Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Moje życiowe doświadczenia sprawiły, że stałem się facetem, który ma w dupie to, co myślą o nim inni”, wyznaje autor Bill Edgar. Czy cokolwiek mogło go lepiej przygotować do roli powiernika sekretów umierających niż własne molestowanie, bieda, bezdomność i pobyt w więzieniu? W tej książce, miejscami dosadnej, miejscami głęboko poruszającej, opisuje historie swoich klientów i tajemnice, które dzięki niemu nie trafiły do grobu. Wykonując ostatnią wolę zmarłych, Bill Edgar realizuje ich najbardziej skryte pragnienia, łamie tabu i wytrąca pogrzeby ze sztampy i zakłamania. Opisuje najbardziej zaskakujące zlecenia: prośbę o zniszczenie pokoju do zabaw erotycznych, spalenie testamentu, odczytanie listu, w którym członek motocyklowego gangu przyznaje się do zakazanej miłości, a milioner tłumaczy, dlaczego przez całe życie udawał zwykłego człowieka. Ostatnie życzenia są niepowtarzalne, jak odcisk palca, i stanowią część wyjątkowych historii przedstawionych w tej książce, i bynajmniej nie jest to książka o umieraniu. Jak bowiem pisze autor: „Nie wierzę w życie pozagrobowe, ale wierzę w życie i wiem, że to ono jest najważniejsze”. W odpowiednim momencie wstałem i przedstawiłem się żałobnikom. – Przepraszam, ale muszę pana prosić, żeby pan usiadł, zamknął się albo stąd spieprzał. Człowiek leżący w trumnie ma do powiedzenia kilka rzeczy. Nazywam się Bill Edgar i jestem tutaj w imieniu zmarłego, który ma wiadomość dla was wszystkich. W kościele panowała taka cisza, że szelest kartek zdawał się odbijać echem od kamiennych ścian. Rozłożyłem kartkę i zacząłem czytać. – John, tu Graham Robertson. Wynająłem Billa, żeby przerwał twoją mowę, bo chcę ci powiedzieć, że kilka razy widziałem, jak próbujesz dobrać się do mojej żony. Ona, na szczęście, odrzucała twoje awanse. To jednak nie zmienia faktu, że najlepszy kumpel nie robi czegoś takiego. Zwłaszcza przyjacielowi, który leży na łożu śmierci. Nienawidzę cię za to, co zrobiłeś i co próbowałeś zrobić. Moim ostatnim życzeniem jest, żebyś stąd wypierdalał. Nie jesteś mile widziany na moim pogrzebie, a już na pewno nie będziesz przemawiał w moim imieniu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
1
To twój pogrzeb
To był idealny dzień na pogrzeb. Słoneczny letni poranek w Gold Coast. Za kilka godzin upał i wilgotność powietrza poszybują w górę, a zwieńczony wieżyczką dach nagrzeje się do tego stopnia, że wnętrze kaplicy będzie przypominało rozgrzany piekarnik. Teraz jednak pogoda trzymała stronę żałobników, którzy powłócząc nogami, zmierzali do kościoła, by pożegnać zmarłego. Mężczyźni mieli na sobie proste czarne garnitury, a kobiety gustowne, sięgające kolan sukienki w stonowanych barwach, ożywione tu i ówdzie odrobiną koloru.
Szedłem z nimi z posępną miną i z szacunkiem pochylałem głowę, kiedy zajmowaliśmy miejsca przy wtórze skrzypienia podeszew i szurania krzeseł.
Nabożeństwo rozpoczął ksiądz krótką przemową, po której zaśpiewano hymn. Następnie z jednej z ławek dźwignął się potężny gość i powoli podszedł do pulpitu. Stał tam przez chwilę, szeleszcząc kartkami z mową pogrzebową. Przedstawił się jako John, najlepszy przyjaciel nieżyjącego Grahama, i powitał nas na jego pożegnaniu. Wszyscy znali i kochali Grahama i wszystkim będzie go brakowało.
John był wielkim facetem – siwowłosym i rumianym niczym farmer z Queensland, przyzwyczajony do tego, że zawsze stawia na swoim. Jednym z tych, którzy idą przez życie z szerokim uśmiechem na twarzy. Jednak teraz kąciki jego ust opadły, gdy ze smutkiem w oczach spoglądał na trumnę, w której spoczywało ciało jego najlepszego przyjaciela – Grahama Andersona.
John spojrzał przed siebie tęsknym wzrokiem, wziął głęboki oddech i zaczął mówić. Goście w nabożnym skupieniu słuchali jego głosu, który odbijał się echem od ścian kaplicy, zagłuszając szloch niektórych żałobników. Była to piękna scena, początek nabożeństwa żałobnego w iście hollywoodzkim stylu.
Gdy upłynęły umówione dwie minuty, wstałem, przygładziłem kamizelkę i odchrząknąłem znacząco. Zaraz potem sięgnąłem do kieszeni po list.
– Przepraszam, ale muszę pana poprosić, żeby się pan zamknął i usiadł albo wynosił się stąd w cholerę. Leżący w trumnie człowiek ma do powiedzenia kilka rzeczy.
Wszyscy się na mnie gapili. Szczęka księdza opadła niemal na podłogę. Nie miał pojęcia, co się dzieje, i, sądząc po jego minie, był w głębokim szoku. Moja uwaga była jednak skupiona na Johnie. To z nim przyszedłem się skonfrontować i, czytając list, który dał mi Graham, nawet na chwilę nie odrywałem wzroku od niedoszłego mówcy.
Krew odpłynęła mu z twarzy, domyślałem się, że wie, o co chodzi. Był cały zesrany. I dobrze, bo miał się czego bać.
Za chwilę wszystko wyjaśnię, ale najpierw musimy cofnąć się w czasie o kilka miesięcy, do dnia, kiedy poznałem Grahama, człowieka leżącego w trumnie. To on wynajął mnie jako prywatnego detektywa.
Bycie prywatnym detektywem – w skrócie PD – jest mniej więcej tym, czego wszyscy się spodziewają: klienci wynajmują mnie, żebym ujawnił rzeczy, które inni woleliby ukryć przed światem. Jeśli wierzycie w to, co pokazują w książkach i przedstawiają w filmach i mediach, pomyślicie pewnie, że przez większość czasu ganiamy z aparatami, śledząc niewiernych małżonków. W zasadzie tak to właśnie wygląda.
Znaczną większość naszych klientów stanowią mężczyźni i kobiety, którzy nabrali podejrzeń co do wierności swoich drugich połówek i potrzebują, by ktoś dostarczył im dowodów zdrady. Istnieją całe agencje poświęcone takim właśnie sprawom. Ich ludzie pałętają się po okolicy i tak długo będą śledzić twojego współmałżonka, aż zdobędą smutny dowód jego niewierności.
Nigdy nie specjalizowałem się w takich sprawach ani szczególnie ich nie lubiłem. Jeśli podejrzewasz swoją drugą połówkę do tego stopnia, że jesteś gotów wynająć PD, gwarantuję ci, że twoje małżeństwo ma poważne kłopoty. Pozwolę ci trochę zaoszczędzić i powiem to, co już wiesz: ktoś wali cię w rogi i lepiej będzie, gdy wynajmiesz doradcę małżeńskiego, a nie prywatnego detektywa.
Oprócz niewierności zajmujemy się głównie problemami takimi jak kradzieże, oszustwa i szantaże. W końcu większość naszych zleceń dotyczy pieniędzy. Miłość i pieniądze to jedyne rzeczy, które sprawiają, że decydujemy się zadzwonić do agencji detektywistycznej.
Sprawa Grahama dotyczyła po trosze jednego i drugiego. Pierwszy raz zatrudnił mnie w 2016 roku, żebym przyjrzał się jego finansom. Graham był farmerem po sześćdziesiątce, który doszedł do wszystkiego pracą własnych rąk. W tamtym czasie jednak podupadł na zdrowiu i nie był w stanie poradzić sobie z ogromem obowiązków. Nabrał podejrzeń, że podczas gdy on chorował, jego księgowy postanowił się wzbogacić. Zauważył, że od czasu do czasu z jego kont znikają drobne sumy i coś mu się nie zgadzało. Miał przeczucie, że ktoś próbuje go oszukać.
Odezwał się do mnie, bo mam na tym polu pewne osiągnięcia, ale ze względu na całą masę innych zleceń nie mogłem zająć się jego sprawą od razu. Graham uparł się jednak, że muszę to być ja i zgodził się zaczekać.
Kiedy w końcu mogłem przyjrzeć się sprawie – a było to mniej więcej pół roku później – szybko odkryłem, co naprawdę się dzieje. Pieniądze rzeczywiście wyciekały z jego kont, a ja wiedziałem, kto je wyprowadza. Po tym, jak wywarłem odpowiedni nacisk na rzeczonego księgowego, pieniądze wróciły do właściciela, a sprawa została zamknięta.
Niestety to był koniec dobrych wieści. Stan zdrowia Grahama był gorszy, niż myślał, i podczas ostatniego spotkania zdradził mi, że jest nieuleczalnie chory. Zgodził się zaczekać pół roku, aż zajmę się jego sprawą, bo był przekonany, że ma mnóstwo czasu. Było jednak inaczej.
– Myślałem, że jeszcze trochę pożyję – wyznał, kiedy siedziałem przy łóżku, z którego już nie wstawał. – Ale chyba każdy tak myśli. Później dowiadujesz się, że zostało ci kilka miesięcy, i myślisz sobie: „Taa… jasne. Czuję się świetnie i pociągnę jeszcze kilka lat”. Nie miałem pojęcia, że wszystko potoczy się tak szybko.
Nasza rozmowa zeszła na kwestie śmiertelności – śmierć, życie pozagrobowe. Graham nie bał się śmierci, był ciekawy, co się z nami dzieje po tym, jak wydamy ostatnie tchnienie.
– Nie mam pojęcia, co się wydarzy, kiedy mnie już nie będzie, ani dokąd trafię po śmierci, ale miło byłoby wiedzieć, co?
– Cóż, daj znać, kiedy będziesz już wiedział – odparłem. – Wyślij jakiś znak z drugiej strony. Daj znać, czy podobał ci się twój pogrzeb.
Pokręcił głową.
– Wątpię, żeby mi się podobał. Już wiem, że będzie koszmarny.
Graham powiedział, że nie podobała mu się większość pogrzebów, w których uczestniczył. Był zawsze zaskoczony i rozczarowany, bo spodziewał się, że podczas nabożeństwa zobaczy prawdziwe odbicie bliskiej osoby – wszystko to, co czyniło ją wyjątkową i za co była kochana. Jej dobre i złe strony. Zamiast tego dostawał ugrzeczniony, rozwodniony obraz świętego, przedstawiany przez księdza, który w dziewięciu przypadkach na dziesięć nie miał pojęcia, kim był zmarły. Miał nawet przyjaciół, którzy nagrali na wideo swoje mowy pogrzebowe, ale z jakiegoś powodu ich przesłanie uznano za nieodpowiednie i zamiast je odtworzyć, zorganizowano pokaz slajdów.
Graham wspomniał, że chciałby sam napisać swoją mowę pogrzebową. Zamierzał poruszyć w niej sprawy, które były dla niego naprawdę ważne, tak by pokazywała, jakim naprawdę był człowiekiem.
– Czemu tego nie zrobisz? – spytałem. – Nagraj wideo i niech odtworzą je podczas mszy.
– Wiem, że nigdy by tego nie zrobili. Ktoś pewnie zaraz uznałby, że za bardzo uderzam w moją rodzinę i przyjaciół, albo że z kolei ci, których nie wymieniłem, poczują się urażeni. To nie ma sensu.
– Zawsze mogę to dla ciebie zrobić – zażartowałem. – Pojawić się na pogrzebie i wygłosić mowę, jakiej naprawdę chcesz.
Śmialiśmy się z tego, po czym uścisnęliśmy sobie ręce i pożegnałem się z nim. Więcej o tym nie myślałem.
Ale kilka tygodni później zadzwonił do mnie Graham.
– Zastanawiałem się nad tym – rzucił do słuchawki. – I chyba przyjmę twoją propozycję.
– Jaką propozycję?
– Chcę, żebyś zjawił się na moim pogrzebie, przerwał nabożeństwo i przeczytał wiadomość, którą napiszę.
– Mówisz poważnie?
– Jak najbardziej. I zapłacę ci za to dziesięć patyków.
„A niech mnie”, pomyślałem.
– To mnóstwo forsy.
– Bo mam mnóstwo do powiedzenia. Widzisz, jest coś, co chciałbym wyjawić na swoim pogrzebie. Mój najlepszy kumpel, John, upiera się, że wygłosi mowę pogrzebową.
– No i? Co w tym złego?
– To, że próbuje też przelecieć moją żonę.
Okazało się, że Graham miał przed śmiercią do załatwienia pewne ważne sprawy. John, który od lat był jego najlepszym przyjacielem, przystawiał się do jego żony.
Właściwie od chwili, gdy Graham zachorował, stary, poczciwy John smalił cholewki do pani Anderson. Chociaż ta go nienawidziła! Nie chciała mieć z nim nic wspólnego i od lat była przeciwna tej przyjaźni. Tymczasem John od miesięcy osaczał ją w jej własnym domu, próbował ją całować, klepał po pupie, składał jej niemoralne propozycje. Z początku nie mówiła o niczym Grahamowi, bo nie chciała go denerwować, w końcu jednak nie wiedziała, co z tym zrobić.
Kiedy wyznała mu prawdę, on również nie wiedział, jak rozwiązać ten problem. Był typowym gościem ze wsi, twardzielem, który w młodości robił, co trzeba, żeby jakoś przeżyć. Istnieje pewien typ ludzi – głównie z tamtego miejsca i z tamtych czasów – którzy wolą rozwiązywać problemy za pomocą pięści, a nie słów. Graham ciężko pracował, zarabiał na siebie i robił wszystko jak trzeba. A teraz umierał i nie mógł osobiście rozprawić się z tą zdradą.
Nawet gdyby skonfrontował się z Johnem, wiedział, że jego przyjaciel miałby to gdzieś – facet, który napastuje żonę umierającego kumpla, nie wie, co to wstyd.
Tak więc Graham chciał, żebym przerwał jego nabożeństwo żałobne, na którym John miał wygłosić mowę, i w obecności rodziny oraz przyjaciół opowiedział o tym wszystkim, ponieważ on sam nie miał już na to siły.
– Czuję się słaby – wyznał. – Nienawidzę tej bezsilności. Wstyd mi, że nie mogę sam sobie z tym poradzić.
Czuł się paskudnie, wiedząc, co się dzieje, zresztą ja sam czułem się podobnie. To straszne, kiedy człowiek leżący na łożu śmierci musi patrzeć, jak ktoś, komu ufał, napastuje seksualnie jego żonę i nie może zareagować. Graham kochał żonę całym sercem – miło było widzieć, że ten twardy mężczyzna nie boi się okazywać uczuć – a to, co robił tamten koleś, naprawdę go raniło.
Pomyślałem, że gdyby mnie ktoś wywinął taki numer, byłbym zdruzgotany. Wyobraź sobie, że powinieneś stanąć w obronie swojej rodziny, ale jesteś zbyt chory, żeby to zrobić – nie możesz się ruszyć ani zareagować w żaden sposób. To straszny dylemat. Może dlatego nie mam bliskich przyjaciół.
W każdym razie zdecydowałem się przyjąć to zlecenie. Sytuacja Grahama naprawdę mnie dotknęła. Pewne wydarzenia w moim życiu sprawiły, że darzę sympatią każdego, kto jest bezbronny i zdany na łaskę tych, którym – jak sądzi – może ufać.
– Zrobione – powiedziałem Grahamowi. – Pieprzyć go. Zepsuję nabożeństwo i mu wygarnę.
– Myślisz, że to nie na miejscu?
– Wszystko zależy od ciebie – odparłem. – To twój pogrzeb.
Chociaż odruchowo chciałem pomóc umierającemu, nie mogłem wierzyć Grahamowi na słowo. Potrzebowałem dowodu.
Jeśli jest coś, czego nauczyłem się, będąc prywatnym detektywem, to tego, że każda historia ma trzy strony: twoją, ich i tę prawdziwą. Wiem z doświadczenia, żeby nie ufać nikomu ani niczemu, dopóki nie zobaczę dowodów – a zawsze istnieje sposób, żeby je zdobyć.
Za zgodą Grahama zainstalowałem w jego domu ukrytą kamerę. Jest to legalne, pod warunkiem że ma się zgodę właściciela domu. Wtedy można wszystko. Na początku mojej kariery coś takiego wymagało wiele zachodu – trzeba było zainstalować kamery, nagrywać wszystko jak leci i odzyskać nagrania – ale w dzisiejszych czasach technologia kamer szpiegowskich jest tak zaawansowana, że znacznie ułatwia całą sprawę.
Kamery są tak małe, że prawie nie zajmują miejsca i przesyłają nagrania prosto do chmury, dzięki czemu człowiek ma do nich dostęp praktycznie wszędzie. Można ukryć kamerki w maskotce, żeby obserwować nianię, albo w szmince, jeśli chcemy przyłapać niewiernego męża na gorącym uczynku. W sieci można kupić kamerę, która wygląda dokładnie tak jak guziki twojej koszuli. Morał tej historii jest taki: w dzisiejszym świecie nie można być zbyt wielkim paranoikiem.
Zainstalowanie kamery w domu Grahama było dziecinnie proste. Użyłem małej kamery, nie większej niż paznokieć kciuka, i umieściłem ją na wezgłowiu jego łóżka. Dzięki temu miałem widok na korytarz, kuchnię i część jadalną. Sam Graham poradził mi, żebym zamontował ją na jego łożu śmierci, bo stamtąd jest najlepszy widok. Miałem poczucie, że razem z Grahamem siedzę w pierwszym rzędzie.
To, co zobaczyłem, nie było ładne. Już następnego wieczoru miałem potrzebne dowody.
Ledwie John pomyślał, że jest sam na sam z żoną Grahama, zaczął się do niej przystawiać. Klepał ją po pupie i próbował pocałować w szyję. Kiedy mijała go w korytarzu, przyparł ją do ściany, więc musiała go odepchnąć. Wyglądało to jak sceny z obleśnego filmu z lat osiemdziesiątych. Celowo oblał się drinkiem, po czym zdjął koszulę i poprosił, żeby mu ją uprała, podczas gdy on stał obok, prężąc mięśnie. Palant.
Wystarczyło na niego spojrzeć i człowiek od razu wiedział, że nie pierwszy raz pozwalał sobie na coś takiego. Graham miał rację – to ciągnęło się miesiącami.
Poszedłem do Grahama z nagraniami, ale dla niego nie było to nic nowego. Dlatego wynajął mnie, żebym zabrał głos na jego pogrzebie. Sytuacja była dramatyczna, dlatego nie wahałem się ani przez chwilę.
Niedługo potem Graham zmarł. Od dnia, w którym opowiedział mi o swojej chorobie, do jego śmierci minęło zaledwie kilka tygodni, a od decyzji o pojawieniu się na pogrzebie do chwili, gdy wydał ostatnie tchnienie – zaledwie dziewięć dni. Do tej pory wszystko zostało już ustalone. Mój umierający klient poprosił mnie o przysługę i nic nie było w stanie mnie zatrzymać.
W dniu pogrzebu najtrudniejszy okazał się wybór stroju. Niewiele rzeczy jest w stanie mnie zdenerwować. Mieszkam na obrzeżach Gold Coast, niedaleko bazy wojskowej i lasu tropikalnego. W zależności od pory roku mam do czynienia z wężami, pająkami, cyklonami, powodziami i pożarami buszu. A to tylko w domu. Jako prywatny detektyw jestem przyzwyczajony do różnych typów: przestępców, gliniarzy, ćpunów, kłamców, złodziei, szantażystów. I nic mi nie przeszkadza. Przez lata obrywanie po gębie było dla mnie synonimem dobrej zabawy.
Przed pogrzebem Grahama byłem bardzo przejęty doborem odpowiedniego stroju. Z jakiegoś powodu wydawało mi się to niezwykle istotne i zachowywałem się jak panienka idąca na swój pierwszy w życiu bal. Czy powinienem ubrać się na czarno? Czerń to kolor żałoby, ale przecież nie byłem żałobnikiem. Koniec końców zdecydowałem się na spodnie od garnituru, białą koszulę i kamizelkę szytą na miarę. Strój był elegancki i odpowiedni na tę okazję, ale nie przesadnie uroczysty.
Tak wystrojony wszedłem do kościoła i przez krótką chwilę zastanawiałem się, gdzie powinienem usiąść. Zgodnie z tradycją ławki po lewej stronie kościoła zajmuje rodzina zmarłego, a te po prawej znajomi i przyjaciele. Ja nie należałem do rodziny, ale nie byłem też przyjacielem. Właściwie nie znałem tam nikogo.
Próbowałem nie rzucać się w oczy. Kiedy ktoś mnie zagadywał, mówiłem miłe rzeczy o Grahamie, ale starałem się nie ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi. Kiedy jednak wchodziłem do kościoła, ludzie podchodzili, żeby złożyć mi kondolencje.
„Przykro mi z powodu pańskiej straty”, mówili. Albo: „Skąd znałeś Grahama?”.
– Pracowaliśmy razem – odpowiadałem zdawkowo.
W końcu była to prawda. On mnie wynajął, a ja przyszedłem tu, żeby wykonać zleconą mi pracę.
Ostatecznie postanowiłem usiąść z rodziną nieco z przodu.
Kiedy John wstał i stanął za pulpitem, od razu go poznałem. Niedługo potem wygłosił swoje zakłamane, nieszczere i wyrachowane przemówienie, w którym wspominał nieżyjącego przyjaciela. Graham poinstruował mnie, że zanim mu przerwę, muszę odczekać co najmniej dwie minuty. W odpowiednim momencie wstałem i przedstawiłem się żałobnikom.
– Przepraszam, ale muszę pana prosić, żeby pan usiadł, zamknął się albo stąd spieprzał. Człowiek leżący w trumnie ma do powiedzenia kilka rzeczy. Nazywam się Bill Edgar i jestem tutaj w imieniu zmarłego, który ma wiadomość dla was wszystkich.
W kościele panowała taka cisza, że szelest kartek zdawał się odbijać echem od kamiennych ścian. Rozłożyłem kartkę i zacząłem czytać.
– John, tu Graham Anderson. Wynająłem Billa, żeby przerwał twoją mowę, bo chcę ci powiedzieć, że kilka razy widziałem, jak próbujesz dobrać się do mojej żony. Ona, na szczęście, odrzucała twoje awanse. To jednak nie zmienia faktu, że najlepszy kumpel nie robi czegoś takiego. Zwłaszcza przyjacielowi, który leży na łożu śmierci. Nienawidzę cię za to, co zrobiłeś i co próbowałeś zrobić. Moim ostatnim życzeniem jest, żebyś stąd wypierdalał. Nie jesteś mile widziany na moim pogrzebie, a już na pewno nie będziesz przemawiał w moim imieniu.
Podniosłem wzrok znad listu. John upuścił notatki, które z szelestem rozsypały się po podłodze. Zaciskał dłonie na pulpicie, a jego twarz przybrała naprawdę zabawny kolor. Musiał być bledszy od mojego biednego klienta leżącego w trumnie. Ach, cóż to był za widok!
Ten nagły zwrot akcji dosłownie go poraził, co również mnie ucieszyło. Gość miał gębę, która aż się prosiła, żeby w nią przyłożyć. Wyobraźcie sobie Boba Kattera bez kapelusza – siwe włosy, czerwona szyja, pewny siebie, pieprzony małomiasteczkowy król.
Zanim skończyłem, koleś stracił zimną krew i wyszedł zawstydzony. Kobieta, która jak się domyślałem, była jego żoną, również wstała i wyszła z kościoła. Wyglądała na naprawdę wkurzoną.
Kilka osób próbowało protestować, mówiąc mi, żebym usiadł, ale ze stoickim spokojem odparłem, że nieboszczyk ma jeszcze do powiedzenia kilka rzeczy.
– Albo zostaniecie i go wysłuchacie, albo wy też możecie spadać – wyjaśniłem uprzejmie i czytałem dalej.
– Jeśli są tu mój brat z żoną i córką, oni również mogą spieprzać. Nie widziałem was od trzydziestu lat, a teraz pojawiacie się, żeby mnie pożegnać? Nie szanowaliście mnie za życia, więc czemu mielibyście szanować mnie teraz? Gdzie byliście, kiedy żyłem i być może potrzebowałem was w trudnych czasach? Ten pogrzeb jest dla tych, których naprawdę kochałem i których będzie mi brakowało. A zwłaszcza dla mojej żony, którą kochałem do ostatniego tchu. Wciąż cię kocham, skarbie.
Po tych słowach złożyłem kartkę, schowałem ją do koperty i ostrożnie położyłem na drewnianym wieku.
W kościele panowała taka cisza, że idąc w stronę ciężkich dwuskrzydłowych drzwi, słyszałem za plecami echo własnych kroków.
Nie mam pojęcia, czy po moim wyjściu nabożeństwo trwało dalej. To nie była już moja sprawa. Dotrzymałem obietnicy, spełniłem ostatnie życzenie klienta i w pewnym stopniu wymierzyłem sprawiedliwość jego najlepszemu kumplowi, który pokazał, jaki jest naprawdę, gdy Graham był już zbyt chory, żeby się bronić.
Byłem w drodze do samochodu, kiedy usłyszałem wołanie młodej kobiety. Dogoniła mnie i przedstawiła się jako córka Grahama. Podziękowała mi za to, co zrobiłem.
– Tata byłby zachwycony – powiedziała. – Mamie też się podobało. Tak się cieszę, że to wszystko się wydarzyło.
Wyznała, że jej matka nie miała pojęcia, co zrobić z Johnem, zwłaszcza teraz, po śmierci Grahama, a John napastował ją nawet wtedy, gdy dała mu jasno do zrozumienia, że jego umizgi budzą w niej odrazę. Wierzyła, że teraz, kiedy został zawstydzony na oczach wszystkich, da jej spokój. Co więcej, rodzina i znajomi dowiedzieli się, że go odrzuciła, więc nie musiała się martwić o swoją reputację.
– Cieszę się, że mogłem pomóc – odparłem i rzeczywiście się cieszyłem.
Moje życiowe doświadczenia sprawiły, że stałem się facetem, który ma w dupie to, co myślą o nim inni. Jest niewielu ludzi, na których mi zależy: moja żona, dzieci i ci, którzy nie potrafią o siebie zadbać. W końcu, jeśli nie możemy ufać najbliższym, jakie mamy szanse w starciu z życiem?
2
Dzielnica domów komunalnych
W dzieciństwie mieszkaliśmy w wielu wynajmowanych domach i często się przeprowadzaliśmy. Zdarzało się, że cała nasza jedenastka mieszkała w jednym domu – ja, moi dziadkowie, ciotka i wujkowie, moja mama, moje rodzeństwo – wszyscy gnieździliśmy się w trzech sypialniach z jedną wspólną łazienką. Trudno było się dogadać ze wszystkimi, więc często dochodziło do awantur, a nawet bijatyk.
Dobrze pamiętam tamte czasy. Zwłaszcza dzień, kiedy do domu, który wynajmowaliśmy, przyjechała policja i wyrzuciła nas na bruk. Wszyscy – dorośli i dzieci – siedzieliśmy na ulicy pośród naszego skromnego dobytku. Mogę wam wybaczyć, jeśli zastanawiacie się, jakim cudem przy tylu dorosłych osobach nie było nas stać na opłacenie niskiego czynszu.
Jeden z kumpli mojego wujka był kierowcą samochodu pomocy drogowej. Przyjechał po nas i pozwolił nam zamieszkać w przyczepie kempingowej na wolnym kawałku ziemi.
Pierwszy dom, który pamiętam – prawdziwy dom, a nie przyczepa, kąt w należącym do przyjaciela budynku z mieszkaniami do wynajęcia czy przydrożny barak – dostaliśmy od państwa. Miał położyć kres naszym wiecznym przeprowadzkom z domu do mieszkania, z mieszkania do przyczepy, a z przyczepy na ulicę.
Nazwisko mamy od jakiegoś czasu figurowało na liście oczekujących i w końcu, gdy miałem jedenaście lat, dostała dom komunalny w specjalnej dzielnicy. Wszystko tam było nowe: nowy budynek, nowa ulica, nowa okolica.
Nie mogłem uwierzyć w nasze szczęście. Dom był piękny. Podejrzewałem, że skoro los się do nas uśmiechnął, musieliśmy wygrać na loterii. Z perspektywy czasu wiem, że dom był zbudowany naprędce, tani i tandetny – wszystko było tam z cementu włóknistego i plastiku. Pamiętam jednak, jak biegałem po pokojach, rozkoszując się dotykiem drewnianych desek pod bosymi stopami i widokiem prawdziwego ogrodu za domem. Pierwszego w moim życiu. Niczego w nim jeszcze nie było – ani trawy, ani żadnych roślin, tylko sucha ziemia i beton. Ale na ziemi i betonie można budować, a ja miałem głowę pełną planów. Wykopię dołki, stworzę ogród, poszukam w okolicy drzewek, które mógłbym wykopać i przesadzić. Miło wspominam ten entuzjazm. Myślę, że próbowałem stworzyć dla nas dom. Byłem dzieckiem, ale czułem, że to nowy początek, życiowa szansa, i to ja miałem być panem domu.
Cała dzielnica powstała dla rodzin, którym nie wiodło się w życiu. Uchodźców, imigrantów, pijaków i narkomanów. I dla mojej mamy.
Myślę, że każda rodzina ma swoje problemy. W każdej jest dobro i zło. Moja mama miała wyjątkowego pecha. Nie była alkoholiczką i nie brała narkotyków, ale zażywała Bex, środek uspokajający, który był jednocześnie środkiem pobudzającym i antydepresantem. Połowa jej pokolenia – zwłaszcza gospodynie domowe – była uzależniona od Bexu, leku dostępnego bez recepty i sprzedawanego bez żadnych ograniczeń. Podobnie było z Ritalinem przepisywanym dzieciom, u których podejrzewano zaburzenia zachowania.
Ale prawdziwy nałóg mojej mamy niszczył zarówno ją, jak i całą naszą rodzinę. Była hazardzistką. I było z nią naprawdę źle. Każdą wolną minutę i każdego zaoszczędzonego dolara trwoniła na automatach do gier.
Mieszkaliśmy w Queensland, gdzie automaty nie były powszechnie dostępne, ale niedaleko znajdowała się granica z Nową Południową Walią, tak więc wystarczyło, że mama przekroczyła granicę stanu i mogła grać do woli. Nieważne, co działo się w naszym życiu – zawsze znalazła sposób, żeby się tam dostać. Robiła wszystko, żeby dotrzeć do automatów: jeździła transportem publicznym, korzystała z podwózki albo jechała sama, kiedy miała auto.
Całym sercem kochała swoje samochody i wolność, która się z nimi wiązała. Jej ulubionym był niebieski austin, którego nazywała Maude. Przynajmniej wtedy, kiedy go miała. Od czasu do czasu, nie wiadomo skąd, na naszym podjeździe pojawiał się samochód, który przepadał, gdy tylko mama potrzebowała gotówki.
W jednym tygodniu mieliśmy dom pełen mebli i różnych sprzętów – z wygodnymi kanapami, telewizorem i lodówką pełną jedzenia – a tydzień później wszystko znikało i trafiało do lombardu. Spaliśmy wtedy na podłodze z pustymi brzuchami. Dwa tygodnie później mama wygrywała sporą sumkę i znowu mieliśmy co jeść.
Był to nieźle popaprany sposób na życie, ale nadal mam piękne wspomnienia związane z domem. Do tego stopnia, że od czasu do czasu jadę tam, siadam i wspominam stare dobre czasy. Potem jednak złe wspomnienia wypływają na powierzchnię. To sygnał, że czas się zbierać.
Byliśmy tam tacy szczęśliwi. Wszyscy w okolicy byli szczęśliwi. Mieszkaliśmy w nowej dzielnicy domów komunalnych i dostaliśmy od życia drugą szansę. Z czasem, rzecz jasna, wszystko się zmieniło. Lśniąca czystością nowa dzielnica szybko zaczęła niszczeć i z każdym dniem było w niej coraz bardziej niebezpiecznie. Trzeba być naprawdę silnym, żeby przetrwać w miejscach takich jak to. Można też całymi dniami przesiadywać w zamkniętym domu i nie wyściubiać nosa na zewnątrz. Albo, kiedy robi się naprawdę źle, spakować się i wynieść.
Tak właśnie zrobiła moja mama. Mieszkaliśmy tam może cztery lata. Później nie była w stanie opłacać skromnego czynszu i musieliśmy się wyprowadzić.
Ale tamten dom był oknem na świat, o którego istnieniu nie miałem dotąd pojęcia. Przede wszystkim nigdy i nigdzie nie czułem się tak bezpiecznie. Miałem dach nad głową i jedzenie na stole. Odkąd sięgam pamięcią, mama nie przepracowała w swoim życiu ani jednego dnia, a jednak dostała dom, w którym mogła zamieszkać. Jeszcze bardziej niewiarygodne było to, że i tak wszystko spieprzyła.
Uświadomienie sobie tego – jakkolwiek gorzka była ta refleksja – stało się dla mnie swoistym katalizatorem. Chciałem udowodnić, że stać mnie na więcej. To myśl, którą stale mam z tyłu głowy: nigdy nie zapominaj, skąd pochodzisz. Nigdy nie zawracaj i nie oglądaj się za siebie. A przede wszystkim wykorzystaj każde doświadczenie – nieważne, dobre czy złe – jako pożywkę dla lepszej przyszłości.
Ze wszystkich członków naszej rodziny tylko mój dziadek zdołał utrzymać pracę. Pracował za ladą w pobliskim sklepie, a w weekendy dostarczał zakupy tym, którzy z jakichś powodów nie mogli sami przyjść do sklepu. Dochody z tej pracy czyniły go głową rodziny, on zaś upajał się rolą patriarchy. To on trzymał kasę i nic w rodzinie nie mogło się wydarzyć bez jego zgody.
Niedługo przed moimi ósmymi urodzinami dziadek zapytał, czy w dni robocze po szkole i w soboty rano chciałbym pracować z nim w sklepie. Byłem zachwycony. To oznaczało, że będę sprzedawał dzieciom słodycze i nie tylko zarabiałbym dwa dolary tygodniowo, ale miałbym też dostęp do całego mnóstwa lizaków.
Dziadek powiedział mamie, że dzięki temu podszkolę się w matematyce i nauczę się szybko dodawać i odejmować. Pamiętam, że przez chwilę patrzyli na siebie znacząco, po czym mama skinęła głową.
Byłem przeszczęśliwy. Mieszkaliśmy kilka przecznic od sklepu, więc wstawałem rano i jechałem na miejsce rowerem. W tamtym czasie większość dzieciaków obowiązywała tylko jedna zasada – miały być w domu przed zapaleniem ulicznych latarni. Przestrzegałem jej, bo spóźnienie oznaczało solidne lanie.
Pracowałem w sklepie codziennie przez kilka miesięcy. Wstawałem o świcie, a wracałem do domu o zmierzchu. Pod koniec tygodnia dziadek dawał mi dwa dolary, ale kiedy wracałem do domu, mama mi je zabierała. „Na przechowanie”.
Przechowywała je tak skutecznie, że nigdy nie zobaczyłem ani centa. Chyba że udało mi się je wykraść, zanim trafiły do automatu.
W nieliczne soboty, kiedy nie byłem potrzebny w sklepie, szedłem na trening piłki nożnej. Byłem świetnym piłkarzem od chwili, gdy pierwszy raz postawiłem stopę na boisku. Każdą wolną minutę poświęcałem na treningi i z każdym treningiem byłem coraz lepszy.
Naprawdę miałem smykałkę do sportu. Już po pierwszym meczu było widać, że jestem szybszy i technicznie lepszy od innych chłopaków. A nie miałem nawet odpowiedniego stroju – grałem na bosaka i jak rakieta mknąłem po boisku.
Dopiero w wieku dziesięciu lat miałem okazję dołączyć do prawdziwego klubu, Surfers Paradise Soccer Club. Na pierwszy trening miałem stawić się w białych spodenkach i niebieskiej koszulce, tak jak inne dzieci. Nadal nie miałem butów, więc przyszedłem boso, podczas gdy większość dzieciaków miała piękne, nowiuteńkie korki. A i tak byłem od nich szybszy.
Zaimponowałem trenerowi, który mierzwiąc mi włosy, orzekł:
– Pewnego dnia zagrasz w reprezentacji Australii.
Trenerem – świetny gość – był ojciec jednego z chłopaków. Przynosił na treningi i mecze torbę pomarańczy. Ponieważ w domu brakowało jedzenia, zawsze zjadałem tyle, ile mogłem, wpychając do ust pomarańczę za pomarańczą. Trener powtarzał, żebym przystopował i obiecywał, że będę mógł zabrać kilka owoców i zjeść je w drodze powrotnej do domu.
Na początku sezonu każde dziecko dostawało zgodę, którą musieli podpisać rodzice i którą należało zwrócić razem z opłatą za wynajem boiska i sprzętu. Dałem ją mamie, ale powiedziała, że nie podpisze formularza i nie zapłaci.
Pewnego popołudnia, dwa tygodnie po pierwszym meczu, trener wziął mnie na bok i powiedział, że bez zgody mojej mamy nie będę mógł grać.
– Następnym razem mama przyjdzie zobaczyć, jak gram – obiecałem. – Wtedy zapłaci.
Powiedziała, że przyjdzie, i naprawdę wierzyłem, że się pojawi. Ale nigdy tego nie zrobiła.
Tymczasem ojciec jednego z chłopaków z drużyny zgodził się za mnie zapłacić i nawet kupił mi moje pierwsze korki. Były piękne – z czarnej gumy i skóry, z biegnącym niebieskim kotem po obu stronach. Chociaż skóra była bardzo twarda, buty były wyjątkowo wygodne i pasowały jak ulał. Kiedy po raz pierwszy założyłem je na trening, mogłem kopać piłkę mocno i daleko jak nigdy.
Byłem przeszczęśliwy. Nie chciałem ich zdejmować! Wróciłem w nich do domu na rowerze i wbiegłem do środka, powiedzieć mamie, co się stało. Wyglądała na zadowoloną i chociaż nie miała pieniędzy, żeby opłacić moje treningi, miło było wiedzieć, że jest ktoś, kto przejmował się mną na tyle, żeby dać mi szansę.
Tymczasem dziadek wcale się nie cieszył. Właściwie był wściekły. Oskarżył mnie, że ukradłem buty albo ubłagałem kogoś, żeby mi je kupił. Kiedy zaprzeczyłem, wściekł się jeszcze bardziej. Otworzył drzwi na oścież i wyrzucił korki na ulicę.
To rozgniewało moją mamę, która ze łzami w oczach próbowała mnie bronić. Wywiązała się między nimi straszna awantura i oboje darli się wniebogłosy. Kiedy w końcu przestali na siebie krzyczeć, mama wyglądała tak, jakby miała zamiar mnie spoliczkować. Poszedłem do swojego pokoju.
Czułem się podle, wiedząc, że awantura wybuchła z mojego powodu i że to wszystko moja wina. Tej nocy wyszedłem z domu przez okno, wziąłem buty i rower i pojechałem przed siebie. Była to pierwsza z moich licznych ucieczek z domu.
Nie trwała długo. Chyba spodziewałem się, że mama będzie mnie szukać, ale ona wiedziała, że nie mam dokąd pójść i koniec końców wrócę do domu. Godzinę później byłem już z powrotem, a na nogach miałem swoje nowe buty, które zapomniałem zdjąć.
Drzwi otworzyła mi mama i od razu powiedziała, że dziadek chce ze mną porozmawiać. Czekał na mnie w swojej sypialni.
Żeby dojść do sypialni dziadków, musiałem minąć salon, w którym mój brat i siostry oglądali telewizję. Wpatrzeni w ekran w ogóle nie zwrócili na mnie uwagi. Kiedy otworzyłem drzwi do pokoju, dziadek siedział na łóżku z czarnym skórzanym pasem owiniętym wokół dłoni.
– Właź – przykazał mi. – I dotknij palców u nóg.
Drżąc na widok pasa, rozpłakałem się, zanim uderzył mnie pierwszy raz.
Pierwsze uderzenie było zdumiewająco mocne i trafiło mnie w pośladki. Zatoczyłem się, wyprostowałem i zacząłem rozcierać obolałe miejsce, ale dostałem znowu. Tym razem cios odczułem głównie w palcach. Trzeci smagnął mnie w łydki, a gdy upadłem na podłogę, dziadek zaczął okładać pasem moje nogi.
Skuliłem się i zacząłem wzywać pomocy. On jednak nie przestawał.
W końcu do pokoju wpadła mama.
– Dość – powiedziała dziadkowi. Kazała mi się umyć i przygotować do snu.
W kąpieli słyszałem, jak między domownikami wybucha kolejna awantura. Wiedziałem, że znowu kłócą się o mnie i że to jeszcze nie koniec.
Zasmucony, zły i obolały stanąłem na palcach, żeby w lustrze łazienkowym obejrzeć swoje nogi i pupę. Na skórze już było widać pręgi, które w ciepłej kąpieli zaczęły swędzieć.
Tej nocy leżałem na górze piętrowego łóżka, które dzieliłem z bratem, i starałem się nie drapać śladów po uderzeniach. W pewnej chwili drzwi do pokoju otworzyły się i stanęła w nich mama. Powiedziała, że mam iść i przeprosić dziadka. Zwlokłem się z łóżka i, wciąż ocierając łzy, poszedłem do salonu, w którym dziadek oglądał telewizję.
– Przepraszam – bąknąłem.
– Chodź tu. – Podniósł mnie i posadził sobie na kolanie.
Przytulił mnie i mocno przycisnął do piersi, podczas gdy światło bijące od telewizora tańczyło na mojej skórze. Długo tak siedzieliśmy, a krzątające się po pokoju mama i babcia zachwycały się, że ślicznie wyglądam, kiedy tak siedzę na jego kolanach. Najwyraźniej nie zauważyły strachu w moich oczach ani tego, że cały się trzęsę, kiedy dziadek tulił mnie coraz mocniej i mocniej.
Pierwszy mecz w moim nowym klubie piłkarskim został przełożony. W nocy tak bardzo padało, że na boisku stały kałuże wody. Mama zaproponowała, żebym w takim razie pomógł dziadkowi w sklepie. Nie miałem nic przeciwko, bo dziadek pozwalał mi jeść słodycze – „nasz mały sekret” – i grać na flipperze.
Dzień był niezwykle spokojny i dziadek pakował zakupy, które następnie ładował do bagażnika, żeby w drodze powrotnej do domu zawieźć je swoim klientom. Ja siedziałem przy stojaku ze słodyczami, podczas gdy on krzątał się po sklepie. Sobota jak każda inna.
W pewnej chwili oparł się o ladę i poklepał mnie po kolanie.
– W nocy widziałem, jak się dotykasz – powiedział.
Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi i spojrzałem na niego zdumiony.
– Słyszałeś, co powiedziałem – dodał. – Zabawiałeś się ze sobą. Nakryłem cię.
– Nieprawda! – zaprotestowałem. – Kłamiesz!
Spoliczkował mnie. Cios zaskoczył mnie i był tak mocny, że spadłem z taboretu. Upadając, uderzyłem twarzą w stojak z cukierkami.
Przez chwilę leżałem na podłodze, czując smak krwi cieknącej z rozciętej wargi. Dziadek uklęknął obok mnie; wyglądał na przejętego. Powiedział, żebym się nie martwił, że to tylko otarcie i że następnym razem powinienem uważać na to, co mówię i jak się do niego odzywam, bo w przeciwnym razie czekają mnie konsekwencje.
Właśnie wtedy zadźwięczał wiszący nad drzwiami dzwonek. Do sklepu wszedł klient, który chciał kupić poranną gazetę. Widząc krew ściekającą mi po twarzy, zapytał:
– Co ci się stało? Nic ci nie jest?
Miałem ochotę krzyknąć i uciec, ale dziadek odparł, że nic mi się nie stało. Że zamiast przykładać się do pracy, kołysałem się na taborecie i że nic mi nie będzie.
– Cóż, masz nauczkę, chłopcze – rzucił klient.
Uśmiechnął się, wziął gazetę i wyszedł. Dzwoneczek nad drzwiami znowu zadźwięczał i chwilę później zostaliśmy sami.
Na zapleczu sklepu znajdowały się łazienka i toaleta. Dziadek powiedział, że mam się iść umyć. Gdyby ktokolwiek pytał, miałem mówić, że bujałem się na taborecie. Jeśli tego nie zrobię, będę miał kłopoty.
Tamtego dnia byłem za bardzo wystraszony, żeby wrócić prosto do domu, więc pojechałem do kryjówki, którą urządziłem sobie na tyłach miejscowego motelu o nazwie Różowy Pudel. Było to przytulne miejsce, gdzie mogłem jeść słodycze i udawać, że mieszkam sam, z dala od rodziny. Nikt inny nie wiedział o tym miejscu, więc czułem się tam bezpiecznie.
Zostałem tam tak długo, jak się dało i wróciłem do domu dziesięć minut po zapaleniu ulicznych latarni. Kiedy przekraczałem próg, wiedziałem już, że oberwę.
Mama spojrzała na moją spuchniętą wargę i powiedziała, że odchodziła od zmysłów z niepokoju. Dziadek też, bo kazał mi jechać prosto do domu. Bali się, że porwał mnie nieznajomy. Za karę w przyszłą sobotę miałem nie pójść na mecz i zamiast tego pomagać dziadkowi w sklepie.
Tydzień później warga się już zagoiła i postanowiłem nie myśleć o tym, co wydarzyło się w sobotę, wierząc, że jest już po wszystkim. Tak jak tydzień wcześniej siedziałem grzecznie przy stojaku ze słodyczami, podczas gdy dziadek pakował zakupy do bagażnika. I tak jak przed tygodniem, kiedy skończył, podszedł do mnie i spojrzał na mnie dziwnie.
– Myślałeś o tym, o co pytałem cię w zeszłym tygodniu?
– Nie – odparłem, wbijając wzrok w podłogę. Nie rozumiałem i nie chciałem o tym myśleć.
– A ja myślę, że tak – upierał się. – Zabawiałeś się ze sobą?
Nie miałem pojęcia, o czym mówi ani co odpowiedzieć. A przede wszystkim bałem się, że znowu mnie uderzy, więc wyszeptałem tylko:
– Tak.
To go wyraźnie ucieszyło.
– Pokaż mi, co robisz – powiedział. – Kiedy zabawiasz się sam ze sobą.
Trząsłem się ze strachu, Położyłem dłonie na udach i zacząłem przesuwać je w górę i w dół, myśląc, że może o to mu chodzi. On się jednak zdenerwował. Chwycił mnie za siusiaka i ścisnął mocno. Trzymał mnie tak, aż poczułem ból, który pulsując, przetaczał się po moim kręgosłupie. Przemawiał do mnie spokojnym głosem, powtarzając, że mam nikomu nie mówić o naszych rozmowach ani o tym, co robimy na osobności.
– Rozumiesz? – zapytał. – Obiecujesz?
Natychmiast odpowiedziałem, że tak, bo myślałem, że mnie puści. Kiedy minutę później w końcu cofnął rękę, uciekłem.
Przez kilka dni chodziłem obolały, zwłaszcza kiedy chciałem się załatwić. Bolało mnie przy sikaniu i często musiałem robić to na siedząco, bo wysiłek i ból były nie do wytrzymania. Siedziałem i, płacząc cicho, próbowałem wycisnąć z siebie chociaż kilka kropel moczu. Nie mogłem powiedzieć, że chcę pójść do lekarza, bo przerażała mnie myśl, że ktoś mógłby się dowiedzieć, co mi się stało. To było zbyt krępujące. I nawet nie myślałem o tym, żeby poprosić kogoś o pomoc.
Tego roku, kilka dni po moich urodzinach, przed domem czekał na mnie nowiuteńki rower. Był żółtozielony – miał czarne opony i srebrne szprychy – dużo większy i fajniejszy niż ten stary. Zakochałem się w nim, a mama była szczęśliwa, że jestem taki podekscytowany. Powiedziała, że dziadek zabierze mnie do parku, w którym jest ścieżka rowerowa, żeby mógł pojeździć i przyzwyczaić się do nowego sprzętu.
Moja ekscytacja szybko przerodziła się w strach. Do tej pory zdążyłem się już przekonać, że przy dziadku byłem bezpieczny tylko wtedy, gdy był z nami ktoś jeszcze, a dziś w parku mieliśmy być tylko we dwóch.
Po drodze dziadek rozmawiał ze mną jak gdyby nigdy nic, wypytywał o piłkę nożną, o to, jak mi idzie w szkole i czy mam wielu kolegów. Były to normalne pytania, na które udzielałem normalnych odpowiedzi. Ot, zwykła rozmowa dorosłego z dzieckiem. Powoli zacząłem się odprężać. Może tamto już się nie powtórzy?
Na miejscu dziadek wyjął rower z bagażnika i szedł przy mnie, kiedy jechałem w stronę bramy. Betonowa ścieżka – zrobiona tak, że wyglądała jak tor wyścigowy – prowadziła w głąb parku i biegła obok stawu zamieszkiwanego przez ptactwo wodne. Na terenie parku porozstawiano grille, stoły i krzesła dla rodzin, które przyjeżdżały tu na pikniki, a wokół huśtawek i placów zabaw biegały dzieci. Zamiast płyt chodnikowych na ziemi porozmieszczano betonowe odciski stóp, które wyglądały jak ślady olbrzyma, i dzieci bawiły się, przeskakując ze stopy na stopę. Na drugim końcu parku wśród drzew wiła się rzeka, w której pluskały się dzieci albo pływały na dmuchanych materacach. Sielankowy obrazek dla dziecka w moim wieku. Od razu zakochałem się w tym miejscu i postanowiłem nazwać je „Parkiem Wielkiej Stopy” na cześć ogromnych betonowych śladów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki