śnie spra­wom. Ich ludzie pałę­tają się po oko­licy i tak długo będą śle­dzić two­jego współ­mał­żonka, aż zdo­będą smutny dowód jego niewier­no­ści.

Ni­gdy nie spe­cja­li­zo­wa­łem się w takich spra­wach ani szcze­gól­nie ich nie lubi­łem. Jeśli podej­rze­wasz swoją drugą połówkę do tego stop­nia, że jesteś gotów wyna­jąć PD, gwa­ran­tuję ci, że twoje mał­żeń­stwo ma poważne kło­poty. Pozwolę ci tro­chę zaosz­czę­dzić i powiem to, co już wiesz: ktoś wali cię w rogi i lepiej będzie, gdy wynaj­miesz doradcę mał­żeń­skiego, a nie pry­wat­nego detek­tywa.

Oprócz nie­wier­no­ści zaj­mu­jemy się głów­nie pro­ble­mami takimi jak kra­dzieże, oszu­stwa i szan­taże. W końcu więk­szość naszych zle­ceń doty­czy pie­nię­dzy. Miłość i pie­nią­dze to jedyne rze­czy, które spra­wiają, że decy­du­jemy się zadzwo­nić do agen­cji detek­ty­wi­stycz­nej.

Sprawa Gra­hama doty­czyła po tro­sze jed­nego i dru­giego. Pierw­szy raz zatrud­nił mnie w 2016 roku, żebym przyj­rzał się jego finan­som. Gra­ham był far­me­rem po sześć­dzie­siątce, który doszedł do wszyst­kiego pracą wła­snych rąk. W tam­tym cza­sie jed­nak pod­upadł na zdro­wiu i nie był w sta­nie pora­dzić sobie z ogro­mem obo­wiąz­ków. Nabrał podej­rzeń, że pod­czas gdy on cho­ro­wał, jego księ­gowy posta­no­wił się wzbo­ga­cić. Zauwa­żył, że od czasu do czasu z jego kont zni­kają drobne sumy i coś mu się nie zga­dzało. Miał prze­czu­cie, że ktoś pró­buje go oszu­kać.

Ode­zwał się do mnie, bo mam na tym polu pewne osią­gnię­cia, ale ze względu na całą masę innych zle­ceń nie mogłem zająć się jego sprawą od razu. Gra­ham uparł się jed­nak, że muszę to być ja i zgo­dził się zacze­kać.

Kiedy w końcu mogłem przyj­rzeć się spra­wie – a było to mniej wię­cej pół roku póź­niej – szybko odkry­łem, co naprawdę się dzieje. Pie­nią­dze rze­czy­wi­ście wycie­kały z jego kont, a ja wie­dzia­łem, kto je wypro­wa­dza. Po tym, jak wywar­łem odpo­wiedni nacisk na rze­czo­nego księ­go­wego, pie­nią­dze wró­ciły do wła­ści­ciela, a sprawa została zamknięta.

Nie­stety to był koniec dobrych wie­ści. Stan zdro­wia Gra­hama był gor­szy, niż myślał, i pod­czas ostat­niego spo­tka­nia zdra­dził mi, że jest nie­ule­czal­nie chory. Zgo­dził się zacze­kać pół roku, aż zajmę się jego sprawą, bo był prze­ko­nany, że ma mnó­stwo czasu. Było jed­nak ina­czej.

– Myśla­łem, że jesz­cze tro­chę pożyję – wyznał, kiedy sie­dzia­łem przy łóżku, z któ­rego już nie wsta­wał. – Ale chyba każdy tak myśli. Póź­niej dowia­du­jesz się, że zostało ci kilka mie­sięcy, i myślisz sobie: „Taa… jasne. Czuję się świet­nie i pocią­gnę jesz­cze kilka lat”. Nie mia­łem poję­cia, że wszystko poto­czy się tak szybko.

Nasza roz­mowa zeszła na kwe­stie śmier­tel­no­ści – śmierć, życie poza­gro­bowe. Gra­ham nie bał się śmierci, był cie­kawy, co się z nami dzieje po tym, jak wydamy ostat­nie tchnie­nie.

– Nie mam poję­cia, co się wyda­rzy, kiedy mnie już nie będzie, ani dokąd tra­fię po śmierci, ale miło byłoby wie­dzieć, co?

– Cóż, daj znać, kiedy będziesz już wie­dział – odpar­łem. – Wyślij jakiś znak z dru­giej strony. Daj znać, czy podo­bał ci się twój pogrzeb.

Pokrę­cił głową.

– Wąt­pię, żeby mi się podo­bał. Już wiem, że będzie kosz­marny.

Gra­ham powie­dział, że nie podo­bała mu się więk­szość pogrze­bów, w któ­rych uczest­ni­czył. Był zawsze zasko­czony i roz­cza­ro­wany, bo spo­dzie­wał się, że pod­czas nabo­żeń­stwa zoba­czy praw­dziwe odbi­cie bli­skiej osoby – wszystko to, co czy­niło ją wyjąt­kową i za co była kochana. Jej dobre i złe strony. Zamiast tego dosta­wał ugrzecz­niony, roz­wod­niony obraz świę­tego, przed­sta­wiany przez księ­dza, który w dzie­wię­ciu przy­pad­kach na dzie­sięć nie miał poję­cia, kim był zmarły. Miał nawet przy­ja­ciół, któ­rzy nagrali na wideo swoje mowy pogrze­bowe, ale z jakie­goś powodu ich prze­sła­nie uznano za nie­od­po­wied­nie i zamiast je odtwo­rzyć, zor­ga­ni­zo­wano pokaz slaj­dów.

Gra­ham wspo­mniał, że chciałby sam napi­sać swoją mowę pogrze­bową. Zamie­rzał poru­szyć w niej sprawy, które były dla niego naprawdę ważne, tak by poka­zy­wała, jakim naprawdę był czło­wie­kiem.

– Czemu tego nie zro­bisz? – spy­ta­łem. – Nagraj wideo i niech odtwo­rzą je pod­czas mszy.

– Wiem, że ni­gdy by tego nie zro­bili. Ktoś pew­nie zaraz uznałby, że za bar­dzo ude­rzam w moją rodzinę i przy­ja­ciół, albo że z kolei ci, któ­rych nie wymie­ni­łem, poczują się ura­żeni. To nie ma sensu.

– Zawsze mogę to dla cie­bie zro­bić – zażar­to­wa­łem. – Poja­wić się na pogrze­bie i wygło­sić mowę, jakiej naprawdę chcesz.

Śmia­li­śmy się z tego, po czym uści­snę­li­śmy sobie ręce i poże­gna­łem się z nim. Wię­cej o tym nie myśla­łem.

Ale kilka tygo­dni póź­niej zadzwo­nił do mnie Gra­ham.

– Zasta­na­wia­łem się nad tym – rzu­cił do słu­chawki. – I chyba przyjmę twoją pro­po­zy­cję.

– Jaką pro­po­zy­cję?

– Chcę, żebyś zja­wił się na moim pogrze­bie, prze­rwał nabo­żeń­stwo i prze­czy­tał wia­do­mość, którą napi­szę.

– Mówisz poważ­nie?

– Jak naj­bar­dziej. I zapłacę ci za to dzie­sięć paty­ków.

„A niech mnie”, pomy­śla­łem.

– To mnó­stwo forsy.

– Bo mam mnó­stwo do powie­dze­nia. Widzisz, jest coś, co chciał­bym wyja­wić na swoim pogrze­bie. Mój naj­lep­szy kum­pel, John, upiera się, że wygłosi mowę pogrze­bową.

– No i? Co w tym złego?

– To, że pró­buje też prze­le­cieć moją żonę.

Oka­zało się, że Gra­ham miał przed śmier­cią do zała­twie­nia pewne ważne sprawy. John, który od lat był jego naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, przy­sta­wiał się do jego żony.

Wła­ści­wie od chwili, gdy Gra­ham zacho­ro­wał, stary, poczciwy John sma­lił cho­lewki do pani Ander­son. Cho­ciaż ta go nie­na­wi­dziła! Nie chciała mieć z nim nic wspól­nego i od lat była prze­ciwna tej przy­jaźni. Tym­cza­sem John od mie­sięcy osa­czał ją w jej wła­snym domu, pró­bo­wał ją cało­wać, kle­pał po pupie, skła­dał jej nie­mo­ralne pro­po­zy­cje. Z początku nie mówiła o niczym Gra­hamowi, bo nie chciała go dener­wo­wać, w końcu jed­nak nie wie­działa, co z tym zro­bić.

Kiedy wyznała mu prawdę, on rów­nież nie wie­dział, jak roz­wią­zać ten pro­blem. Był typo­wym gościem ze wsi, twar­dzie­lem, który w mło­do­ści robił, co trzeba, żeby jakoś prze­żyć. Ist­nieje pewien typ ludzi – głów­nie z tam­tego miej­sca i z tam­tych cza­sów – któ­rzy wolą roz­wią­zy­wać pro­blemy za pomocą pię­ści, a nie słów. Gra­ham ciężko pra­co­wał, zara­biał na sie­bie i robił wszystko jak trzeba. A teraz umie­rał i nie mógł oso­bi­ście roz­pra­wić się z tą zdradą.

Nawet gdyby skon­fron­to­wał się z Joh­nem, wie­dział, że jego przy­ja­ciel miałby to gdzieś – facet, który napa­stuje żonę umie­ra­ją­cego kum­pla, nie wie, co to wstyd.

Tak więc Gra­ham chciał, żebym prze­rwał jego nabo­żeń­stwo żałobne, na któ­rym John miał wygło­sić mowę, i w obec­no­ści rodziny oraz przy­ja­ciół opo­wie­dział o tym wszyst­kim, ponie­waż on sam nie miał już na to siły.

– Czuję się słaby – wyznał. – Nie­na­wi­dzę tej bez­sil­no­ści. Wstyd mi, że nie mogę sam sobie z tym pora­dzić.

Czuł się paskud­nie, wie­dząc, co się dzieje, zresztą ja sam czu­łem się podob­nie. To straszne, kiedy czło­wiek leżący na łożu śmierci musi patrzeć, jak ktoś, komu ufał, napa­stuje sek­su­al­nie jego żonę i nie może zare­ago­wać. Gra­ham kochał żonę całym ser­cem – miło było widzieć, że ten twardy męż­czy­zna nie boi się oka­zy­wać uczuć – a to, co robił tam­ten koleś, naprawdę go raniło.

Pomy­śla­łem, że gdyby mnie ktoś wywi­nął taki numer, był­bym zdru­zgo­tany. Wyobraź sobie, że powi­nie­neś sta­nąć w obro­nie swo­jej rodziny, ale jesteś zbyt chory, żeby to zro­bić – nie możesz się ruszyć ani zare­ago­wać w żaden spo­sób. To straszny dyle­mat. Może dla­tego nie mam bli­skich przy­ja­ciół.

W każ­dym razie zde­cy­do­wa­łem się przy­jąć to zle­ce­nie. Sytu­acja Gra­hama naprawdę mnie dotknęła. Pewne wyda­rze­nia w moim życiu spra­wiły, że darzę sym­pa­tią każ­dego, kto jest bez­bronny i zdany na łaskę tych, któ­rym – jak sądzi – może ufać.

– Zro­bione – powie­dzia­łem Gra­ha­mowi. – Pie­przyć go. Zepsuję nabo­żeń­stwo i mu wygarnę.

– Myślisz, że to nie na miej­scu?

– Wszystko zależy od cie­bie – odpar­łem. – To twój pogrzeb.

Cho­ciaż odru­chowo chcia­łem pomóc umie­ra­ją­cemu, nie mogłem wie­rzyć Gra­ha­mowi na słowo. Potrze­bo­wa­łem dowodu.

Jeśli jest coś, czego nauczy­łem się, będąc pry­wat­nym detek­ty­wem, to tego, że każda histo­ria ma trzy strony: twoją, ich i tę praw­dziwą. Wiem z doświad­cze­nia, żeby nie ufać nikomu ani niczemu, dopóki nie zoba­czę dowo­dów – a zawsze ist­nieje spo­sób, żeby je zdo­być.

Za zgodą Gra­hama zain­sta­lo­wa­łem w jego domu ukrytą kamerę. Jest to legalne, pod warun­kiem że ma się zgodę wła­ści­ciela domu. Wtedy można wszystko. Na początku mojej kariery coś takiego wyma­gało wiele zachodu – trzeba było zain­sta­lo­wać kamery, nagry­wać wszystko jak leci i odzy­skać nagra­nia – ale w dzi­siej­szych cza­sach tech­no­lo­gia kamer szpie­gow­skich jest tak zaawan­so­wana, że znacz­nie uła­twia całą sprawę.

Kamery są tak małe, że pra­wie nie zaj­mują miej­sca i prze­sy­łają nagra­nia pro­sto do chmury, dzięki czemu czło­wiek ma do nich dostęp prak­tycz­nie wszę­dzie. Można ukryć kamerki w maskotce, żeby obser­wo­wać nia­nię, albo w szmince, jeśli chcemy przy­ła­pać nie­wier­nego męża na gorą­cym uczynku. W sieci można kupić kamerę, która wygląda dokład­nie tak jak guziki two­jej koszuli. Morał tej histo­rii jest taki: w dzi­siej­szym świe­cie nie można być zbyt wiel­kim para­no­ikiem.

Zain­sta­lo­wa­nie kamery w domu Gra­hama było dzie­cin­nie pro­ste. Uży­łem małej kamery, nie więk­szej niż pazno­kieć kciuka, i umie­ści­łem ją na wez­gło­wiu jego łóżka. Dzięki temu mia­łem widok na kory­tarz, kuch­nię i część jadalną. Sam Gra­ham pora­dził mi, żebym zamon­to­wał ją na jego łożu śmierci, bo stam­tąd jest naj­lep­szy widok. Mia­łem poczu­cie, że razem z Gra­hamem sie­dzę w pierw­szym rzę­dzie.

To, co zoba­czy­łem, nie było ładne. Już następ­nego wie­czoru mia­łem potrzebne dowody.

Led­wie John pomy­ślał, że jest sam na sam z żoną Gra­hama, zaczął się do niej przy­sta­wiać. Kle­pał ją po pupie i pró­bo­wał poca­ło­wać w szyję. Kiedy mijała go w kory­ta­rzu, przy­parł ją do ściany, więc musiała go ode­pchnąć. Wyglą­dało to jak sceny z oble­śnego filmu z lat osiem­dzie­sią­tych. Celowo oblał się drin­kiem, po czym zdjął koszulę i popro­sił, żeby mu ją uprała, pod­czas gdy on stał obok, prę­żąc mię­śnie. Palant.

Wystar­czyło na niego spoj­rzeć i czło­wiek od razu wie­dział, że nie pierw­szy raz pozwa­lał sobie na coś takiego. Gra­ham miał rację – to cią­gnęło się mie­sią­cami.

Posze­dłem do Gra­hama z nagra­niami, ale dla niego nie było to nic nowego. Dla­tego wyna­jął mnie, żebym zabrał głos na jego pogrze­bie. Sytu­acja była dra­ma­tyczna, dla­tego nie waha­łem się ani przez chwilę.

Nie­długo potem Gra­ham zmarł. Od dnia, w któ­rym opo­wie­dział mi o swo­jej cho­ro­bie, do jego śmierci minęło zale­d­wie kilka tygo­dni, a od decy­zji o poja­wie­niu się na pogrze­bie do chwili, gdy wydał ostat­nie tchnie­nie – zale­d­wie dzie­więć dni. Do tej pory wszystko zostało już usta­lone. Mój umie­ra­jący klient popro­sił mnie o przy­sługę i nic nie było w sta­nie mnie zatrzy­mać.

W dniu pogrzebu naj­trud­niej­szy oka­zał się wybór stroju. Nie­wiele rze­czy jest w sta­nie mnie zde­ner­wo­wać. Miesz­kam na obrze­żach Gold Coast, nie­da­leko bazy woj­sko­wej i lasu tro­pi­kal­nego. W zależ­no­ści od pory roku mam do czy­nie­nia z wężami, pają­kami, cyklo­nami, powo­dziami i poża­rami buszu. A to tylko w domu. Jako pry­watny detek­tyw jestem przy­zwy­cza­jony do róż­nych typów: prze­stęp­ców, gli­nia­rzy, ćpu­nów, kłam­ców, zło­dziei, szan­ta­ży­stów. I nic mi nie prze­szka­dza. Przez lata obry­wa­nie po gębie było dla mnie syno­ni­mem dobrej zabawy.

Przed pogrze­bem Gra­hama byłem bar­dzo prze­jęty dobo­rem odpo­wied­niego stroju. Z jakie­goś powodu wyda­wało mi się to nie­zwy­kle istotne i zacho­wy­wa­łem się jak panienka idąca na swój pierw­szy w życiu bal. Czy powi­nie­nem ubrać się na czarno? Czerń to kolor żałoby, ale prze­cież nie byłem żałob­ni­kiem. Koniec koń­ców zde­cy­do­wa­łem się na spodnie od gar­ni­turu, białą koszulę i kami­zelkę szytą na miarę. Strój był ele­gancki i odpo­wiedni na tę oka­zję, ale nie prze­sad­nie uro­czy­sty.

Tak wystro­jony wsze­dłem do kościoła i przez krótką chwilę zasta­na­wia­łem się, gdzie powi­nie­nem usiąść. Zgod­nie z tra­dy­cją ławki po lewej stro­nie kościoła zaj­muje rodzina zmar­łego, a te po pra­wej zna­jomi i przy­ja­ciele. Ja nie nale­ża­łem do rodziny, ale nie byłem też przy­ja­cielem. Wła­ści­wie nie zna­łem tam nikogo.

Pró­bo­wa­łem nie rzu­cać się w oczy. Kiedy ktoś mnie zaga­dy­wał, mówi­łem miłe rze­czy o Gra­ha­mie, ale sta­ra­łem się nie ścią­gać na sie­bie nie­po­trzeb­nej uwagi. Kiedy jed­nak wcho­dzi­łem do kościoła, ludzie pod­cho­dzili, żeby zło­żyć mi kon­do­len­cje.

„Przy­kro mi z powodu pań­skiej straty”, mówili. Albo: „Skąd zna­łeś Gra­hama?”.

– Pra­co­wa­li­śmy razem – odpo­wia­da­łem zdaw­kowo.

W końcu była to prawda. On mnie wyna­jął, a ja przy­sze­dłem tu, żeby wyko­nać zle­coną mi pracę.

Osta­tecz­nie posta­no­wi­łem usiąść z rodziną nieco z przodu.

Kiedy John wstał i sta­nął za pul­pi­tem, od razu go pozna­łem. Nie­długo potem wygło­sił swoje zakła­mane, nie­szczere i wyra­cho­wane prze­mó­wie­nie, w któ­rym wspo­mi­nał nie­ży­ją­cego przy­ja­ciela. Gra­ham poin­stru­ował mnie, że zanim mu prze­rwę, muszę odcze­kać co naj­mniej dwie minuty. W odpo­wied­nim momen­cie wsta­łem i przed­sta­wi­łem się żałob­ni­kom.

– Prze­pra­szam, ale muszę pana pro­sić, żeby pan usiadł, zamknął się albo stąd spie­przał. Czło­wiek leżący w trum­nie ma do powie­dze­nia kilka rze­czy. Nazy­wam się Bill Edgar i jestem tutaj w imie­niu zmar­łego, który ma wia­do­mość dla was wszyst­kich.

W kościele pano­wała taka cisza, że sze­lest kar­tek zda­wał się odbi­jać echem od kamien­nych ścian. Roz­ło­ży­łem kartkę i zaczą­łem czy­tać.

– John, tu Gra­ham Ander­son. Wyna­ją­łem Billa, żeby prze­rwał twoją mowę, bo chcę ci powie­dzieć, że kilka razy widzia­łem, jak pró­bu­jesz dobrać się do mojej żony. Ona, na szczę­ście, odrzu­cała twoje awanse. To jed­nak nie zmie­nia faktu, że naj­lep­szy kum­pel nie robi cze­goś takiego. Zwłasz­cza przy­ja­cie­lowi, który leży na łożu śmierci. Nie­na­wi­dzę cię za to, co zro­bi­łeś i co pró­bo­wa­łeś zro­bić. Moim ostat­nim życze­niem jest, żebyś stąd wypier­da­lał. Nie jesteś mile widziany na moim pogrze­bie, a już na pewno nie będziesz prze­ma­wiał w moim imie­niu.

Pod­nio­słem wzrok znad listu. John upu­ścił notatki, które z sze­le­stem roz­sy­pały się po pod­ło­dze. Zaci­skał dło­nie na pul­pi­cie, a jego twarz przy­brała naprawdę zabawny kolor. Musiał być bled­szy od mojego bied­nego klienta leżą­cego w trum­nie. Ach, cóż to był za widok!

Ten nagły zwrot akcji dosłow­nie go pora­ził, co rów­nież mnie ucie­szyło. Gość miał gębę, która aż się pro­siła, żeby w nią przy­ło­żyć. Wyobraź­cie sobie Boba Kat­tera bez kape­lu­sza – siwe włosy, czer­wona szyja, pewny sie­bie, pie­przony mało­mia­stecz­kowy król.

Zanim skoń­czy­łem, koleś stra­cił zimną krew i wyszedł zawsty­dzony. Kobieta, która jak się domy­śla­łem, była jego żoną, rów­nież wstała i wyszła z kościoła. Wyglą­dała na naprawdę wku­rzoną.

Kilka osób pró­bo­wało pro­te­sto­wać, mówiąc mi, żebym usiadł, ale ze sto­ic­kim spo­ko­jem odpar­łem, że nie­bosz­czyk ma jesz­cze do powie­dze­nia kilka rze­czy.

– Albo zosta­nie­cie i go wysłu­cha­cie, albo wy też może­cie spa­dać – wyja­śni­łem uprzej­mie i czy­ta­łem dalej.

– Jeśli są tu mój brat z żoną i córką, oni rów­nież mogą spie­przać. Nie widzia­łem was od trzy­dzie­stu lat, a teraz poja­wia­cie się, żeby mnie poże­gnać? Nie sza­no­wa­li­ście mnie za życia, więc czemu mie­li­by­ście sza­no­wać mnie teraz? Gdzie byli­ście, kiedy żyłem i być może potrze­bo­wa­łem was w trud­nych cza­sach? Ten pogrzeb jest dla tych, któ­rych naprawdę kocha­łem i któ­rych będzie mi bra­ko­wało. A zwłasz­cza dla mojej żony, którą kocha­łem do ostat­niego tchu. Wciąż cię kocham, skar­bie.

Po tych sło­wach zło­ży­łem kartkę, scho­wa­łem ją do koperty i ostroż­nie poło­ży­łem na drew­nia­nym wieku.

W kościele pano­wała taka cisza, że idąc w stronę cięż­kich dwu­skrzy­dło­wych drzwi, sły­sza­łem za ple­cami echo wła­snych kro­ków.

Nie mam poję­cia, czy po moim wyj­ściu nabo­żeń­stwo trwało dalej. To nie była już moja sprawa. Dotrzy­ma­łem obiet­nicy, speł­ni­łem ostat­nie życze­nie klienta i w pew­nym stop­niu wymie­rzy­łem spra­wie­dli­wość jego naj­lep­szemu kum­plowi, który poka­zał, jaki jest naprawdę, gdy Gra­ham był już zbyt chory, żeby się bro­nić.

Byłem w dro­dze do samo­chodu, kiedy usły­sza­łem woła­nie mło­dej kobiety. Dogo­niła mnie i przed­sta­wiła się jako córka Gra­hama. Podzię­ko­wała mi za to, co zro­bi­łem.

– Tata byłby zachwy­cony – powie­działa. – Mamie też się podo­bało. Tak się cie­szę, że to wszystko się wyda­rzyło.

Wyznała, że jej matka nie miała poję­cia, co zro­bić z Joh­nem, zwłasz­cza teraz, po śmierci Gra­hama, a John napa­sto­wał ją nawet wtedy, gdy dała mu jasno do zro­zu­mie­nia, że jego umi­zgi budzą w niej odrazę. Wie­rzyła, że teraz, kiedy został zawsty­dzony na oczach wszyst­kich, da jej spo­kój. Co wię­cej, rodzina i zna­jomi dowie­dzieli się, że go odrzu­ciła, więc nie musiała się mar­twić o swoją repu­ta­cję.

– Cie­szę się, że mogłem pomóc – odpar­łem i rze­czy­wi­ście się cie­szy­łem.

Moje życiowe doświad­cze­nia spra­wiły, że sta­łem się face­tem, który ma w dupie to, co myślą o nim inni. Jest nie­wielu ludzi, na któ­rych mi zależy: moja żona, dzieci i ci, któ­rzy nie potra­fią o sie­bie zadbać. W końcu, jeśli nie możemy ufać naj­bliż­szym, jakie mamy szanse w star­ciu z życiem?

2. Dziel­nica domów komu­nal­nych

2

Dziel­nica domów komu­nal­nych

W dzie­ciń­stwie miesz­ka­li­śmy w wielu wynaj­mo­wa­nych domach i czę­sto się prze­pro­wa­dza­li­śmy. Zda­rzało się, że cała nasza jede­nastka miesz­kała w jed­nym domu – ja, moi dziad­ko­wie, ciotka i wuj­ko­wie, moja mama, moje rodzeń­stwo – wszy­scy gnieź­dzi­li­śmy się w trzech sypial­niach z jedną wspólną łazienką. Trudno było się doga­dać ze wszyst­kimi, więc czę­sto docho­dziło do awan­tur, a nawet bija­tyk.

Dobrze pamię­tam tamte czasy. Zwłasz­cza dzień, kiedy do domu, który wynaj­mo­wa­li­śmy, przy­je­chała poli­cja i wyrzu­ciła nas na bruk. Wszy­scy – doro­śli i dzieci – sie­dzie­li­śmy na ulicy pośród naszego skrom­nego dobytku. Mogę wam wyba­czyć, jeśli zasta­na­wia­cie się, jakim cudem przy tylu doro­słych oso­bach nie było nas stać na opła­ce­nie niskiego czyn­szu.

Jeden z kum­pli mojego wujka był kie­rowcą samo­chodu pomocy dro­go­wej. Przy­je­chał po nas i pozwo­lił nam zamiesz­kać w przy­cze­pie kem­pin­go­wej na wol­nym kawałku ziemi.

Pierw­szy dom, który pamię­tam – praw­dziwy dom, a nie przy­czepa, kąt w nale­żą­cym do przy­ja­ciela budynku z miesz­ka­niami do wyna­ję­cia czy przy­drożny barak – dosta­li­śmy od pań­stwa. Miał poło­żyć kres naszym wiecz­nym prze­pro­wadz­kom z domu do miesz­ka­nia, z miesz­ka­nia do przy­czepy, a z przy­czepy na ulicę.

Nazwi­sko mamy od jakie­goś czasu figu­ro­wało na liście ocze­ku­ją­cych i w końcu, gdy mia­łem jede­na­ście lat, dostała dom komu­nalny w spe­cjal­nej dziel­nicy. Wszystko tam było nowe: nowy budy­nek, nowa ulica, nowa oko­lica.

Nie mogłem uwie­rzyć w nasze szczę­ście. Dom był piękny. Podej­rze­wa­łem, że skoro los się do nas uśmiech­nął, musie­li­śmy wygrać na lote­rii. Z per­spek­tywy czasu wiem, że dom był zbu­do­wany naprędce, tani i tan­detny – wszystko było tam z cementu włók­ni­stego i pla­stiku. Pamię­tam jed­nak, jak bie­ga­łem po poko­jach, roz­ko­szu­jąc się doty­kiem drew­nia­nych desek pod bosymi sto­pami i wido­kiem praw­dzi­wego ogrodu za domem. Pierw­szego w moim życiu. Niczego w nim jesz­cze nie było – ani trawy, ani żad­nych roślin, tylko sucha zie­mia i beton. Ale na ziemi i beto­nie można budo­wać, a ja mia­łem głowę pełną pla­nów. Wyko­pię dołki, stwo­rzę ogród, poszu­kam w oko­licy drze­wek, które mógł­bym wyko­pać i prze­sa­dzić. Miło wspo­mi­nam ten entu­zjazm. Myślę, że pró­bo­wa­łem stwo­rzyć dla nas dom. Byłem dziec­kiem, ale czu­łem, że to nowy począ­tek, życiowa szansa, i to ja mia­łem być panem domu.

Cała dziel­nica powstała dla rodzin, któ­rym nie wio­dło się w życiu. Uchodź­ców, imi­gran­tów, pija­ków i nar­ko­ma­nów. I dla mojej mamy.

Myślę, że każda rodzina ma swoje pro­blemy. W każ­dej jest dobro i zło. Moja mama miała wyjąt­ko­wego pecha. Nie była alko­ho­liczką i nie brała nar­ko­ty­ków, ale zaży­wała Bex, śro­dek uspo­ka­ja­jący, który był jed­no­cze­śnie środ­kiem pobu­dza­ją­cym i anty­de­pre­san­tem. Połowa jej poko­le­nia – zwłasz­cza gospo­dy­nie domowe – była uza­leż­niona od Bexu, leku dostęp­nego bez recepty i sprze­da­wa­nego bez żad­nych ogra­ni­czeń. Podob­nie było z Rita­li­nem prze­pi­sy­wa­nym dzie­ciom, u któ­rych podej­rze­wano zabu­rze­nia zacho­wa­nia.

Ale praw­dziwy nałóg mojej mamy nisz­czył zarówno ją, jak i całą naszą rodzinę. Była hazar­dzistką. I było z nią naprawdę źle. Każdą wolną minutę i każ­dego zaosz­czę­dzo­nego dolara trwo­niła na auto­ma­tach do gier.

Miesz­ka­li­śmy w Queen­sland, gdzie auto­maty nie były powszech­nie dostępne, ale nie­da­leko znaj­do­wała się gra­nica z Nową Połu­dniową Walią, tak więc wystar­czyło, że mama prze­kro­czyła gra­nicę stanu i mogła grać do woli. Nie­ważne, co działo się w naszym życiu – zawsze zna­la­zła spo­sób, żeby się tam dostać. Robiła wszystko, żeby dotrzeć do auto­ma­tów: jeź­dziła trans­por­tem publicz­nym, korzy­stała z pod­wózki albo jechała sama, kiedy miała auto.

Całym ser­cem kochała swoje samo­chody i wol­ność, która się z nimi wią­zała. Jej ulu­bio­nym był nie­bie­ski austin, któ­rego nazy­wała Maude. Przy­naj­mniej wtedy, kiedy go miała. Od czasu do czasu, nie wia­domo skąd, na naszym pod­jeź­dzie poja­wiał się samo­chód, który prze­pa­dał, gdy tylko mama potrze­bo­wała gotówki.

W jed­nym tygo­dniu mie­li­śmy dom pełen mebli i róż­nych sprzę­tów – z wygod­nymi kana­pami, tele­wi­zo­rem i lodówką pełną jedze­nia – a tydzień póź­niej wszystko zni­kało i tra­fiało do lom­bardu. Spa­li­śmy wtedy na pod­ło­dze z pustymi brzu­chami. Dwa tygo­dnie póź­niej mama wygry­wała sporą sumkę i znowu mie­li­śmy co jeść.

Był to nie­źle popa­prany spo­sób na życie, ale na­dal mam piękne wspo­mnie­nia zwią­zane z domem. Do tego stop­nia, że od czasu do czasu jadę tam, sia­dam i wspo­mi­nam stare dobre czasy. Potem jed­nak złe wspo­mnie­nia wypły­wają na powierzch­nię. To sygnał, że czas się zbie­rać.

Byli­śmy tam tacy szczę­śliwi. Wszy­scy w oko­licy byli szczę­śliwi. Miesz­ka­li­śmy w nowej dziel­nicy domów komu­nal­nych i dosta­li­śmy od życia drugą szansę. Z cza­sem, rzecz jasna, wszystko się zmie­niło. Lśniąca czy­sto­ścią nowa dziel­nica szybko zaczęła nisz­czeć i z każ­dym dniem było w niej coraz bar­dziej nie­bez­piecz­nie. Trzeba być naprawdę sil­nym, żeby prze­trwać w miej­scach takich jak to. Można też całymi dniami prze­sia­dy­wać w zamknię­tym domu i nie wyściu­biać nosa na zewnątrz. Albo, kiedy robi się naprawdę źle, spa­ko­wać się i wynieść.

Tak wła­śnie zro­biła moja mama. Miesz­ka­li­śmy tam może cztery lata. Póź­niej nie była w sta­nie opła­cać skrom­nego czyn­szu i musie­li­śmy się wypro­wa­dzić.

Ale tam­ten dom był oknem na świat, o któ­rego ist­nie­niu nie mia­łem dotąd poję­cia. Przede wszyst­kim ni­gdy i ni­gdzie nie czu­łem się tak bez­piecz­nie. Mia­łem dach nad głową i jedze­nie na stole. Odkąd się­gam pamię­cią, mama nie prze­pra­co­wała w swoim życiu ani jed­nego dnia, a jed­nak dostała dom, w któ­rym mogła zamiesz­kać. Jesz­cze bar­dziej nie­wia­ry­godne było to, że i tak wszystko spie­przyła.

Uświa­do­mie­nie sobie tego – jak­kol­wiek gorzka była ta reflek­sja – stało się dla mnie swo­istym kata­li­za­to­rem. Chcia­łem udo­wod­nić, że stać mnie na wię­cej. To myśl, którą stale mam z tyłu głowy: ni­gdy nie zapo­mi­naj, skąd pocho­dzisz. Ni­gdy nie zawra­caj i nie oglą­daj się za sie­bie. A przede wszyst­kim wyko­rzy­staj każde doświad­cze­nie – nie­ważne, dobre czy złe – jako pożywkę dla lep­szej przy­szło­ści.

Ze wszyst­kich człon­ków naszej rodziny tylko mój dzia­dek zdo­łał utrzy­mać pracę. Pra­co­wał za ladą w pobli­skim skle­pie, a w week­endy dostar­czał zakupy tym, któ­rzy z jakichś powo­dów nie mogli sami przyjść do sklepu. Dochody z tej pracy czy­niły go głową rodziny, on zaś upa­jał się rolą patriar­chy. To on trzy­mał kasę i nic w rodzi­nie nie mogło się wyda­rzyć bez jego zgody.

Nie­długo przed moimi ósmymi uro­dzi­nami dzia­dek zapy­tał, czy w dni robo­cze po szkole i w soboty rano chciał­bym pra­co­wać z nim w skle­pie. Byłem zachwy­cony. To ozna­czało, że będę sprze­da­wał dzie­ciom sło­dy­cze i nie tylko zara­biał­bym dwa dolary tygo­dniowo, ale miał­bym też dostęp do całego mnó­stwa liza­ków.

Dzia­dek powie­dział mamie, że dzięki temu pod­szkolę się w mate­ma­tyce i nauczę się szybko doda­wać i odej­mo­wać. Pamię­tam, że przez chwilę patrzyli na sie­bie zna­cząco, po czym mama ski­nęła głową.

Byłem prze­szczę­śliwy. Miesz­ka­li­śmy kilka prze­cznic od sklepu, więc wsta­wa­łem rano i jecha­łem na miej­sce rowe­rem. W tam­tym cza­sie więk­szość dzie­cia­ków obo­wią­zy­wała tylko jedna zasada – miały być w domu przed zapa­le­niem ulicz­nych latarni. Prze­strze­ga­łem jej, bo spóź­nie­nie ozna­czało solidne lanie.

Pra­co­wa­łem w skle­pie codzien­nie przez kilka mie­sięcy. Wsta­wa­łem o świ­cie, a wra­ca­łem do domu o zmierz­chu. Pod koniec tygo­dnia dzia­dek dawał mi dwa dolary, ale kiedy wra­ca­łem do domu, mama mi je zabie­rała. „Na prze­cho­wa­nie”.

Prze­cho­wy­wała je tak sku­tecz­nie, że ni­gdy nie zoba­czy­łem ani centa. Chyba że udało mi się je wykraść, zanim tra­fiły do auto­matu.

W nie­liczne soboty, kiedy nie byłem potrzebny w skle­pie, sze­dłem na tre­ning piłki noż­nej. Byłem świet­nym pił­ka­rzem od chwili, gdy pierw­szy raz posta­wi­łem stopę na boisku. Każdą wolną minutę poświę­ca­łem na tre­ningi i z każ­dym tre­ningiem byłem coraz lep­szy.

Naprawdę mia­łem smy­kałkę do sportu. Już po pierw­szym meczu było widać, że jestem szyb­szy i tech­nicz­nie lep­szy od innych chło­pa­ków. A nie mia­łem nawet odpo­wied­niego stroju – gra­łem na bosaka i jak rakieta mkną­łem po boisku.

Dopiero w wieku dzie­się­ciu lat mia­łem oka­zję dołą­czyć do praw­dzi­wego klubu, Sur­fers Para­dise Soc­cer Club. Na pierw­szy tre­ning mia­łem sta­wić się w bia­łych spoden­kach i nie­bie­skiej koszulce, tak jak inne dzieci. Na­dal nie mia­łem butów, więc przy­sze­dłem boso, pod­czas gdy więk­szość dzie­cia­ków miała piękne, nowiu­teń­kie korki. A i tak byłem od nich szyb­szy.

Zaim­po­no­wa­łem tre­ne­rowi, który mierz­wiąc mi włosy, orzekł:

– Pew­nego dnia zagrasz w repre­zen­ta­cji Austra­lii.

Tre­ne­rem – świetny gość – był ojciec jed­nego z chło­pa­ków. Przy­no­sił na tre­ningi i mecze torbę poma­rań­czy. Ponie­waż w domu bra­ko­wało jedze­nia, zawsze zja­da­łem tyle, ile mogłem, wpy­cha­jąc do ust poma­rań­czę za poma­rań­czą. Tre­ner powta­rzał, żebym przy­sto­po­wał i obie­cy­wał, że będę mógł zabrać kilka owo­ców i zjeść je w dro­dze powrot­nej do domu.

Na początku sezonu każde dziecko dosta­wało zgodę, którą musieli pod­pi­sać rodzice i którą nale­żało zwró­cić razem z opłatą za wyna­jem boiska i sprzętu. Dałem ją mamie, ale powie­działa, że nie pod­pi­sze for­mu­la­rza i nie zapłaci.

Pew­nego popo­łu­dnia, dwa tygo­dnie po pierw­szym meczu, tre­ner wziął mnie na bok i powie­dział, że bez zgody mojej mamy nie będę mógł grać.

– Następ­nym razem mama przyj­dzie zoba­czyć, jak gram – obie­ca­łem. – Wtedy zapłaci.

Powie­działa, że przyj­dzie, i naprawdę wie­rzy­łem, że się pojawi. Ale ni­gdy tego nie zro­biła.

Tym­cza­sem ojciec jed­nego z chło­pa­ków z dru­żyny zgo­dził się za mnie zapła­cić i nawet kupił mi moje pierw­sze korki. Były piękne – z czar­nej gumy i skóry, z bie­gną­cym nie­bie­skim kotem po obu stro­nach. Cho­ciaż skóra była bar­dzo twarda, buty były wyjąt­kowo wygodne i paso­wały jak ulał. Kiedy po raz pierw­szy zało­ży­łem je na tre­ning, mogłem kopać piłkę mocno i daleko jak ni­gdy.

Byłem prze­szczę­śliwy. Nie chcia­łem ich zdej­mo­wać! Wró­ci­łem w nich do domu na rowe­rze i wbie­głem do środka, powie­dzieć mamie, co się stało. Wyglą­dała na zado­wo­loną i cho­ciaż nie miała pie­nię­dzy, żeby opła­cić moje tre­ningi, miło było wie­dzieć, że jest ktoś, kto przej­mo­wał się mną na tyle, żeby dać mi szansę.

Tym­cza­sem dzia­dek wcale się nie cie­szył. Wła­ści­wie był wście­kły. Oskar­żył mnie, że ukra­dłem buty albo ubła­ga­łem kogoś, żeby mi je kupił. Kiedy zaprze­czy­łem, wściekł się jesz­cze bar­dziej. Otwo­rzył drzwi na oścież i wyrzu­cił korki na ulicę.

To roz­gnie­wało moją mamę, która ze łzami w oczach pró­bo­wała mnie bro­nić. Wywią­zała się mię­dzy nimi straszna awan­tura i oboje darli się wnie­bo­głosy. Kiedy w końcu prze­stali na sie­bie krzy­czeć, mama wyglą­dała tak, jakby miała zamiar mnie spo­licz­ko­wać. Posze­dłem do swo­jego pokoju.

Czu­łem się podle, wie­dząc, że awan­tura wybu­chła z mojego powodu i że to wszystko moja wina. Tej nocy wysze­dłem z domu przez okno, wzią­łem buty i rower i poje­cha­łem przed sie­bie. Była to pierw­sza z moich licz­nych ucie­czek z domu.

Nie trwała długo. Chyba spo­dzie­wa­łem się, że mama będzie mnie szu­kać, ale ona wie­działa, że nie mam dokąd pójść i koniec koń­ców wrócę do domu. Godzinę póź­niej byłem już z powro­tem, a na nogach mia­łem swoje nowe buty, które zapo­mnia­łem zdjąć.

Drzwi otwo­rzyła mi mama i od razu powie­działa, że dzia­dek chce ze mną poroz­ma­wiać. Cze­kał na mnie w swo­jej sypialni.

Żeby dojść do sypialni dziad­ków, musia­łem minąć salon, w któ­rym mój brat i sio­stry oglą­dali tele­wi­zję. Wpa­trzeni w ekran w ogóle nie zwró­cili na mnie uwagi. Kiedy otwo­rzy­łem drzwi do pokoju, dzia­dek sie­dział na łóżku z czar­nym skó­rza­nym pasem owi­nię­tym wokół dłoni.

– Właź – przy­ka­zał mi. – I dotknij pal­ców u nóg.

Drżąc na widok pasa, roz­pła­ka­łem się, zanim ude­rzył mnie pierw­szy raz.

Pierw­sze ude­rze­nie było zdu­mie­wa­jąco mocne i tra­fiło mnie w pośladki. Zato­czy­łem się, wypro­sto­wa­łem i zaczą­łem roz­cie­rać obo­lałe miej­sce, ale dosta­łem znowu. Tym razem cios odczu­łem głów­nie w pal­cach. Trzeci sma­gnął mnie w łydki, a gdy upa­dłem na pod­łogę, dzia­dek zaczął okła­dać pasem moje nogi.

Sku­li­łem się i zaczą­łem wzy­wać pomocy. On jed­nak nie prze­sta­wał.

W końcu do pokoju wpa­dła mama.

– Dość – powie­działa dziad­kowi. Kazała mi się umyć i przy­go­to­wać do snu.

W kąpieli sły­sza­łem, jak mię­dzy domow­ni­kami wybu­cha kolejna awan­tura. Wie­dzia­łem, że znowu kłócą się o mnie i że to jesz­cze nie koniec.

Zasmu­cony, zły i obo­lały sta­ną­łem na pal­cach, żeby w lustrze łazien­ko­wym obej­rzeć swoje nogi i pupę. Na skó­rze już było widać pręgi, które w cie­płej kąpieli zaczęły swę­dzieć.

Tej nocy leża­łem na górze pię­tro­wego łóżka, które dzie­li­łem z bra­tem, i sta­ra­łem się nie dra­pać śla­dów po ude­rze­niach. W pew­nej chwili drzwi do pokoju otwo­rzyły się i sta­nęła w nich mama. Powie­działa, że mam iść i prze­pro­sić dziadka. Zwlo­kłem się z łóżka i, wciąż ocie­ra­jąc łzy, posze­dłem do salonu, w któ­rym dzia­dek oglą­dał tele­wi­zję.

– Prze­pra­szam – bąk­ną­łem.

– Chodź tu. – Pod­niósł mnie i posa­dził sobie na kola­nie.

Przy­tu­lił mnie i mocno przy­ci­snął do piersi, pod­czas gdy świa­tło bijące od tele­wi­zora tań­czyło na mojej skó­rze. Długo tak sie­dzie­li­śmy, a krzą­ta­jące się po pokoju mama i bab­cia zachwy­cały się, że ślicz­nie wyglą­dam, kiedy tak sie­dzę na jego kola­nach. Naj­wy­raź­niej nie zauwa­żyły stra­chu w moich oczach ani tego, że cały się trzęsę, kiedy dzia­dek tulił mnie coraz moc­niej i moc­niej.

Pierw­szy mecz w moim nowym klu­bie pił­kar­skim został prze­ło­żony. W nocy tak bar­dzo padało, że na boisku stały kałuże wody. Mama zapro­po­no­wała, żebym w takim razie pomógł dziad­kowi w skle­pie. Nie mia­łem nic prze­ciwko, bo dzia­dek pozwa­lał mi jeść sło­dy­cze – „nasz mały sekret” – i grać na flip­pe­rze.

Dzień był nie­zwy­kle spo­kojny i dzia­dek pako­wał zakupy, które następ­nie łado­wał do bagaż­nika, żeby w dro­dze powrot­nej do domu zawieźć je swoim klien­tom. Ja sie­dzia­łem przy sto­jaku ze sło­dy­czami, pod­czas gdy on krzą­tał się po skle­pie. Sobota jak każda inna.

W pew­nej chwili oparł się o ladę i pokle­pał mnie po kola­nie.

– W nocy widzia­łem, jak się doty­kasz – powie­dział.

Nie mia­łem poję­cia, o co mu cho­dzi i spoj­rza­łem na niego zdu­miony.

– Sły­sza­łeś, co powie­dzia­łem – dodał. – Zaba­wia­łeś się ze sobą. Nakry­łem cię.

– Nie­prawda! – zapro­te­sto­wa­łem. – Kła­miesz!

Spo­licz­ko­wał mnie. Cios zasko­czył mnie i był tak mocny, że spa­dłem z tabo­retu. Upa­da­jąc, ude­rzy­łem twa­rzą w sto­jak z cukier­kami.

Przez chwilę leża­łem na pod­ło­dze, czu­jąc smak krwi ciek­ną­cej z roz­cię­tej wargi. Dzia­dek uklęk­nął obok mnie; wyglą­dał na prze­ję­tego. Powie­dział, żebym się nie mar­twił, że to tylko otar­cie i że następ­nym razem powi­nie­nem uwa­żać na to, co mówię i jak się do niego odzy­wam, bo w prze­ciw­nym razie cze­kają mnie kon­se­kwen­cje.

Wła­śnie wtedy zadźwię­czał wiszący nad drzwiami dzwo­nek. Do sklepu wszedł klient, który chciał kupić poranną gazetę. Widząc krew ście­ka­jącą mi po twa­rzy, zapy­tał:

– Co ci się stało? Nic ci nie jest?

Mia­łem ochotę krzyk­nąć i uciec, ale dzia­dek odparł, że nic mi się nie stało. Że zamiast przy­kła­dać się do pracy, koły­sa­łem się na tabo­re­cie i że nic mi nie będzie.

– Cóż, masz nauczkę, chłop­cze – rzu­cił klient.

Uśmiech­nął się, wziął gazetę i wyszedł. Dzwo­ne­czek nad drzwiami znowu zadźwię­czał i chwilę póź­niej zosta­li­śmy sami.

Na zaple­czu sklepu znaj­do­wały się łazienka i toa­leta. Dzia­dek powie­dział, że mam się iść umyć. Gdyby kto­kol­wiek pytał, mia­łem mówić, że buja­łem się na tabo­re­cie. Jeśli tego nie zro­bię, będę miał kło­poty.

Tam­tego dnia byłem za bar­dzo wystra­szony, żeby wró­cić pro­sto do domu, więc poje­cha­łem do kry­jówki, którą urzą­dzi­łem sobie na tyłach miej­sco­wego motelu o nazwie Różowy Pudel. Było to przy­tulne miej­sce, gdzie mogłem jeść sło­dy­cze i uda­wać, że miesz­kam sam, z dala od rodziny. Nikt inny nie wie­dział o tym miej­scu, więc czu­łem się tam bez­piecz­nie.

Zosta­łem tam tak długo, jak się dało i wró­ci­łem do domu dzie­sięć minut po zapa­le­niu ulicz­nych latarni. Kiedy prze­kra­cza­łem próg, wie­dzia­łem już, że obe­rwę.

Mama spoj­rzała na moją spuch­niętą wargę i powie­działa, że odcho­dziła od zmy­słów z nie­po­koju. Dzia­dek też, bo kazał mi jechać pro­sto do domu. Bali się, że porwał mnie nie­zna­jomy. Za karę w przy­szłą sobotę mia­łem nie pójść na mecz i zamiast tego poma­gać dziad­kowi w skle­pie.

Tydzień póź­niej warga się już zago­iła i posta­no­wi­łem nie myśleć o tym, co wyda­rzyło się w sobotę, wie­rząc, że jest już po wszyst­kim. Tak jak tydzień wcze­śniej sie­dzia­łem grzecz­nie przy sto­jaku ze sło­dy­czami, pod­czas gdy dzia­dek pako­wał zakupy do bagaż­nika. I tak jak przed tygo­dniem, kiedy skoń­czył, pod­szedł do mnie i spoj­rzał na mnie dziw­nie.

– Myśla­łeś o tym, o co pyta­łem cię w zeszłym tygo­dniu?

– Nie – odpar­łem, wbi­ja­jąc wzrok w pod­łogę. Nie rozu­mia­łem i nie chcia­łem o tym myśleć.

– A ja myślę, że tak – upie­rał się. – Zaba­wia­łeś się ze sobą?

Nie mia­łem poję­cia, o czym mówi ani co odpo­wie­dzieć. A przede wszyst­kim bałem się, że znowu mnie ude­rzy, więc wyszep­ta­łem tylko:

– Tak.

To go wyraź­nie ucie­szyło.

– Pokaż mi, co robisz – powie­dział. – Kiedy zaba­wiasz się sam ze sobą.

Trzą­słem się ze stra­chu, Poło­ży­łem dło­nie na udach i zaczą­łem prze­su­wać je w górę i w dół, myśląc, że może o to mu cho­dzi. On się jed­nak zde­ner­wo­wał. Chwy­cił mnie za siu­siaka i ści­snął mocno. Trzy­mał mnie tak, aż poczu­łem ból, który pul­su­jąc, prze­ta­czał się po moim krę­go­słu­pie. Prze­ma­wiał do mnie spo­koj­nym gło­sem, powta­rza­jąc, że mam nikomu nie mówić o naszych roz­mo­wach ani o tym, co robimy na osob­no­ści.

– Rozu­miesz? – zapy­tał. – Obie­cu­jesz?

Natych­miast odpo­wie­dzia­łem, że tak, bo myśla­łem, że mnie puści. Kiedy minutę póź­niej w końcu cof­nął rękę, ucie­kłem.

Przez kilka dni cho­dzi­łem obo­lały, zwłasz­cza kiedy chcia­łem się zała­twić. Bolało mnie przy sika­niu i czę­sto musia­łem robić to na sie­dząco, bo wysi­łek i ból były nie do wytrzy­ma­nia. Sie­dzia­łem i, pła­cząc cicho, pró­bo­wa­łem wyci­snąć z sie­bie cho­ciaż kilka kro­pel moczu. Nie mogłem powie­dzieć, że chcę pójść do leka­rza, bo prze­ra­żała mnie myśl, że ktoś mógłby się dowie­dzieć, co mi się stało. To było zbyt krę­pu­jące. I nawet nie myśla­łem o tym, żeby popro­sić kogoś o pomoc.

Tego roku, kilka dni po moich uro­dzi­nach, przed domem cze­kał na mnie nowiu­teńki rower. Był żół­to­zie­lony – miał czarne opony i srebrne szpry­chy – dużo więk­szy i faj­niej­szy niż ten stary. Zako­cha­łem się w nim, a mama była szczę­śliwa, że jestem taki pod­eks­cy­to­wany. Powie­działa, że dzia­dek zabie­rze mnie do parku, w któ­rym jest ścieżka rowe­rowa, żeby mógł pojeź­dzić i przy­zwy­czaić się do nowego sprzętu.

Moja eks­cy­ta­cja szybko prze­ro­dziła się w strach. Do tej pory zdą­ży­łem się już prze­ko­nać, że przy dziadku byłem bez­pieczny tylko wtedy, gdy był z nami ktoś jesz­cze, a dziś w parku mie­li­śmy być tylko we dwóch.

Po dro­dze dzia­dek roz­ma­wiał ze mną jak gdyby ni­gdy nic, wypy­ty­wał o piłkę nożną, o to, jak mi idzie w szkole i czy mam wielu kole­gów. Były to nor­malne pyta­nia, na które udzie­la­łem nor­mal­nych odpo­wie­dzi. Ot, zwy­kła roz­mowa doro­słego z dziec­kiem. Powoli zaczą­łem się odprę­żać. Może tamto już się nie powtó­rzy?

Na miej­scu dzia­dek wyjął rower z bagaż­nika i szedł przy mnie, kiedy jecha­łem w stronę bramy. Beto­nowa ścieżka – zro­biona tak, że wyglą­dała jak tor wyści­gowy – pro­wa­dziła w głąb parku i bie­gła obok stawu zamiesz­ki­wa­nego przez ptac­two wodne. Na tere­nie parku poroz­sta­wiano grille, stoły i krze­sła dla rodzin, które przy­jeż­dżały tu na pik­niki, a wokół huś­ta­wek i pla­ców zabaw bie­gały dzieci. Zamiast płyt chod­ni­ko­wych na ziemi poroz­miesz­czano beto­nowe odci­ski stóp, które wyglą­dały jak ślady olbrzyma, i dzieci bawiły się, prze­ska­ku­jąc ze stopy na stopę. Na dru­gim końcu parku wśród drzew wiła się rzeka, w któ­rej plu­skały się dzieci albo pły­wały na dmu­cha­nych mate­ra­cach. Sie­lan­kowy obra­zek dla dziecka w moim wieku. Od razu zako­cha­łem się w tym miej­scu i posta­no­wi­łem nazwać je „Par­kiem Wiel­kiej Stopy” na cześć ogrom­nych beto­no­wych śla­dów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki