Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ośrodek wychowawczy dla dziewcząt położony w małym miasteczku. To tam skrywają się tajemnice, które gdy tylko ujrzą światło dzienne, przyprawią o ciarki na skórze.
Czy dwaj stróże prawa, Wołoszyn i Żmija, stając oko w oko ze złem w najczystszej ludzkiej postaci, odkryją prawdę zamkniętą w murach ośrodka?
„Pożeracze ptaków” to mrożący krew w żyłach thriller psychologiczny, który obnaża mroczne strony ludzkiej natury i ukazuje, jak łatwo ulec pokusie zła w imię złudnego szczęścia.
Kluczem do zrozumienia tej misternie utkanej intrygi jest wzięcie w nawias wszystkiego, co dotąd sądziliśmy o naturze ludzkiej. Polecam. Nina Majewska - Brown
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Albin Perc, 2023Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Patrycja Kiewlak
Zdjęcie na okładce: AI Generator
Ilustracje wewnątrz książki: Obraz u_r69ip4y5ue z Pixabay
Ilustracja na drugiej stronie: © by ARTQU/iStock
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie
ISBN 978-83-8290-501-4
Imprint Mroczne HistorieWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Taksówkarz
Piekielne podwoje
Tam, gdzie zawracają ptaki
Kaplica
Apel
Ugasić pożar
Dwie krople krwi
Pętla czasu
Ryszard
Nocne dziewczyn rozmowy
Pościg
Nowej władzy początki
Czujnej i bacznej
Teresa
Prawda zawsze wypłynie
Ostatni list
Proces
A gdyby tak spalić wszystko!
Bolesne powroty
Historia pełna zła
Bliźniacy
Ostatnia deska ratunku
Dzień sądu
Tadeusz
Gdzie jesteś, Klaro?
Pamiętnik Tadeusza
Daleko od domu
Etymologia zła
Fortel
Jedną nogą na stryczku
Utrapienie
Kości zostały rzucone
Gwóźdź do Trumny
Epilog
Tam, gdzie niknie światło
Tylko ptak jest zdolny mozołem skrzydeł – odepchnąć, krzywdę wymyśloną przez człowieka.
Taksówkarz
Tego feralnego dnia Marian Stanisławski nie mógł przypuszczać, co się wydarzy. Jak co rano, w drodze na postój taksówek wypił w pośpiechu kawę z mlekiem. Jego żona Basia, jak to miała w zwyczaju, uszykowała mu dwie bułki pszenne z jajkiem i sałatą. Stanowczo groziła, by ze względu na wysoki poziom cholesterolu skończył kupować wędlinę podsuszaną.
Marian lata młodzieńcze miał dawno za sobą, a jego obwód w pasie poszybował powyżej setki. Razem z Basią mieli świętować w grudniu dwudziestą piątą rocznicę ślubu. Z tej okazji oddany mąż kupił wybrance zegarek ze srebrnym cyferblatem wysadzany cyrkoniami.
*
– Wracałem do domu, było już późno – relacjonował zajście policjantowi. – Nagle nie wiedzieć skąd, wyrosła mi przed maską, niemal spod ziemi! Jestem pewien, że nie było jej tam chwilę wcześniej. Musiała wypełznąć z rowu, niepostrzeżenie z rosłej trawy, o tam!
Wskazał palcem.
– Trochę padało, więc koła chwyciły pobocze – kontynuował. – Z trudem nie wziąłem jej na maskę! Myślałem, że serce mi wyskoczy! Prawie ją przejechałem. Zapaliłem papierosa i obserwowałem ją w lusterku. Padał deszcz, a ona stała jak upiór. Zmoczona kompletnie, przegięta, jakby obolała. Zapytałem, czy ją podwieźć. Gdy tak stała z rękami opasającymi brzuch… O, w taki sposób, jak pokazuję… Do głowy by mi nie przyszło, że ona… Ech, zresztą podszedłem i okryłem ją kurtką. Miała na sobie tylko sukienkę. Cieniuchną, niemal przeźroczystą. I wtedy spojrzałem na jej twarz. Popatrzyłem w oczy tej kobiecie. Zobaczyłem w nich małą zagubioną dziewczynkę, przerażoną kompletnie. Pomyślałem, że straciła pamięć albo jest na coś chora. „Pomogę ci”, rzekłem, biorąc ją za rękę, a ona rozpłakała się, jakbym ze skóry żywcem ją obdzierał. Uchyliłem drzwi taksówki. Wsunęła się na tylną kanapę. Cały czas śledziłem jej ruchy w lusterku. Wyglądała gorzej niż mizernie. Gotowa była osunąć się i nie wstać. Miała sine oczy i nadgarstki wielokrotnie pocięte nożem. Widziałem już takich ludzi, oni cierpią w inny sposób. Wszystko pan to zapisuje? Nasz syn odszedł w ten sposób. – Pociągnął nosem, nie potrafiąc ukryć wzruszenia.
– Co było dalej? Proszę mówić!
– Dalej otworzyło się piekło normalnie. Kobieta dostała konwulsji, potów, drgawek. Miotało nią na wszystkie strony. Siedziała o tu, w tym miejscu na kanapie. Jakby jakie opętanie albo ból straszliwy… Zaczęła krzyczeć, wyć z bólu! Odwróciłem głowę i mym oczom ukazały się rozpostarte kolana oraz uda, po których lała się krew. To wszystko było jak w horrorze. Nie wiedziałem, co robić, co się, u diabła, dzieje! Spanikowałem! Stanąłem na poboczu. Lało okropnie, a wokoło żywej duszy, tylko ona i ja. Rozumie pan?
Wstrząśnięty taksówkarz nerwowo odpalił papierosa i splunął na ziemię.
– Próbowałem odpiąć pas i wyciągnąć ją z auta, ale ze zdenerwowania nie umiałem odpiąć tej cholernej klamry. Trwało to dłuższą chwilę, a gdy otworzyłem szeroko drzwi, oniemiałem. Pewien byłem, że ona tam z tyłu w moim wozie pocięła się albo ugodziła nożem w brzuch. Czy ona w ogóle miała nóż? Na widok krwi jakoś mną wzdrygnęło, poczułem w ustach słodko-rdzawy smak, a nogi miałem jak z waty.
– To jak to w końcu było? Widział pan nóż czy nie? – ponaglał policjant. – Co było dalej?
– Trzepnąłem się w twarz, o tak, otwartą ręką, żeby oprzytomnieć i nie zemdleć chyba. I wtedy pod sukienką, gdzie krwi było co niemiara, zobaczyłem coś czarnego, jakby główkę dziecka. Ona tam, znaczy w moim wozie, na kanapie z tyłu, rodziła! W sekundzie rzuciłem się, by pomóc, choć raz po raz odwracałem głowę i wymiotowałem. I kiedy po jakiejś dłuższej chwili dziecko było na zewnątrz, dziewczyna pobladła, a usta jej zsiniały okropnie. Nie krzyczała, słabła. Umazany jej krwią, trzymając dziecko, zacząłem krzyczeć o pomoc!
– Czy ktoś może potwierdzić pańskie słowa? – dopytywał się funkcjonariusz.
– Wokół żywej duszy. Czułem, że ona zaraz będzie trupem. Oto zza zakrętu dostrzegłem światła. Wybiegłem jak szaleniec, prosiłem o pomoc. Ktoś zadzwonił po karetkę. Jakaś kobieta, chyba pasażerka tego auta, które się zatrzymało. Podbiegła, krzycząc coś o kursie medycznym. Pomyślałem, że jesteśmy uratowani! Szybkim ruchem szarpnąłem półprzytomną matkę dziecka. Mijały sekundy, minuty i znów jakiś wstrząs, to drgawki wygięły jej ciało. Karetki ciągle nie było! Czułem, jakby trwało to wieczność.
– Zapisałem w ten sposób – wtrącił policjant. – Kierowca po wezwaniu pomocy stwierdził obecność kobiety, to jest świadka zdarzenia, która zaoferowała pomoc, gdyż ma przeszkolenie medyczne.
– W końcu zobaczyliśmy coś niepokojącego, nie, to nie mogła być prawda. Kolejne dziecko! Mniejsze, dużo mniejsze, w kolorze sinopurpurowym. Nie ruszało się, nie płakało! Stałem za kobietą, trzymałem ją za ramiona, jakbym kierował jakimś robotem. I nagle dostrzegłem dłonie w rękawiczkach, usłyszałem „proszę się odsunąć”. To był lekarz. W tym wszystkim nie zauważyłem, kiedy nadjechała karetka. Wszystko odbyło się sprawnie, choć to drugie dziecko pewnie nie przeżyło. Matka wyglądała dramatycznie.
Nieprzytomna Teresa, umazana we krwi, jak ofiara ciężkiego wypadku, została w porę przetransportowana do ambulansu.
– Kanapa… cóż, chyba ją wymontuję i porządnie wypiorę. Wie pan, zawsze myślałem, że takie akcje odchodzą tylko w amerykańskich filmach. A tu popatrz panie, Stasieńkowi taki numer wycieli! Kto by się spodziewał? Ba! Kto da wiarę, że to naprawdę się wydarzyło? Poproszę ja Basię, to jest moja żona, żeby na urodziny, które mam za tydzień, kupiła dobry odplamiacz do tapicerki. Tylko tyle mogę zrobić, bo za szkody i tak pewnie nikt nie odda. Zresztą pal licho pieniądze, oby ta mała wyszła z tego żywa! Co za czasy, panie władzo! Co za czasy!
– Co by nie mówić, oby więcej takich postaw było wśród społeczeństwa – rzucił w stronę Mariana chowający notes policjant. – Należy się panu order, i to bez dwóch zdań!
*
Obudziła się nazajutrz. Sennym wzrokiem wodziła po białej ścianie sali szpitalnej. Chciała się odezwać i zapytać o coś, ale podane jej leki spowodowały narastającą senność. Nie czuła języka, tak więc wyartykułowanie jakiegokolwiek słowa przychodziło z trudem. Mocnym szarpnięciem starała się uwolnić przywiązane do balustrady łóżka nadgarstki. Raz i dwa szarpała zaciekle. Zachowywała się, jakby krępujące ją bandaże paliły skórę. Konwulsje wyginały jej ciało, aż w końcu ryknęła na cały oddział jak ranne zwierzę.
– Potworny to był krzyk – relacjonowała pacjentka leżąca naprzeciwko. – Nigdy, jak żyję, nie słyszałam czegoś takiego. Panika, furia, sama nie wiem. Było w tym zachowaniu coś nieludzkiego. Jakby przypalali ją żywym ogniem, tak darła się wniebogłosy. I ten wzrok, doktorze… dziki taki, jakby uciekała przed czymś, co próbuje ją dopaść!
Lekarz dyżurny szybko podał zastrzyk i młoda kobieta po chwili zasnęła. Gdy kilka godzin późnej na powrót otworzyła oczy, stała nad nią lekarka przykładająca do ust palec wskazujący, nakazując tym samym, by dziewczyna nie krzyczała. Z drugiej strony łóżka znajdowała się kobieta o długich do ramion blond włosach, skrzętnie zapisując w zeszycie swoje spostrzeżenia i raz po raz zerkając na przerażoną pacjentkę, która zeszłej nocy urodziła w taksówce dwójkę dzieci.
– Dzień dobry, nazywam się Anna Tomaszewska i jestem lekarzem, a to jest nasza pani psycholog. Chciałyśmy z tobą porozmawiać wcześniej, ale stan, w jakim się znajdowałaś, wykluczał taką możliwość. Czy wiesz, dlaczego znalazłaś się w szpitalu?
Kobieta nie zareagowała. Anna podeszła i niewielką latarką poświeciła jej w oczy.
– Czy potrafisz odpowiedzieć nam, co się wczoraj stało? Dlaczego znalazłaś się w taksówce? Spójrz na mnie, nie musisz się chować, jesteśmy tutaj, by ci pomóc, z nami jesteś bezpieczna.
Pacjentka zdawała się nie rozumieć, o co pyta ją lekarka. Błądzącym wzrokiem nieprzytomnie lustrowała salę, raz po raz wzdrygając się i zasłaniając twarz, jakby bała się, że spadnie na nią wymierzony w głowę cios.
– Wszystko pani zapisała? – zapytała stojącą nieopodal psycholożkę doktor Anna.
– Naturalnie, notuję obraz kliniczny pacjentki – odparła stażystka.
– Spróbujmy więc raz jeszcze, nie bój się mojej dłoni. – Tomaszewska usiadła na skraju łóżka kobiety o nieznanej tożsamości. – Mam na imię Anna, a ty?
– Teresa – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
– Teresa? Naprawdę ładnie. Skoro już wiemy, jak masz na imię, może opowiesz nam coś więcej?
Kobieta zmarszczyła brwi. Była bliska płaczu. Odsunęła nogami kołdrę i z niedowierzaniem popatrzyła na swój brzuch. Jej stan z każdą sekundą się pogarszał. Wybuchnęła płaczem. Spazmy wyginały jej ciałem. Miotało nią z taką siłą, że niezbędna była pomoc sanitariusza.
Mijały kolejne minuty. Kroplówka goniła kroplówkę, leki wyciszające powolnie dostawały się do krwiobiegu Teresy.
Dotąd napięte ciało młodej kobiety się rozluźniało.
– Odwiążę ci te bandaże. Musisz jednak obiecać mi, że będziesz grzeczna.
Dziewczyna kiwnęła głową, raz po raz łapiąc haust powietrza.
– Niech pani szybko otworzy okno na oścież! – zawołała Anna, zwracając się do psycholożki.
Przecięła bandaże i ręce Teresy znów były wolne.
– Posłuchaj, Tereso, czy wiesz, dlaczego znalazłaś się w szpitalu?
Dziewczyna pokręciła głową.
– Czy zdajesz sobie sprawę, że wczoraj urodziłaś dzieci?
Młoda kobieta uniosła głowę, jakby nie dowierzała temu, co usłyszała.
Wzrokiem błądziła po sali. Sprawiała wrażenie nieobecnej.
– Masz rodzinę? Czy mamy kogoś powiadomić? Pewnie twoja nieobecność ich zmartwi.
Teresa uniosła rękę, by ukazać bliznę na przedramieniu.
– Ktoś wyciął jej numer telefonu – mruknęła pod nosem Anna, wymownie spoglądając na psycholożkę, a potem znów na Teresę. – Możesz być pewna – zwróciła się bezpośrednio do Teresy – że dołożymy wszelkich starań, by powiadomić, kogo trzeba. To, o co teraz zapytam, może być trudne, ale musisz mi odpowiedzieć na to pytanie. Czy ktoś zrobił ci coś złego? Skrzywdził w jakiś sposób? Tereso, popatrz na mnie! Nie chowaj głowy, nie odwracaj się, my chcemy ci pomóc. Zapytam raz jeszcze, czy te wszystkie sińce, blizny, skaleczenia są celowym działaniem kogoś, kto cię skrzywdził?
– Prosił, bym była cicho.
– Kto taki?
– Rysiek, on bardzo nie lubi, jak krzyczę.
– Czy ten Rysiek to twój mąż?
– Nie, to mój facet, ale on byłby zły, że rozmawiamy o nim.
– Posłuchaj, Tereso! On się nad tobą znęca! To niedopuszczalne! Musimy zawiadomić policję! Czy pamiętasz, jak znalazłaś się wczoraj w taksówce?
– Źle się czułam, nie miałam siły iść dalej, pamiętam, że padało okropnie i nagle zrobiło się ciemno.
– Gdyby nie ten taksówkarz, mogło być dużo gorzej. Tereso, spójrz na mnie! Zostałaś mamą dwójki dzieci, rozumiesz, co do ciebie mówię? Wczoraj w taksówce, którą jechałaś, urodziłaś dwójkę dzieci, to chłopcy. Drugie dziecko jest nieco słabsze, więc wspomagamy je respiratorem, mamy jednak nadzieję, że z tego wyjdzie i wszystko się ułoży.
Stan, w jakim znajdowała się Teresa, mocno zastanawiał lekarzy. Wieść o tym, że na świat przyszła dwójka jej dzieci, nie zrobił na kobiecie najmniejszego wrażenia. Zupełnie jakby nie zdawała sobie sprawy ze swojego położenia.
Nieobecna i oszołomiona dużą dawką leków, przyłożyła głowę do poduszki i zasnęła. Zaniepokoiło to Annę. Rozważała, czy Teresa nie padła ofiarą gwałtu, i domniemała, co mogło się wydarzyć, nim taksówkarz odnalazł kobietę.
– Co o niej wiemy? – spytał ordynator Kuryłowicz.
– Pacjentka trafiła do nas wczoraj wieczorem – odparła Tomaszewska. – Pierwsze rozpoznanie to krwotok poporodowy. Ciąża bliźniacza, obaj chłopcy żyją, choć jeden z nich jest w poważnym stanie. Pacjentka wyraźnie zaniedbana, odwodniona, niedożywiona. Przetoczyliśmy dwie jednostki krwi. Z dużym prawdopodobieństwem powiedzieć mogę, że ktoś się nad nią znęcał. Kontakt z pacjentką pozostaje wyraźnie utrudniony. Nie rozumie, gdzie jest i dlaczego znalazła się w szpitalu.
– Jakieś informacje na temat rodziny? – dopytywał się zdziwiony profesor. – Ktoś jej poszukuje? Może na izbie przyjęć o nią wypytywali? Przecież to niemożliwe, by ledwie odziana kobieta w zaawansowanej ciąży wypełzła ot tak z lasu! – obruszył się ordynator.
– Na razie nikt się nie zgłosił. Policja również o nią nie rozpytywała. Mam podejrzenie, choć to oczywiście hipoteza, że kobieta może być ograniczona intelektualnie. Możliwe też, że podejmowała wcześniej próby samobójcze. Ma poranione nadgarstki, pełne starych blizn po cięciu. Zapytana, czy chce obejrzeć dzieci, milczy. Przy pacjentce nie znaleziono żadnych dokumentów stwierdzających tożsamość. Dzwoniłam na policję, nikt nie zgłosił zaginięcia. Jutro będę zmuszona powiadomić odpowiednie służby, w tym opiekę społeczną!
– Nietuzinkowy przypadek, nie sądzisz, Anno? I pomyśleć, że tylu ludzi oddałoby wszystko, by mieć dziecko, a ona urodziła dwójkę, na której jej totalnie nie zależy. Paradoks?
– Ta kobieta mnie przeraża. W jej wzroku jest coś niepokojącego. Do jak krańcowego momentu doprowadzić trzeba człowieka, by nie interesował go los własnych pociech?!
– Anna sądzi, że ciąża była wynikiem przemocy? – zapytał, spoglądając na nią spod opuszczonych nisko na nosie okularów.
– Niewykluczone, ordynatorze, z doświadczenia wiem jednak, że po takiej traumie kobiety przechodzą ciężką depresję, są płaczliwe, emocje z nich kipią. W tym przypadku nic, pacjentka wydaje się ostoją spokoju, a informacja o porodzie zupełnie nie wywarła na niej wrażenia. A może my zwariowaliśmy, wmawiając jej tę ciążę?
– Nonsens! To przecież bzdura – obruszył się wyraźnie Kuryłowicz. – Fakty mówią same za siebie.
– Całkiem możliwe, że gdy sąd uzna, iż matka jest osobą niezrównoważoną, będzie decydował o prawie do opieki nad dziećmi.
– Pani doktor, proszę dołożyć wszelkich starań, by znaleźć jej rodzinę. Dzieci nie powinny wychowywać się w sierocińcu.
– Proszę mi wierzyć, że stanę na głowie, jeśli będę musiała. Nie daje mi spokoju jeden szczegół.
– A mianowicie? – spytał ordynator.
– Nigdy nie widziałam aż tak paskudnych otarć w okolicy kostki. To wygląda, jakby kobieta była zakuwana w kajdany!
– Więźniarka – spytał zdziwiony. – Na Boga, mamy dwudziesty pierwszy wiek! W dzisiejszych czasach takich metod się nie stosuje. Skąd wniosek, że to kajdany?
– Sama nie wiem, może jestem przewrażliwiona albo naczytałam się za dużo książek.
*
Rankiem następnego dnia jedna z pacjentek leżących w sali obok rozpoznała w kobiecie niejaką Teresę Wang.
– Twierdzi, że kiedyś była jej nauczycielką, stąd bez trudu wskazała tożsamość – poinformowała pielęgniarka, która właśnie weszła do dyżurki lekarzy.
– To naprawdę świetna wiadomość! – skwitowała Anna.
W sekundzie zerwała się na równe nogi i czym prędzej ruszyła do sali, w której znajdowało się łóżko Teresy.
– Na szczęście już wiemy, kim jesteś, Tereso! – wykrzyknęła uradowana. – Zobaczysz, teraz wszystko się ułoży. Proszę cię, spójrz na mnie, porozmawiajmy! Domyślam się, że przytrafiło ci się coś złego. Na litość boską, daj sobie pomóc, kobieto! Zaufaj mi. Ten, kto cię skrzywdził, powinien ponieść za to surową karę.
– Pani doktor – wtrąciła pielęgniarka – przepraszam bardzo, ale na oddziale pojawił się mężczyzna, który twierdzi, że jest mężem tej pani. Awanturuje się! Chce w tej chwili zabrać ją do domu.
– Zostaw to mnie, już ja rozmówię się z tym damskim bokserem!
– Dzień dobry, przejdę od razu do konkretów. Stan, w jakim żona trafiła do nas na oddział, mówiąc kolokwialnie, był opłakany i nie wynikało to z faktu, że podczas akcji porodowej pańska żona nie była otoczona właściwą opieką medyczną. Mam nadzieję, że wie pan, o czym mówię!
Ubrany w zielone ogrodniczki i flanelową koszulę, wysoki brunet badawczym wzrokiem lustrował Annę.
Nie sprawiał wrażenia zdziwionego sytuacją. Nie przerywał, gdy ta w sposób bezkompromisowy starała się wypunktować zaniedbania. W rękach miętolił zdjętą uprzednio z głowy czerwoną bejsbolówkę brudną od smaru.
– Teresa jest histeryczką – odparł nader spokojnie – ale w sposób przebiegły potrafi manipulować ludźmi. Gdyby te jej umiejętności aktorskie można by spieniężyć, bylibyśmy bogaci.
– Jak pan śmie?! – uniosła się z nagła, aż z nerwów zakręciło jej się w głowie. – Teresa jest najpewniej ofiarą przemocy! Proszę nie udawać, że nic pan o tym nie wie!
– Jak to powiedzieć, żeby zrozumiała pani, co mam na myśli…? Teresa to manipulantka, nie można jej wierzyć w żadne, powtarzam, w absolutnie żadne słowo. Czy pani to rozumie?
– Czy pan oszalał?! Albo próbuje pan zrobić ze mnie wariatkę! Na jej ciele są liczne siniaki, jest niedożywiona, to są jednoznaczne ślady przemocy!
– Wmówiła to pani! A może udawała niemowę? Teresa to chora osoba, która część swojego dorosłego życia spędziła w ośrodkach zamkniętych. Zwróciła pani zapewne uwagę na jej pocięte nadgarstki. To efekt czterech prób samobójczych. Doprawdy nie wiem, jakie oskarżenia wysnuła pod moim adresem, ale mogę być pewnym tego, że uczyniła ze mnie tyrana. Pokazywała pani rany na plecach?
– Na plecach? – spytała Anna. – Nie – odparła zdziwiona.
– Po tym, jak Teresa się nawróciła, poszła do kościoła i wyznała swoje grzechy. Ksiądz w ramach pokuty nakazał jej umartwianie ciała, oddanie się Bogu, wyjście mu naprzeciw. Miała wykazać żal i skruchę za grzechy. Teresa te słowa potraktowała w sposób dosłowny. Zamknęła się w stodole i zrobionym z rzemyków biczem dzień i noc okładała swoje plecy. Rany były tak potworne i krwawe, że lekarz pogotowia bał się do niej zbliżyć. Sądzi pani, że to zachowanie było przejawem zdrowego umysłu? Trudno mówić źle o własnej żonie, ale ona jest pomylona! Nic więcej nie mogę powiedzieć.
– Gdy bodaj dwa lata temu Teresa dowiedziała się, że najpewniej nie będzie mogła mieć dzieci, w akcie szaleństwa wybiegła z domu w środku nocy. Mijały godziny, potem dni. W końcu czwartego dnia zadzwonił telefon. Znaleźli ją nieprzytomną i zakrwawioną.
– Miała wypadek? Co się stało?
– W akcie desperacji kupiła żyletkę i obcięła nią sutki, twierdząc, że i tak nie będą jej do niczego potrzebne. A teraz, na litość boską, pozwólcie mi zabrać ją do domu! Ta choroba to przekleństwo naszej rodziny.
– Sugeruje pan, że stan, w jakim znajduje się Teresa, jest wynikiem choroby psychicznej? Czy ona została zdiagnozowana?
– Schizofrenia z podejrzeniem zespołu Münchhausena. Taki człowiek jest w stanie wmówić sobie wszystko. Mało tego: gdy tylko zapragnie, jego wizje stają się jak najbardziej realne. To chora i nieszczęśliwa kobieta, a ta ciąża… nie jestem nawet pewien, czy te dzieci są moje. Z dużym prawdopodobieństwem sądzić mogę, że to wynik jej wielokrotnych ucieczek. Równie dobrze mógł ją ktoś wykorzystać! Stan, w którym znajduje się Teresa, czyni z niej potencjalnie łatwą ofiarę.
– Potencjalnie? – zapytała zaniepokojona Anna.
– Niewykluczone, że ona tego chciała, mogła dla przykładu sprowokować kogoś, uwieść!
– Uważa pan, że mogła zrobić to świadomie?
– W jej przypadku myślenie działała często w sposób nieprzewidywalny.
– Te informacje rzucają nowe światło na sprawę. Czy Teresa będzie w stanie zająć się dziećmi?
– Na pewno nie sama, to byłaby sytuacja zbyt niebezpieczna.
– Obawiam się, że dalsze rokowania mogą stanąć na przeszkodzie w utrzymaniu praw rodzicielskich. Czy ma pan jakiś dowód na poparcie swoich słów? Pisemną diagnozę albo wypis ze szpitala psychiatrycznego? Chyba zrozumiałym jest, że pańskie słowo w obliczu tego, z czym mamy do czynienia, to za mało, bym mogła tak zwyczajnie wypisać pacjentkę.
W ułamku sekundy podał Annie teczkę wypełnioną po brzegi dokumentacją medyczną.
– Znajdzie tu pani przebieg choroby, opis prób samobójczych, leczenie w klinikach psychiatrycznych, listę zażywanych leków oraz ich dawkowanie. Słowem obraz kliniczny Teresy. Ostrzegam, to mocna lektura! Ona musi teraz dużo odpoczywać, brać leki. To warunek konieczny. Wszystkie te odchyły, że tak je nazwę, mają miejsce, kiedy Teresa czuje się na tyle dobrze, że przestaje brać tabletki. Wtedy wszystko wraca ze zdwojoną siłą.
– To straszne! Będzie pan musiał zająć się nią z należytą starannością, tak, by nie odbiło się to na dobru dzieci. One przecież nie rozumieją, że znalazły się w środku tak zagmatwanej sytuacji.
– Potrafi mi pani wytłumaczyć, dlaczego spotykają nas te potworności?
W oddali szpitalnym korytarzem zmierzała właśnie dwójka mundurowych. Towarzyszył im sam komendant policji, Rak. Ten, jak na dżentelmena przystało, skinął głową lekarce i złożył pocałunek na zewnętrznej część jej dłoni.
– Pani doktor wybaczy całe to zamieszanie, ale my doskonale znamy poczynania Teresy Wang i z powagą piastowanego stanowiska zaświadczyć mogę, że to osoba – zbliżył się o krok w kierunku Anny i wyszeptał: – od lat pomylona.
Tomaszewska bezradnie rozłożyła ręce.
– Chciałabym pomóc pana żonie, ale nie jestem psychiatrą. To nie jest moja dziedzina. Leki, które zapewne bierze Teresa, zamazują jej racjonalny ogląd. Życie z osobą z zaburzeniami psychicznymi przypomina balansowanie na cienkiej linie. Postaram się, by skonsultował ją dobry psychiatra, tylko tyle mogę dla was zrobić.
– Teraz myślę o tym, by wrócić do domu. To jedyne miejsce, w którym Teresa może poczuć się lepiej. W domu jej stan się unormuje, wyciszy, przynajmniej mam taką nadzieję.
Anna nie torowała już drogi mężczyźnie. Gdy przestąpił próg sali, Teresa rozpłakała się na jego widok. Zakryła się kołdrą, jakby mogło to sprawić, że będzie niewidoczna. Wang usiadł na skraju łóżka i objął kobietę. Była tak drobna, iż utonęła w jego ramionach zupełnie niewidoczna. Tylko jej szczupłe kościste dłonie zarysowały się na jego barkach. Zawinął ją w koc tak, by nie było jej zimno, i szybkim ruchem uniósł nad łóżko. Teresa beznamiętnym wzrokiem spojrzała na Annę, po czym na wpół senna od leków zwiesiła głowę.
– Jutro może pan odebrać jednego syna, drugi, słabszy, zostanie tu kilka dni, nim jego stan się nie unormuje.
– Nie wiem, jak pani dziękować za troskę.
– Drobiazg, polecam się na przyszłość.
– Na pewno zapamiętam, do widzenia!
Tomaszewska jeszcze dłuższą chwilę stała na korytarzu, przyglądając się, jak rosły mężczyzna niesie wycieńczoną i oszołomioną Teresę. Wyglądała tak mizernie, jakby trawił ją zjadliwy nowotwór. Sprawiała wrażenie, że nie zależy jej na tym, co dalej uczyni z nią ten, w którego ramionach obecnie przebywała.
Gdy tylko zniknęli w windzie, natychmiast zaczęła wertować papiery dotyczące historii choroby Teresy. Dokumentacja z licznych hospitalizacji i izb przyjęć przyprawiała Annę o zawrót głowy.
– Biedna kobieta – powtarzała, raz po raz kręcąc z niedowierzania głową. – Ile musiałaś wycierpieć w swoim krótkim życiu, Tereso?
Piekielne podwoje
Dom rodzinny Wangów położony był dwa kwadranse drogi za miastem, na niedostępnym i rzadko odwiedzanym terenie – w gęstym lesie, gdzie wśród ostępów szybkim nurtem płynął niewielki strumyk, który za wzniesieniem kamieniołomu przeistaczał się w prawdziwe rozlewisko, a to za sprawą rodziny bobrów.
Do chaty prowadziła tylko jedna droga – ciągnąca się nad urwiskiem kamieniołomu, którego dwa brzegi na początku lat sześćdziesiątych zostały połączone jednotorowym żelaznym mostem, niechlubnie nazwanym przez miejscowych mostem żelaznych dziewic. Wcześniej istniała tu tylko wąska drewniana przeprawa. Ząb czasu jednak poskąpił jej długowieczności.
Właśnie w tym miejscu na przełomie dwóch dekad samobójcze skoki oddało kilka młodych kobiet. Stąd pomysł miejscowej ludności, by właśnie w ten sposób nazwać most, który w niewytłumaczalny sposób ściągał samobójców.
Policji nigdy nie udało ustalić się, co konkretnie skłoniło młode dziewczyny do targnięcia się na swoje życie. Prowadzone dochodzenie i liczne ekspertyzy mówiły o nadnaturalnym wychyle pola magnetycznego. To w konsekwencji mogło zaburzyć pracę synaps znajdujących się w mózgu. Ilu znawców, tyle teorii. Prawdą jednak było, że stając tuż za balustradą, skoczek patrzył śmierci prosto w oczy. W skupieniu i bez niepotrzebnej degrengolady przemądrzałych świadków mógł poddać rozsądkowi wszystkie za i przeciw obranej decyzji.
Krótki, trzydziestometrowy lot kończył się bowiem roztrzaskaniem się na żelaznych torach. Pewne jednak pozostawało, iż most sam w sobie był miejscem chętnie odwiedzanym przez młodych ludzi. To tutaj najczęściej spędzali oni wagary – pili piwo i palili skręty marihuany. Letnimi wieczorami z kolei szło wychwycić pary, które z namaszczeniem całowały się w promieniach zachodzącego słońca. Wyrazem ich uczucia niejednokrotnie były metalowe kłódki zawieszane na balustradzie. Most stał się więc miejscem, w którym życie, w tym młodość, w sposób szczególny koresponduje ze śmiercią. Miejsce to, rozpięte pomiędzy przepaścią pod spodem a okalającym zewsząd lasem, było wręcz doskonałe do oddania morderczego skoku.
Za metalową przeprawą droga ciągnęła ostro w dół, zamieniając się w nawierzchnię gliny i szutru.
Kilometr dalej pikap Ryśka skręcił w lewo, tuż za przydrożną niebieską figurą Matki Boskiej. Zaraz potem minął stary młyn wodny pana Hogena, potomka niemieckich arystokratów, myśliwego i dziwaka. Dalej auto mknęło wśród jodłowego duktu, gdzie z lewej strony widać było rozpięte na kilkaset metrów rozlewisko wodne, którego sprawcą był nieuchwytny dotąd znienawidzony bóbr. Przy drewnianym domku leśniczego Henryka Arenta droga skręcała w prawo i ruszył pod stromą górę, gdzie wyboisty trakt pokryty dywanem szyszek nakazał mu zwolnić. Gdy auto stanęło u szczytu – w dole, po drugiej stronie wzniesienia, mógł zobaczyć domostwo Wangów.
Sam budynek sprawiał wrażenie tonącego w krajobrazie olbrzymich wszechobecnych wierzb i kasztanowców. Z daleka wydawał się nie tak duży, aniżeli był w rzeczywistości przy bliższym poznaniu. Dopiero stojąc przed nim, można było dostrzec duży drewniany ganek wykonany z bielonego drewna.
Gdy nadjechali, zielone drewniane ogrodzenie było otwarte. Na środku okrągłego placu stała stara ręczna pompa służąca do czerpania wody. Dom ze wszystkich stron skrywany był przez ogromne korony drzew, które w porze letniej dawały chłód i schronienie przed palącym słońcem. Wysoki i strzelisty, rodem z innej epoki, znajdował się na wprost przed nimi. Sprawiał wrażenie, jakby wrósł w tutejszy krajobraz, stanowiąc jego niezbywalny element.
W powietrzu można było wyczuć charakterystyczną dla podmokłych terenów bagienną woń rozmokłej ziemi, jaką spotkać można na mokradłach.
Ten specyficzny zapach kojarzył się Teresie jednoznacznie ze znienawidzonym dzieciństwem. I ten przeraźliwy chłód nisko opadającej mgły, która była tu wszechobecna od września do maja każdego roku. Przeklinała to miejsce ze wszystkich sił, mimo że się tu wychowała. Na wspomnienie tych lat poczuła ciarki na skórze.
Matka nigdy nie pozwalała jej wychodzić poza granicę, którą wytaczało zielone ogrodzenie.
– Grozi ci niebezpieczeństwo! – powtarzała, machając dłonią, gdy tylko ciekawość pchała jej stopy na płot.
Świat, który tak bardzo fascynował, istniał bowiem za zieloną palisadą i miał okazać się nigdy niezgłębionym, ale ten plan był przed Teresą misternie skrywany.
Aby wejść do środka, musieli postąpić trzema schodami prowadzącymi do drewnianej otwartej werandy. U szczytu budynku na niewielkiej wieży widniała tabliczka informująca, że dom powstał w 1906 roku. Z lewej strony w rozbudowanej szopie znajdował się warsztat. Zaraz za nim stała stara stodoła, z której urządzono rupieciarnię, gdyż od lat nikt nie trzymał tu zboża.
Teresa nie chciała wysiąść z samochodu. Siedziała z rękami opasającymi brzuch. Mamrotała coś niewyraźnie pod nosem. Ryszard się wściekł. Z impetem otworzył drzwi auta i wywlókł ją na ziemię. Trzymał ją mocno oburącz, starając się, by ta nie wierzgała na wszystkie strony.
– Mama będzie niepocieszona twoim zachowaniem! – dodał.
– Mam to w dupie, rozumiesz?! Ciebie, twoją matkę i ten cholerny dom!
Na czworakach pełzła w stronę schodów, gdy mężczyzna chwycił ją za włosy i podniósł.
– Kiedy wreszcie zrozumiesz, że w twoim zasranym interesie jest to, aby nie denerwować mamy? Zrozumiano?!
– Brzydzę się tobą! A teraz puszczaj!
– Niegrzeczna dziewczynka, jak się mówi?
– Puść, proszę, to boli!
– Przed wejściem do domu oczyść buty, żeby nie ubrudzić podłogi.
Ostrożnie zdjęła obłocone półbuty, ustawiając je na specjalnie przeznaczonej do tego wycieraczce.
Pierwsze, co poczuła przestępując próg, to zapach wilgoci. Intensywny do tego stopnia, iż mierził w nosie. W kuchni pachniało gotowaną kapustą. Z blatu, na którym leżała oskubana gęś bez głowy, kapała krew. Teresa poczuła nagle, jak w przełyku rośnie jej treść żołądkowa. Pobladła, zasłaniając usta. Myślała, że zaraz naprawdę zwymiotuje, i szybko podbiegła do zlewu. Zimną wodą przemyła spoconą twarz.
Sprawiała wrażenie bardzo słabej – wręcz słaniającej się na nogach. Bliźniaczy poród mocno nadszarpnął jej siły witalne. Przemęczona spojrzała ukradkiem w lustro wiszące nad zlewozmywakiem. Wyglądała gorzej niż mizernie, a spowodowane niską wagą sińce pod oczami rozlewały się niemal na pół twarzy.
– Mama chce cię zobaczyć! Upiekła ciasto na tę okoliczność! – krzyknął do niej z drugiego pomieszczenia Ryszard.
Postąpiła niepewnie do salonu mieszczącego się po lewej stronie od wejścia. Zagracone pomieszczenie nosiło wyraźne ślady zniszczenia. Wśród licznych rzeczy rozrzuconych dokoła w oczy rzucały się biało-czarne fotografie skrzętnie wypełniające ściany. Na dwóch kredensach ustawione były równo w linii z aptekarską wręcz dokładnością figurki Matki Boskiej. Począwszy od najmniejszej, skończywszy na tej, która była zbyt wielka, by stać na meblu. Na obszarpanym fotelu nadgryzionym zębem czasu drzemała kobieta.
Teresa wolno zmierzała do przodu, a przegniła podłoga trzeszczała okropnie z każdym jej krokiem. Gdy zbliżyła się do oparcia fotela, poczuła nieprzyjemny zapach moczu. Chciała odsunąć się, przeczuwając, co zaraz się stanie, ale Rysiek był tuż za nią. Kazał jej obejść dookoła i klęknąć przed maminką, wziąć do ręki jej dłoń i gładzić delikatnie. To brzydziło Teresę, dotykanie jej spoconego ciała. Pomarszczona twarz, w którą wpatrywała się z uwagą, napawała lękiem.
Staruszka, zbudzona dotykiem, otworzyła oko. Dłuższą chwilę wodziła wzrokiem po zgarbionej sylwetce Teresy. Wyglądała jak senny aligator mogący morderczym uderzeniem pozbawić życia w sekundzie.
– W końcu jesteś z powrotem, córeczko, tu, gdzie twoje miejsce, w domu.
– Tak, mamo, wróciłam. – Pochyliła głowę, nie chcąc patrzeć w jej oczy.
– Mam nadzieję, że mój syn w końcu spisał się na medal. Gdzie one są?! – wrzasnęła.
Ryszard podszedł do przodu. W niebieskim kocu trzymał niemowlę.
– Spójrz tylko, mamo, jaka drobinka! I pomyśleć, że to nowy członek rodziny.
– A ty czego się patrzysz jak sroka w gnat? No już do karmienia! – Trąciła Teresę nogą, chcąc wymóc w ten sposób posłuszeństwo. – Ryszard, opraw mięso! – rozkazała. – Powiedz Teresie, żeby wzięła się do pastowania podłogi, do wieczora ma lśnić!
Skinieniem głowy dał znać matce, że zrozumiał, po czym zniknął za drzwiami.
Załamana Teresa wzięła dziecko i usiadła na taborecie nieopodal okna. Patrzyła na nie ze łzami w oczach, nie wiedząc, w jaki sposób je nakarmić. Odkryła pierś i przyłożyła doń głowę maleństwa, wierząc, że naturalnie zacznie szukać pokarmu.
– Nieudacznico! – krzyczała w kierunku Teresy staruszka. – Stara Olimpia pokaże ci, jak karmi się dziecko.
Podpierając się na drewnianej lasce, ślamazarnym krokiem poczłapała do przodu. Z impetem chwyciła pierś Teresy w taki sposób, że grymas bólu wstrząsnął kobietą.
Stare powykręcane palce staruszki potwornie ściskały bladą brodawkę.
– Widzisz, tak to się robi, a teraz sama spróbuj, no już, próbuj, bo cię w pysk strzelę, to mnie popamiętasz! Czego ryczysz?! Zachowujesz się gorzej jak rozkapryszony bachor! Precz z moich oczu! Podłoga ma lśnić, zapamiętaj sobie!
Przestraszona, z dzieckiem na rękach, ruszyła w stronę kuchni, chcąc być jak najdalej od gróźb zgorzkniałej Olimpii.
– Czy ja całe życie o wszystko muszę troszczyć się sama?! – krzyczała w przypływie złości.
Teresa schowała się za ścianą w korytarzu i przysiadła na pierwszym schodku, podwijając sukienkę.
– Nakarmię cię, maleńki, tylko pozwól mi się nauczyć.
Raz po raz zerkała w stronę kuchni mieszczącej się po lewej stronie. Ryszard z zakasanymi rękawami w milczeniu oprawiał kaczkę. Słyszała głuche dźwięki uderzającego w mięso tasaka. Serce waliło jej jak oszalałe na myśl, że będzie musiała zostać z dzieckiem w tym domu.
– Ryszard, pamiętaj, żeby nie wysuszyć mięsa, inaczej będziesz skończony! – wrzeszczała Olimpia.
W jednej sekundzie wyłoniła się z salonu, zgarbiona i przerażająca. Koniec laski przyłożyła Teresie do twarzy, by ta cały czas musiała patrzeć w jej oczy.
– Daję ci czas do rana, panienko, by nadrobić wszelkie niedostatki wiedzy. Inaczej nigdy już nie wyjdziesz z piwnicy. Zdechniesz tam, poczwaro!
Teresa odbiła w bok i szybkim susem ominęła staruszkę. W pędzie szarpnęła klamkę i już była na zewnątrz. Pobiegła obok domu, w miejsce, gdzie znajdowały się stara szopa narzędziowa i garaż. Ostrożnie przeskoczyła niewielki drewniany płot. Teraz poruszała się jeszcze delikatniej, mając na uwadze trzymane na rękach dziecko. Niedaleko, zaraz za płotem, rozciągała się polana otoczona zewsząd morzem kasztanowców. Płynął tamtędy niewielki strumyk o wodzie czystej i zimnej. Przemyła w nim rozognioną twarz i zasiadła na niewielkim wzniesieniu, skąd można było obserwować ukryte w lesie tajemnicze jezioro.
Przychodziła tu zawsze przed laty, gdy była smutna. Gdy dom pękał w szwach od hałasów i wyzwisk. Siadała i niewielkim patykiem znalezionym po drodze kreśliła w ciemnej ziemi dom, jaki wyobrażała sobie w snach. Suma tych doświadczeń nawet dziś cisnęła jej łzy do oczu, mimo że była dorosłą kobietą.
Człowiek chyba nigdy nie przestaje być dzieckiem – myślała, spoglądając na swoją fotografię z lat dziecięcych, którą zwykła nosić przy sobie.
Patrzyła na zdjęcie i na oddalone ukryte za drzewami jezioro.
To miejsce nic się nie zmienia – utwierdzała samą siebie w tym przekonaniu. – A człowiek… Mój Boże… – Przyłożyła do bladej twarzy smukłą rękę na potwierdzenie tych słów.
– Gdzie jesteś, Tereso? – wypowiadała szeptem swoje imię, jakby nie rozumiała czasu, który upłynąć musiał od dnia, w którym fotograf udokumentował moment jej pierwszej komunii świętej, aż do dzisiaj.
Zachodziła w głowę, jak to się dzieje, że pomiędzy przeszłością a teraźniejszością można postawić znak równości. Te dwie płaszczyzny w sposób dobitny łączyła postać matki.
I wtedy, i dziś jednako mocno jesteśmy nieszczęśliwi – myślała sobie.
Gdy tylko przyszło zamknąć jej oczy, naraz widziała wściekłą i apodyktyczną Olimpię. Ta zresztą nigdy nie traktowała ich z przynależną matce dobrocią serca. Olimpia nie znosiła tłumaczenia, że coś mogło pójść nie po jej myśli. W tym względzie była potworem. Teresa szybko nauczyła się schodzić z linii ognia, tak by możliwie uniknąć cierpienia i przemocy.
Ciągle dotkliwie żywy był w niej obraz, w którym to matka zrywa z niej sukienkę przygotowaną specjalnie na bal maturalny, i stawia przed ogromnym lustrem. – Zobacz na własne oczy, jaka jesteś gruba! – krzyczała Olimpia. – Wstyd mi, że urodziłam taką córkę! Nikt nie zechce grubaski, świni, opasłej świni wstyd! Rzygam twoją opasłością. Przynosisz wstyd rodzinie!
Tego wieczora Teresa została w domu. Olimpia nie wypuściła jej z piwnicy. Całą noc przepłakała, nim usnęła nad ranem.
Takie rany nigdy się nie goją, pozostają w człowieku jak skaza. Coś, czego bardzo się wstydzimy, mimo iż zewnętrznie w żaden sposób nas nie definiuje.
Ta trauma została, do dziś była żywa w Teresie. Nigdy potem, nawet w dorosłym życiu, nie ośmieliła się już włożyć balowej sukienki. Rany zadane przez bliskich bolą inaczej – czuła to, dotykając swoich nadgarstków i poranionych kostek. Miała świadomość swojej choroby, przecież od dziecka twierdzono, że jest obłąkana.
Wstyd mi za ciebie, Tereso – rozbrzmiało znów w jej głowie.
Za każdym razem, gdy słyszała te słowa z ust matki, czuła ogromne wyrzuty sumienia. Spuszczała wzrok, by nie dawać zbyt wielu powodów do agresji. Od zawsze wiedziała, że to ona sama w sobie stanowi powód do wstydu dla całej rodziny. Z pokorą przyjmowała fundowany dosadnie i z premedytacją system kar.
Od tamtej pory jej pokój był w piwnicy. Łóżko, toaleta i kajdanki, na wypadek gdyby wpadła w szał. Na parter zabierana była rzadko – wtedy, gdy Olimpia dziwnym sposobem przemawiała ludzkim głosem albo zwyczajnie wypiła za dużo. Wówczas zasługiwała, by przypiąć ją za nogę lub rękę do grzejnika – tak, by siedziała na miejscu. Pozostałej części domu nigdy nie widziała; albo zdążyła zapomnieć rozkład domu z czasu, kiedy była jeszcze zbyt mała, by zrozumieć cokolwiek. Bała się ludzi, bała się słów, które o dziwo, zawsze raniły, pogłębiając chorobę.
Słońce niemal wpadło w lazurową toń wody, jakby miało utonąć krwistym okręgiem na dnie jeziora. Przyłożyła nos do twarzy dziecka, wąchając ją od brody w kierunku czoła.
– Jesteś takim niewinnym i bezbronnym maleństwem – powtarzała – a oni skazali cię na tak okrutny los. Rodzinę, która nigdy cię nie pokocha. Zastanawiam się, jak to możliwe, że zrodziłeś się z mojego ciała, że byłeś we mnie tyle czasu. O świcie i o zmierzchu, bezbronny, zdany na moją łaskę.
Narodziny dziecka okazały się nowym, niełatwym rozdziałem w życiu Teresy.
– To dziwne uczucie, decydować o czyimś życiu. Wiedzieć, że coś zależy od ciebie w stu procentach. Czułam wyraźnie twoje nerwowe ruchy, zwłaszcza wtedy, gdy Olimpia krzyczała. Bałeś się, ale w gruncie rzeczy wiedziałeś, że jestem twoją tarczą. Zrobię dla ciebie wszystko, syneczku, przetrzymam wszystko.
Do znudzenia, jak mantrę, powtarzała te słowa, tuląc niemowlę z całych sił.
– Gdy powiedzieli, mi w szpitalu, że zostałam matką, przez chwilę pomyślałam, że choroba znów mnie atakuje. Jak wytłumaczyć więc boży dar, który trzymam na kolanach przed sobą? Ludzie są źli, wkrótce się o tym dowiesz, synku, ale na razie masz jeszcze trochę wolnego czasu i obrońcę we mnie. Będziemy musieli się wspierać, by to przetrzymać. Wiem, że to egoistyczne. Miałam chwilę słabości, gdy pomyślałam o okrucieństwie, jakie zsyłam na ciebie. Wzięłam nóż… tyle było wtedy nerwów… chciałam przekłuć nim brzuch i twoje blade niewinne ciało. Żeby ochronić cię przed tymi, którzy w milczeniu ostrzą na ciebie kije. Nie chciałam dopuścić do tych narodzin, by nie zniszczyli kogoś tak wyjątkowego jak ty. Nie znalazłam jednak w sobie wystarczającej odwagi. Może w przyszłości uznasz, że jestem tchórzem, schylę wtedy czoło i odejdę, ale nie mogłabym cię zabić.
Zwątpienie – oto, co poczuła niesiona strachem wielkim jak mieszczące się za domem jezioro. Wszystko w jej rękach. Odpowiedzialność, na jaką nie była gotowa.
– Te myśli na temat naszej przyszłości nie dają mi wytchnienia. Powracają jak najczarniejszy koszmar. Czuję się straszliwie zmęczona swoim życiem. Tak jakbym urodziła się po nic. Wybrakowana, bezwartościowa. Ktoś, komu z przydziału nadano imię, kogo wpisano w rejestr, komu wskazano schorzenie względem katalogu chorób. Czuję się jak fantom, któremu nic nie przynależy, prócz tego, o czym zdecyduje moja rodzina. Nie znam innego życia, a jednak z dziwnych przyczyn, których do końca nie rozumiem, pragnę nieznanego.
Czy Teresa na pewno znajdzie w sobie wystarczające pokłady siły?
– Chciałabym wyjść mu naprzeciw z radością kotłującą się na wysokości piersi. Czuć się jak wtedy, gdy w balowej sukni miałam biec na spotkanie chłopcu, który mi się podobał. Wyobrażałam sobie ten pocałunek i zazdrosne spojrzenia koleżanek. Ten chłopak zginał w następnym roku w wypadku samochodowym. Dowiedziałam się o tym z gazet. Widzisz, synku, jaki jest ten świat? Nie wiadomo, czy czekał za mną tamtego wieczoru w umówionym miejscu… Nigdy się o tym nie dowiem. A może faktycznie matka miała rację co do mego wyglądu, chcąc uchronić mnie przed wstydem i zawodem? Ciągle śni mi się w nocy, że jestem za gruba. Budzę się w przestrachu, zlana potem, blada. W panice zerkam poza granice łóżka, czy jeszcze mieszczę się na nim… A może jestem już dawno na podłodze. A kiedy mam pewność, że tulę kołdrę, nadal wzdrygam się, kopię. Zakrywam głowę kołdrą, jakbym miała schować się przed całym światem.
Demony cały czas wracają, tańczą nad sklepieniem jej czoła. Mieszają przeszłość z przyszłością, czyniąc z życia udrękę, labirynt bez wyjścia.
– Innym razem wystaję w znienawidzonej sukni. Na dworze zmierzcha. Ciepły letni wiatr muska moje odkryte plecy i nagle z zaskoczenia czuję jego usta sunące po mojej szyi. Tańczący na uchu język sprawia, że skóra nabiega ciarkami. I w środku, tutaj, gdzie znajdują się piersi, łomocze serce na podobieństwo wściekłego parowozu. Wiem, że to może i śmieszne, ale nadal pod łóżkiem mam tę gazetę, z której dowiedziałam się o śmierci tego chłopaka z balu maturalnego. To utwierdza mnie w przekonaniu, że to nie sen, że nie straciłam zmysłów do reszty.
Teresa ciągle czuła niespokojne kołatanie serca. Zupełnie jak podczas pamiętnego dnia, gdy wszystkie lęki wzięły górę.
– Niekiedy tylko w przypływie smutku czuję, jak jego rozognione usta palą niemiłosiernie moją skórę na szyi, jakby mogły oparzyć je dotkliwie albo za wszelką cenę chciały zostawić na powierzchni mej skóry bliznę, symbol mej zdrady. Teraz muszę zostawić te wspomnienia na boku. Odłożyć je na pewien czas. Zamknąć na klucz w sekretarzyku. Wszelkie moje troski i wysiłki poświęcić wam w stu procentach. Wierzę, że przyjdzie dzień, w którym choć połowicznie zrozumiecie kierujące mną motywacje. Ohydne zło czai się za rogiem i nie sposób tego nie zauważyć.
– Tereso, gdzie jesteś? – Słyszała z daleka głos Ryszarda.
Gdy stanęła w drzwiach z dzieckiem na rękach, zmierzchało. Nikłe światło jedynie dobiegało z mieszczącej się po prawej stronie kuchni. W salonie majaczyły w tle dźwięki telewizora. Po cichu na palcach zakradła się przed siebie, wychylając głowę. W miejscu, gdzie spodziewała się ujrzeć drzemiącą Olimpię, było pusto. U szczytu schodów spotkała Ryśka, który wyrwał jej dziecko.
– Matka jest zła – skwitował stanowczo. – Ostatni raz pastuję za ciebie podłogę, rozumiesz?!
Spuściła wzrok, przeczuwając, co się zaraz stanie.
I w tym momencie drzwi od sypialni mieszczącej się na końcu korytarza się otworzyły. Spojrzała błagalnie na Ryszarda, chcąc poprosić go o ratunek, ale ten tylko odprowadził ją wzrokiem w kierunku pokoju seniorki. Przekraczając próg pokoju, drżącą ręką uczyniła znak krzyża.
– No już, długo każesz mi na siebie czekać! – ryknęła przeraźliwie.
Teresa ukłoniła się matce i padła na kolana. Stojący za drzwiami Ryszard wiedział, co się teraz stanie. Olimpia zaczęła gładzić głowę Teresy, którą oparła czołem o swoje kolana, a potem długim, twardym, skórzanym rzemieniem tłukła w kark z coraz większym impetem. Gdy odliczyła do dziesięciu, dotknęła koszuli nocnej na wysokości kolan.
– Mokra – skwitowała chłodno – a więc jest w tobie, grzesznico, jeszcze skrucha za niegodziwość. Płaczesz! – Na dowód tego pokazała jej mokrą koszulę nocną. – A teraz wyjdź! A czyniąc to, głowę miej nisko, na znak pogardy, jaką czuję do ciebie!
Jedyne, co pamiętam z dwudziestych urodzin, to zimną zaryglowaną piwnicę – pomyślała. – Rysiek od dłuższego czasu przychodził robić to ze mną, a gdy odmawiałam, bił okropnie. Uderzał wtedy gdzie popadnie. Na początku, gdy zlał mnie do nieprzytomności, wystraszył się. Olimpia jednak niczego nie zauważyła, więc ten poczuł się bezkarnie. Zakradał się nocą albo pod pretekstem podania mi leków. Zsuwał spodnie i kazał się dotykać. „Szybciej”, ponaglał, „nie ma czasu!” Za każdym razem, gdy próbowałam wydostać się z tej matni, z szyderczym uśmiechem potrząsał pękiem kluczy. Wtedy krępował mi ręce i nogi. Do ust wkładał skarpetkę i zaklejał taśmą. Potem godziłam się na wszystko. To proste równanie: im Rysiowi było przyjemniej, tym szybciej puszczał mnie wolno. W tym względzie nigdy nie był długodystansowcem, za co dziękuję w duchu. Nigdy nie sądziłam, że można nienawidzić kogoś do tego stopnia. W tej sumie negatywnych doświadczeń zdolna byłabym zabić. Mieć tylko czym, a potem patrzeć, jak wykrwawia się miarowo i wolno. To właśnie zapłata za grzechy. Wierzę, że Rysiek popełni kiedyś błąd, a dzięki temu ja, ta, którą świat dawno skreślił, pozbawię go życia.
Tam, gdzie zawracają ptaki
Żeński ośrodek wychowawczy mieścił się po drugiej stronie jeziora, które z trzech stron okalał mroczny, ciemny las. W wyniku tego tafla wody zdawała się przybierać złowróżbny, ciemny odcień przypominający smołę. Najbliższa droga do ośrodka wiodła leśnym duktem. Potem wystarczyło prześlizgnąć się pod drewnianym parkanem domu, który należał do dyrektora ośrodka. Z brzegu jeziora widać było wychodzące po drugiej stronie kamieniste zbocze, a na nim budynek przypominający dwór albo pałac w kształcie podkowy.
Droga lądowa wiodła krętą podmokłą ścieżką wzdłuż brzegu. Najłatwiej było więc pokonywać tę trasę za pomocą przycumowanej do drzewa niewielkiej łodzi. Wystarczyło przekręcić metalowy kluczyk i kłódka mocująca łódź nie stawiała oporu.
Codziennie rano tą drogą na drugi brzeg podróżowała Olimpia.
W ten sposób skracała drogę o blisko pół godziny marszu. Późną jesienią i w porze zimowej, gdy okolice spowijał mrok, a na wodzie wiatr zaczesywał gęstą mgłę, włączała lampę, którą potem mocowała na szczycie łajby. Siadała każdorazowo w przestrachu i wolnym, miarowym tempem nabierała pędu. Często zdarzało się, że klęła głośno obłocone do kostek buty. A gdy wiosłem udało jej się odbić od brzegu, zacierała pośpiesznie ręce, wiosłując co sił – by praca przekładała się na wykrzesanie choć odrobiny ciepła ze zmarzniętych członków ciała.
Młoda natenczas, bo zaledwie dwudziestokilkuletnia Olimpia, otrzymała w ośrodku posadę sprzątaczki.
Co ujrzała, gdy po raz pierwszy wyszła z zacumowanej na drugim brzegu łodzi?
Kamienista i w dodatku kręta ścieżka zaprowadziła ją na szczyt wzniesienia. Droga była wyboista, a buty na wysokim koturnie wcale nie ułatwiały sprawy. Metalowa brama prowadząca na dziedziniec była zamknięta. Olimpia zadzwoniła raz i drugi, łapiąc przy okazji najmniejszy haust powietrza.
Miejsce to otaczał wysoki ceglasty mur, którego zwieńczeniem była rozpięta szeroko metalowa kolczatka.
Wyczekiwanie na otwarcie drażniło ją, tak więc odpaliła nerwowo papierosa i się zaciągnęła. Raz po raz przeglądała się w małym lusterku schowanym w kosmetyczce. Ułożyła potargane włosy i pomalowała usta pomadką.
Z daleka dojrzała zbliżający w jej stronę ciemny zarys postaci. Światło jednak było zbyt słabe, aby stwierdzić, kim jest rzeczona osoba. Bramę otworzył zgarbiony kulawy dozorca. Olimpia od razu zobaczyła w nim postać przypominającą Quasimoda.
W dodatku jąkała – pomyślała, następując mężczyźnie na pięty.
– Panienka wybaczy zwłokę, nie mamy tu zbyt wielu odwiedzin! Mniemam jednak, że jest panienka tutaj z powodu pracy? Wieloletnia pracownica, sprzątaczka, złamała nogę na mokrej podłodze. Jak na ironię jej stan nie rokuje najlepiej. Bym zapomniał, nie przedstawiłem się, jestem Zygfryd, tylko te przeklęte małpy – wskazał palcem na okna piętra – wołają na mnie Cyprysek. Radzę panience uważać na nie – pogroził palcem – większość z nich jest podła i wyrachowana; jeżeli złapią panienkę na jakiejś słabości, nie odpuszczą. Gorsze są i bardziej przeklęte aniżeli pijawki!
– Co się panu stało w nogi? – zapytała mimochodem.
– Długa historia, oględnie powiem, że jestem kulawy od dziecka, a mój wiek, znaczy jego zaawansowanie, wcale nie ułatwia sprawy.
Z nagła przystanął i spod byka zaczął lubieżnie przyglądać się Olimpii. Dopiero teraz, gdy znaleźli się w zasięgu światła latarni, spostrzegła, że idący przed nią, niski, kulejący mężczyzna jest w dodatku zezowaty. Jego wzrok lustrował ją od góry do dołu, aż poczuła mdłości.
– Miejsce, w którym się teraz znajdujemy – ciągnął – nazwane jest dziedzińcem. Właśnie tutaj co rano o ósmej dziewczyny odbywają zajęcia z gimnastyki. Na wprost główne wejście, do którego klucze mają zaufani pracownicy. – Szybkim ruchem wyciągnął pęk i pomachał nim przed głową Olimpii. – Nasz ośrodek znany jest ze swych surowych i nieprzejednanych zasad kształcenia. Resocjalizacja odbywa się tu całą dobę. Chlubą tego miejsca jest również fakt, że ostania ucieczka z ośrodka miała miejsce dwie dekady temu. Jak widać, trzyipółmetrowy płot oraz drut kolczasty potrafią szybko wyleczyć z pragnienia wolności. W lewym skrzydle na piętrze znajdują się pokoje dziewczyn, prysznice i łazienki. Pod nimi świetlica i sale zajęciowe. W części centralnej w podpiwniczeniu mamy szatnie i magazyny. Na parterze znajduje się kuchnia, z której jest wyjście prowadzące wprost do szklarni mieszczących się po drugiej stronie. Dalej mamy stołówkę i jadalnię. W skrzydle prawym mieszczą się pralnia, biblioteka, pokój wychowawców, gabinet dyrektora i karcer. Ja mieszkam w piwnicy. Park znajdujący się na tyłach budynku, niegdyś sporych rozmiarów, został przekształcony w ogród. Staramy się być samowystarczalni. Własne jajka, mleko, chleb. To właśnie część programu naprawczego. Uczymy, że samodzielność i zaradność są pożądanymi cechami. Dziewczyny pod okiem wychowawców uprawiają ziemniaki i pomidory. Prowadzą kuchnię, w której same muszą przygotować posiłki zgodnie z wytyczonym cotygodniowym jadłospisem. Piorą też same. Dyscyplina i musztra są poniekąd kluczem do zrozumienia ich poplątanych umysłów.
– A karcer? – spytała zaciekawiona Olimpia.
– To miejsce służące do tego, by przemyśleć swoje zachowanie.
– Miejsce odbycia kary w samotności? – zapytała, ściszając głos.
– Raczej formuła wstrząsu, ludzie różne reagują na odcięcie. Skąd zresztą w panienki młodej głowie zainteresowanie karcerem? To doprawdy idiotyczne.
W sekundzie spostrzegł, że kobieta umilkła.
– Człowiek nieraz palnie coś bez zastanowienia, wybaczy panienka mój cięty język.
Po chwili przemiłej konwersacji klucz szczeknął w zamku. Metalowe wrota trzasnęły za nimi z impetem.
– Tędy proszę, idzie panienka za mną. Każdy blok i klatka schodowa z racji bezpieczeństwa odgrodzone są metalową kratą. Znajdujemy się teraz w głównym holu. To miejsce centralne całego kompleksu, zwykliśmy nie używać określenia „pałac” z racji prowadzonej tu działalności. Gabinet dyrektora mieści się o tam, na końcu korytarza. Myślę, że moja dalsza asysta jest zbędna. Cóż, życzę owocnych pertraktacji.
W cieniu włączonych na korytarzu lamp pochylona sylwetka Cypryska wydawała się jeszcze bardziej nikczemna i nieludzka. Mężczyzna wskazał palcem drzwi mieszczące się na końcu korytarza. Uśmiechał się przy tym szyderczo, zerkając spode łba, jakby wskazana droga była śmiertelną pułapką.
Olimpia odprowadziła go wzrokiem. Spojrzała na swoje obłocone buty, które przetarła apaszką, i starannie poprawiła potargane wiatrem włosy. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie w lusterko kieszonkowe i za moment będzie gotowa. W głowie kotłowały się jej dziesiątki scenariuszy. A co, gdyby tak podać się za nauczyciela, który odbywać będzie staż, przyjechawszy z dużego miasta? Nuta szaleństwa przeszyła jej ciało, a pot zimny jak lód oblał dłonie. Nigdy zresztą nie kryła swojego pogardliwego spojrzenia względem innych. Choć nie ukończyła żadnych kursów pedagogicznych dających podstawy do nauki przedmiotów, to jej pewność siebie i uczucie wyższości wyzierały z niej na kilometr.
Od progu wyczuła silną woń palonych papierosów.
Pewnie swój chłop z tego dyrektora – pomyślała przez moment.
Nie zdążyła usiąść w małym obskurnym korytarzu, nim ktoś wywołał ją po imieniu.
– Panienko Olimpio, zapraszam do środka!
Szarpnęła klamkę i przestąpiwszy próg gabinetu, ruszyła w kierunku biurka z wymuszonym uśmiechem. Bez zastanowienia, niesiona impulsem, wyciągnęła bladą wyprostowaną rękę, chcąc w ten sposób zatrzeć dzielący ich dystans.
– Salutować też panienka potrafi? Cóż, widocznie w panienki stronach to kobiety wyciągają pierwsze rękę w kierunku mężczyzn, na domiar złego w rękawiczkach, pominę jednak ten nietakt.
Dłuższą chwilę zamarła w tej pozie jak rażona piorunem. Uczuła, jak strużka zimnego potu mknie po karku coraz to niżej, przecinając równo w połowie nader chude widoczne łopatki. Nie po raz pierwszy zabrakło jej języka w gębie, ale musiała szybko znaleźć jakiś fortel, by nie dać się zdemaskować.
– Tam, skąd pochodzę, młode panienki zawsze z szacunkiem odnoszą się do osób starszych, bez względu na status danej osoby.
– Gdy tylko minęła Olimpia próg, pomyślałem sobie przez chwilę, że widziałbym ją w zupełnie innej roli, aniżeli kobiety, która z mozołem będzie ganiać z mopem wśród bądź co bądź mało życzliwych podopiecznych.
– To dziwne, dyrektorze, ale mnie samej do głowy przyszedł pomysł zgoła podobny.
– Twoje referencje nie są zbyt rozległe.
– Co innego horyzonty. – Uśmiechnęła się w sposób eksponujący możliwie najwięcej na wskroś białych zębów.
– Przy tym obrocie sprawy słucham badawczo, czym zaskoczy mnie panienka?
– Mogę, dajmy na to, prowadzić warsztaty rękodzieła.
– Rękodzieła! – Dyrektor parsknął śmiechem.
– To mogą być zajęcia z szycia, robienia na drutach i na szydełku – wtrąciła bez zastanowienia, coraz bardziej poirytowana.
– Przepraszam za moją reakcję, bynajmniej nie był to wyraz drwiny, tylko nagłego dopływu humoru.
Mężczyzna wstał i oparłszy ręce o blat stołu, wychylił się w kierunku Olimpii.
– Chyba rozumiesz, młoda damo – kontynuował – że za tym murem – wskazał parkan wychodzący za oknem – strażnikiem porządku tudzież zasad jestem ja! Wiadomy brak kompetencji w dziedzinie prowadzenia zajęć, bądź co bądź pedagogicznych, jest najwyższym powodem, aby sprzeciwić się wykonywaniu przez ciebie wspomnianej pracy.
– Czyli mój urok osobisty na nic się zda? – Stanęła teraz bokiem, eksponując wydatne piersi.
– Myślę, że takowy nic nie wskóra w konfrontacji z mopem.
– Jak pan może być tak małostkowym człowiekiem, skazując mnie na pracę sprzątaczki?!
– Dalsza rozmowa wydaje mi się niepotrzebną stratą czasu. Jaka więc decyzja? Przyjmujesz posadę czy nie?!
– Z największą radością, dyrektorze, zgłębię tajniki pracy z mopem! – wycedziła przez zęby.
– Jeszcze tylko niezbędne formalności, proszę o podpis w tym miejscu.
Olimpia chwyciła długopis i zamaszystym ruchem złożyła podpis. W sekundzie poczuła, jakby gest ten miał ją w niewytłumaczalny sposób unieszczęśliwić. Czuła, że podpisuje coś na podobieństwo cyrografu.
Starała się pohamować łzy, nie zdradzając swojego niezadowolenia. Gdzieś głęboko w sobie miała przeświadczenie, że zasługuje na coś lepszego, aniżeli marna posada sprzątaczki.
Za drzwiami przeklęła w duchu moment, w którym zgodziła się na to, aby kiedykolwiek jej stopa postała na tej niegościnnej ziemi. Uczuła złość zdolną zagotować krew.
Jakby tak w sekundzie chwycić nóż i śmiałym gestem przyłożyć go do szyi dyrektora? – Ta myśl zaprzątała jej umysł.
W drobnych dłoniach zacisnęła własnoręcznie podpisaną umowę i żwawym krokiem ruszyła do przodu.
Gdy otworzyła drzwi przybytku sprzątaczek, osunęła się na krzesło stojące pod ścianą. Poczuła nienawiść w stosunku do siebie. Podniosła się i spoglądając w lustro, skarciła się za tak dziecinne zachowanie, grożąc samej sobie palcem.
Nienawidzę cię, Olimpio, za twój brak charakteru, nienawidzę! – wycedziła przez zęby.
W złości kopnęła stojące w kantorku wiadra i mopy. Czuła się w tym miejscu źle, tak jakby ktoś z impetem wylał jej wiadro pomyj na głowę.
Ukryła twarz w dłoniach i zapłakała rzewnie. Sprawiała wrażenie, jakby w jej ciele dwie natury toczyły między sobą odwieczny bój. Z jednej strony wrażliwa i delikatna, z drugiej natomiast ta nieprzejednana w swych sądach, chłodna i wyrachowana. Te dwie skrajne siły tłamsiły się pod jednym sklepieniem czoła.
W przypływie złości, upokorzona z całych sił podarła leżącą przed nią umowę, po czym odpaliła papierosa, wyglądając przed niewielkie okno prowadzące na dziedziniec. Gdyby tylko mogła, pędem przeskoczyłaby rosły parkan i wpław, ile tchu pozostało w płucach, przepłynęłaby na drugą stronę jeziora. W imię wolności rzecz jasna!
– Czasami życie wbrew naszej woli pisze za nas scenariusze – stwierdził Cyprysek, który z niewiadomych przyczyn bezszelestnie pojawił się w kantorku.
Przestraszyła się, nie wiedząc, że mężczyzna dłuższą chwilę przygląda się jej dyskretnie.
– Nie nauczono pana pukać? Zawsze zjawia się pan w absolutnej ciszy jak diabeł?
– Rozbawiła mnie panienka, choć diabeł z pewnością byłby mniej kulawy ode mnie. – Zaśmiał się rubasznie.
– Skąd pana wnioski odnoszące się do mnie?
– Smutnych oczu nie da się tak po prostu ukryć – stwierdził. – Widziałem tu mnóstwo smutnych dziewczęcych oczu, nie żebym im współczuł, to raczej impuls do zastanowienia.
– Nad czym tu się zastanawiać?
– Może zło nie jest czymś jednoznacznym – odparł, wytrzeszczając oczy w kierunku Olimpii.
– Skoro ktoś trafia w takie miejsce jak to, musi źle postępować, masz co do tego jakiekolwiek wątpliwości?
– Trudno jest zrozumieć czyjeś postępowanie, jeśli go nie pochwalamy; człowiek skłonny jest do stawiania zbyt daleko idących sądów, nie ma w sobie dostatecznie dużo ciekawości badacza, by przyglądać się zepsuciu z bliska, dotrzeć do jego wnętrza. Coś musiało się wydarzyć, stanąć takiej osobie na drodze albo dostać się pod skórę, by naznaczyć i skazić. Łatwo nazwać kogoś łotrem, niedojdą, o wiele trudniej za to pochylić się nad mechanizmem, jaki to spowodował. Zrozumieć historię.
– A gdybyś mógł zrozumieć mnie, przepraszam za bezpośredniość, tutaj, w środku, i tu, w głowie? – Pokazała na serce i rozum.
Zbliżył się i serdecznym palcem skierował twarz Olimpii pod światło.
– A jednak się nie myliłem, jest panienka rozczarowana i smutna.
– Z ręki też pan wróży?! – odburknęła gniewnie.
– Te umiejętności miała moja świętej pamięci matka, wróżyła jak diabeł, nie przesadzam w tym względzie.
– Dawno umarła?
– Nikt nie jest wieczny, kiedyś powiedziała, choć nie mogła tego wiedzieć, że nad jej trumną będę leżał jak długi. Myślałem, że zwariowała, że żartuje, wziąłem to za blef…
– Przecież choruje pan od dziecka, więc to prawdopodobne.
– A to, że źle postawiona kula wtrąci mnie do grobu na trumnę matki, też jest wysoce prawdopodobne? W tamtym dniu zapomniałem o tej przepowiedni, niestety. Taki to już nasz los.
– Gdyby tylko możliwe było poznać przyszłość…!
– W zasadzie jest to realne.
Odwróciła się na pięcie i wlepiła parę ogromnych zapłakanych oczu w Cypryska.
Mimowolnie chwyciła go za klapy płaszcza, jakby chciała wymóc w ten sposób wyjawienie tegoż sekretu, a gdy zrozumiała, że tak nie przystoi, uczyniła szybki krok w tył.
– Moja matka z pochodzenia była Romką, wróżenie z ręki to u nich odwieczna tradycja przekazywana z pokolenia na pokolenie.
Wnet przysiadł na niewielkim taborecie i z rękawa płaszcza wysunął dwa kieliszki, a zza pazuchy wydobył butelkę czerwonego płynu.
– Chyba nie chcesz mi powiedzieć… – obruszyła się Olimpia – że to alkohol?
– Zaraz alkohol, wielkie nieba! Panienka nie popada w paranoję. Oto nalewka porzeczkowa wprost z ogrodu tuż za domem. Zechce panienka powąchać ten wspaniały bukiet.
Prędko uzupełnił szkło i podał kobiecie kieliszek.
Niepewnie zanurzyła usta, nie przeczuwając, że czerwony trunek może pozbawić ją świadomości.
– Śmiało – zachęcał do wypicia – nalewka ma swoje lata, dzięki czemu jej smak angażuje wszystkie kubki smakowe!
– Faktycznie grzeje, a co do wróżb i innych zabobonów uważam je za brednie.
– Pozwoli panienka, że zawieszę oko na wyciągniętej do przodu dłoni. Proszę trzymać w ten sposób.
– I cóż tam widać w tej plątaninie linii?
– Ciekawe, bardzo ciekawe… Przyznam, że jestem zaskoczony, ma panienka niespokojny charakter, widzę tu nawet jakąś wariację. Wnętrze zupełnie niepasujące do miłej powierzchowności.
Powoli wstał i powłóczywszy nogami do stołu, napełnił kieliszki po brzegi.
– Co jeszcze zobaczyłeś? – drążyła ciekawska Olimpia.
– Są w panience upór i konsekwencja w dążeniu do celu rodem nie z tego świata!
Uśmiechnęła się w milczeniu, wyglądając, jak za oknem wielki księżyc błyszczy na bezchmurnym niebie.
Alkohol spowodował, że uczuła senność, ale przecież nie mogła tu zostać, w dodatku z obcym mężczyzną. Podeszła i machinalnie ucałowała lśniące od potu czoło Cypryska. Postąpił do tyłu, zrywając się z taboretu. Pierwszy raz bowiem był z kobietą sam na sam w tak intymnej scenie. Pierwszy raz jakakolwiek kobieta zechciała bez przymusu go pocałować. Rumieniec wstydu oblał mu policzek i widoczny wzwód zarysował się na spodniach. Olimpia parsknęła śmiechem.
– Nie najmłodszy, ale nadal wariat! – skwitowała rozbawiona. – Nic, panie Cyprysku, bez urazy, na mnie już czas, potwornie kręci mi się w głowie!
Odprowadził ją wzrokiem, a gdy minęła próg, przetarł ręką czoło, chcąc mieć naoczny dowód w postaci szminki na palcach. Oblizał je lubieżnie, myśląc, że ta może przypominać w smaku watę cukrową. Zmarszczył nos i grymas dezaprobaty uwydatnił się na jego twarzy. Widać smak szminki nie mógł ugasić jego rozbuchanej żądzy. W przypływie złości jednym tchem dokończył czerwony trunek, ale wtedy Olimpii nie było już w kantorku. Jeszcze długo wodził nosem za ulotnym zapachem perfum opadającym z wolna. Sprawiał wrażenie wygłodniałej bestii, węszącej w powietrzu za swą ofiarą. Zgasił światło, a w blasku księżyca tliły się jego ciemne, chytre źrenice, które ze znaną sobie zawziętością obmyślały plan, w jaki sposób dobrać się do Olimpii.
Rankiem zbudziła się w pośpiechu. Przeciągły wrzask dobiegający zza okna nie pozwolił jej na dłuższy sen. Zwlokła ciało z wysokości piętrowego łóżka.
Na dworze grupa dziewczyn biegała wokoło dziedzińca. Wypite wieczorem procenty okropnie szumiały w głowie. W przestrachu kompletnym włożyła kitel sprzątaczki i zaczęła budzić się z marazmu. Na korytarzu czekał już za nią dyrektor. Omal nie wpadła na niego z wiadrem pełnym wody. Przywitał ją serdecznie, wyciągając w jej kierunku sztywną jak żandarm dłoń.
– Olimpio, odstaw to wiadro i chodź prędko ze mną, zapewne nie widziałaś jeszcze naszego ośrodka.
– Cyprysek, to znaczy Pan Zygfryd – poprawiła się błyskawicznie, pokazał mi budynek. – Ugryzła się w język po tych słowach, widząc zdziwioną minę dyrektora.
– Prawdziwe skarby kryją się gdzie indziej. – Wyjrzał na nią znad grubych oprawek okularów. – Jesteś dziś taka blada, na pewno dobrze się czujesz?
– Wyśmienicie – skwitowała cała w skowronkach, odwracając głowę w drugą stronę, by przez przypadek nie poczuł od niej woni alkoholu. – Słyszałam – kontynuowała – że dziewczyny same uprawiają ogródek warzywny!
– W rzeczy samej! To im dobrze robi i pozwala na chwilę zapomnieć o głupotach; twierdzę ponadto, że praca uszlachetnia także zwichrzone umysły!
Przeszli parterem wzdłuż stołówki, dalej kuchnią, skąd drzwi prowadziły wprost na rozległy zadaszony szkłem taras.
– W tym miejscu, gdzie obecnie się znajdujemy, mieścił się przed wojną ogromny ogród zimowy. Stąd pomysł, by zaadaptować tę przestrzeń na szklarnię. Uprawiamy tu pomidory, zioła. Miejsce, które roztacza się przed nami w oddali, jeszcze w dziewiętnastym wieku służyło mieszkańcom pałacu za blisko czterohektarowy park. Niestety, dawne nasadzenia nie zachowały się po dziś dzień. Na godzinie trzeciej znajduje się niewielkie jezioro. W najwęższym punkcie nad taflą wody unosi się drewniany mostek, urokliwy zwłaszcza w porze letniej. Gdy spojrzymy w lewo, za budynek gospodarczy, o tam. – Wskazał palcem.
– W te zarośla? – spytała Olimpia.
– Właśnie! Mamy tam niewielką, jeśli chodzi o rozmiar, ale wykonaną mistrzowską ręką z litego drewna kaplicę. W każdą niedzielę przybywa do nas ksiądz kanonik, by odprawić mszę świętą równo o dziesiątej. Nie mówiłem ci tego jeszcze, ale mamy tu pokój dla personelu. To pomysł dobry zwłaszcza zimą, gdy godziny pracy się wydłużą, a dzień siłą rzeczy stanie się krótszy. Można wtedy udać się na zasłużony odpoczynek.
Ugryzła się w język, żeby przez przypadek nie wygadać się przed dyrektorem, że ubiegłej nocy spała w nim.
– Istnieje jeszcze inna możliwość – wtrącił z nagła – można skorzystać z łodzi przycumowanej do pomostu; obawiam się jednak, że nie jest to dobre rozwiązanie dla panienki!
– Odnoszę wrażenie, że umniejsza dyrektor moją kreatywność.
– Czyżby? Nie wydaje mi się. Gdyby pojawiły się kiedykolwiek jakieś pytania czy wątpliwości, proszę dzwonić albo śmiało zapukać, wie panienka, gdzie mieszkam?
Przystanęła, spoglądając zdziwiona.
– Nie, nie wiem! – Wywróciła oczami.
– Gdy będzie panienka po drugiej stronie jeziora, wtedy ujrzy mój dom, nie sposób go nie zauważyć. – Uśmiechnął się szczerze w kierunku Olimpii.
– Otrzymany jako deputat? – zapytała z sobie znaną śmiałością.
– Zabawna panienka, można powiedzieć, że to dodatek funkcyjny, inaczej obiekt zamieniłby się w ruinę. Przed wojną był on ostoją służby, w dobrym tonie było, aby służba nie mieszkała wraz z państwem, zresztą długo by opowiadać.
– Nurtuje mnie coś!
– Słucham?
– Odnoszę wrażenie, że dyrektor nie lubi kobiet. Mam rację?
– Miałem żonę, umarła! Stwierdzenie, że nie lubię kobiet jest zbyt daleko idące!
– Przepraszam, nie wiedziałam, nie chciałam urazić.
– Spokojnie, to nie twoja wina. Zwykłem być powściągliwym człowiekiem, jak zresztą przystało na zajmowane przeze mnie stanowisko.
Przystanęli teraz na drewnianym mostku, przyglądając się parze białych łabędzi, których skrzydła spokojnie cięły odmęty wody. Spojrzała w jego oczy, uśmiechając się tajemniczo.
– Myślę, dyrektorze – powiedziała głosem zdecydowanym – że jesteś bardzo samotnym mężczyzną!
– Widać odnalazłem w tobie prywatnego psychoanalityka. – Zaśmiał się w głos. – Moja samotność, Olimpio, nie ma tu nic do rzeczy, a tak daleko idące spoufalanie się nie powinno mieć miejsca!
– Kiedy w życiu uczucia biorą górę, nieważne stają się konwenanse – odparła, dotykając jego krocza.
W sekundzie przyciągnęła go za krawat tak mocno, że ich oczy starły się na jednej linii. Wodziła nosem od dołu do góry jego twarzy, jakby to prywatne śledztwo mogło powiedzieć jej coś więcej na temat zamkniętego w sobie mężczyzny. Nie protestował – widać podobało mu się to droczenie. Lustrował jej śmiałą postawę, wdychając błądzącą wśród bujnych loków woń perfum. Ukradkiem z dozą nieśmiałości spoglądał na jej wdzięczący się biust. Gdzieś potajemnie w umyśle – kosztował go.
– Zostaw! Za chwilę będą tu wszyscy, poznasz nauczycieli, już idą. Witam szanowne grono pedagogiczne. Zapewne wiecie już, że w moim obowiązku leży, aby w takich chwilach jak ta wprowadzić nową osobę w nasze szeregi. Od czego tu zacząć, a więc od lewej: pani Barbara Mordęga, przedmioty muzyczne, kaligrafia, łacina; obok pan Dariusz Pańczyszyn, przedmioty ścisłe, matematyka, chemia, astronomia; kolejno pani Izabela Zator, przedmioty biologiczne i topograficzne, znaczy geografia; pani Lidia Wrak, pomoc psychologiczna; pani Wiesława Mazur, wychowanie fizyczne; Aldona Rumiana, język angielski oraz pomoc medyczna, i ja, Antoni Cymler, język ojczysty. Przepraszam, gwoli ścisłości pominąłem pana Zygfryda, który zajmuje się wszystkim tym, czym nie zajmuje się reszta. Jest konserwatorem, palaczem, złotą rączką, słowem człowiek orkiestra, zawsze można na nim polegać. A oto nasza nowa koleżanka.
W ułamku sekundy spojrzał w jej oczy.