Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy władza staje się obsesją, moralność schodzi na dalszy plan.
Mroczny thriller psychologiczny, który odsłania mechanizmy politycznych manipulacji.
Alicja Zakliczyńska, bydgoska prokuratorka, od szesnastu lat walczy z przestępczością. Ma silną pozycję i autorytet. Pewnego wieczoru dostaje nagłe wezwanie…
Zbrodnia w biurze wiceministra sprawiedliwości – znaleziono zwłoki młodej kobiety. Podejrzany jest syn polityka, Paweł Janicki. Mężczyzna twierdzi, że słyszy głosy, które nim sterują. Psychiatrzy szybko stawiają diagnozę: ostra psychoza. Prokuratorka w miarę przebiegu śledztwa ma jednak coraz więcej wątpliwości w kwestii rozpoznania zaburzenia.
Czy Paweł Janicki rzeczywiście jest niepoczytalny? Co ukrywa przed nią lekarz podejrzanego?
Prokuratorka i wiceminister zaczynają prowadzić niebezpieczną grę. Ona walczy o prawdę, on – o wolność dla syna i utrzymanie się przy władzy. Alicja ma dwa wyjścia: wycofać się dla własnego bezpieczeństwa lub wejść w konflikt z systemem, którego jest częścią. Jaką cenę zapłaci za swoją decyzję?
Autor obnaża ludzką naturę z psychiatrycznym zacięciem: obserwujemy bohaterów niczym lekarze w szpitalu; dotykamy granicy wytrzymałości psychicznej człowieka, zaglądamy za kulisy bezlitosnej władzy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
1.
Doktor Dorota Drecka natychmiast rozpoznała mężczyznę, który wszedł do gabinetu izby przyjęć kliniki psychiatrycznej. Znała tę twarz, odkąd sięgała pamięcią; odkąd jako mała dziewczynka dowiedziała się, że ludzie mogą być źli. Na samo wspomnienie tego człowieka ojciec Doroty, doktor Jan Drecki, rzucał przekleństwami z taką wściekłością, jakby wstąpił w niego demon. Potem z trudem się opanowywał i ucinał temat, tłumacząc, że szkoda mu nerwów na tego łajdaka, ale po jakimś czasie ten łajdak znów stawał się tematem rodzinnych rozmów. Ostatnio częściej niż kiedyś – z powodu jego eksponowanego stanowiska i rosnącej popularności.
Józef Janicki, wiceminister sprawiedliwości, ubrany w najlepszy garnitur i mimo niemłodego wieku nadal pełen energii oraz czaru, pokazywał się w telewizji przy okazji licznych konferencji, spotkań patriotycznych, wieców i debat. Dziennikarze mówili o nim: „człowiek od brudnej roboty”, ponieważ potrafił przekonać niemal do wszystkiego znaczną część ciemnego ludu (tak Dreccy nazywali tych, którzy wierzyli w wygłaszane przez wiceministra brednie).
Trzydzieści parę lat wcześniej Józef Janicki, ówczesny sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Bydgoszczy, także wykonał kawał brudnej roboty – pędząc samochodem po pijaku, potrącił na pasach starszego brata Doroty, Marcina, wówczas ucznia pierwszej klasy podstawówki. Potem nadzorował postępowanie we własnej sprawie, które ostatecznie umorzono. Po wielu miesiącach intensywnej terapii i rehabilitacji chłopiec odzyskał przytomność, ale nigdy nie odzyskał zdrowia. Dorota setki razy słyszała od rodziców o tym, co się stało tamtego dnia 1986 roku. W wyobraźni widziała wypadek brata, widziała go z najdrobniejszymi szczegółami, mimo że urodziła się rok później.
Janicki podszedł do biurka, przy którym siedziała lekarka, i spojrzał na nią badawczo. Był o rok starszy od jej ojca. Miał siedemdziesiąt lat, lecz wyglądał młodziej: opalona gładka twarz, gęste szpakowate włosy, sylwetka sportowca. Siedząca przy sąsiednim biurku pielęgniarka zapytała, czy to on jest pacjentem, ale mężczyzna ją zignorował.
– Pani jest tutaj lekarzem dyżurnym? – zwrócił się do Dreckiej takim tonem, jakby zamierzał złożyć skargę.
Dorota poczuła zdenerwowanie. Nigdy wcześniej nie rozmawiała z tym człowiekiem. Zastanawiała się, czy ją rozpoznał, czy w ogóle wiedział o jej istnieniu. Właściwie niby skąd miał wiedzieć?, pomyślała. Ma swoje życie, swoje sprawy i z pewnością nie zajmuje się śledzeniem losów jej rodziny.
– Tak, ja jestem lekarką dyżurną – odpowiedziała oschle.
– Mój syn ma nawrót psychozy z urojeniami i halucynacjami i trzeba go natychmiast przyjąć na oddział VII.
„Pieprz się, ministerku”, odpowiedziała mu w myślach Dorota, po czym stwierdziła na głos:
– Najpierw muszę zbadać pacjenta, a potem to ja zdecyduję, czy są wskazania do hospitalizacji.
– Oczywiście. – Wiceminister złagodniał. – Stała się rzecz straszna. Syn chciał popełnić samobójstwo. Nie jest sobą, słyszy głosy, które każą mu się zabić. Musi natychmiast zostać przyjęty do kliniki, ale to pani o tym zdecyduje, nie ja. Ja tylko chcę podać pani ważne informacje dotyczące jego stanu. Przed chwilą konsultowałem się przez telefon z profesorem Zawodnym i to właśnie on polecił nam tu przyjechać i poczekać na niego. Powiedział, że zaraz tu będzie.
Była sobota wieczór. Dorota nie przypominała sobie, by szef kliniki, profesor Konrad Zawodny, kiedykolwiek przyszedł w weekend do pracy. Ale czego się nie robi dla wiceministra, pomyślała.
– Gdzie jest pacjent?
– W poczekalni.
– Niech wejdzie.
Janicki skierował się ku drzwiom i po chwili wprowadził syna. Chłopak na obu przedramionach miał założone świeże opatrunki. Za nimi do gabinetu wszedł umundurowany policjant.
– A pan w jakim celu? – zapytała go lekarka.
– Paweł Janicki został zatrzymany do dyspozycji prokuratora – wyjaśnił funkcjonariusz.
– To jest bardzo skomplikowana sprawa – wtrącił się wiceminister. – Mój syn w napadzie psychozy najprawdopodobniej udusił swoją narzeczoną.
Dorota poczuła, jak wali jej serce.
Pacjent stał dwa metry od niej i rozglądał się po gabinecie. Był wysoki, dobrze zbudowany i uderzająco podobny do ojca. Wyglądał na przerażonego.
Dorota przeniosła wzrok na wiceministra.
– Dlaczego powiedział pan „najprawdopodobniej”?
– Ponieważ nie wiemy, co dokładnie się wydarzyło. Trwają czynności, które mają to ustalić. Syn twierdzi, że ją zabił, ale jego stan nie pozwala na to, żeby wierzyć we wszystko, co mówi.
– Proszę usiąść. – Dorota wskazała Janickim krzesła przy biurku, a policjantowi leżankę pod ścianą za ich plecami.
Gdy usiedli, zwróciła się do pacjenta:
– Czy to prawda? Czy pan udusił narzeczoną?
Twarz Pawła Janickiego przeciął grymas wściekłości.
– Głosy mi kazały – wyszeptał i wbił wzrok w podłogę.
– Co dokładnie mówiły panu głosy?
Mężczyzna zacisnął dłonie w pięści. Na jego prawej ręce spod opatrunku wystawał brunatny skrzep. Przez dłuższą chwilę w gabinecie panowała zupełna cisza.
– Dlaczego głosy kazały panu zabić? Czy jakoś to tłumaczyły? – zapytała wreszcie Dorota.
– Syn już dawniej miewał halucynacje słuchowe – wtrącił się wiceminister. – Dzięki lekom wszystko się unormowało, ale Paweł je odstawił i nastąpiło pogorszenie. Drastyczne pogorszenie.
– Czy w tej chwili też słyszy pan głosy?
Paweł Janicki skinął głową.
– Co mówią?
– Że mam się zabić – wyszeptał.
Dorota zastanawiała się, w jakim kierunku poprowadzić rozmowę z pacjentem: czy odejść na chwilę od tragicznych wydarzeń, dając mu moment wytchnienia, czy dalej drążyć temat domniemanego zabójstwa, prowokując Janickiego do przeżywania coraz silniejszych emocji, by zobaczyć, jak sobie z nimi poradzi.
– Czym się pan zajmuje na co dzień? – zapytała, starając się, by jej głos brzmiał łagodnie.
Mężczyzna nieco się ożywił, ale nie odpowiedział.
– Od kiedy się pan leczy psychiatrycznie? – spróbowała z innej strony.
– Od dwóch lat – odezwał się ponownie wiceminister, po czym sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, wyciągnął z niej kartkę i podał ją lekarce. – Lekarzem Pawła jest profesor Zawodny, a to lista leków, które przyjmował.
Na kartce zapisane były nazwy dwóch farmaceutyków: pierwszy z nich – zawierający olanzapinę – miał działanie przeciwpsychotyczne, drugi – z hydroksyzyną – delikatnie uspokajające i nasenne. Dorota odłożyła kartkę i stanowczym tonem zwróciła się do wiceministra:
– Proszę zaczekać na korytarzu. Muszę porozmawiać z pana synem w cztery oczy. – Spojrzała na policjanta. – A pan niech zostanie.
Józef Janicki rozparł się na krześle i założył nogę na nogę.
– Chcę być obecny do końca badania.
– Nie może pan być obecny przy całym badaniu, bo muszę porozmawiać z pacjentem na osobności. Ale na koniec pana poproszę – oświadczyła Dorota i dodała w myślach: „Tylko ci się wydaje, że wszystko możesz”.
W tej samej chwili do gabinetu wszedł szef kliniki Konrad Zawodny.
– O, jest i pan profesor! – rzucił wiceminister z wyraźną ulgą.
Wstał i podał lekarzowi rękę na powitanie. Profesor skrzywił się w nerwowym uśmiechu i omiótł wzrokiem gabinet, zupełnie jak Paweł Janicki, kiedy wszedł tu kilka minut wcześniej.
Dorota nie darzyła szefa sympatią. Niechęć do niego jeszcze na studiach zaszczepił jej ojciec, który nazywał Zawodnego karierowiczem. Na zebraniach Bydgoskiego Towarzystwa Psychiatrycznego Konrad Zawodny był jego głównym oponentem.
– Wiesz, na czym polegała habilitacja twojego szefa? – zapytał kiedyś Dorotę ojciec. – Na tym, że wkładał szczurom drut w dupę i mierzył poziom ich stresu.
Było w tym trochę prawdy, gdyż w ogólnodostępnych bazach naukowych można było przeczytać, że praca habilitacyjna profesora Zawodnego faktycznie dotyczyła badania poziomu stresu u szczurów, a miejscem przeprowadzenia badań był Zakład Fizjologii Zwierząt Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie.
Profesor rozchylił usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale wiceminister go ubiegł:
– Profesorze, czy możemy na chwilę zostać sami? To znaczy pan, Paweł i ja?
– Tak, tak, oczywiście. – W głosie lekarza pobrzmiewała niepewność, którą przykrył natychmiast uśmiechem. – Bardzo proszę, niech pani pójdzie do siebie, zadzwonię, jak skończymy – zwrócił się do Doroty.
– Ale panie profesorze! – zaprotestowała. – Chciałabym zostać, bo...
– Ja wszystko wiem, pani Doroto – przerwał jej Zawodny – Niech pani pójdzie do siebie, a później do tego wrócimy – powiedział tym razem spokojnym, niemal ojcowskim tonem.
Lekarka podniosła się z krzesła i spojrzała wymownie na pielęgniarkę, a ta z niezadowoloną miną bez słowa sprzeciwu ruszyła w kierunku wyjścia. Policjant, który dotąd zajmował miejsce pod ścianą, stanął na baczność przed Janickim.
– Panie ministrze, mam obowiązek pozostać razem z zatrzymanym. Takie są przepisy.
Janicki pokiwał głową.
– Oczywiście – odparł. – Jak się pan nazywa?
– Posterunkowy Kacper Tomczyk.
– Panie posterunkowy – ciągnął wiceminister – niech pan się rozejrzy. Tu są kraty w oknach, więc nie ma możliwości, by mój syn uciekł. A gdyby próbował drzwiami, to na wszelki wypadek zamkniemy je od środka. Zresztą pan będzie po drugiej stronie razem z pana kolegą, który został przecież w korytarzu, więc wcale nie będziecie zwolnieni z dozoru zatrzymanego.
– No nie wiem... – Posterunkowy wbił wzrok w zakratowane okno.
Józef Janicki klepnął go w ramię jak dobrego kolegę.
– Daję słowo honoru, że włos panu z głowy nie spadnie. W porządku?
– Tak jest! – odpowiedział policjant i razem z kobietami opuścił gabinet.