Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 425
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
DLA TYCH, KTÓRZY W SEKWENCJI LITER SZUKAJĄ ODPOWIEDZI
Detektyw Tom Vesuvio właśnie miał wychodzić z domu, gdy ktoś zapukał do drzwi. Była siódma rano. Na zewnątrz budziło się lipcowe słońce i sądząc po ciepłej nocy, można by przypuszczać, że ten dzień będzie równie gorący jak poprzedni.
O tej godzinie? – pomyślał. Kończył myć zęby i układać siwiejące po bokach włosy na czterdziestoletniej głowie.
– Zaraz, już idę, człowieku! – krzyknął z piętra swojego domku.
Dzwonek rozległ się kolejny raz. Zniecierpliwiony gość najwyraźniej go nie usłyszał.
Tom złapał za klamkę i otworzył drzwi.
– Pan do mnie? – spytał.
Gość we flanelowej koszuli i znoszonych dżinsach wręczył mu dokument odbioru paczki i kazał podpisać.
– Tu, tu i tu. – Wskazał. – Może być parafka.
– To dla mnie?
– A dla kogo? Adres, imię i nazwisko się zgadza, tak?
– Tak – potwierdził Tom.
– To miłego dnia.
Kurier obrócił się na pięcie, wsiadł do swojego dostawczaka i odjechał.
Tom spojrzał na paczkę wielkości pudełka od telefonu komórkowego, potrząsnął i wszedł do domu. W środku nie wyczuł żadnego ruchu i nawet nie próbował zgadywać, co w niej jest.
Pierwszym pomieszczeniem, który mijał, był hol, potem wszedł do przestrzennego salonu i po schodach przy kuchni znowu na górę.
– Kochanie, a ty przypadkiem nie zamawiałaś czegoś ostatnio? Może telefon albo perfumy?
Monica otworzyła jedno oko, potem drugie i zmierzyła się z rzeczywistością. Złapała pierwszy oddech po przebudzeniu i musiała znaleźć słowa, by mu odpowiedzieć. Wyglądało to tak, jakby szukała w myślach wyrazów w słowniku. Dobrze znał tę minę. Informowała go o tym, że jeszcze się nie obudziła i za szybko tego dnia w ogóle zadał jej jakiekolwiek pytanie. Spojrzał na jej niewybudzony wyraz twarzy i w myślach dokonał rezygnacji.
– Dobra, nieważne.
Monica w trybie przyspieszonym ogarnęła myśli i zaszczyciła go swoim głosem.
– Nie, skarbie, nic nie zamawiałam. Zrobisz mi kawy?
Tom podszedł bliżej, pocałował ją i zszedł do kuchni. Zadzwonił do biura, zrobił Monice kawę i przed wyjściem tylko krzyknął, że napój jest na stole w salonie.
– Już jadę, Jeff – poinformował telefonicznie swojego kumpla z biura, partnera z wydziału specjalnego, zajmującego się tak jak on najtrudniejszymi sprawami.
Odpalił swojego forda mustanga z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku i zostawił czarny ślad spalonej gumy na podjeździe. Zerknął jeszcze na pudełko, które dostarczył mu kurier, i pojechał do pracy.
Na rozległym parkingu przy budynku Federalnego Biura Śledczego postawił auto w swoim ulubionym miejscu i wysiadł. Zabrał z sobą paczkę i przy wejściu przywitał funkcjonariusza dyżurnego. Wsiadł do windy i na trzecim piętrze prawego skrzydła budynku otworzył drzwi.
– Cześć, wszystkim – rzucił na wejściu i położył pudełko na biurku.
– Co to? – spytał jego partner i przeczytał dobrze znany mu adres z przesyłki.
– Jakaś paczka, kurier przyniósł.
– Hmm, ciekawe.
– Co jest takie ciekawe, Jeff? – zdumiał się Tom.
– Skoro ktoś nadał paczkę, to po co pisał przy adresie „detektyw Tom Vesuvio”? Przecież nie tytułuje się nikogo w ten sposób. To tak, jakby ktoś nadał paczkę do twojej żony i napisał „lekarz Monica”.
– Zgadza się, dlatego zabrałem ją z sobą. Na początku nie zwracałem na to uwagi, ale potem też o tym pomyślałem.
– No dobra, to otwieraj, Tom.
Pięć minut później zdjął papier z opakowania i zaczął podnosić wieczko, gdy zadzwonił biurowy telefon.
– Jeff Wilson, FBI, słucham?
– Mogę rozmawiać z Tomem Vesuvio? – odezwał się głos po drugiej stronie.
– Już łączę.
Jeff mrugnął okiem do Toma i przełączył rozmówcę. Ten wziął słuchawkę, podniósł rękę w górę w geście wymuszenia uwagi dla zbierającej się już sześcioosobowej ekipy i włączył przycisk, by rozmowa szła w trybie głośnomówiącym.
– Tom Vesuvio, słucham.
– Otworzyłeś już paczkę? – odezwał się nieznajomy.
– Jestem w trakcie.
– To otwórz. Za kilka dni spodziewaj się kolejnej. Powodzenia.
Tom odłożył słuchawkę. Spojrzał na Jeffa i pozostałych, w powietrzu zaległa cisza. Założył nitrylowe rękawiczki i rozpoczął rozpakowywanie. Najpierw ujrzał kartkę z nic niemówiącym mu układem liczb.
77 11 14
Odłożył ją na bok i wyjął coś owiniętego bawełnianą chusteczką. Pęsetą powoli rozwinął pakunek do momentu, gdy wszystkim oczom w tym pokoju ukazała się czarna ziemia.
– Co to, kurwa, jest? – strzelił w powietrze zdziwiony Jeff.
– To nie wszystko – uciął jego myśli Tom.
Był i palec. Wskazujący damski palec, pokryty na paznokciach bordowym lakierem.
– A po co ten torf?
– Przecież mógł go zawinąć w papier – stwierdził Paco Mendes, ich meksykański kolega z ekipy.
Wysypali zawartość z paczki na papier. Odłożyli palec, a na dnie pudełka, pod foliową przezroczystą osłoną, która miała chronić to, co im się właśnie ukazało, widniał odcisk palca.
– Hehe, dobre sobie – stwierdził Jeff. – Gość wysyła paczkę na adres Toma, potem dzwoni tutaj, w środku mamy liczby, palec i jakąś ziemię. A na dodatek odcisk palca. Ma gość tupet.
– Dobra, dajemy to do analizy – zdecydował Tom. – Zobaczymy, skąd pochodzi. A odcisk palca wrzucamy na komputer.
*
Godzinę później zadzwonił telefon. Jeff przekazał pozostałym, że komputer nie rozpoznał linii papilarnych i nie ma ich w systemie.
– To nic szczególnego, panowie. Gość może nie był karany – uznał Rick Barnes, korpulentny informatyk i spec od komputerów w ich ekipie.
– Albo to nie jego odcisk. Byłby totalnie perfidny, no nie? – Tom głośno myślał.
Głowili się pewien czas, a później zajęli się innymi bieżącymi sprawami. Mieli za mało informacji w sprawie tej przesyłki. Po siedemnastej, gdy ogarnęli papiery w biurze, zaczęli powoli zbierać się do domu. Rick odczytał jeszcze wyniki badań z komputera. Właśnie dostał odpowiedź.
…Damski palec wskazujący, brak danych o liniach papilarnych w systemie. Mógł należeć do kobiety w wieku trzydziestu pięciu, czterdziestu pięciu lat. Torf, którym obsypano palec, występuje tylko w trzech stanach na terenie kraju. Ich powierzchnia razem wynosi sto dziewięćdziesiąt pięć tysięcy sześćset dziewięćdziesiąt cztery kilometry kwadratowe…
– No to trochę łatwiej – zażartował gorzko Paco.
Nie mieli zbyt dużo danych. Wiedzieli, że sprawca będzie kontrolował ich ruchy, a te liczby kompletnie nic im nie mówiły.
Zostawili puste biuro. Nie pracowali na godziny, a szef nie kazał im siedzieć bezczynnie i gapić się w ekran. Przychodzili tylko rano na burzę mózgów. Tak nazywali strategiczne i logiczne rozgrywki w swoich inteligentnych głowach.
Tom wracał skupiony do domu, poinformował Monicę, wysyłając wiadomość, że niedługo będzie.
Chwilę później zadzwonił telefon.
– Jakie wrażenia, Tom? – spytał ktoś, kogo nie znał. – Ona jeszcze żyje. Masz czterdzieści osiem godzin.
Nieznajomy się rozłączył, a po chwili przyszła wiadomość. Tom wiedział, że to niezarejestrowana karta, i nawet nie myślał, by ją sprawdzać.
…Nigdzie indziej nie ma takich drzew, ale są takie strumyki, a między patykami tylko jeden jest inny. To ten…
7 7 11 14…
Otworzył drzwi, wszedł do mieszkania i zaszył się w jego wnętrzu.
W tym samym czasie, czterysta pięćdziesiąt pięć mil dalej, krępy mężczyzna wyszedł z domu i znalazł się w niewielkim pomieszczeniu stanowiącym przydomowy warsztat, gdzie na ściennych półkach klucze i narzędzia hydrauliczne błyszczały nawet w tak lichym świetle. Rozprostował kości i zabrał się do zaostrzenia końcówki patyka, który potem posłuży mu jako flaga. Sprawdził jeszcze, czy nasmarowane wcześniej imadło nadal skrzypi, i zadowolony wyszedł z posiadłości. Zabrał z sobą strzelbę, plecak i noktowizor. Miał zamiar trochę się dziś zabawić. W bocznej kieszeni bojówek schował myśliwski nóż, a z drugiej strony dodatkowe naboje. Szedł przy strumieniu. W odpowiednim momencie przeszedł na drugą stronę i cofnął się kilkaset metrów pod prąd jego nurtu. Chciał tym zmylić łowców. Wiedział, że lada dzień ktoś może się tu pojawić i pytać, co robił, gdzie był i czy ma alibi. Prawdę mówiąc, miał to gdzieś. Już jutro go tu nie będzie. Szedł jeszcze kilometr w głąb lasu i przystanął. Zauważył przez noktowizor małego dzika. Przymierzył i strzelił.
Kilka godzin później usiadł przy ognisku i ugryzł pierwszy kęs. Mimo kilku przypraw, które nosił zwykle w swoim myśliwskim plecaku, wiedział, że zwierzę będzie jałowe, a on zapewne użyje siły swoich szczęk. W normalnej sytuacji zatargałby dzika na ranczo i przygotował jak należy. Teraz nie miał na to czasu. Dziś tam wróci tylko po nią i po swojego jeepa stojącego w stodole, bo przecież jego prawdziwy dom jest spory kawał stąd.
Po drugiej stronie strumienia, w piwnicy, w której ją zostawił, rozległ się płacz. Jessica Stern właśnie się ocknęła. Wyczuła silny ból nadgarstków i mokrą ciecz wokół nich. Metaliczny zapach stężałej krwi wypełnił jej nozdrza, a mózg okrył się strachem. Obróciła się na tyle, na ile mogła i przysunęła bliżej ściany. W cienkiej sukience było jej zimno, a bose stopy tylko potęgowały to wrażenie. Nie pamiętała, ile godzin spała, ale to nie mogło trwać długo, bo zapewne ktoś by jej szukał. Gdyby jeszcze tylko wiedziała, gdzie jest, a na pewno miałaby już plan ucieczki. Pamiętała tylko mocne uderzenie w głowę i to, jak ktoś ciągnął ją przez mokradła. To wszystko.
*
Tego wieczora w gabinecie Toma rozbłysnęła żarówka. Przez jakiś czas przyzwyczajał wzrok i zebrał w głowie wszystkie dane. Monica miała dziś jednak nocny dyżur, więc nie musiał przekładać tego na rano. Na świeżo lepiej mu się myślało. Zakreślił liczby na swojej starej i używanej tablicy i popatrzył w nie, jakby miały jakąś moc.
7 7 1 1 14
– Cześć, Jeff. Myślę, że te liczby mogą mieć coś wspólnego z numerem działki budowlanej.
– Całkiem możliwe, ale zastanawia mnie ten torf. Po co wrzucił go do pudełka, wiedząc, że występuje tylko w trzech stanach?
– A myślisz, że to ma jakieś znaczenie? – spytał Tom. – Przecież to ogrom hektarów terenu, a on mówił o czterdziestu ośmiu godzinach.
– Zgadza się, tyle mamy czasu. Może ten układ liczb ma ułatwić nam jej znalezienie, bo on chce, żebyśmy ją znaleźli.
– Żywa mogłaby go zidentyfikować.
– Jeśli miała okazję go zobaczyć – dokończył rozmowę Jeff i umówili się na następny dzień w biurze.
Steve Parker po całonocnym dyżurze był już mocno zmęczony. Wraz z Amandą Cox zbierali wszystkie dane o torfie z paczki, potem szukali, gdzie występuje i zajęli się liczbami.
– Cześć, co macie? – spytał Jeff, który jako pierwszy pokazał się w biurze.
– No cóż, są wiadomości dobre i złe. Zaraz skompletujemy wszystkie dane i za pięć minut będzie gotowy wydruk.
– Okej, zaraz pewnie przyjdzie reszta, to obgadamy to wszyscy.
Tak też się stało, a czasu było już coraz mniej.
Biurowy ekspres do kawy napełnił ostatni kubek dla zebranych i wszyscy zamienili się w słuch.
– Dobra – zaczęła Amanda. – Mamy kilka dobrych wiadomości i kilka mniej sympatycznych. – Odgarnęła swoje długie, ciemne włosy i zebrała wszystkich przy swoim biurku.
– Jakie są te dobre? – spytał Tom.
– Znaleźliśmy pochodzenie torfu, a w zasadzie po dokładnej analizie jego składu wiemy, że mamy do czynienia z czymś ciekawym. W pierwszej bardzo ogólnej analizie wynikło, że występuje tylko w trzech miejscach i poniekąd jest to prawda. Jednak nie do końca.
– Czemu? – spytał Paco Mendes, najstarszy, czterdziestosiedmioletni członek ich wydziału.
– Torf można spotkać w wielu miejscach, ale w tym były również małe igiełki drzewa. I to one są tu najważniejsze. To Pinus longaeva i rośnie tylko na zachodnich obszarach Utah i Nevada oraz na wschodzie Kalifornii, w Górach Białych. To najbardziej długowieczne drzewa na świecie.
– I tutaj mamy pierwszą zależność – dodał Steve. Przetarł dłonią swoją łysinę i zmienił pozycję. – Występuje w trzynastu hrabstwach. To sosna długowieczna.
…Nigdzie indziej nie ma takich drzew, ale są takie strumyki, a między patykami tylko jeden jest inny. To ten.
7 7 11 14…
Taką wiadomość wczoraj dostałem… – przypomniał sobie właśnie Tom.
– Fakt, to może być dobry kierunek.
– Amanda i Steve, wy idźcie odpocząć. Rick dokończy ten temat – zarządził Tom. – Mamy około dwudziestu czterech godzin. Jeff, ty ogarnij kogoś w Nevadzie. Paco, ty dzwoń po naszych rewirach, a ty, Rick, poszukaj jeszcze w tych liczbach. Może coś znajdziesz. Ja idę do szefa. Najpóźniej o dwunastej musimy siedzieć w śmigłowcu. Nie możemy być w kilku miejscach na raz. Trzeba zebrać tyle informacji, ile się da, żeby zdecydować, gdzie lecimy w pierwszej kolejności. Niech ekipy stamtąd zaczną poszukiwania.
Zrobili, jak kazał Tom Vesuvio.
Jeff Wilson, prawa ręka Toma i jego stary przyjaciel, zadzwonił do szeryfa Carson City w Nevadzie.
– Witam, szeryfie, z tej strony Jeff Wilson z Salt Lake City, FBI. Prowadzimy sprawę gościa, który może być właśnie na terenie waszego stanu i w związku z tym potrzebujemy wsparcia.
– A na czym ma ono polegać? – spytał Rob White.
– Gdzie na waszym terenie rośnie sosna długowieczna?
Szeryf potarł czuprynę i odchrząknął.
– Pytasz poważnie, Jeff?
– Tak, Rob. W paczce z uciętym damskim palcem wskazującym dostaliśmy torf, a w nim igiełki tego gatunku drzewa. Z naszych informacji wynika, że rośnie ono w Nevadzie, Utah i Kalifornii.
– Mieszkam w Carson City pięćdziesiąt osiem lat i nie widziałem tu tego drzewa, ale wiem, gdzie jest. Mój przyjaciel z Elko ma takie na swoim ranczu w Lamoille. Mogę wysłać ci namiary.
Jeff rozłączył się, spisał adres rancza i zaznaczył na tablicy punkt. Wbił pinezkę i uznał, że mają pierwszy punkt zaczepienia. Chwilę później wykonał kolejny telefon.
– Ely, hrabstwo White Pine, szeryf John Barrow przy telefonie.
– Witam, szeryfie, Jeff Wilson, FBI, Salt Lake City. Prowadzimy sprawę w Utah i nasze śledztwo może łączyć się z waszym terenem. Szukamy związku z miejscem, w którym rośnie sosna długowieczna.
– W samym Ely nie wiem, czy rośnie, detektywie, ale są takie miejsca w Nevadzie… – uświadomił go szeryf.
Jeff rozłączył się i przechylił na swoim krześle. Założył ręce za głowę i uznał, że siedzenie tutaj do niczego nie prowadzi. Spojrzał na głowiących się kolegów z zespołu i wstawił kawę.
Pięć minut później Tom wrócił od szefa i przekazał dyspozycje.
– Dostaliśmy śmigłowiec. Jeff, Paco i ja lecimy. Reszta zostaje.
– Dokąd? – spytał Paco. – Nie mamy punktu zaczepienia, chcesz lecieć w ciemno?
– Jakie ciemno? Nie było mnie dwadzieścia pięć minut. Na pewno coś macie.
W obskurnej piwnicy Jessica Stern właśnie dotarła do metalowych schodów. Pod drzwiami na samym szczycie nie widziała choćby skrawka światła. Wdrapała się na ostatni stopień i zaczęła walić do drzwi. Po niedługiej chwili usłyszała kroki. Ale to nie były kroki człowieka, tylko psa. Zawarczał i głośno szczeknął. Jessica od razu zrezygnowała. Wiedziała, że to duży pies, który mógłby ją nawet rozszarpać, ale dopóki nie znajdzie jakiegoś pręta czy czegokolwiek do obrony, to nie ma sensu siłować się z drzwiami, a potem narazić na walkę z groźnym przeciwnikiem. Zresztą, kto ją usłyszy na tym pustkowiu. Usiadła na ostatnim stopniu i postawiła stopy na zimnej posadzce. Jej przewiewna sukienka nie była teraz najlepszym odzieniem, a brak obuwia tylko potęgował uczucie chłodu. Dobrze, że miała chociaż ten swój ulubiony sweterek w kwiatki, który leżał pod ścianą, bo w przypływie adrenaliny robiło jej się na przemian zimno i ciepło. Gdyby chociaż wiedziała, gdzie jest? Urwała rękawy swetra i zawiązała na nich supły, żeby otulić zmarznięte stopy. Musiał być wieczór lub noc, bo przecież lipcowe dni są takie ciepłe. Nie bez powodu ubrała się lekko i zwiewnie. Czy ktoś się o nią martwi, czy już jej szukają? I czego chce od niej ten facet?
Pies już nie warczał. Pomyślała, że to dobry znak, bo ten bandzior pewnie tu wróci. Nadal bolała ją dłoń, choć krew na szczęście już nie leciała. Ale po co odcinał jej palec? Przecież ten pierścionek mogła oddać mu sama. Nie lubiła go aż tak, by strasznie za nim rozpaczać. Nieważne. Musi się stąd wydostać. Nie raz wychodziła z opresji, choć jeszcze nikt jej nie porwał i zawsze dawała sobie radę w trudnych sytuacjach.
Piwnica nie była mała, musiała być odzwierciedleniem parteru tego domu. Jeśli ktoś chciał mieć sporą piwnicę, to właśnie ona w tym momencie została jej lokatorką. Liche światło dochodziło tylko z dwóch małych okienek, które pewnie ktoś zakrył, a i tak znajdowały się w nich kraty. Pomieszczenie wypełniały regały ze słoikami i kartony. Zaczęła rozglądać się dookoła na tyle, na ile pozwalał jej wzrok i przebłyski świateł. Zgłodniała. Jadła jakiś czas temu i żołądek przypomniał o swojej obecności. Wzięła pierwszy słoik z brzegu i pod światłem zauważyła owoce. To były chyba borówki, a ona tak ich nie lubi, są dla niej za cierpkie i szczypią w język. Odłożyła słoik i wzięła kolejny.
– Cholera, znowu borówki – przeklęła pod nosem.
Podeszła po omacku do innego regału. Jeden ze słoików spadł na podłogę i się rozbił. Piwnicę wypełnił znany jej zapach ogórków. Podeszła do schodów i uderzyła lekko słoikiem. Tak, żeby szkło nie wpadło do środka. Zawartość wylała się na stopień, a Jessica łapczywie podnosiła swoje pierwsze od dawna jedzenie. Wycierała je tylko z wierzchu o sukienkę i łapczywie gryzła kolejne kęsy. Odrzuciła słoik w kąt i przeszła na drugą stronę piwnicy. Może tam natrafi na coś innego.
– Hmm, co to jest? – spytała samą siebie.
Po krótkich oględzinach doszła do wniosku, że to sałatka obiadowa. Ktoś musiał lubić robić zapasy. Tego słoika już nie otworzyła. Uznała, że nie wie, jak długo tu jeszcze będzie, zanim ją znajdą, i nie może tak tłuc słoików. W miarę możliwości uprzątnęła bałagan i usiadła w kącie. W prowizorycznych onucach było jej cieplej, ale pobite szkło mogło przecież ją zranić. O tym nie pomyślała. Nie pomyślała też o tym, że zapach ogórków zapewne czuć wszędzie. Gdy on wróci, z pewnością się wkurzy.
*
Myśliwy dotarł właśnie tam, gdzie chciał i zaczął penetrować teren wokół drzewa. Policzył kroki w każdą ze stron i wyjął nóż. Zaznaczył spory kwadrat na grząskim torfie i rozłożył koc. Uznał, że to tutaj. Wbił wcześniej naostrzony patyk, wydrążył w nim szczelinę, w którą włożył żyłkę. Wyrzeźbił numer na jego boku i poczuł satysfakcję.
7 7 1 1 1 4
Świtało.
Mimo wszystko nie chciał, by ktoś go zauważył. Nie znał wprawdzie nikogo, ale po co miałby się tłumaczyć, wychodząc z lasu na drogę. Wiedział, że zwrócenie na siebie uwagi kompletnie do niczego nie jest mu potrzebne. Spojrzał jeszcze na sosnę i zmierzył jej wielkość wzrokiem, mrużąc oczy. Złożył koc i schował wraz z patykiem do plecaka. Wróci tu niebawem. Musi tylko ją na to przygotować. Ma czas do wieczora, potem będzie uciekać.
Prawie dwie godziny później dotarł do rancza. Wszedł do warsztatu, nie paląc światła, i zamknął za sobą drzwi. Dorzucił jeszcze trochę amunicji i skierował się w stronę chaty, a gdy przekręcał klucz w drzwiach, jego dwunastoletni pies, rottweiler, wybiegł mu na powitanie. Myśliwy rzucił mu kawał upolowanej zwierzyny i wszedł w głąb domu.
Kuchnia była praktyczna i posiadała wszystkie potrzebne do życia urządzenia, obszerny zlewozmywak i rząd szafek. Znalazł duży gar i nagrzał wody, by odświeżyć ciało po całonocnym wysiłku. Zerknął jeszcze na wbity w ziemię pal przed domem z napisem „Na sprzedaż” i uśmiechnął się sam do siebie. Nikt go nie widział i nic go nie martwiło, a najbliższy sąsiad wyjechał na pewien czas. Nie bez powodu wysłał mu trefny bon gratisowy na pobyt w rezerwacie w Kansas. Przecież nie zawróci w połowie drogi. Ulotka była aktualna i numer też. Sam do nich zadzwonił z potwierdzeniem rezerwacji. Idioci uwierzyli.
Nie chciał korzystać z prysznica, żeby nie zostawiać żadnych śladów, a z garnka wyleje wodę na posesję za domem.
– Dzień dobry, panie Shelby. Pański przyjaciel, szeryf Carson City, dał nam namiary do pana. Czy możemy porozmawiać? – spytał Tom Vesuvio.
– Wejdźcie, panowie. Rob wspominał o tym i jakiejś sprawie.
Jeff spojrzał badawczo na Toma, a ten na Paco.
– Spokojnie, panowie, jestem emerytowanym policjantem. Rob nie mówiłby nikomu o sprawach policji czy FBI.
Usiedli w salonie. Żona Andy’ego Shelby’ego zaproponowała kawę i wszyscy zajęli miejsca.
– Tak, to prawda – zaczął Jeff. – Szukamy miejsc, w których rośnie sosna długowieczna, i staramy się złapać jakiś punkt odniesienia. Nasi ludzie w Salt Lake City zbierają dane o przypuszczalnych rejonach, gdzie ona rośnie.
– Nie byłoby w tym nic szczególnego, ale sprawca przysłał nam właśnie pakunek z damskim palcem wskazującym i torfem, który zawierał małe igiełki tego drzewa. Sprawdziliśmy jego występowanie na terenie Stanów Zjednoczonych i rośnie między innymi w Nevadzie – dodał Tom.
– Zgadza się, mam je z tyłu domu. To bardzo stare drzewa. Jak wprowadziliśmy się tutaj z żoną kilka lat temu, to poprzedni właściciel wspominał coś o ich wieku. Mają ponad sześćset lat, są pod ochroną.
Podeszli do dziesięciometrowej sosny. Miała poskręcane gałęzie i nawet nie znając jej wieku, można było domyślić się, że jest stara.
– Co jest w nich takiego osobliwego? – spytał Paco.
– Jedna z tych sosen w Górach Białych ma ponad pięć tysięcy lat, ale jest jeszcze kilka niewiele młodszych. Rośnie tylko w kilku stanach i trzynastu hrabstwach… – dodał Andy Shelby.
Zaległa cisza, a czas leciał nieubłaganie.
– Czy moglibyśmy w razie czego liczyć na pana pomoc? – spytał Tom.
– Oczywiście, na emeryturze człowiek chciałby czuć się potrzebny.
Piętnaście minut później wsiedli do taksówki i zmierzali w kierunku hotelu w centrum miasteczka. Tam FBI podstawiło im służbowe auto i sprzęt, gdyby musieli z niego skorzystać.
– Kurwa, nie mamy prawie nic i straciliśmy połowę czasu. Jutro o siedemnastej będzie za późno – zaklął Jeff.
Godzinę i dwadzieścia pięć minut później siedzieli w hotelu i układali najlepszy z możliwych planów i najbardziej prawdopodobny scenariusz. Pozostało niewiele czasu, a dane z biura napływały falami. Moment później zadzwonił telefon Toma.
– Cześć, Tom – odezwał się po drugiej stronie łączy Rick Barnes, ich informatyk. Dziś miał dzienną szychtę, a za pięć godzin zmieni go Amanda i Steve.
– Cześć, Rick. Mów, co wiesz i co zauważyłeś niepokojącego w tej sprawie.
Tom włączył telefon na tryb głośnomówiący, by kompani mogli też brać udział w dyskusji i mieć taki sam ogląd na sprawę. Gdy pracowali razem, zawsze tak robili, żeby nie było potem przekazywania ciągle tej samej informacji. No chyba, że każdy z nich znajdował się w innym miejscu, to wtedy Tom jako szef podejmował ostateczną decyzję.
– Znalazłem kilka wskazówek, które mogą was naprowadzić, a na pewno są istotne – powiedział Rick. – Zacznę od drzewa, bo nie bez powodu sprawca nakierował nas na nie, skoro w pudełku były jego igiełki.
– Albo chce nas zmylić – wtrącił Jeff.
– Możliwe. Sosna, jak wiemy, rośnie w trzech stanach, a ściślej – w trzynastu hrabstwach. Z moich dokładnych analiz wynika, że występuje w lasach państwowych, parkach narodowych i rezerwatach.
– To chyba logiczne, Rick – uznał Tom.
– Niby tak, ale to najstarsze drzewa na świecie i nie mogą rosnąć na placu handlowym czy w mieście. Dlatego występują tam, gdzie powiedziałem. Ponadto kolejną wskazówką może być to, że w dwóch miejscach z sobą sąsiadują, zwiększając tym samym teren poszukiwań.
– Co masz na myśli, Rick?
– W Nevadzie ich populacja pokrywa się na granicy z Kalifornią oraz Utah.
– Przecież to nasz stan, do cholery – prawie krzyknął Paco.
– Zgadza się. W hrabstwie Millard też występuje i tam graniczy z hrabstwem White Pine w Nevadzie. Myślę, że dobrze wybraliście miejsce punktu zero tej akcji.
– Czemu tak uważasz, Paco? – wtrącił Jeff.
– Bo jest środek drogi wszędzie tam, gdzie rośnie to drzewo. Zaraz wyślę wam kontakty do tych miejsc i zdecydujecie, gdzie zacząć.
– Coś jeszcze, Rick? – Tom chciał zakończyć rozmowę.
– Tak. Na granicach stanów, gdzie występuje sosna długowieczna, gęstość zaludnienia to jeden człowiek na kilometr kwadratowy.
Dogadali się z Rickiem, że jak coś nowego znajdzie, to ich poinformuje, po czym przerwali połączenie. Wiedzieli, że przed nimi długa noc i mimo wszystko musieli choć na dwie godziny się zdrzemnąć. To mogłoby wydawać się dziwne, ale ich sposoby zdawały egzamin. Nie da rady działać na pełnych obrotach, rozwiązując trudne zagadki psychologiczne. Mają ogromny teren w głowie do ogarnięcia i gdyby chcieli być we wszystkich tych miejscach, upłynęłoby mnóstwo czasu. Każdego z nich uspokajało i motywowało coś innego. Jeff zwykle pierwsze piętnaście minut ustalonego między nimi czasu spędzał na rozmowie z żoną i bliźniaczkami. Wiedział, że jego zajęcie jest niebezpieczne i dbał o kontakt z rodziną. Niejeden detektyw pochłonięty tak bardzo pracą często tracił bliskich. Oddalał się od nich i pozwalał, by wchłaniały go sprawy, których nigdy nie było dość.
Paco to stary kawaler. On zwykle kładł głowę na poduszkę i od razu zasypiał. Można by stwierdzić, że nie miał zmartwień, ale nic bardziej mylnego. Jego chory i o dziesięć lat młodszy brat potrzebował wsparcia. Jeździł na wózku od szóstego roku życia, po tym, jak podczas wspólnego powrotu ze szkoły
Manuel wpadł pod samochód. Wygłupiali się, nagle brat puścił rękę Paco, a chwilę później leżał już pod pojazdem. Od tamtej pory Paco obiecał sobie i matce, że będzie się nim opiekował.
Tom nie mógł zasnąć. Wysłał Monice serduszko przez komunikator i napisał, że ją bardzo kocha. To była jego miłość życia. Od szkoły podstawowej. I tak zostało. Zawsze się wspierali i szanowali. Niestety kilkanaście lat temu dowiedzieli się, że Monica nie może mieć dzieci, ale pogodzili się z tym losem. Za to jego dwóch braci i siostra Moniki doczekali się potomstwa, więc dzięki temu mogli trochę cieszyć się tym, czego nie mieli na co dzień.
Amanda i Steve przyszli dużo wcześniej. Nie pracowali na godziny i bez sensu było siedzieć bezczynnie w domu. Choć w ich przypadku trudno mówić o bezczynności. Oboje byli wolni i od dawna zauważało się, że mają się ku sobie. Tom kiedyś krył ich u szefa, bo jest ogólny zakaz takich układów. Powiedział im, że to ostatni raz i nakazał powściągliwość. Po pracy niech robią, co chcą. Dotarło.
Od tamtej pory był spokój i nikt już ich nie podejrzewał. Tom pod groźbą wyrzucenia z ekipy postawił im warunek.
– Co masz, Rick? – spytali na wejściu prawie równocześnie.
Rick przekazał im te same informacje, co chłopakom w Lamoille i poszerzył o kilka swoich, jego zdaniem mało istotnych, szczegółów. Amanda zakodowała wszystko w głowie i zapisała wnioski. Steve uważnie słuchał i przyjął do wiadomości to, co przekazywał im Paco, również miał swoje przemyślenia. Dzięki temu, bez żadnych wstępnych ewidentnych sugestii, mogli wszyscy razem współpracować. Jeśli każdy z nich wniósł jedną cząstkę siebie do każdej sprawy, to wszystko działało sprawnie. Mieli bardzo wysoki wskaźnik wykrywalności sprawców przestępstw, co stanowiło ich atut. Szef doceniał to i często dawał im wolną rękę. Na swój sposób można było nazwać ich geniuszami.
Rick zbierał się do domu, Steve poszedł wstawić kawę, a Amanda wyjęła ich ulubione smakołyki. Swoisty rytuał.
– Może na początek zajmiemy się tymi liczbami, co? – zaproponował Steve.
– Okej. Zatem do roboty, trzeba dać jakieś dane Tomowi i reszcie.
Pracowali w skupieniu. Obracali liczbami na wszystkie sposoby i szukali powiązań. Nie wiedzieli, co oznaczają, dlatego pierwszym pomysłem był numer działki budowlanej, przypisanej do każdej posesji, ale kto byłby na tyle głupi lub perfidny, by naprowadzać ich w taki sposób.
– Masz pomysł, Amando? – zagaił Steve i chrupnął herbatnika.
– Wyszczególniłam kilka liczb. Spójrz.
Steve przysiadł się bliżej i poczuł w nozdrzach zapach jej szamponu. Spojrzał na nią i ostentacyjnie chrupnął kolejne ciastko.
– To ty, mniam. – Uśmiechnął się i dostał od niej kuksańca w ramię.
– Nie wygłupiaj się, Steve, tam ktoś czeka na pomoc.
Przeprosił ją i przywołał sam siebie do porządku.
– Okej, pokaż – dodał.
Amanda wzięła kartkę i napisała:
1 9 5 6 9 4
7 7 1 1 1 4
1 3
– Te liczby znamy.
– Oprócz drugiej – zauważył Steve.
– Tak, oprócz drugiej, ale została nam podrzucona. Gdy pomnożymy przez siebie drugi zestaw, otrzymamy liczbę sto dziewięćdziesiąt sześć.
– To ciekawe, bo pierwszy zestaw to powierzchnia całkowita tych trzynastu hrabstw, na której rośnie sosna długowieczna, istotna w tej sprawie, i jest bardzo do niej przybliżona. Biorąc pod uwagę, że to uproszczenie stu dziewięćdziesięciu sześciu tysięcy, to mówimy o trzystu sześciu metrach kwadratowych. Ta liczba jest trzy razy większa od sto dwa.
– Gdy dodamy do siebie drugi zestaw liczb, to wychodzą nam dwie kombinacje.
– Próbowałam też wykonywać działania na pierwszym zestawie.
– Ta liczba mnoży się przez trzy i daje nam sto dwa. Każde inne działanie przynosi nam liczby z kosmosu – zakończyła myśl Amanda.
– To zbyt skomplikowane. Kto porywałby kobietę, wybierając ją na podstawie liczb? Myślę, że one nie mają znaczenia. To zmyłka, żeby nam zabrać czas… – uniósł się Steve. – Sądzisz, że sprawca siedział w domu i najpierw to wszystko sobie policzył i zorganizował nam taką zagadkę?
– Tak myślę. Mamy wspólne liczby, sto dwa i trzy. To nie może być przypadek.
– A trzydzieści cztery i dwadzieścia jeden co nam w takim razie mówią? – spytał Steve.
– Nie wiem, ale może to ma jakieś znaczenie. – Amanda dalej obstawała przy swoim.
*
Sonia Conti była bardzo podekscytowana przyjazdem swojej przyjaciółki na kilka dni i już od dawna szykowała się na to spotkanie. Odmalowała nawet pokój gościnny w swoim niewielkim domku w Page, w Arizonie, bo pomyślała, że to idealna okazja, by w końcu zmienić ten okropny kolor, który wybrał Jim, jej były partner, na inny.
Usiadła na skraju łóżka i brała małe łyki gorącej herbaty, jaśminowej z imbirem. Teraz pochwali się, że właśnie dostała nową pracę i kto wie, może przeniesie się do Phoenix, a to wspaniale się składa, bo oddział jej firmy właśnie tam ma główne biuro.
Dochodziła druga w nocy, gdy wpadła na pomysł wyciągnięcia starych kartonów ze strychu i wyłowienia z nich najlepszych albumów ze zdjęciami z czasów szkolnych i z Billings, w Montanie, gdy jeszcze z Jessicą mieszkały w tej niewielkiej miejscowości. To były wspaniałe czasy, a ich przyjaźń przetrwała do dziś.
Postawiła sześć dużych pudeł w pokoju i zaczęła wertować pamiątki. Uśmiechała się raz po raz, gdy wyciągała kolejne zdjęcia i stare figurki zwierzątek, które wtedy kolekcjonowała. I gdyby mogła cofnąć czas, to zrobiłaby to. Jej rodzice nadal by żyli i nie musiałaby później tak długo po tym się zbierać. Teraz doceniła obecność Jessiki. Zawsze mogła do niej zadzwonić, wypłakać się i raz, czasem dwa w roku spędzić razem cały tydzień.
Ułożyła na niskim, dębowym stoliku zdjęcia, które chciała oglądać w towarzystwie przyjaciółki, i zaniosła opróżniony kubek do kuchni. Nalała sobie kolejny raz herbaty i wróciła do sypialni.
Ranek przywitał ją lekkim deszczem i dającą nadzieję prognozą pogody, zasłyszaną w lokalnym radiu. Przygotowała bułki z powidłami i mleko. Dziś to będzie jej śniadaniem. Obmyła trochę twarz zimną wodą i niewyspana zadzwoniła do Jessiki.
– Cześć, Jess – zaczęła zdrobniale Sonia.
– Cześć, Soniu, właśnie się zbieram i za pół godziny mam autobus. Za pięć, sześć godzin będę u ciebie.
– Cudownie, już nie mogę się doczekać – zakończyła rozmowę Sonia.
Dopiła mleko i założyła luźne spodnie, w których zwykle chodzi po domu. Pozbierała ze stołu okruchy i przez kolejną godzinę, ciągle patrząc na zegarek, sprzątała mieszkanie. Nie było zapuszczone, po prostu tak zwykle czyniła przed pracą, choć od dzisiaj ma tydzień wolnego, specjalnie na przyjazd Jessiki. Poszła do pobliskiego sklepu, kupiła potrzebne produkty i wróciła do domu. Chciała godnie przyjąć przyjaciółkę. Zrobi zatem obiad i wstawi kilka butelek wina do swojej małej piwniczki. Na przyjazd Jessiki wszystko musi być gotowe. Była dla niej jak siostra. Sonia mieszkała sama i po rozstaniu z Jimem postanowiła trochę odpocząć od facetów. Sprawdziła jeszcze rozkład jazdy z Phoenix i zapisała na kartce. Za niecałą godzinę założy zwiewną kurtkę i dżinsy, a potem pójdzie przywitać gościa.
Autobus spóźniał się kilka minut i Sonia stawała się coraz bardziej niecierpliwa. Przestępowała z nogi na nogę, jakby chciało jej się siku, i wypatrywała znanego koloru pojazdu. W kuchni czekała już kaczka w piekarniku i czerwone wino. Niedługo potem kierowca przywitał ją uśmiechem i otworzył drzwi.
– A dokąd to się wybierasz, skarbie? – zapytał.
– Nigdzie, czekam na przyjaciółkę. Miała jechać tą trasą.
– Jadę od samego Phoenix, Soniu, i widziałem Jessicę na przystanku. Byłem trochę spóźniony, a ona chyba musiała jeszcze wejść do sklepu, bo nie miałem jak jej wydać. Powiedziałem, że za dwadzieścia minut będzie drugi autobus w podobnym kierunku i potem z przesiadką może dojechać tutaj. Nie mogłem dłużej czekać. Zresztą sama widzisz, jakie mam opóźnienie.
– Dziękuję, Chris, za informację, pewnie przyjedzie tym późniejszym.
Pomachała koledze na pożegnanie i weszła do cukierni. Wypije kawę i poczeka na kolejny autobus.
Znowu spóźniony autobus przyjechał na przystanek i wypakował kilkanaście osób. Sonia kończyła kolejne ciastko, kolejną herbatę i wypatrywała przyjaciółkę zza witryny. Oceniła, że rozpoznała sylwetkę Jessiki i wyszła jej na spotkanie. Idąc żwawym krokiem, zmieniała dystans do przyjezdnej. Dziewczyna podniosła głowę i się przywitała.
– Cześć, Soniu.
– Cześć, Eve. – Rozpoznała ją w tej chwili. – Czy widziałaś może Jessicę Stern?
– Tak, siedziała na przystanku we Flagstaff, podszedł ktoś do niej, ale za rogiem straciłam ją z oczu.
– Flagstaff? – zdziwiła się Sonia, ale przypomniała sobie, co mówił Chris o przesiadce. Widocznie to było tam.
Zdenerwowana wróciła do domu, aby na spokojnie to przeanalizować. Z tego wszystkiego dopiero teraz wpadła na myśl, żeby do niej zadzwonić.
– Jaka ja nieogarnięta – powiedziała do siebie i wykręciła numer Jessiki. Po kilku wolnych sygnałach usłyszała dźwięk odbioru połączenia. – O Boże, Jessica, jak dobrze, że jesteś.
W tle cicho grało radio. Nikt się nie odezwał i nikt jej nie przywitał. Chwilę potem usłyszała dziwne bulgotanie i połączenie zostało przerwane. Jeszcze dobre dziesięć minut siedziała na łóżku i zastanawiała się, co zrobić. Przecież jest jeszcze wieczorny autobus i może przyjaciółce rozładował się telefon, pomyślała.
Minutę później przyszła wiadomość…
34…dziś świętujemy
Poszła do kuchni i otworzyła lodówkę. Na wierzchu tortu, który zrobiła, pośród kolorowej dekoracji widniała data jej urodzin. Przygotowała obrus, talerzyki i o dwudziestej siedemnaście wyszławq ponownie na przystanek.
Kierowca otworzył drzwi, ale nikt nie wysiadł. Wróciła do domu i zadzwoniła znowu do Jessiki. Po tamtej stronie połączenia zaległa cisza. Po chwili usłyszała automatyczną sekretarkę i zostawiła wiadomość.
– Jess, daj znać, gdzie jesteś? – wydukała i rzuciła aparat na łóżko.
Przesyłka
ISBN: 978-83-8313-079-8
© Robert Wysokiński i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Agata Dobosz
Korekta: : Słowa na warsztat
Okładka: Michał Duława
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://wydawnictwo-amare.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek