Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W szeregowcu na jednym z poznańskich osiedli zostaje odnalezione ciało młodej kobiety. Początkowo wszystko wskazuje na samobójstwo, jednak szybko okazuje się, że brał w tym udział ktoś trzeci. O zamordowanej niewiele wiadomo, a kolejno odkrywane informacje okazują się coraz bardziej szokujące.
Kim była? Przed czym uciekała? Czego lub kogo szukała?
Do akcji wkracza policjantka śledcza Florentyna, która własne dramaty skrywa pod różowymi sukienkami i nietypowym podejściem do kolegów z pracy.
I która posiada zaskakujący dar…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 144
Rozdział
1
Karolina wyszła spod prysznica i owinęła mokre włosy ręcznikiem. Była spokojna, chociaż jutro miał nastąpić jeden z najważniejszych dni w jej życiu. Wszystko zostało dokładnie sprawdzone, a ona sama nie miała najmniejszych wątpliwości. Po tylu latach odnalazła wreszcie to, czego tak długo szukała. Jeszcze dzisiaj po południu, kiedy siedziała przed komputerem i dopinała ostatnie elementy planu, serce waliło jej jak oszalałe, ale teraz już była opanowana. Najważniejsze to nie spalić się tuż przed metą. Nie zachłysnąć przeczuciem, że wszystko pójdzie jak z płatka, bo w takich sytuacjach życie zazwyczaj podstawia nogę. A ona nie miała już czasu na kolejne potknięcia.
Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze i ostrożnie się uśmiechnęła. W zasadzie od jakiegoś czasu była ostrożna we wszystkim. Zwłaszcza po tym, co się stało. Nie ufała ludziom jak kiedyś, w każdym widziała wroga, nie lubiła spotkań w większym gronie, nie otwierała drzwi nawet listonoszowi, tylko kazała mu zostawiać paczki na wycieraczce. Wszelkie kontakty ograniczała do minimum. Wszystko, co robiła, starała się robić sama. Bez niczyjej pomocy, bo człowiek jest tak dziwnie skonstruowany, że pomaga tylko wtedy, gdy widzi w tym własny interes. Pozostałe formy wsparcia są po prostu udawane. Nawet policjanci robią swoje tylko dlatego, że na tym polega ich praca. A nie dlatego, że komuś współczują. Że zależy im na prawdzie.
Westchnęła i dotknęła dłońmi rozgrzanych kąpielą policzków.
Miała trzydzieści sześć lat, była wysoka, dość szczupła i bardzo blada. W zasadzie odnosiła wrażenie, że jej skóra jest niemal przezroczysta. Że widać pod nią błękitne żyłki i pulsującą w nich krew. Czasem sama nie mogła uwierzyć w to, że ciągle ma w sobie tyle siły. Kiedy kładła się wieczorem do łóżka, czuła przede wszystkim ból całego ciała. Jakby coś rozrywało ją od środka, a ona bała się ruszyć, żeby tylko nie rozpaść się na tysiące kawałeczków. Wiedziała jednak, że jej nie wolno. Że następnego dnia musi zacząć poszukiwania. Demony należało zamknąć w szafie i nie pozwolić im się z niej wydostać.
Wyszła z łazienki i nago przeszła do kuchni. Usiadła przy stole, sięgnęła po winogrona leżące na szklanej paterze, ale jakoś nie czuła ich smaku. Wypiła więc tylko szklankę wody i posiedziała jeszcze chwilę, aż poczuła, że robi jej się chłodno.
– Pora spać – powiedziała na głos.
W sypialni przykryła się kołdrą, naciągnęła na siebie dodatkowy koc, spróbowała raz jeszcze się uśmiechnąć i w końcu poczuła, jak zapada w sen. Jak nie potrafi już otworzyć oczu, bo jej powieki stają się ciężkie niczym kamienie, jak nie może oblizać językiem ust, bo nie ma na to wystarczająco dużo siły. Kołdra i koc rozgrzały ją, ale nie mogła ich zsunąć. Nagle poczuła przerażający strach. Ta niemoc i brak możliwości ruchu spowodowały, że gwałtownie zaczęła tracić oddech. Czuła, jak jej ciało się poci, pręży, jak zaczyna walczyć, choć nie miała pojęcia z czym.
„Muszę się obudzić”, pomyślała jeszcze. Próbowała nawet krzyknąć, ale z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk.
A potem wreszcie wszystko się uspokoiło.
*
Była niedziela, godzina dziewiąta dwadzieścia trzy. Florentyna nie lubiła wolnych weekendów, więc kiedy odebrała telefon o tak wczesnej porze, odruchowo poczuła coś w rodzaju ulgi. Nie ma nic gorszego od siedzenia w pustym mieszkaniu i udawania, że wszystko jest w porządku. Że człowiek docenia chwile tylko dla siebie, delektuje się ciszą i kocha parzyć kawę wyłącznie dla jednej osoby.
Zdaniem Florentyny takich ludzi nie było, a jeśli ktoś to deklarował, najzwyczajniej w świecie kłamał.
– Tak? – odezwała się już po pierwszym sygnale i tylko skinęła głową. – Będę.
Pół godziny później patrzyła na nagie ciało trzydziestokilkuletniej kobiety. Brunetka, wysoka, szczupła. Na jej skórze było widać plamy opadowe, a nogi wydawały się nienaturalnie wygięte. Na nocnym stoliku stały dwa opakowania po lekach nasennych.
– Samobójstwo? – spytała Florentyna.
– Wszystko na to wskazuje, ale to ustali lekarz – odpowiedział jeden z kryminalnych.
„Jak on miał na imię?” – Florentyna zmarszczyła brwi i próbowała sobie przypomnieć. Do poznańskiego oddziału trafiła niecały rok temu i ciągle jeszcze nie pamiętała wszystkich imion. Ale być może dlatego, że niespecjalnie jej na tym zależało.
– Ile tu leży?
– Sąsiedzi nie są pewni. Ten z domu po prawej twierdzi, że widywał ją przez okno codziennie rano, kiedy szła biegać, ale od kilku dni jej nie widział. A wczoraj i dzisiaj obudziło go wściekłe miauczenia kota, który kręcił się pod drzwiami denatki.
– To jej kot?
– Nie wiem.
– Kto ją znalazł?
– My. Po interwencji tego sąsiada, który zadzwonił zaniepokojony zachowaniem kota właśnie. Powiedział, że denatka mieszkała sama, ale kiedy poszedł sprawdzić, czy wszystko w porządku, nie otworzyła drzwi. Ani wczoraj, ani dziś. I że wydało mu się to podejrzane. Uznaliśmy, że sprawdzimy zgłoszenie.
– Maciej – przypomniała sobie nagle Florentyna.
– Co Maciej? – zdumiał się policjant.
– Tak masz na imię.
– Marcin. Ale byłaś blisko. – Wzruszył ramionami.
– Co jeszcze wiesz?
– To Karolina Markowska. Wynajmowała ten dom zaledwie od roku. Przeprowadziła się tu z Katowic.
– Czym się zajmowała?
– Coś z komputerami.
– Coś? – Florentyna uniosła brwi.
Marcin tylko się żachnął.
– Jezu, nie wiem jeszcze wszystkiego.
– To się dowiedz, ptaszyno.
Zgrzytnął zębami. Nienawidził, kiedy ta nowa tak się do niego zwracała. Zresztą nie tylko do niego. Niemal każdy z dochodzeniówki był dla niej ptaszyną, kurczaczkiem albo żuczkiem. Wolałby nawet, żeby nazwała go chujem albo chociaż kutasem, ale ona lubowała się w tych kretyńskich zdrobnieniach. Na dodatek prawie zawsze miała na sobie coś różowego. I to miała być jedna z lepszych policjantek śledczych?
Florentyna nie przejmowała się jego wściekłą miną, tylko raz jeszcze pochyliła nad denatką.
Ładna kobieta. Delikatnie kręcone włosy splecione w niedbały warkocz, ciemne brwi, kształtny nos i gładka twarz. Ale wraz ze stężeniem pośmiertnym zmarszczki zawsze się wygładzały, nawet u starszych ludzi. Wyglądała, jakby spała, a jednak było w niej coś, co Florentynie nie dawało spokoju. Jakby chciała przed śmiercią coś zrobić. Powiedzieć. Krzyknąć? W jej twarzy widać było jakieś napięcie, cień gniewu i jednocześnie rozczarowania. Na ramieniu miała znamię w kształcie gwiazdki. Tak idealne, że wyglądało niemal jak wymalowane. A jednak było tylko ciekawą formą pieprzyka.
– Jest Medyk. – W drzwiach pojawił się kolejny policjant z dochodzeniówki, ale jego imienia Florentyna już naprawdę nie pamiętała.
Pół godziny później stała przed Dominikiem Zielińskim, lekarzem medycyny sądowej (zwanym Medykiem) i dokładnie słuchała tego, co miał jej do powiedzenia. Nie robiła notatek, niczego nie nagrywała. Wiedziała, że i tak zapamięta każdy szczegół. W przeciwieństwie do imion.
– Leży tu mniej więcej od trzech dni. Nie zaczął się jeszcze proces gnicia, ciało nie wydziela gazów, przynajmniej na razie. Plamy opadowe również wskazują na śmierć, która mogła nastąpić przed upływem siedemdziesięciu dwóch godzin. Jest sztywna, stężenie pośmiertne jeszcze nie zaczęło ustępować.
– Przyczyna śmierci?
Medyk pokręcił przecząco głową.
– Powiem ci za parę godzin. Ale na szyi zauważyłem dwa krwiaki.
– Uduszenie?
Rozłożył ręce.
– Możliwe. Często coś, co wygląda na samobójstwo, okazuje się zabójstwem. Ale czasem bywa odwrotnie. – Zaśmiał się.
Florentyna odwróciła się do niego plecami. Właściwie niemal od początku to przeczuwała. Za dużo było spokoju w tym domu, zdecydowanie więcej niż na twarzy dziewczyny. Idealnie wysprzątane pomieszczenia, pranie rozwieszone na suszarce. To wszystko zdążyła już zauważyć. Ktoś, kto planuje popełnić samobójstwo, bardziej skupia się na sobie niż na szczegółach otoczenia. I rzadko kiedy kładzie się nagi do łóżka. Paradoksalnie, podświadomie zastanawia się, jak będzie wyglądał, kiedy zostanie znaleziony. A już na pewno dotyczy to kobiet.
Florentyna wyszła z pokoju, nie chciała przeszkadzać technikowi, który zabezpieczał ślady. Weszła do łazienki i rozejrzała się wkoło. Tu też panował idealny porządek. Na półce koło lustra stały dwa słoiczki z kremami do twarzy, tonik oraz perfumy.
Sì, Giorgio Armani.
Ostrożnie odkręciła nakrętkę i powąchała zawartość flakonika. Czarna porzeczka, mandarynka i chyba gruszka? Ale też wanilia i drzewo sandałowe. Znała się na tym. Kilka lat temu brała udział w rozpracowywaniu morderstwa w jednym z zakładów produkujących perfumy. Przepytała wtedy dziesiątki pracowników, a przy okazji sporo nauczyła się o samej produkcji. Lubiła poznawać nowe rzeczy, wnikać w szczegóły, które być może nie miały żadnego związku ze sprawą, a jednak jakoś ją do niej przybliżały. Odnosiła wrażenie, że im bardziej wkracza w świat denata, tym łatwiej jest jej go zrozumieć. Poznać, nawet po śmierci.
Zeszła raz jeszcze na dół i stanęła pośrodku kuchni. Antracytowe meble były proste i funkcjonalne. Szerokie szuflady, duże szafy, piekarnik na wysokości twarzy. Przynajmniej nie trzeba było się schylać. W lodówce jabłka, cytryny, pomidory, kilka puszek z tuńczykiem, ogórki kiszone i siedem jajek. Winogrona na stole wyglądały na przywiędnięte i dość mocno zaatakowane przez muszki owocówki. Florentyna nachyliła się i zobaczyła pod jedną z szafek srebrną miseczkę.
– Czyli to był twój kot. Nie mogłaś się zabić, nie zostawiłabyś zwierzaka na pastwę losu – powiedziała na głos i rozejrzała się, ale kota nigdzie nie było.
Wróciła na piętro i weszła do pokoiku, który wyglądał na miejsce pracy. Pośrodku stało niewielkie biurko. Tyle że nigdzie nie było ani komputera, ani chociaż laptopa. Jeśli Markowska pracowała w tej branży, trochę dziwne, że nie posiadała żadnego sprzętu w domu. Florentyna otworzyła szafę i zobaczyła równo ustawione czarne segregatory. W środku znajdowały się różne dokumenty, ubezpieczenia, wyciągi z banku, świadectwo pierwszej komunii i całe mnóstwo innych rzeczy, które trzeba będzie dokładnie przejrzeć.
Na każdej z półek stało dokładnie siedem segregatorów. Z wyjątkiem górnej, na której znajdowały się tylko cztery. Trzy po lewej stronie, jeden po prawej. Trzech środkowych brakowało i wyglądało to tak, jakby ktoś specjalnie je stąd wyjął. I nie było to tylko przeczucie Florentyny. Ledwo zauważalny kurz został w trzech miejscach przecięty, „wyczyszczony” przez wyciągnięcie teczek.
– Flo, mogę cię na chwilę prosić? – Do pokoju zajrzał prokurator Mączyński.
Odwróciła się gwałtownie w jego kierunku, a potem wycedziła przez zęby:
– Nigdy, przenigdy nie mów do mnie Flo. Słyszysz, ptaszyno? Jeśli zrobisz to raz jeszcze, nie ręczę za siebie.
Prokurator wpatrywał się z osłupieniem w tę drobną szatynkę w różowym sweterku, która stała teraz przed nim i patrzyła na niego tak, że sam poczuł się jak nieboszczyk. I kompletnie zapomniał, co chciał jej powiedzieć.
Rozdział
2
Florentyna wróciła do domu późnym popołudniem. Za każdym razem bardzo szczegółowo oglądała miejsce zbrodni, starając się wyobrazić sobie, co mogło się wydarzyć. Nie wierzyła w samobójstwo tej kobiety, więc kiedy zadzwonił Medyk, przeczuwała, co chciał jej powiedzieć.
– Tak jak podejrzewałem. Te krwiaki na szyi nie dawały mi spokoju, poza tym znaleźliśmy drobne punkcikowe wynaczynienia w okolicach otrzewnej i nasierdzia. A kiedy okazało się, że denatka ma w płucach krew, wszystko stało się jasne.
– Uduszenie? – bardziej stwierdziła, niż zapytała.
– Dokładnie.
– A te tabletki?
– W organizmie nie ma po nich śladu. Ktoś próbował upozorować samobójstwo, ale dość nieudolnie. Pewnie po prostu wyrzucił leki, a kobietę udusił.
– Poduszką?
– Najprawdopodobniej. Możliwe, że wtedy spała, stąd dość naturalne ułożenie ciała. Nie widać było oznak walki.
„Poza tym dziwnym wyrazem twarzy”, pomyślała Florentyna.
Usiadła przy kuchennym stole, zamknęła oczy i raz jeszcze odtworzyła w myślach wszystko to, co dzisiaj zobaczyła. I to, co zobaczyć powinna, a jednak z jakiegoś powodu nie mogła. Puste miejsca po segregatorach. Brak laptopa w biurze. Nigdzie też nie zauważyła żadnych obrazków czy choćby zdjęć. Całkowicie opróżniona dolna szuflada w komodzie w sypialni. Najwyraźniej ktoś bardzo dokładnie zadbał, żeby śledczy nie natrafili na te rzeczy. I zapewne starał się również nie zostawić żadnych tropów. Tyle że to było dzisiaj niezwykle trudne. Na szczęście w jej zespole byli świetni dochodzeniowcy, którzy potrafili znaleźć ślady w najbardziej niedorzecznych miejscach.
Sięgnęła po telefon i zadzwoniła do brata. Robiła tak za każdym razem, kiedy trafiało jej się zabójstwo. Nie mówiła mu, po co dzwoni, ale on i tak wiedział. Nie rozmawiali o śmierci, śledztwie czy podejrzanych, chociaż on czasem podpytywał, tylko o wszystkim innym. O porach roku, owadożernych roślinach, miniaturowych małpkach niewiele większych od ludzkiej dłoni, najlepszym schabowym w mieście. To pozwalało Florentynie odreagować, przygotować się psychicznie do chwili, w której rozpocznie się oficjalne dochodzenie. Wtedy nie będzie już miała czasu na nic. Każde zabójstwo traktowała priorytetowo. Nie dzieliła ich na te mniej lub bardziej ważne. I nigdy nie mogła pogodzić się z tym, że nie udało jej się znaleźć winnego.
– O czym chcesz dzisiaj pogadać? – spytał ją Kacper. Był od niej dwa lata starszy, ale ona odnosiła wrażenie, że jest jej młodszym braciszkiem, którym powinna się opiekować. To zaczęło się już w szkole podstawowej, kiedy kompletnie nie potrafił odnaleźć się w swojej grupie rówieśniczej. Zawsze stał z boku, przyglądając się swoim kolegom, którzy nigdy nie zapraszali go do wspólnej zabawy.
Florentynie ściskało się na ten widok serce i za każdym razem próbowała robić wszystko, żeby jej brat nie czuł się samotny. Nauczyła się grać w piłkę nożną i była świetna w puszczaniu kaczek. Chodziła z nim na długie spacery i nigdy nie narzekała, kiedy godzinami siedzieli na drzewie, żeby obserwować chmury.
Kacper został artystą, oczywiście niespełnionym, co jednak poczytywał sobie za zaletę. Wychodził z założenia, że prawdziwi twórcy nie mogą być doceniani za życia, bo wtedy są tylko komercyjni. Dobra sztuka obroni się sama, a kiedyś, po latach, ktoś odkryje ją na nowo i dostrzeże to, co autor próbował przekazać światu.
– Dowiedziałam się ostatnio, że kocie nosy są tak samo unikalne jak linie papilarne u człowieka – powiedziała teraz, zaparzając sobie białą herbatę, do której zawsze wrzucała kawałek świeżego imbiru.
Mikołaj ją tego nauczył.
Zabolało, jak zawsze kiedy o nim pomyślała.
– A ja wiem, że koty nie mają obojczyków – Kacper się zaśmiał.
– Naprawdę?
– Moja była miała świra na punkcie kotów i ciągle dokarmiała mnie jakimiś ciekawostkami na ich temat. Cieszę się, że nasz związek dobiegł końca – dodał pewnym siebie tonem.
Florentyna wiedziała jednak, że Kacper wyjątkowo mocno przeżywa każde rozstanie. Zupełnie jakby utwierdzało go ono w przekonaniu, że jednak nie nadaje się na partnera, że jest jakiś wybrakowany. I pewnie coś w tym było, bo zawsze to kobiety od niego odchodziły, chociaż on sam był przekonany, że wszystko dobrze się układa.
– Może cię odwiedzę w przyszłym tygodniu? – spytała.
– Uważasz, że cierpię?
– Nie, oczywiście, że nie – odpowiedziała natychmiast. – Po prostu lubię u ciebie wypić kawę. Masz świetny ekspres.
– Jasne. Nie musisz się zapowiadać. Ja i tak jestem w domu. Wymyśliłem dzieło zatytułowane Nieskończoność podświadomości i będę je malował. Od rana do wieczora.
Uśmiechnęła się czule, choć przecież nie mógł tego widzieć. Pojedzie do niego w przyszłą sobotę. Od jutra zaś musi całkowicie wejść w zbyt szybko zakończone życie Karoliny Markowskiej i dowiedzieć się, kto i dlaczego ją udusił.
*
Gdyby Florentyna miała wymienić choć jedną osobę, która w poznańskiej policji była jej bliższa, pewnie nie potrafiłaby wskazać nikogo takiego. Ale nie przejmowała się tym. Wiedziała, że nowych zawsze traktuje się z dystansem. Nie czuła otwartej wrogości, nie mogła nawet powiedzieć, że ktoś był dla niej szczególnie niemiły, ale wiedziała, że jest obca. I że jej różowe ciuchy i dodatki nie spotykają się tu ze zrozumieniem.
Tyle że jej to kompletnie nie obchodziło.
Dzisiaj rano jak zwykle stanęła przed szafą i starannie przygotowała swoje ubranie. Od tego nie mogło być żadnego odstępstwa. Uporczywie trzymała się pewnych rytuałów, które pozwalały jej przetrwać kolejny dzień. Była przekonana, że jeśli nie wypije kawy z ulubionego kubka, nie włoży butów pod kolor torebki i nie pomaluje rzęs, świat znowu się zawali. To, co trzymało ją w pionie, to były nawyki, które ustawiały jej codzienność. Bała się z nich zrezygnować, zupełnie jakby miało to oznaczać wielką katastrofę. Być może również dlatego nie zaprzyjaźniała się, unikała spoufalania i wspólnych wypadów na piwo. Nabrała w tej pracy przekonania, że ludzie są tymczasowi. I że czyjeś życie kończy się czasem szybciej niż proces nalania kawy do filiżanki. Ktoś, kto jeszcze wczoraj kupował jabłka na szarlotkę, dzisiaj leżał w kostnicy i nikogo nie obchodziło, czy upiekł to ciasto, czy nie. Ktoś, kto jeszcze wczoraj dzwonił do znajomych i umawiał się na spotkanie, dzisiaj po prostu nie oddychał, a lekarz medycyny sądowej zapisywał przyczynę zgonu.
Nic nie było trwałe.
Nic nie było pewne.
Oddechy zanikały jeden po drugim, a zadaniem Florentyny było dopaść tych, którym wydawało się, że wolno odebrać komuś życie.
Wciągnęła głęboko powietrze, a potem włożyła popielatą, plisowaną spódnicę, do której dobrała sweter w kolorze pudrowego różu. Na nogi wsunęła szare czółenka, a włosy upięła w kok. Umalowała usta bladoróżową szminką i starannie wyszczotkowała rzęsy. Sięgnęła też po bransoletkę z różowego kwarcu i podobne kolczyki. Uśmiechnęła się ironicznie do swojego odbicia w lustrze. Zdecydowanie nie wyglądała na policjantkę śledczą. Raczej na nauczycielkę, może prawniczkę albo przynajmniej sekretarkę w kancelarii adwokackiej.
Tylko jakie to miało znaczenie?
Na komendzie pojawiła się około dziewiątej rano i doceniła fakt, że na jej biurku leżało już całkiem sporo materiałów związanych z zabójstwem Markowskiej. Opis patologa, protokół z oględzin, notatki śledczych.
Morderstwo pierwszego stopnia. Zaplanowane, przemyślane, przeprowadzone nadzwyczaj starannie. Upozorowanie próby samobójczej było jednak dość śmieszne, zupełnie jakby miało tylko chwilowo odwrócić uwagę policji.
– Są już wyniki wstępnych oględzin? – spytała Monikę, aspirantkę sztabową z zespołu dochodzeniowego. Monika była dość małomówna, ale konkretna. Nosiła wojskowe buty i wielkie swetry, nawet latem. Miała krótko ścięte blond włosy i nie znosiła się malować.
– Nie ma. Podobno ciężko coś znaleźć, morderca musiał dobrze się przygotować.
– Jadę raz jeszcze na miejsce zbrodni. – Florentyna zerknęła na notatki, a potem sięgnęła po torebkę i kluczyki do samochodu. Udała też, że nie widzi wzroku Moniki, zniesmaczonej widokiem jej różowej apaszki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki