Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dawno temu świat magii oddzielił się od ludzkiego. Niektórzy mogą jednak przemieszczać się między nimi – jak Breen Siobhan Kelly. Właśnie powróciła do Talamh ze swoim przyjacielem Marco, olśnionym, lecz i oszołomionym niezwykłym królestwem – miejscem pełnym smoków, wróżek i syren, lecz ku jego rozgoryczeniu pozbawionym internetu.
W Talamh Breen nie jest prostą nauczycielką, za jaką ją uważał. Tu szkoli się na wojowniczkę. Próbuje okiełznać moce prawdziwej tożsamości.
Jej lud i Keegan, przywódca Fey, serdecznie witają Marco. Lecz dziadek Breen, wyrzutek-bóg Odran, knuje, jak zniszczyć Talamh. Aby pokonać siły mroku, wszyscy muszą się zjednoczyć. Nie obędzie się bez ofiar, smutku, zdrad i przelewu krwi. Breen Siobhan Kelly uświadomi sobie, kim naprawdę jest, i zmierzy się z pisanym jej losem.
Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 592
W wiekach prastarych świat bogów, ludzi oraz Fey istniały równolegle. W czasach pokoju i wojen, w latach tłustych i chudych te światy swobodnie się przenikały.
Wraz z obrotem koła czasu znaleźli się tacy, którym dążenie do zapanowania nad morzami i lądem na rzecz tego, co nazywali postępem, kazało odrzucić dawnych bogów i zastąpić ich bóstwami chciwości.
Strach i nienawiść rozkwitły na mierzwie zachłanności, żądzy i ambicji. Niektórzy bogowie, rozgniewani słabnącym poważaniem i brakiem hołdów, zmienili się w tyranów siejących spustoszenie. Jednak nie brakowało też mądrzejszych, bardziej powściągliwych bogów, którzy widząc nieuchronność obrotów koła czasu, przepędzili tych, co używali swojej potężnej władzy do mordowania i ciemiężenia.
Gdy świat ludzi zmienił bogów w mityczne postaci, ci, co okrzyknęli się świętymi, prześladowali tych, którzy postanowili trwać w dawnej wierze. Te represje, liczne jak polne kwiaty na łące, oznaczały morze tortur i męczeńskich śmierci.
Bardzo szybko strach i nienawiść wycelowały swoje sękate palce w lud Fey. Widzących, dawniej podziwianych za ich potęgę, przedstawiano jako wcielenie zła, Sidhe nie śmiały rozwijać skrzydeł ze strachu przed strzałą myśliwego, Hybrydów okrzyknięto potworami żywiącymi się ludzkim mięsem, a Syreny okrutnymi istotami wabiącymi żeglarzy w odmęty.
W światach szalały prześladowania wzniecane przez strach i nienawiść. W tamtych brutalnych, krwawych czasach kształtowanych przez tych, którzy twierdzili, że trzymają się zasad, ludzie walczyli przeciwko sobie, tępili Fey, a Fey toczyli walki między sobą.
I wtedy w Talamh, a także w innych światach nadszedł czas na dokonanie wyboru. Wódz Talamh przedstawił go wszystkim plemionom Fey. Zapytał, czy chcą porzucić stare obyczaje i przyjąć zasady oraz prawa ludzi, czy wolą odciąć się od innych światów i nadal żyć zgodnie ze swoim prawem i używać magii.
Fey wybrali magię.
W końcu po burzliwych, a zarazem rzetelnych naradach, jakich wymagały sporne kwestie, taoiseach i Rada osiągnęli kompromis. Spisano nowe prawa. Zachęcano wszystkich do podróży w alternatywne światy, do poznawania i zgłębiania tamtejszych obyczajów. Ustalono, że ci, którzy zdecydują się osiąść poza Talamh, dostosują się do zasad panujących w danym świecie i jednocześnie nie będą łamać praw obowiązujących w Talamh.
Magii nie wolno wykorzystywać do czynienia zła. Może służyć wyłącznie ratowaniu życia, jednak nawet w takich wypadkach należy wcześniej wrócić do Talamh i postąpić zgodnie z osądem sytuacji.
I tak przez wiele pokoleń udawało się utrzymać pokój w granicach Talamh. Niektórzy Fey przenosili się do odległych światów; a inni sprowadzali współmałżonków do Talamh. Zieleniły się pola, Trolle fedrowali w głębokich jaskiniach, w gęstych lasach roiło się od zwierzyny, a nad wzgórzami i morzami świeciły dwa księżyce.
Takie spokojne, zielone i żyzne krainy budzą pożądanie w mrocznych sercach. Bóg, kiedyś skazany na banicję, przeniknął przez światy do Talamh w niecnych zamiarach. Skradł serce młodziutkiej taoiseach, bo dziewczyna widziała go takim, jakim chciał, by go postrzegała. Przystojnym, dobrym i kochającym.
Spłodzili dziecko; to ono było jego celem. Dziecko, w którego żyłach boska krew ojca mieszała się z krwią młodej taoiseach, Widzących i Elfów.
Co noc, gdy matka spała odurzona zaklęciem, mroczny bóg wysysał moc z niemowlęcia, aby zwiększyć swoją potęgę. Na szczęście którejś nocy matka się przebudziła i ujrzała prawdziwe oblicze swojego małżonka. Ocaliła syna i poprowadziła Talamh do walki z upadłym bogiem.
Kiedy przegoniono go z Talamh wraz z garstką jego sprzymierzeńców i uszczelniono czarami wszystkie portale, młoda taoiseach oddała buławę i wrzuciła miecz z powrotem do Jeziora Prawdy, aby podjął go stamtąd nowy wódz.
Wychowywała syna, a kiedy nadeszła pora, on zgodnie z wolą koła czasu wydobył miecz z głębin jeziora i został kolejnym taoiseachem.
Ten mądry przywódca przez wiele lat utrzymywał pokój w Talamh. Podróżując po świecie ludzi, zakochał się w kobiecie. Sprowadził wybrankę do swojego świata, do swojego ludu i zamieszkał z nią na farmie, od pokoleń należącej do jego rodziny.
Para wiodła szczęśliwe życie, a dopełnieniem ich szczęścia stało się przyjście na świat córki. Przez trzy lata to dziecko, wzrastając pod czujnym okiem ojca, znało jedynie miłość, szczęście i spokój. Dziewczynka była prawdziwym cudem, bo z kolei w jej żyłach płynęła krew Widzących, Elfów, bogów i kobiety.
Mroczny bóg z pomocą przewrotnej wiedźmy przedostał się przez portal do Talamh, porwał małą i uwięził w szklanej klatce na dnie bladozielonej rzeki, żeby wyssać z dziecka całą magiczną moc, gdy ono nieco podrośnie.
Tymczasem dziewczynka miała więcej siły, niż on podejrzewał, niż sama się spodziewała. Jej krzyki przedarły się przez portal do Talamh. Ten gniew roztrzaskał zaczarowane szkło i przepędził boga, gdy Fey pod wodzą jej ojca i babki ruszyli do ataku.
Trzylatce już nic nie groziło, zamek boga został zburzony, ochrona portali wzmocniona, jednak jej matka nie mogła odnaleźć spokoju.
Zażądała, aby we troje wrócili do świata ludzi, a mąż porzucił magię, która według niej stanowiła źródło wszelkiego zła. Z pamięci dziecka miały zniknąć wszystkie wspomnienia ze świata, w którym się urodziło.
Taoiseach, rozdarty między miłością do rodziny a poczuciem obowiązku wobec swojego ludu, żył w obu światach. Starał się tworzyć ciepły dom dla córki i wracał do Talamh, żeby jako przywódca zapewnić bezpieczeństwo jego ludowi i jednocześnie swojemu dziecku. Małżeństwo taoiseacha się rozpadło, a on sam zginął w kolejnej bitwie z ręki własnego ojca.
Dziewczynka dorastała w przekonaniu, że ojciec ją porzucił. Kształtowana przez dominującą matkę, która ze strachu o córkę umniejszała jej wiarę w siebie, przez co mała nie miała pojęcia o drzemiącej w niej mocy.
W tym czasie kolejny młody chłopak podjął miecz z jeziora.
*
I tak oboje dorastali w swoich światach. On zdecydowany bronić pokoju, ona zakompleksiona i nieszczęśliwa.
W Talamh wiedziano, że zły bóg nadal zagraża wszystkim światom. Uderzy ponownie w poszukiwaniu krwi ze swojej krwi i gdy koło czasu się obróci, mieszkańcy Talamh już nie zdołają go powstrzymać.
Ona, która jest mostem pomiędzy światami, musi wrócić, przebudzić się i zdecydować, czy jest gotowa wszystko poświęcić i zaryzykować, pomagając zniszczyć boga.
Przyjazd do Talamh był dla dziewczyny początkiem podróży w głąb siebie. Z czułością prowadzona przez babkę coraz więcej dowiadywała się o sobie. I przebudziła się.
Tak jak wcześniej jej ojca, miłość i zobowiązania łączyły młodą kobietę z oboma światami. Miłość i zobowiązania ciągnęły ją do świata, w którym dorastała. W końcu wyjechała z Talamh, ale obiecała, że wróci.
Z rozdartym sercem, zostawiając za sobą wszystko, co znała, świadoma ryzyka, jakie podejmuje, szykowała się do powrotu do świata, w którym się urodziła. Czekali tam na nią taoiseach i cały Talamh. W chwili słabości opowiedziała o wszystkim najbliższemu przyjacielowi, swojej bratniej duszy.
Kiedy wchodziła do portalu, on, lojalny jak zawsze, wskoczył tam za nią. Zawieszona pomiędzy dwoma światami, dwiema miłościami i zobowiązaniami, zaczęła podróż ku swojej przemianie.
Breen czuła, jak w wichurze szalejącej w portalu ręka Marco wymyka się z jej dłoni. Oślepiało ją jaskrawe światło, ogłuszał ryk wiatru. Wirowała niczym miotana huraganem. Keegan trzymał ją mocno za rękę, a ona rozpaczliwie zaciskała dłoń na palcach przyjaciela.
Nagle runęła w dół. Natychmiast owionęło ją chłodne, wilgotne powietrze, światło złagodniało, ucichł wiatr.
Przy zderzeniu z ziemią usłyszała chrupnięcie kości. Domyśliła się, że spadła na polną drogę wilgotną od padającej mżawki. Deszcz niósł zapach Talamh.
Zadyszana, przetoczyła się na bok i nachyliła nad Marco. Przerażony, leżał nieruchomo z szeroko otwartymi oczami.
– Nic ci się nie stało? Niech cię obejrzę. Marco, ty idioto! – Przesunęła dłońmi po jego ciele. – No, kości masz całe.
Pogładziła go po twarzy i obejrzała się na Keegana.
– Co to, do diabła, było? – naskoczyła na niego. – Nawet kiedy pierwszy raz przechodziłam, nic podobnego się nie działo.
Keegan przeczesał włosy palcami.
– Nie wziąłem pod uwagę dodatkowego pasażera. Ani twojego cholernego bagażu. Niemniej przeniosłem nas, zgadza się?
– Chyba sobie kpisz.
Marco się poruszył. Breen odwróciła się do niego.
– Na razie nie próbuj wstawać. Będziesz miał zawroty głowy i nogi jak z waty, ale to minie.
Wpatrywał się w nią brązowymi oczami. Szeroko otwartymi i szklanymi ze strachu.
– Czy przez to całe szaleństwo zostałaś również lekarką?
– Niekoniecznie. Po prostu głęboko oddychaj. Co proponujesz? – warknęła do Keegana.
– Na początek spadajmy z tego deszczu. – Wyprostował się wkurzony i stał nad nimi wysoki, z ciemnymi włosami skręconymi z wilgoci. – Celowałem w podwórko przed chatą. – Machnął ręką w stronę farmy. – Niedaleko nas zniosło, biorąc pod uwagę, co się przyczepiło.
Teraz dopiero zauważyła zarys kamiennego domu po drugiej stronie drogi, jakieś kilkanaście metrów od nich.
– Marco nie jest czymś.
Keegan przykucnął nad nim.
– Dobra, bracie, wstawaj. Tylko powoli.
– Mój laptop! – krzyknęła Breen na widok torby na drodze.
Zerwała się na równe nogi, puściła biegiem i czym prędzej ją podniosła.
– Oto co się dla niej liczy – usłyszała.
Stała na drodze w deszczu, z laptopem przyciśniętym do piersi.
– Dla mnie jest tak ważny jak dla ciebie miecz.
– Jeżeli coś w tym pudle nawaliło, to je naprawisz – burknął Keegan do Marco. – A teraz się podnieś. Ostrożnie i powoli, właśnie tak.
Sposób, w jaki instruował Marco – łagodnie i spokojnie – przypomniał Breen, że Keegan potrafi być miły. Oczywiście, kiedy chce. Przewiesiła torbę przez ramię na pierś i dołączyła do nich.
– Będziesz miał zawroty głowy i poczujesz się zamroczony – uprzedziła przyjaciela. – Ja za pierwszym razem zemdlałam.
– Faceci nie mdleją. – Głowa mu opadła, a brodę oparł na podciągniętych kolanach. – My najwyżej padamy bez czucia albo tracimy przytomność, ale nie mdlejemy.
– No właśnie – poparł go radośnie Keegan. – Musimy cię postawić na nogi. Breen, mogłabyś pomóc?
– Muszę pójść po neseser.
– O bogowie, kobiety! – Keegan machnął dłonią i neseser znikł.
– Gdzie on się podział? – wyjąkał Marco, wytrzeszczając oczy. – Gdzie jest?
– Nie przejmuj się. Spróbuj wstać. Oprzyj się na mnie, jakoś się dowleczemy.
– Nie czuję kolan. Nadal je mam?
– Dokładnie tam, gdzie powinny być.
Breen podbiegła i objęła Marco ramieniem z drugiej strony.
– Spokojnie. Dasz radę. To niedaleko, widzisz? Tam idziemy.
Postawił kilka niepewnych kroków.
– Mężczyźni nie mdleją, ale zdarza im się puścić pawia. Chyba mnie to czeka.
Breen nacisnęła dłonią na jego brzuch, żeby ewentualnie mu ulżyć. Trochę ją zemdliło, ale powiedziała sobie, że musi wytrzymać.
– Lepiej?
– No, chyba tak. Mam wrażenie, że śni mi się jakiś zwariowany sen. Breen miewa dziwaczne sny – rzucił bełkotliwie do Keegana. – Czasami dziwaczne i przerażające. Ten jest tylko dziwny.
Keegan machnął dłonią i brama na podwórko otworzyła się na oścież.
– O takie właśnie dziwy mi się śnią. Ale dobrze tu pachnie. Jak w Irlandii. Prawda, Breen?
– Tak, ale niezupełnie.
– To niesamowite. W jednej chwili stoimy w mieszkaniu w Filadelfii, a w drugiej leżymy plackiem na drodze w Irlandii. „Teleportuj mnie, Scooty”. Zupełnie jak w Star Treku.
– Niezła historia – stwierdził z uznaniem Keegan. Ruchem nadgarstka otworzył drzwi. – No, jesteśmy na miejscu. Wyciągnij się na tapczanie.
– Chętnie sobie poleżę. Zobacz, Breen, znalazł się twój neseser. Jak tu przytulnie. Swojsko i w starym stylu. Och, jak mi dobrze, Chryste, dzięki – mruknął, gdy ułożyli go na tapczanie.
– Widzicie, nie zemdlałem. I nie puściłem pawia. Na razie.
– Zaparzę ci herbaty – zaproponowała Breen.
Pokręcił głową.
– Wolę piwo.
– Kto by nie wolał? Zaraz przyniosę. Posiedź przy nim – rzucił Keegan do Breen. – Wysusz go, uspokój.
– Powinien się napić tamtej herbaty, którą mi daliście za pierwszym razem.
– To, co jest w herbacie, może równie dobrze znaleźć się w piwie.
– Dragi, tak? – upewnił się Marco, kiedy Keegan wyszedł. – Bo on nam mnóstwo tego podsypał, skoro jesteśmy razem w tym porąbanym śnie.
– Nie, Marco. To nie sen.
Wyciągnęła rękę do ledwie żarzących się polan w kominku i zapłonęły trzaskającym płomieniem. Nie wstając z klęczek przy tapczanie, pozapalała świece. Wysuszyła ubranie Marco, przesuwając po nim dłońmi. Rozdzieliła mu warkoczyki i tak samo je wysuszyła.
– Ja głosuję za zwariowanym snem.
– Dobrze wiesz, że to dzieje się naprawdę. Po co za mną wskoczyłeś? Czemu chwyciłeś się mnie i skoczyłeś?
– Nie mogłem pozwolić, żebyś beze mnie wleciała w tamtą świetlistą dziurę w naszym salonie. Byłaś zdenerwowana. Płakałaś. Ty… – Podniósł oczy na sufit. – Słyszę jakieś hałasy. Ktoś jeszcze jest w tym domu?
– Harken, brat Keegana. Mieszka tutaj. Jest farmerem. To ich farma. Kiedyś należała do mojego ojca. Tutaj się urodziłam.
Przeniósł spojrzenie z powrotem na nią.
– Tak ci powiedział, ale…
– To prawda, wiem od babci. Przypominają mi się różne rzeczy, które wcześniej gdzieś mi uleciały. Wszystko ci wyjaśnię, obiecuję, ale…
Przerwała, bo właśnie Harken z Moreną zeszli z góry. Niewątpliwie musieli ubierać się w pośpiechu, bo ona miała bluzkę na lewej stronie.
– Witaj w domu! – Morena z burzą potarganych płowych włosów podbiegła do Breen, przykucnęła obok i zamknęła ją w gorącym uścisku. – Jak dobrze cię widzieć. – Uśmiechnęła się do Marco z wesołymi iskierkami w niebieskich oczach. – Przywiozłaś przyjaciela. Jesteś Marco, prawda? Babcia mówiła, że przystojniak z ciebie, a ona nigdy się nie myli. – Chwyciła go za rękę i energicznie nią potrząsnęła. – Babcia to Finola McGill, a ja mam na imię Morena.
– Aha.
– Jestem Harken Byrne, miło cię widzieć. Przejście było ciężkie, co? Szybko cię wykurujemy.
– Gotowe. – Keegan wrócił z kuflem.
Marco powiódł spojrzeniem po twarzach obu mężczyzn. Nie wyparliby się pokrewieństwa. Byli bardzo do siebie podobni; takie same mocno zaznaczone kości policzkowe, podobny wykrój ust.
– Piwo, tak? – Harken zerknął na kufel. – Hmm, o ile pamiętałeś, jak…
– To podstawowa mikstura, Harkenie. Radzę sobie z nimi nie gorzej od innych.
– Mikstura? – Marco dźwignął się na łokciu. Jego śniada cera lekko poszarzała. – Nie zgadzam się na żadne mikstury.
– To coś w rodzaju lekarstwa – uspokajała go Breen. – Od razu lepiej się poczujesz.
– Breen, może i cała wasza trójka robi dobre wrażenie, ale oni mogą cię wciągnąć do jakiejś sekty. Albo…
– Zaufaj mi. – Odebrała kufel od Keegana. – Zawsze sobie ufaliśmy. Wiem, że trudno w to wszystko uwierzyć czy choćby próbować ogarnąć rozumem. Ale ze wszystkich znanych mi ludzi tobie powinno łatwiej to przyjść, przecież wierzysz w wieloświat.
– A może ty jesteś jakąś podróbą, a nie moją prawdziwą Breen.
– Czy podróba wiedziałaby, że śpiewaliśmy w duecie piosenkę Lady Gagi, gdy dałeś sobie wytatuować irlandzką harfę w Galway? No, wypij łyczek. Albo czy spakowałaby różowy kubek w kształcie żaby, który ulepiłeś dla mnie w dzieciństwie.
– Zabrałaś go? – Upił mały łyk, gdy przyłożyła mu kufel do ust. – To wszystko nieźle namieszało mi w głowie.
– Znam to uczucie. Wypij jeszcze trochę.
Kiedy się napił, objął spojrzeniem trzy stojące nad nim postaci.
– Znaczy… jesteście jakby czarownikami i czarownicami?
– Ja nie. – Morena z uśmiechem rozwinęła fioletowe skrzydła o srebrnych brzegach. – Jestem wróżką. Breen też ma domieszkę krwi Sidhe, ale za mało, żeby urosły jej skrzydła. W dzieciństwie mi ich zazdrościła. – Przysiadła na brzegu tapczanu. – Bo widzisz, my bardzo się wtedy przyjaźniłyśmy. Jeszcze za młodu byłyśmy dla siebie niczym siostry, tak jak ty po tamtej stronie jesteś jej bliski jak brat.
Breen, siedząc w kucki na podłodze, pozwoliła Morenie przejąć pałeczkę.
– Bardzo za tobą tęskniła latem – ciągnęła pogodnym tonem. – I bardzo przeżywała, że przemilczała przed tobą, swoim przyjacielem, to wszystko. A teraz ty, jako ten dobry i silny przyjaciel, będziesz ją wspierał, pomagał jej i trwał przy niej. Tak jak my wszyscy.
– Dobrze powiedziane – pochwalił ją półgłosem Harken, kładąc dłoń na jej ramieniu. – Eliksir uśmierzy zawroty głowy – pocieszył Marco. – I zobaczysz, zaraz zrobisz się głodny. Taka podróż wzmaga apetyt.
– Powiedziałbym, że to dotyczy nas wszystkich – wtrącił Keegan. – Nie przeszliśmy przez Powitalne Drzewo. Musiałem otworzyć prowizoryczny portal, a na dodatek obliczyłem go tylko na dwie osoby.
– Rany, w takim razie umieracie z głodu. Zostało sporo potrawki z kolacji. Pójdę ją odgrzać.
– Czy wszyscy tutaj są tacy bardzo, bardzo ładni? – zastanawiał się na głos Marco.
Morena żartobliwie pacnęła go w ramię.
– Tobie też nic nie brakuje. Hmm, w kuchni średnio sobie radzę, lepiej niech Harken się tym zajmie. Rozumiem, że zostaniecie tutaj do rana. Miejsca wystarczy.
– Wolałabym oszczędzić Marco kolejnego przejścia na drugą stronę w tak krótkim czasie, dlatego nie możemy wrócić do chaty. I raczej nie chciałabym budzić babci i Sedrica. – Breen podniosła wzrok na Keegana. – Będę wdzięczna, jeśli nas przenocujecie.
– Oczywiście, czujcie się jak w domu. No i jak tam, Marco, dochodzisz do siebie?
– Tak, już nieźle się czuję. Nawet lepiej niż nieźle. – Usiadł i marszcząc czoło, popatrzył na kufel. – Co tam jest?
– To, czego ci było potrzeba. Dopij piwo, bracie, a potem Breen przyprowadzi cię na kolację. Harken jest całkiem niezłym kucharzem, nie pójdziesz spać głodny.
– Słuchaj, dziewczyno, musimy odbyć długą, poważną rozmowę – odezwał się Marco ze wzrokiem utkwionym w kufel, kiedy Keegan zostawił ich samych.
– Wiem i tak zrobimy. Wszystko znajdziesz na tamtym pendrivie, który ci dałam. Od samego początku, od tamtego spotkania Moreny z jastrzębiem w Dromland.
– Ona była tą sokolniczką?
– Tak.
– Dobra, w takim razie pożyczę twój laptop i poczytam sobie, co napisałaś.
– Tutaj laptop nie będzie działał. W Talamh nie korzysta się z technologii.
Ten wielbiciel wszelkich nowinek technicznych zrobił wielkie oczy.
– Robisz sobie jaja. Możecie podróżować przez światy, na odległość zapalać świece, rozwijać skrzydła, ale nie macie Wi-Fi?
– No właśnie. Wszystko ci wytłumaczę, obiecuję. Jutro przejdziemy na drugą stronę, do naszej chaty, naszej chaty nad zatoką. Będziesz mógł poczytać i zadzwonić do Sally. Uprzedzisz go, że przez kilka najbliższych wieczorów nie będzie cię w barze. Powiemy… powiemy, że postanowiłeś pojechać ze mną do Irlandii, zostać jakiś czas, pomóc mi się urządzić. Marco, nie możesz nawet słowem wspomnieć o tym, co tu widziałeś.
Patrzył na nią przerażony.
– Musimy znowu przejść przez jeden z tych portali?
– Tak, ale tym razem będzie łatwiej, obiecuję. Chodź, musisz podjeść i porządnie się wyspać. Jutro… resztą zajmiemy się jutro.
– Dużo jest tej reszty?
– Dużo. – Pogładziła go po twarzy i starannie przyciętej koziej bródce. – Bardzo dużo.
– Bałaś się wrócić. Widziałem. Czy to przez tę całą magię i skrzydlate wróżki? – Skinieniem głowy wskazał drzwi, za którymi zniknął Keegan i pozostali. – Bo tych tam się nie boisz. To też widzę.
– Nie, ich się nie boję. Marco, to długa historia. Dziś wystarczy, że ci powiem, że w grę wchodzi Wielkie Zło.
– Jak wielkie?
– Jak tylko może być. Okazałabym się naiwna, gdybym się nie bała, ale jestem silniejsza niż kiedyś. I zamierzam jeszcze bardziej się wzmocnić.
Podniósł się z tapczanu i wziął ją za rękę.
– Zawsze byłaś silniejsza, niż myślałaś. To miejsce ma u mnie plus, skoro pomogło ci wszystko rozumieć.
– To miejsce, ci ludzie i wielu innych. Chcę, żebyś ich wszystkich poznał, zanim wrócisz do domu. – Uścisnęła mu rękę. – A teraz chodźmy jeść, bo skręca mnie z głodu na zapach potrawki.
Nie próbował o nic więcej pytać, przede wszystkim dlatego, że to, co zdążył zobaczyć i usłyszeć, nie mieściło mu się w głowie. I chociaż po kolacji był przekonany, że nie zmruży oka, zasnął, gdy tylko padł na łóżko, które wskazał mu Keegan.
Zdziwił się, że obudziło go pianie koguta. Na dodatek zamiast we własnej sypialni leżał w pokoju z pełgającym ogniem w kominku i bladym słońcem sączącym się przez koronkowe firanki w oknach.
Świadomość, że to wszystko, co działo się wieczorem, wcale nie było snem, wzmogła niepokój.
Chciał zobaczyć się z Breen, ale nie wiedział, gdzie jej szukać. Musiał napić się kawy, wziąć długi, gorący prysznic, lecz nie miał pojęcia, czy trafi do kuchni i łazienki.
Podniósł się z łóżka i dopiero wtedy zobaczył, że spał w ubraniu. On, taki esteta! Może któryś z tych braci przystojniaków pożyczy mu jakieś ciuchy, gdy już weźmie ten prysznic.
Spojrzał na zegarek – który oprócz pokazywania godziny, monitorował długość snu oraz liczbę kroków – i skrzywił się na widok czarnej tarczy.
Po cichu wyszedł z pokoju – kto wie, która mogła być godzina – i na palcach zszedł na parter.
Usłyszał kobiece głosy i podążając za nimi, trafił do kuchni; tej samej, którą widział wczoraj.
Breen z Moreną siedziały przy niedużym roboczym blacie, służącym jako stolik.
– Obudziłeś się. – Breen zerwała się z krzesła. – Sądziłam, że dłużej pośpisz.
– Chyba słyszałem koguta.
– No wiesz, jesteś na farmie. Siadaj, zrobię ci herbaty.
– Kawy, Breen. Oddam życie za kawę.
– Hmm. Cóż…
Przycisnął dłoń do oczu.
– Nie mów mi tego.
– Mieszanka herbat jest naprawdę mocna. Idealnie stawia na nogi. Jesteś głodny?
– Muszę wziąć prysznic.
Ponownie posłała mu przepraszające spojrzenie.
– Hmm. Cóż…
Opadł na krzesło i oparł głowę na rękach.
– Jak w ogóle można przeżyć dzień bez porannej kawy i prysznica?
– Mamy toalety – wyjaśniła Morena. – I wygodne duże wanny.
– Marco nie lubi moczyć się w wannie.
– Bo siedzisz w brudach, które z siebie zmyłeś.
– Poniekąd masz rację – przyznała Morena. – Mogę ci załatwić prysznic na zewnątrz.
– Poważnie?
– Wróżki mają powiązania z żywiołami. Chcesz kawałek miejsca z ciepłym deszczem? Pomogę ci. Oczywiście na zewnątrz.
– Jasne, pewnie. Na zewnątrz. – Odebrał kubek od Breen i duszkiem wypił herbatę. Zamrugał zaskoczony. – Chyba rozpuściła mi szkliwo na zębach. Jest jakaś szansa na pożyczenie świeżych rzeczy?
– Masz mniej ciała od Harkena, ale postaram się wybrać koszulę i jakieś spodnie dla ciebie. Poszukajmy miejsca na twój prysznic. – Sięgnęła po kostkę brązowego mydła z kredensu. – Podobają mi się twoje dredy – zauważyła, otwierając drzwi na podwórze. – Nie miałabym cierpliwości zaplatać tylu warkoczy. Chodźmy za mały silos. Nikt nie będzie cię tam widział.
– Dzięki.
– Przyjaciel mojej przyjaciółki jest moim przyjacielem. Stań na trawie, bo inaczej skończysz po kostki w błocie. – Oparła dłonie na biodrach. – Jaka woda?
– Gorąca. Znaczy, nie ma parzyć, ale niech będzie porządnie podgrzana.
Morena w spodniach wsuniętych w wysokie buty i w bluzce, tym razem na prawej stronie, uniosła wysoko otwarte dłonie. A potem zgięła palce, jakby chciała coś w nie chwycić.
Powierzchnię mniej więcej jednego metra kwadratowego zmoczyły pierwsze krople; drobne, delikatne jak piórka. Kiedy mocniej zwinęła palce, deszcz przybrał na sile.
Marco wiedział, że stoi z otwartymi ustami i raczej wypadałoby je zamknąć.
– Zobacz, czy taki strumień ci odpowiada, czy może wolisz cieplejszy.
Wyciągnął rękę. Sprawdził temperaturę, deszcz, ten cały cud.
– Tak, jest w porządku. Jezu… niesamowite. Nie wiem, jak to wszystko ogarnąć.
– Uważam, że całkiem dobrze ci idzie. – Morena cofnęła się parę kroków. – Przyniosę ci coś do ubrania i ręcznik.
– Dzięki. Ehm. Jak to zakręcić?
– Wyznaczyłam piętnaście minut. Lepiej się pospiesz.
Zniknęła, a on zmarnował prawie minutę, gapiąc się na magiczny prysznic, zanim wreszcie ściągnął ubranie i wszedł pod rozkoszny strumień deszczu.
Kiedy przebrał się w rzeczy, które zapewne uchodziły za szczyt wioskowej elegancji, i wzmocnił grzanką ze smażonym jajkiem, poczuł się prawie normalnie.
– Wiem, że czeka nas rozmowa – zaczęła Breen – i powrót do chaty, ale najpierw muszę zajrzeć do babci, no i odebrać Fąfla.
– Chcę zobaczyć tego psa i oczywiście, poznać twoją babcię.
– Mieszka niedaleko. Okazja do spaceru po ładnej okolicy.
– Niech ci będzie. Próbuję to jakoś przyjąć do wiadomości. – Wyszedł za nią na dwór. – Tutaj wszystko wygląda jak w Irlandii. Oni mówią jak Irlandczycy. Jesteś pewna, że to…
– Tak. Chciałeś zadzwonić z komórki, prawda?
Poklepał się po kieszeni pożyczonych spodni.
– No. I nic. Och, właśnie, przed godziną wziąłem magiczny prysznic. Najlepszy w życiu. Ale to wszystko wydaje się jakieś nierzeczywiste.
– Wiem.
– Niby jest zatoka, ale jakaś inna od tamtej w pobliżu naszej chaty w Irlandii. W oddali widzę góry, ale one też się różnią. Dokoła rosną kwiaty, jest mnóstwo owiec i krów. No i te konie. Konie na farmie. Uczyłaś się jeździć na którymś z nich?
– Taak. – Postanowiła nie pokazywać mu placyku na farmie, gdzie pod okiem nieugiętego Keegana uczyła się, z marnym skutkiem, władać mieczem. – Tutaj musisz jeździć konno. Nie ma samochodów.
– Nie ma samochodów.
– Nie ma techniki, żadnych mechanicznych urządzeń. Wybrali magię.
– Nie ma tostera – przypomniał sobie. – Opiekają chleb na ruszcie w piecyku na drewno. Wodę czerpią ze studni albo załatwiają ją wróżki. Dobrze ci z tym było?
– Po drugiej stronie miałam chatę, którą znasz, i tam pracowałam. A tutaj też można pisać – w magiczny sposób. Marco, to miejsce jest takie nieskalane, spokojne, bliskie natury. Chyba się w nim zakochałam.
– Pamięć sensoryczna – kojarzysz? Powiedziałaś, że tutaj się urodziłaś. Czy ja dobrze widzę? Te dwa ciacha, tam na polu?
– Ciacha? Och! – zaśmiała się i wzięła go pod rękę. – Tak, to oni. Harken jest farmerem z krwi i kości, a Keegan raczej wojownikiem, ale nie stroni od pracy na farmie. Spoczywa na nim ogromna odpowiedzialność, bo jest taoiseachem.
– Kim?
– Wodzem. Przewodzi Talamh i całemu ludowi Fey.
– Król Keegan, tak?
– Nie, nic takiego. – Jakie to dziwne, pomyślała, tłumaczy Marco rzeczy, których sama się nauczyła czy też poznała zaledwie parę miesięcy wcześniej. – Tutaj nie ma żadnych królów ani władców. On jest przywódcą. Wybranym i wybierającym. To długa tradycja przekazywana z pokolenia na pokolenie. Mają tu jezioro… – przerwała, bo Marco chwycił ją wpół.
– Ja chrzanię, Breen. Uciekajmy. Pędźmy do tamtego lasu.
– Co jest? Och nie, nie, spokojnie. To tylko smok Keegana.
– Jego, kurde, co?
– Odetchnij. Oni tutaj mają smoki, nie, nie takie, które w bajkach pożerają niewinne księżniczki. Na jednym nawet leciałam.
Nadal trzymał ją w ciasnym uścisku.
– Ni cholery, niemożliwe.
– Możliwe i było wspaniale. One są bardzo lojalne i oddane. A do tego piękne. Mój ojciec też miał smoka.
– Lepiej siądę. Nie będę na tobie wisiał, dziewczyno, a czuję, że znowu mam miękkie kolana.
Zanim zdążył opuścić się na ziemię, dobiegło ich radosne szczekanie. Fąfel z kosmatym czubem i brodą, podrygującymi w rytm susów, pędził ku Breen.
– Jesteś! Znalazłeś mnie. – Zatoczyła się roześmiana, kiedy z impetem wspiął się na nią przednimi łapami, cały roztańczony od czuba na łbie po cienki ogon. – Jak ty urosłeś. Jesteś prawie równy ze mną. Też za tobą tęskniłam. Bardzo tęskniłam.
Usiadła na drodze i tuląc psa, pozwoliła mu się całować.
– To jest Fąfel.
– Domyśliłem się. Rzeczywiście, on ma fioletowawą sierść, tak jak mówiłaś. Purple Haze, jak ta piosenka Hendrixa. Może powinnaś nazwać go Jimi. Fajny jesteś, pieseczku, fajny od czubka nosa po koniec ogona.
Przykucnął, zapominając o smoku. Fąfel, wachlując ogonem, nagrodził go czułymi liźnięciami.
– On mnie polubił!
– To najsłodszy pies pod słońcem. Babcia wie, że już jestem. Na pewno, skoro on wybiegł mi na spotkanie. Chodźmy z nią się przywitać.
Fąfel podbiegał do przodu, machał ogonem, czekał i wracał do nich.
– Szczęśliwy psiak. A twoja babcia kim jest?
– Pochodzi z Widzących. Jest czarownicą z domieszką elfiej krwi. W przeszłości była taoiseachem.
– Aha, czyli obowiązują kadencje.
– Nie, ona zrezygnowała. Po niej był ktoś inny, potem mój tata, a teraz jest Keegan. Wyjaśnię ci przy okazji.
– A twój dziadek?
– Nie ma go tutaj i lepiej, żeby tak zostało. To on jest tym Wielkim Złem. – Skręciła na drogę do chaty Mairghread. – Mam ci tyle do opowiadania.
– Coraz więcej się tego zbiera.
– Pozwoliła mi wyjechać, chociaż bardzo cierpiała. Po śmierci taty przysyłała tamte pieniądze, które matka przede mną ukrywała. I z pewnych powodów, z których jeden już teraz mogę ci wyjawić, sprawiła, że je znalazłam, bo wiedziała, że czułam się nieszczęśliwa. Potem wybór już należał do mnie. Mogłam rzucić pracę w szkole i przylecieć do Irlandii. Wyczarowała tamtą chatę nad zatoką i przysłała Fąfla. To on mnie tutaj doprowadził.
Ona mnie kocha tak, jak kiedyś tata, którego ledwo pamiętam. Tak samo jak ty, Derrick i Sally mnie kochacie. Bezwarunkowo. I otworzyła mi świat.
– Już czuję, że też ją pokocham.
Pośród morza kwiatów, nad którymi unosił się zapach jesieni, stała solidna chata z kamiennych ciosów, kryta strzechą. Otwarte, jaskrawoniebieskie drzwi zapraszały do środka.
Mairghread wyszła na próg ubrana w długą suknię w kolorze leśnej zieleni. Ognistorude włosy miała ułożone w koronę. Z zamglonymi ze wzruszenia niebieskimi oczami przycisnęła dłoń do serca.
– Jesteście jak dwie krople wody – wyszeptał Marco. – A ona wcale nie wygląda na babkę.
– Wiem. Babciu!
Marg otworzyła ramiona, a Breen się w nie wtuliła.
– Mo stor. Witaj w domu. Tak się cieszę. Moja słodka dziewczynka. Jesteś szczęśliwa. – Ujęła w dłonie jej twarz. – Czuję to i widzę. Moje serce przepełnia radość.
Ponownie przytuliła Breen i ponad ramieniem dziewczyny uśmiechnęła się do jej towarzysza.
– Ty jesteś Marco, prawda?
– Tak, proszę pani.
– Witaj, zawsze będziesz tu mile widziany. – Wyciągnęła do niego dłoń. – Moje drzwi są dla ciebie otwarte. Miałeś dziwną podróż. – Na moment przytrzymała w uścisku rękę Marco, obejmując spojrzeniem jego twarz; ciemne oczy, schludną kozią bródkę i nieśmiały uśmiech. – Jesteś dobrym przyjacielem mojej Breen Siobhan i dobrym człowiekiem. Widzę to i dziękuję bogom. Wejdźmy do środka i usiądźmy.
Przeprowadziła ich do kuchni przez salon z ogniem jarzącym się w kominku i miękkimi kanapami zarzuconymi haftowanymi poduszkami.
– Kuchnie są dla rodziny. Napijemy się herbaty, a Sedric rano upiekł cytrynowe ciasteczka.
– Gdzie on jest?
– Och, kręci się po okolicy – wyjaśniła Marg.
– Nie, babciu, ja zaparzę herbatę, a ty posiedź z Marco.
– Zgoda. – Marg usiadła przy małym kwadratowym stole i gestem dłoni zachęciła chłopaka, żeby do niej dołączył. – A więc jesteś muzykiem.
– Próbuję nim być. – Teraz widział, że Breen odziedziczyła rysy po Marg i po swoim ojcu, człowieku, którego pokochał. – Opłacam czynsz, pracując w barze.
– U Sally. Breen opowiadała mi o nim, o Derricku i lokalu, który prowadzą. Sedric mówił, że ludzie dobrze się tam bawią.
– Zajrzał do nas?
– To ten srebrnowłosy mężczyzna, który według ciebie był wytworem mojej wyobraźni – wtrąciła Breen, odmierzając liściastą herbatę z jednego ze słojów na półce.
– Och, wybacz.
– Widzisz, my martwiliśmy się o Breen. Coraz bardziej w ostatnim roku czy dwóch. Wbrew sobie chodziła do tamtej szkoły, bo nie czuła powołania do zawodu nauczycielki.
– Bo go nie miałam. – Breen wrzątkiem z miedzianego czajnika na kuchni zalała liście herbaty w niebieskim imbryku i sprawdziła, czy opadły na dno.
– Może i nie miałaś, ale byłaś dobrą nauczycielką, po prostu nie doceniałaś swoich umiejętności. I to właśnie mnie martwiło. – Przeniosła wzrok na Marco. – Ona miała takie niskie mniemanie o sobie, takie skromne oczekiwania.
Ośmieliło go podobieństwo łączące babkę i wnuczkę. Jej słowa były miodem na jego serce.
– Nic dodać, nic ująć.
Marg przyjęła ze śmiechem jego uwagę i przechyliła się konfidencjonalnie nad stołem.
– Farbowała na brązowo te cudowne włosy, żeby przypadkiem nikt ich nie zobaczył, ukrywała zgrabną figurę pod niemodnymi ubraniami.
– Trafiła pani w samo sedno.
Marg ponownie się roześmiała, a Breen przewróciła oczami.
– Może wolicie zostać sami? – zapytała, stawiając imbryk na stole.
– Matka tak na nią wpływała – odezwał się Marco, dopiero kiedy Breen poszła po białe kubki oraz talerzyki. – Pani Kelly zawsze była dla mnie miła, ale…
– Nie usłyszysz ode mnie złego słowa na jej temat. Matka to matka, a Breen była owocem miłości Jennifer i Eiana.
– Uwielbiałem go. Szczerze mi żal, że odszedł. Dzięki niemu zająłem się muzyką, to on nauczył mnie grać. Podarował mi gitarę na dziewiąte urodziny i odmienił mój świat.
– Wspominał o tobie.
– Naprawdę?
– Tak, i to często. Dzięki mojemu synowi znałam cię jako chłopca. Jaki talent, mówił, co za błyskotliwość. Twierdził, że nie mógłby wymarzyć lepszego przyjaciela dla swojej córki. On cię kochał, Marco.
Ze łzami w oczach sięgnęła po jego dłoń i serdecznie ją uścisnęła.
– Skoro tak się złożyło, że tutaj się znalazłeś, Breen pokaże ci, gdzie Eian spoczywa. To święte miejsce. Wiem, że twoja wizyta nie była planowana, ale szczerze mówiąc, jestem zadowolona, że tu przybyłeś. Cieszę się, że mam okazję poznać najdroższego przyjaciela Breen po tamtej stronie.
– Jakoś nie potrafię się tutaj odnaleźć.
– No cóż, trochę tego dużo, prawda?
– Wszystko działo się błyskawicznie, nie zdążyłam go uprzedzić. – Breen postawiła paterę z ciasteczkami i zaczęła nalewać im herbaty. – Przejdziemy do chaty nad zatoką, jeżeli nie masz nic przeciwko temu – zwróciła się do babki.
– Naturalnie, że nie. Przecież należy do ciebie. Finola właśnie zaopatruje was w zapasy. I nie może się doczekać, kiedy znowu zobaczy przystojnego Marco.
Chłopak lekko się zarumienił.
– Nie musiała tego robić. Moglibyśmy pojechać na zakupy do wsi. Jezu, Breen, nie wymieniliśmy pieniędzy. Nawet nie wiem, ile mam kasy przy sobie.
– W Talamh pieniądze nie są potrzebne.
– No to skąd bierzecie różne rzeczy?
– Wymieniamy się towarami i usługami – wyjaśniła Marg i upiła łyk herbaty. – I z radością zajęliśmy się przygotowaniem Fey Cottage na wasz przyjazd.
– Breen mówiła, że najpierw tata, a potem babcia wysyłali jej pieniądze.
– Tak było. Zawsze znajdzie się sposób na ich zdobycie. Trolle fedrują pod ziemią, no i nie brakuje u nas rzemieślników. Po drugiej stronie, w innych światach mamy swoich ludzi zajmujących się handlem.
– To odmieniło jej życie. Nie same pieniądze, ale świadomość, że ojciec o niej pamiętał. Mogła rzucić to, czego tak bardzo nie znosiła, i skupić się na tym, co ją pociąga.
Spojrzał na Fąfla, chrupiącego przysmak podsunięty mu przez Breen.
– No i jest książka o tym łobuziaku. Kapitalna. Czytała ją pani?
– Tak. Świetnie napisana i zabawna, zupełnie jak jej bohater.
– Breen jest w trakcie pisania kolejnej, tym razem powieści dla dorosłych. Nie pozwala mi jej przeczytać.
– Ani mnie.
– Daleka droga do końca – odezwała się autorka. – Nie wiem, skąd wzięło się u mnie takie wrażenie, że powinnam pójść na spacer i zostawić was samych.
– Mamy dużo do nadrobienia, prawda, Marco?
– Tak, proszę pani.
– Och, mów mi Marg, tak jak wszyscy. Albo jako brat mojej wnuczki nazywaj mnie Babcią.
W chwili, gdy to mówiła, otwarły się kuchenne drzwi i Marco po raz pierwszy zobaczył srebrnowłosego mężczyznę.
Breen zerwała się z krzesła i rzuciła mu się na szyję. Marco widział, że to spontaniczne powitanie nieco go zaskoczyło, ale i bardzo ucieszyło.
– Witaj w domu, Breen Siobhan. Witaj, Marco Olsenie.
– Pan naprawdę istnieje. Przepraszam, że w to nie wierzyłem.
– Och, cóż, nie jesteś jedyny.
– Siadaj, proszę cię, usiądź – nalegała Breen. – Przyniosę krzesło od biurka z mojego pokoju. Nadal tam jest?
– Zawsze będzie – zapewniła ją Marg.
Breen dostawiła jeszcze jedną filiżankę i talerzyk deserowy.
– Po powrocie do Filadelfii poszłam porozmawiać z matką… Nie było łatwo.
– Wiem, kochana – odezwał się Marco.
– Kiedy od niej wyszłam, żeby się uspokoić, kawał drogi pokonałam pieszo. Zataiła to wszystko przede mną, moje pochodzenie, mój dar. Zamknęła mnie w pudełku. Rozumiem, że robiła to ze strachu o mnie – zastrzegła, zanim Marg zdążyła otworzyć usta. – A kiedy w końcu usiadłam na przystanku autobusu, zobaczyłam Sedrica. Czekał na mnie, bo w tamtej chwili bardzo potrzebowałam wsparcia. Nigdy tego nie zapomnę. I zawsze będę pamiętać, co powiedział mi Keegan. Że jej zachowanie świadczyło o strachu przede mną. Kim jestem, co mam. I myślę, że właśnie dlatego kiedyś będę mogła matce wybaczyć. Ech, lepiej pójdę po to krzesło.
– Spadnie jej kamień z serca, kiedy dojrzeje do wybaczenia – powiedziała z westchnieniem Marg, gdy Breen zniknęła za drzwiami. Podniosła imbryk i nalała herbatę Sedricowi. – A teraz, Marco, pomyśl, czego potrzebujesz w czasie pobytu tutaj, bo przecież nie miałeś czasu zabrać żadnych rzeczy, no i może masz jakieś życzenia? Zrób listę dla Sedrica, a on wszystko załatwi.
– Może pan to zrobić?
– Mogę, i z przyjemnością się tym zajmę.
– Bo pan jest… czarnoksiężnikiem? Magiem?
– Po trosze. Jestem Hybrydem.
Ręka Marco zawisła nad paterą z cytrynowymi ciasteczkami.
– Wilkołakiem?
– W żadnym razie, chociaż mam wśród nich paru znajomych. I zapewniam cię, że oni wcale nie są żądni ludzkiego mięsa i krwi w pełni księżyca. Jestem kotołakiem.
– Coś jakby lwem?
Marg zachichotała i machnęła ręką.
– No, Sedricu, zademonstruj to młodzieńcowi.
Sedric z uśmiechem wzruszył ramionami i zmienił się w kota. Fąfel pod stołem entuzjastycznie zamachał ogonem, bijąc nim o podłogę.
Osłupiały Marco znieruchomiał z wytrzeszczonymi oczami.
– Och! – Breen wróciła z krzesłem. – Dotąd tego nie widziałam. Jak łatwo ci to przychodzi!
Kot na powrót stał się człowiekiem i podniósł filiżankę.
– Jesteśmy jednością; człowiek i duchowe zwierzę. Geny czarowników odziedziczone po przodkach ułatwiają mi podróże pomiędzy światami. Powiedz, czego potrzebujesz, a ja ci wszystko dostarczę.
Marco podniósł palec.
– Na pewno przyda się dużo wina.
– Mamy tutaj nieco pysznego wina – zaczęła Marg.
– Dzięki, ale nawet po tym wszystkim dla mnie pora jest trochę za wczesna. Może później się napijemy. Czego potrzebuję, jeszcze nie wiem, to zależy. Breen bała się wracać. Była cholernie zdecydowana, a jednocześnie wystraszona. Keegan coś powiedział – to wszystko działo się tak szybko i bezładnie – coś o tym, że może ją zwolnić z obowiązku, z przyrzeczenia.
– Tak było? – upewniła się Marg.
– Taak. Wtedy ona mi powiedziała o Wielkim Złu i wszystko wyjaśniła. Ale nie będę wiedział, czego potrzebuję, dopóki nie usłyszę, dlaczego ten ktoś chce skrzywdzić Breen.
– Nie powiedziałaś mu o Odranie?
– Babciu, nie wiedziałam, że on wskoczy za mną do portalu, a później, jak się domyślasz, był wstrząśnięty i fatalnie się czuł. Wszystko spisałam, chcę, żeby Marco najpierw to przeczytał, a potem porozmawiamy.
– O najważniejszych sprawach powinien dowiedzieć się tutaj i teraz, a parę łyków jabłkowego wina nikomu nie zaszkodzi, niezależnie od pory.
Sedric położył dłoń na ramieniu Marg.
– Ja się tym zajmę.
– Kiedy byłam młoda – zaczęła Marg – znacznie młodsza od ciebie, wydobyłam miecz z jeziora, przejęłam buławę i zostałam taoiseachem. Odran przybył do Stolicy i zobaczyłam go takim, jakim chciał, żebym go widziała; przystojnym, szarmanckim, czarującym i romantycznym. Zakochałam się w iluzji i wyszłam za niego za mąż.
Opowiadała o ich powrocie na rodzinną farmę w dolinie, o miesiącach, kiedy oszukiwał ją i jej bliskich, o przyjściu syna na świat, radości, jaką dawało jej dziecko.
Później, kiedy ocknęła się z narkotycznego snu, ujrzała prawdziwe zamiary Odrana. Nocami wysysał moc z dziecka, żeby zwiększyć swoją potęgę. W Talamh rozpętała się wojna z mrocznym bogiem, jego demonami, niewolnikami i wszystkimi zbirami, którzy ściągnęli tu za nim, i trwała do czasu porwania dziecka. Tym dzieckiem była Breen.
Marco poczuł przypływ wdzięczności za wino.
– Breen okazała się cenniejsza od swojego taty, prawda? Jej matką była kobieta.
– Szybko kojarzysz, Marco. Nasza Breen stała się mostem pomiędzy światami Fey, ludzi i bogów. Właśnie dlatego ta zaledwie trzyletnia dziewczynka potrafiła oswobodzić się ze szklanej klatki. Okazała się silniejsza, niż Odran przypuszczał. Myślę, że ona nadal nie zdaje sobie sprawy ze swojej mocy. I wtedy Eian, taoiseach, poprowadził Fey do ataku na Czarny Zamek. Zniszczył twierdzę Odrana, na nowo zablokował portale między naszymi światami, zrobił wszystko, co było możliwe.
– Mama chciała, żeby ojciec wybrał pomiędzy nią i mną a Talamh – wtrąciła Breen. – Jak mógł to zrobić? Ale przekazał farmę O’Broinom, czyli rodzinie Keegana. Ich ojciec poległ w walce w mojej obronie. Był serdecznym przyjacielem taty. Grał w Guślarzach – pamiętasz tamten zespół? Jest na zdjęciu, które dostaliśmy od Toma Sweeneya, właściciela pubu w Doolinie.
– Mieliśmy tam trafić. – Marco znowu wychylił parę łyków wina. – To jasne jak słońce, musieliśmy spotkać Toma, żeby nam opowiedział, jak poznali się twoi rodzice.
– Oni naprawdę się kochali. Myślę, że zawsze tak było. Tata z miłości przeniósł się do Filadelfii. Starał się sprostać oczekiwaniom mamy i zobowiązaniom wobec swojego ludu.
– I tylko udawał, że wyjeżdża na koncerty?
– Tak. A ona, oczywiście, o tym wiedziała. Wzbierał w niej gniew, rosła frustracja i w końcu powiedziała mu to samo, co ja usłyszałam. Nazwała mój dar aberracją i ostrzegła, że mam nie wnosić tego do jej domu, jeśli chcę być w nim mile widziana.
Marco poszukał dłoni swojej przyjaciółki i zamknął ją w serdecznym uścisku.
– Wierzyła, że roztacza nade mną ochronny parasol, była o tym święcie przekonana, a w rzeczywistości broniła siebie i takiego obrazu świata, jaki wolała widzieć.
– Tak mi przykro, Breen. – Marco cały czas ściskał jej rękę.
– Mnie też.
– Myliła się. Nie miała racji. Jej również jest mi żal. Aberracja, jasna dupa! – gorączkował się. – Oj, przepraszam – zreflektował się i zażenowany spojrzał na Marg.
– Nie ma za co, zgadzam się z tobą.
– Jesteś wyjątkowa, zawsze wiedziałem, tylko nie wpadłem na to, że, no wiesz, mam do czynienia z boginią i czarownicą. – Obejrzał się na Marg. – Jak zginął Eian? Skoro zniszczył twierdzę Odrana i zamknął portale, jakim cudem ten gość nadal zagraża Breen?
– Nie samej Breen, ale ona stanowi klucz. Odran zabił mojego syna. Po jakimś czasie usłużna wiedźma, biegła w czarnej magii, pomogła mu odbudować siły i wtedy ponownie zaatakował Talamh. Podejrzewam, że uknuł ten podstęp, żeby przyciągnąć Eiana i go zamordować. Zabić syna, który nie podporządkował się woli ojca.
– A teraz wyciąga łapy po Breen. Przykro mi, że musicie prowadzić te wojny z jakimś szalonym bogiem, ale zapytam, z całym szacunkiem, czy dla niej nie byłoby lepiej, gdyby jednak została w domu? Tam, gdzie ten oszołom nie może jej dopaść? Breen, ja nie zgadzam się z twoją mamą. Bądź, kim chcesz, rób to, co kochasz, ale, dziewczyno, żadna z ciebie wojownicza księżniczka.
– Trenowałam całe lato, oczywiście nie mówię o roli księżniczki. Uczyłam się walczyć mieczem.
Pacnął ją w ramię.
– Akurat.
– Potrafię się bronić. I, Marco, żadne miejsce nie jest bezpieczne. Ani dla mnie, ani dla nikogo.
– On nie odpuści – odezwała się Marg. – Dojdzie do kolejnej bitwy, poleje się krew, będą ofiary. Stawimy opór, do ostatniego wojownika. Ale jeżeli nas pokona i obróci Talamh w perzynę, przyjdzie kolej na twój świat. Znajdzie się wielu chętnych, gotowych pójść za nim, żeby zabijać i palić. On będzie rósł w siłę, a wraz z nią jego apetyt na więcej.
– Chcesz powiedzieć, że on zniszczy ziemię, całą planetę?
– Nasz świat, twój, wszystkie światy. Z każdym kolejnym podbojem będzie rosła jego pewność siebie. Czy rozumiem dążenie Jennifer do trzymania Breen pod kloszem? Owszem. Niestety, ona nigdy nie przyjęła do wiadomości, że jej córka jest najważniejsza w tej sprawie. Nie można jej skutecznie ukrywać. Prędzej czy później on ją znajdzie; ją albo jej dziecko. Jako bóg dysponuje nieskończonym czasem.
– Chciałabym kiedyś mieć dzieci. Jednak wiedząc to wszystko, nigdy się nie odważę.
– Jezu, Breen.
– Muszę go powstrzymać. To jest mój lud. Wiem, jak to brzmi, ale…
– Brzmi przyzwoicie.
– Będą walczyć. Jestem im potrzebna.
Pokiwał głową z przeciągłym westchnieniem.
– Widziałem Wonder Woman, wiem, o co chodzi.
– Cztery razy. Oglądałeś ten film czterokrotnie.
Poprawił ją, pokazując pięć palców.
– Tylko bóg może zabić boga, tak to działa, no nie?
– Córka syna jest mostem pomiędzy światami. – Breen poczuła wagę tych słów, tej myśli. Prawdy, która wraz z tymi słowami przez nią przepłynęła. – Most wiedzie do światła albo ciemności. Droga ma trzy etapy. Przebudzenie, przemiana, wybór.
Marco zaniemówił na moment.
– Co to było? Przepowiednia? Potrafisz także przewidywać przyszłość?
– Czasami. Ale nadal jestem tą samą Breen, Marco.
– A kto mówi, że nie? Dobra, w takim razie, zaczynam mniej więcej ogarniać, co mi się przyda. O ile zechce mi pan pomóc – zwrócił się do Sedrica.
– Z przyjemnością.
– Jest tego sporo, bo trudno przewidzieć, ile czasu tutaj zostanę. Nie ruszę się stąd, dopóki nie poślemy tego pieprzniętego boga do piekła.
– Marco…
– Ja też mam prawo wyboru, dziewczyno, i właśnie go dokonałem.
– Brakuje ci mocy. Nie masz pojęcia, do czego Odran jest zdolny.
– Wystarczy mi to, co usłyszałem, i boję się jak cholera. Ale zostaję. – Wyprostował i uniósł wskazujące palce. – Koniec, kropka. Jeśli zamierzasz zrzędzić, poproszę babcię o gościnę. Breen, popatrz mi prosto w oczy i powiedz, że gdybym ja był na twoim miejscu, zostawiłabyś mnie i poleciała do Filadelfii.
– Jeżeli coś się tobie stanie…
– To samo dotyczy ciebie. A więc temat zamknięty. Chyba muszę pożyczyć coś do pisania i zrobię listę.
Breen wiedziała, że nie ma sensu dłużej z nim się spierać. Po cichu liczyła, że za parę dni przejdzie mu zapał. Dobrze wiedziała, że Marco był stuprocentowym mieszczuchem, przywykłym do nowoczesnych udogodnień.
Im dłużej będzie siedział w Talamh bez dostępu do technologii i wygód, tym łatwiej będzie nim… manipulować. Szczególnie, jeśli uda się jej go przekonać, że ma dla niego ważne zadanie po drugiej stronie.
W tej chwili nic takiego nie przychodziło jej do głowy.
Gdy wracali na farmę, pokazała mu dwa smoki z jeźdźcami sunące pod niebem.
– Zwiadowcy.
– A więc te smoki są w różnych kolorach. A ludzie? Znajdę kogoś podobnego do mnie?
– Tak, i o twojej orientacji. Tutaj miłość jest miłością.
– Miło słyszeć. W tej chwili nie szukam przygód, ale dobrze wiedzieć, że ludzie tu mają otwarte umysły.
– I serca. Niestety, jak wszędzie, tak i tutaj znajdziesz grupę ksenofobów. To Świętobliwi – członkowie religijnej sekty. Na początku byli nieszkodliwi, ale stopniowo schodzili na drogę ciemności. Niektórzy Fey poszli w ich ślady. Pamiętaj, że jeżeli chcesz zostać i swobodnie się poruszać, musisz nauczyć się jeździć konno.
– Myślisz, że nie dam rady? – Zahaczył kciuki za pasek spodni i kroczył z dumnie wypiętą piersią. – Chętnie spróbuję. A skoro ty nauczyłaś się machać mieczem, ja też mogę.
– Kiepsko mi to wychodzi.
– Akurat.
– Zapytaj Keegana. Trenował mnie i pierwszy ci to powie.
Marco ją objął, Fąfel trzymał się blisko nich.
– Zamierzasz romansować z tym ciachem?
– W tej chwili mnie także nie interesują romanse. I wątpię, aby on miał na nie ochotę. Coś wisi w powietrzu.
– Idziesz na całość. – Zamachał rękami.
– Cała w tym tkwię. – Powtórzyła jego gest. – Wyczuwam coś w rodzaju napięcia. O to mu właśnie chodzi. Nie ma go tutaj, ale się zbliża. – Wzdrygnęła się. – Jeszcze nie teraz. Zabierzemy moje rzeczy i przeniesiemy się do chaty. Chyba będzie łatwiej, jak przeczytasz wszystko, co napisałam. Jeżeli będziesz miał jakieś pytania, chętnie na nie odpowiem.
– Dobra, czyli przejdziemy stąd do Irlandii? Przez któryś z tych wietrznych tuneli?
– Tym razem będzie inaczej, nie tak dramatycznie.
Fąfel z radosnym szczeknięciem odłączył się od nich. Zwinnie przeskoczył murek i popędził do dwójki dzieci i pilnującej ich suczki wilczarza irlandzkiego.
– Te chłopaczki to Finian i Kavan. Widzisz tamtą kobietę w ogrodzie? To Aisling, ich mama. Siostra Keegana i Harkena.
– Wszyscy tu są tacy urodziwi.
Przeszli przez furtkę. Aisling, z ciemnymi włosami zwiniętymi w węzeł, wytarła ręce o spodnie i z dłonią opartą na zaokrąglonym brzuchu zbliżyła się do nich.
– Witaj, Breen Siobhan. Witaj. Wróciłaś, tak jak obiecałaś. Nigdy nie powinnam w to wątpić. – Zamknęła Breen w objęciach. – Ogromnie mi wstyd.
– Niepotrzebnie. Wiem, jak bardzo się tym gryzłaś, i rozumiem dlaczego. Poznaj Marco.
– Już słyszałam o tobie. Podobno przekoziołkowałeś do Talamh. Jak się czujesz?
– Już dobrze. Dzięki. Miło mi cię poznać.
– I wzajemnie. Napijecie się herbaty? Mab popilnuje chłopców, a my pójdziemy do domu.
– Wracamy od babci, piliśmy tam i herbatę, i wino. Chciałabym zabrać moje rzeczy i przenieść je do Fey Cottage.
– Och, już zostały przeniesione. Morena zajęła się twoją elegancką garderobą. A Marco ma wyczyszczone ubranie.
– Dzięki. Pożyczyłem rzeczy od twojego brata. Od Harkena.
– To nie problem. Ma ich sporo.
Starszy z chłopców przygalopował do nich z toczącym się z tyłu młodszym bratem.
– Niedługo mam urodziny – ogłosił Finian. – Będziecie tutaj wtedy.
– W Samhain. – Breen przykucnęła. – Pamiętam. Skończysz trzy lata.
– Fin, przywitaj się z przyjacielem Breen. Pan ma na imię Marco.
Chłopczyk opuścił głowę.
– Dzień dobry.
– Jest trochę nieśmiały przy obcych. Natomiast ten – dokończyła Aisling, kiedy Kavan zrównał się z nimi i uczepił nóg Marco – wręcz przeciwnie.
Marco wziął malucha na ręce.
– A ty jak masz na imię?
– To nasz Kavan – powiedziała Aisling, kiedy malec, gaworząc, opowiadał coś Marco. – Pierwszy raz widzi obcego.
Kavan, zaśmiewając się, zamknął w piąstce pęk warkoczyków.
– Cacy!
– Mnie też się podobają.
Potem, nie przestając gaworzyć, wyciągnął ramionka do Breen.
– Kiedy masz termin? – Marco zwrócił się do Aisling.
– Około święta Imbolc. Na początku lutego – zreflektowała się, widząc jego niepewną minę. – Jestem na półmetku. Liczę, że tym razem będzie dziewczynka, bo jak widzisz, mam już dwóch łobuziaków.
– Tęskniłam za tymi urwisami – powiedziała Breen i połaskotała Kavana nosem po policzku, zanim postawiła go na ziemi. – Jutro wracamy. Będę tak samo jak wcześniej pracowała z babcią. Przekaż Keeganowi, że jeśli chce, możemy zacząć trenować.
– Och, na pewno będzie chciał. On i mój mąż Mahon – wyjaśniła Marco – wrócą przed wschodem księżyca. Zaglądajcie do mnie, kiedy znajdziecie czas. Oboje jesteście mile widziani. Chodźcie, dzieci. Czy obiecaliśmy wujkowi Harkenowi, że zrobimy porządki w warzywniku? Błogosławieństwo dla was obojga – powiedziała na pożegnanie, oddalając się z chłopcami.
– I dla ciebie! – zawołała za nią Breen. – Fąfel, do nogi.
Kiedy wyszli za bramę, Breen wskazała ręką pas ziemi za drogą.
– Portal jest w tamtym drzewie. Albo drzewo jest portalem, sama nie wiem.
Powiódł spojrzeniem za jej ręką. Po drugiej stronie drogi wyrastał kolejny kamienny murek, a za nim, aż po wzgórza, ciągnęły się łąki z pasącymi się stadami owiec.
Drzewo z koroną o średnicy ponad sześciu metrów wyrastało ze skalnego usypiska. Grube konary zwisały ku ziemi, niektóre nawet jej dotykały i w połowie długości z powrotem wyginały się ku górze. Liście, które Breen zapamiętała z lata jako soczyście zielone, miały teraz czerwonawą barwę.
– Co to za drzewo?
– To Powitalne Drzewo i portal, chyba ten główny, pomiędzy Talamh i Irlandią.
Zaprowadziła go pod drzewo. Fąfel wysforował do przodu, wdrapał się na usypisko po siedmiu skalnych występach, przycupnął na konarze i szczeknął, jakby ich ponaglając.
– No dobra. Jeżeli zemdleję, możesz odratować mnie tamtym piwem albo tym czymś, co w nim było.
– Mogę, ale nie będzie takiej potrzeby. Sam zobaczysz różnicę – uspokajała go, kiedy wspinał się za nią po skałkach. – Będzie wiało, ale nie tak mocno jak wtedy. Zobaczysz błysk i już znajdziemy się po drugiej stronie. Nie zdziw się, jeżeli trafimy na deszcz. Nigdy nie wiadomo.
– Myślę, że mnie już chyba nic nie zdziwi. Nigdy.
Obejrzała się i wyciągnęła do niego rękę. Widziała, że się boi, jednak przeważała lojalność.
– Trzymaj się mnie. Rusz się, Fąfel. Już idziemy. Postaw stopy na tym konarze. Pewnie będziesz miał wrażenie, że spadasz, ale…
Błysnęło światło, powiew wiatru wzburzył jej włosy.
– Widzisz, nic się nie stało.
– Przeszliśmy? Poczułem jedynie szarpnięcie w okolicy żołądka, ale… Na pewno jesteśmy po drugiej stronie?
– Tak, teraz czeka cię już tylko zejście w dół.
– Trochę trzęsą mi się nogi – wyznał. – Ale to pestka w porównaniu z tym, co było wtedy. I wcale nie pada.
– Mamy szczęście, nie zmokniemy, chata stoi jakieś półtora kilometra stąd.
– Wszystko wygląda mniej więcej tak samo.
– Pozornie. Wczoraj padało i byłeś w szoku, dlatego nie widziałeś, że w Talamh są dwa księżyce.
– Dwa?
– Gdy jeden jest w nowiu, drugiego ubywa.
– Super. Koniecznie muszę je zobaczyć. Wiesz co, Breen, przechodziłem przez ten las, kiedy próbowałem uczyć się irlandzkiego w wiosce, i nigdy nie widziałem tego drzewa. A przecież trudno je przeoczyć. Jest potężne i wyrasta ze skały. Zresztą może odwrotnie, to skała wyrasta z pnia.
– Nie miałeś go zobaczyć. Spójrz na zegarek.
Zerknął i cicho się zaśmiał.
– No i proszę. Chodzi. – Wyciągnął komórkę z kieszeni pożyczonych spodni. – Też działa.
– Pierwsza rzecz, telefon do Sally – zadecydowała. – Najlepiej, jak mu powiesz, że postanowiłeś mi towarzyszyć i wczoraj polecieliśmy samolotem. Chcesz posiedzieć tu kilka dni i…
– Nie wiem, jak długo zostanę, i tak właśnie mu powiem. Nie sprzeczaj się ze mną, Breen. Jesteś na mnie skazana. Damy radę. Przejdziemy przez to razem. I nauczę się jeździć konno. Wio!
– Nie myśl, że to takie proste. Przez wiele dni chodziłam z obitym tyłkiem. Jestem zła na siebie, że cieszy mnie twoja obecność.
– I nie pozbędziesz się mnie. Słuchaj, czy w tym, co napisałaś, jest coś o seksie z Gorącym Wodzem?
– Ja… cholera. Słuchaj…
– Za późno. Obiecałaś, że dasz przeczytać całość. Może oboje nie jesteście teraz w nastroju na pieszczoty, ale nie myśl, że nie widziałem, jak on na ciebie patrzył.
– Jakbym była dla niego kolejnym wrzodem na tyłku?
– Nie. Chciałbym, żeby na mnie ktoś tak kiedyś patrzył. – Z romantycznej duszy Marco wydarło się ciche westchnienie. – Nawet nie próbował mi oddać, jak go uderzyłem, gdy myślałem, że chce cię skrzywdzić. A przecież mógł mną wytrzeć podłogę albo zmienić mnie w kumkwat czy jeszcze co innego, a jednak tego nie zrobił.
– Keegan szanuje lojalność i przyjaźń.
– Sally twierdzi, że on ma klasę.
– Pewnie ma.
– Pamiętam tę ścieżkę. Jasna dupa! Tędy można dojść do wsi. Zatoka jest po tamtej stronie. Przynajmniej była po tamtej stronie. Wiesz co, to niesamowite!
Wciągnął głęboko powietrze.
– Czujesz? To chyba zapach zatoki. I… dymu.
– Napalili dla nas w kominkach. – Wskazała rzedniejące drzewa. – Zobacz.
Chata stała na swoim miejscu, strużki dymu z kominów wiły się nad dachem krytym strzechą. Ogród, który Seamus nauczył ją pielęgnować, nadal mienił się kolorami. Bujnie rosły kwiaty w doniczkach, zasadzone pod jego okiem.
– To twój dom, Breen. Tak mówiła babcia, stworzyła go dla ciebie. Teraz bardziej to do mnie dociera. Ja też cudownie się w nim czułem.
– Wiem. – Obejrzała się na psa, drepczącego przy nich w miejscu. – Biegnij, Fąfel.
Szczeniak podskoczył, puścił się galopem po zielonej trawie, zbiegł ze skarpy na łupkową plażę i wpadł do wody.
– Morski pies – podsumował Marco ze śmiechem. – Jest niesamowity.
– Wejdźmy do środka. O, w tamtym miejscu zwykle siadywałam z herbatą. Boże, musisz skosztować lemoniady Finoli. Czysta magia. Mam nadzieję, że pamiętali, aby zrobić zapas coca-coli.
To zupełnie jak powrót do domu, pomyślała, sięgając colę z lodówki. Wypiła parę łyków i rozejrzała się po swojej ładnie urządzonej kuchni. Świeżo upieczony chleb, przykryty ściereczką, czekał na blacie w kolorze łupków. Na parapecie obok wazonu z kwiatami stała kamionkowa misa ze świeżymi owocami. To samo zastała tutaj za pierwszym razem. Tak też wszystko wyglądało, kiedy stąd wyjeżdżała.
– Zrobię nam na kolację makaron – obwieścił Marco, przeglądając zawartość szafek. – Popatrz na te pomidory. Pierwsza klasa. – Spojrzał na zegarek, przeliczył czas. – Poczekam z godzinę i zadzwonię do Sally. O tej porze mogą jeszcze spać. Lepiej, żeby zdążyli napić się kawy, zanim usłyszą, że dałem dyla.
– Sprytnie – pochwaliła. – Zorganizuję miejsce do pracy dla siebie w sypialni na parterze. – Przeszła do pokoju z widokiem na ogród. – No proszę. Zrobili to za mnie. – Pogładziła laptop ustawiony na małym biurku, w rogu zobaczyła starannie zwiniętą matę do jogi. Znalazła się tutaj, chociaż Breen jeszcze nie pomyślała, żeby ją przywieźć.
– Sedric już tu był i zniknął – poinformowała Marco.
– Co? Jak to?
– Z czasem do tego przywykniesz. – Poszła otworzyć drzwi Fąflowi. Pies bez wahania ruszył prosto do salonu i po trzech rytualnych obrotach, z psim westchnieniem ulgi zwinął się w kłębek przed kominkiem.
– Myślisz, że ja też znajdę swoje rzeczy w dawnej sypialni?
– Zobaczmy. Chcę się rozpakować, a potem siąść do pisania. Prawdopodobnie wrzucę też na blog post o powrocie do chaty. A ty znajdź sobie jakieś wygodne miejsce do czytania.
Przeszli przez salon z kanapami z obiciem w kolorze leśnej zieleni, ze świecami, kryształami, kwiatami w wazonach i oknami z widokiem na błękitną wodę.
Ogień syczał i potrzaskiwał w kominku.
Pies podniósł się i podreptał za nimi na piętro. Na podeście Breen najpierw skręciła do sypialni Marco.
Gitara stała oparta na statywie, harfa wyjęta z futerału połyskiwała na stole obok keyboardu.
Marco znieruchomiał, a ona zajrzała do szuflady.
– Swetry, koszule.
On dopiero po chwili otworzył drzwi garderoby.
– Wszystko na swoim miejscu – stwierdził.
– To coś w rodzaju powitalnego gestu. Założę się, że nasze kurtki i peleryny wiszą w szafie w korytarzu.
– Naprawdę myślisz, że do tego przywyknę?
– Mam nadzieję. Widzisz, kim jestem – dodała z lekkim ukłuciem w sercu.
– Zawsze będę cię kochać, niezależnie od tego, kim jesteś. – Podszedł do stołu, trącił palcem struny harfy. – Chcę się nauczyć na niej grać. To najlepszy prezent, jaki w życiu dostałem.
– Tata mnie kiedyś uczył i co nieco jeszcze pamiętam. Mogę ci pokazać, ale wiem, że sam świetnie sobie poradzisz.
– Dobra, dobra. – Obszedł pokój, wyjrzał przez okno. Wszystko wyglądało tak, jak zapamiętał. – Może po kolacji zrobimy wieczór muzyczny. Gotowanie i muzyka mogą pomóc mi się odnaleźć. Zejdę do kuchni i zrobię sos. Niech perkocze na wolnym ogniu i śle aromat do nieba. Wtedy zadzwonię do Sally. – Wyciągnął rękę i wzburzył palcami jej płomiennorude kędziory. – Jesteś, kim jesteś, Breen.
Umościła się na łóżku, Fąfel zwinął się w kłębek obok niej. Najpierw zajmie się blogiem, postanowiła. Tylko krótki wpis. I wyśle go dopiero po telefonie Marco do Sally.
Jak zacząć? – dumała. Przecież nie napisze na blogu o taoiseachu Talamh i o tym, że przyleciała razem z Marco przez portal.
Siedziała przez chwilę, myśląc o tym, że znowu tu jest, że wróciła i czuje się u siebie. Wspominała, jak latem cieszył ją samotny pobyt w chacie i świadomość, że nareszcie żyła, jak chciała.
Z kuchni dochodził głos Marco. Podśpiewywał, przyrządzając coś z tamtych dorodnych pomidorów. Jego obecność była dla niej niczym ciepły pled w chłodny poranek. Po prostu podnosiła na duchu, tak jak widok psa drzemiącego tuż obok czy kwiatów tuż za drzwiami do ogrodu.
Zaczęła post od powrotu do Irlandii. Dopiero teraz napisała na blogu o spotkaniu z babcią, o śmierci ojca i o tym, jak smutek po tej stracie zrekompensowała radość z odnalezienia rodziny i przyjaciół.
Zadowolona zamknęła blog i otworzyła plik z powieścią.
Skupiła się na pisaniu, zatopiła w fabule.
W końcu oderwała wzrok od klawiatury. Była jak wyrwana z transu. Owszem, w mieszkaniu w Filadelfii też nieźle jej szło, ale nie tak, jak tu. Może po powrocie do miejsca, gdzie zaczęła podróż, obudził się w niej jakiś rodzaj szczególnej energii. Napisała ciurkiem dziesięć stron!
Dopiero teraz poczuła zapach sosu pomidorowego, dostrzegła zmianę światła. Fąfel zniknął.
Zamknęła komputer i przeszła do kuchni. Znalazła Marco przy stole w części jadalnej. Ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w ekran laptopa. Fąfel podniósł się z miejsca przy palenisku i otarł o jej nogi.
– Sally? – zapytała.
– Załatwione. Jest zadowolony, że przyjechałem z tobą. – Oderwał wzrok od tekstu i popatrzył jej w oczy. – Breen, to, co tutaj wyczytałem, nie wygląda dobrze. Naprawdę. Ja pierniczę, o mało nie zginęłaś. Dwukrotnie.
– Ale przeżyłam. Marco, on nie chce, żebym umarła. Szykuje coś gorszego. – Przeszła do kuchni i nasypała Fąflowi karmy do miski. – Mam więcej siły niż kiedyś. I będę jeszcze silniejsza.
– Jak zamierzasz go pokonać?
– W tej chwili nie znam odpowiedzi. – Wybrała wino. – Ale przypuszczam, że dojdzie do pojedynku mocy.
– On jest pieprzonym bogiem. Taki drugi Loki, tyle że pozbawiony zabawnych cech.
– W moich żyłach jego krew miesza się z krwią pozostałych przodków. Mam przewagę. Nie pytaj mnie, czy się boję.
– Jasne, byłabyś głupia albo szalona, gdybyś się nie bała. Czy Keegan sam nie może go załatwić? No, dobra. – Wstał i gestykulując, krążył po pokoju. – Rozumiem, że zrobiłby to, gdyby mógł. Trochę go poznałem i dowiedziałem się co nieco o ludziach po tamtej stronie. Jeszcze nie przeczytałem całości, ale mniej więcej wiem, jak wygląda sytuacja. W każdym razie z twojego punktu widzenia.
– Mój ojciec usiłował go powstrzymać.
– Wiem, kochana. Wiem. A tamta wiedźma z dwugłowymi wężami. – Wzdrygnął się, zanim odebrał od Breen kieliszek. – Panicznie ich się boję, zupełnie jak Indiana Jones.
– Raz mnie podeszła. – Uniosła kieliszek w geście toastu i upiła kilka łyków. – Więcej mnie nie zaskoczy.
Przez chwilę przyglądał się jej z zaciekawieniem.
– Wczoraj bardziej się bałaś.
– Może powrót tutaj obudził we mnie odwagę. Nie dlatego, że jestem głupia czy szalona. Wiem, że nieraz sparaliżuje mnie strach. Ale czegoś o sobie się dowiedziałam, a ile jeszcze się dowiem? Im lepiej siebie poznaję, tym więcej czuję. Radzę sobie, będę bardziej się starać, ale już teraz nieźle mi idzie. I to mi daje satysfakcję.
Bałam się pisać, długo mnie musiałeś namawiać, aż w końcu się odważyłam. I udało się. Będę się rozwijać, ale już jest dobrze. Cieszę się. Zamierzam zgłębiać magię. Sporo umiem, a jeszcze więcej się nauczę. To też sprawia mi radość.
Przeszedł do kuchni i pomieszał sos.
– Pisanie nie budzi śmiertelnych snów – rzucił przez ramię.
– Przeczytałeś tamtą wizję o chłopcu na ołtarzu? Co Odran i jego demony z nim zrobili?
– Osłupiałem. To nie był film, gdzie wszystko jest na niby. To działo się naprawdę.
– Czy mam prawo odwrócić się od nich, jeżeli jestem tą, która może postawić tamę złu?
– Niby jak, zapalaniem świeczek? Fakt, to niesamowite, ale tym go nie powstrzymasz.
– Zapalanie ognia jest podstawową umiejętnością. – Odstawiła kieliszek i wyprostowała dłoń. Wykwitł na niej czerwony płomień. – Parzy. – Na drugiej dłoni wznieciła niebieski ogień. – Albo chłodzi.
Podrzuciła oba płomienie wysoko w górę. Zderzyły się z hukiem piorunu, zaskwierczały, sypnęły iskrami i zgasły.
– Można wprawiać powietrze w ruch. – Pokręciła palcem. – Masz ciepły, łagodny wiatr. – Machnęła uniesioną dłonią. – Albo lodowaty wicher.
Powiew pomieszanych wiatrów potargał jej włosy i uniósł warkoczyki Marco. Potem Breen szybko otworzyła drzwi i wyszła na dwór.
Nakryła dłonią doniczkę.
– Ziemia daje życie. – Zamknięte pączki otwarły się pod jej dotykiem. – Albo je niszczy.
Grunt zadrżał.
– Woda karmi glebę i gasi pragnienie. – Uniosła i opuściła ramię. Wystawiła dłoń na deszcz, który pokropił z chmur. – Albo staje się topielą. – Machnęła ręką. Zatoka zawirowała, słup wody wystrzelił wysoko w górę i opadł. – Cztery żywioły łączą się we mnie z piątym. Z magią odziedziczoną po przodkach. Wiem o tym, Marco. Mam wszystko, co posiadał ojciec, i jestem też człowiekiem. On, dla mojej matki, po tamtej stronie starał się funkcjonować jak zwykły mężczyzna. Musiał czuć się rozdarty, rozterki nadwątliły mu ducha, a Odran znalazł sposób, żeby to wykorzystać. W końcu go zabił. Mam to coś, czego brakowało ojcu. Nie wiem, co to jest, jak tego użyć, ale wiem, że mam tego czegoś więcej niż on.
– Dobra, wystarczy. Muszę się napić. Doleję wina.
Wrócił do kuchni. Nie mógł utrzymać butelki w trzęsącej się ręce.
Dołączyła do niego, nakryła dłonią jego dłoń.
– Nie bój się mnie. Chyba pękłoby mi serce, gdybyś zaczął się mnie bać.
– Nie. Możesz mi nalać? Nie boję się. Ja… osłupiałem. To chyba najlepsze słowo. – Duszkiem opróżnił kieliszek. – Ty świeciłaś. Jakby płonęło w tobie jakieś wewnętrzne światło. Zdążyłem przeczytać co nieco o tym, czego się nauczyłaś, ale oglądanie tego…
Otoczył ją ciągle trochę drżącym ramieniem i przytulił.
– Zawsze ci mówiłem, że jesteś wyjątkowa. Po prostu na otrzaskanie się z tą częścią twojej wyjątkowości potrzebuję więcej czasu.
– Ile tylko chcesz. Może zajmę się czymś normalnym i zrobię surówkę do twojego makaronu? Co ty na to?
– Jasne. Idę zamknąć laptop. Resztę przeczytam później. Chyba na razie mi wystarczy. Włączę muzykę.
Zajmie się czymś normalnym, przemknęło jej przez głowę, gdy obierała i kroiła warzywa. Czy wsunięcie Marco pod poduszkę rozmarynu i kryształów na mocny sen będzie czymś normalnym?
Dla niej tak, a więc postanowione.
Przy kolacji będą rozmawiać o zwykłych rzeczach. Potem pójdzie do jego sypialni po harfę – przy okazji wsunie amulet pod poduszkę – i pokaże mu parę akordów, które zapamiętała. Może zniesie też jego gitarę.
Kiedy wrócił i nastawił wodę na makaron, pomyślała, że wszystko wygląda tak normalnie. Jak zwykle u nich. Marco sprawdził, czy surówka gotowa i pomógł jej zrobić dressing, zanim wrzucił makaron do wody.
– Jak w starych, dobrych czasach – powiedział, a ona się roześmiała.
– Wyjąłeś mi to z ust. Pomyślałam dokładnie to samo. Nakryję do stołu i będziemy ucztować.
Fąfel szczeknął. Zabrzmiało to bardziej jak zaproszenie niż ostrzeżenie. Obejrzała się akurat, gdy Keegan zapukał do przeszklonych drzwi.
Mignął jej jeszcze złotozielony koniec ogona Crogi wzlatującego pod chmury.
Z talerzem w dłoni poszła otworzyć drzwi.
– Przepraszam – zaczął. – Widzę, że siadacie do posiłku. Nie zajmę wam dużo czasu.
– Hej, wchodź śmiało! – zawołał Marco od kuchenki. – Jadłeś kolację?
– Ehm, nie. Wpadłem tylko…