Przetrwać noc - Krzysztof P. Łabenda - ebook

Przetrwać noc ebook

Krzysztof P. Łabenda

4,7

Opis


„Przetrwać noc” Krzysztofa Piotra Łabendy to kryminał polityczny.

Książka jest opowieścią złożoną z dwu części: „Czarna perła” i „Pęczek konwalii”. W dość znacznym stopniu jest kontynuacją wydanej wcześniej książki tego autora pt. „Kleszcz”. Zarówno w jednej, jak i drugiej, czytelnik trafia na czasy, kiedy to Polską rządzi niepodzielnie jedna partia: Pobożni i Sprawiedliwi. W praktyce zaś władzę absolutną i despotyczną sprawuje Naczelnik Państwa – Mirosław Warszawski. Polska Pobożnych i Sprawiedliwych to kraj wyznaniowy, w którym służby specjalne, a szczególnie opisane wcześniej w „Kleszczu” - Oddziały Wzmożonego Wspierania Prawa, kontrolują wszystkich, wszystko i zawsze. W takiej rzeczywistości przychodzi żyć bohaterkom ”Przetrwać noc” – Grażynie i Gracji (późniejszej Bożenie). Obie poznajemy w chwili, gdy poświęcają się służbie Bogu w zakonie. To siostra Gracja „złowiła” Grażynę i sprawiła, że ta wstąpiła do klasztoru. Obie też zakon opuszczają, dochodząc do wniosku, że życie jakie tam mają wieść do końca swoich dni, jest nie dla nich.

Znajdziemy tu całkiem zgrabnie napisane wątki kryminalne, dobrze poprowadzoną analizę psychologiczną postaci, doznania miłosne przyprawione wyważoną erotyką, a wszystko to zamknięte w ramy political fiction.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Nie oderwiesz się od lektury

„Przetrwać noc” Krzysztofa P. Łabenda jest niczym smakowity, wielowarstwowy tort. Znajdziemy tu całkiem zgrabnie napisane watki kryminalne, dobrze poprowadzoną analizę psychologiczną postaci, wątki miłosne przyprawione wyważoną erotyką, a wszystko to zamknięte w ramy political fiction. Dużo, ale smacznie!
00

Popularność




Krzysztof P. Łabenda
Przetrwać noc

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok

Krzysztof P. Łabenda „Przetrwać noc”

Copyright © by Krzysztof P. Łabenda, 2017

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Wszelkie postacie występujące w tej książce i sytuacje

w niej opisane są fikcyjne. Jakiekolwiek ich podobieństwo

do osób i zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

Skład: Jacek Antoniewski

Projekt okładki: Robert Rumak

Korekta: Marta Gralińska, Marianna Umerle

Ilustracje na okładce: © gmstockstudio [3] – Fotolia.com

ISBN: 978-83-7900-742-4

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

CZĘŚĆ PIERWSZA

CZARNA PERŁA

ROZDZIAŁ I

DOBRA ZMIANA

Naczelnik Państwa Mirosław Warszawski wszedł spocony i zmęczony do swojego gabinetu. Czarną marynarkę, lekko oprószoną na ramionach towarzyszącym mu od lat łupieżem, rzucił niedbale na krzesło stojące przed biurkiem, a sam zatopił się w stojącym obok skórzanym fotelu typu Chesterfield. Uwielbiał ten rodzaj mebli. Kojarzyły mu się trochę ze starymi angielskimi domami szlacheckimi, trochę, a może nawet szczególnie, z wnętrzami domów na Dzikim Zachodzie, w których ranczerzy, tacy jak Ben Cartwright i jego czterej synowie z serialowej Bonanzy, odpoczywali po pracy przy kominku ze szklaneczką whiskey w dłoni. Warszawski nie przepadał za burbonem, ale nie gardził wypijaną od czasu do czasu odrobiną tego trunku. Zdecydowanie wolał jednak whisky. Na co dzień sięgał z reguły po Chivas Regal, nazywaną w czasach jego młodości „whisky prawników”. Od święta pijał Glenlivet XXV. Trunek ten dojrzewał, przez co najmniej dwadzieścia pięć lat, początkowo w beczkach z białego amerykańskiego dębu, a następnie przez kilka lat w beczkach po hiszpańskiej Oloroso Shery. Sprawiało to, że alkohol zyskiwał bogaty i złożony aromat, w którym można było wyczuć nuty ciemnej czekolady, rodzynek, wiśni, dębu, suszonych ziół, jabłek i kakao. W smaku ta whisky zaskakiwała aksamitem. Czuło się posmak crème brûlée, cynamonu, rodzynek, odrobinę toffi i orzechów. Miał też jeszcze dwie butelki z trzech (które kiedyś dostał w prezencie) starej, bo liczącej sobie już ponad pół wieku, wyprodukowanej w Rothes, maleńkiej szkockiej miejscowości, whisky Glen Grant. Ten, mający moc ponad 51% alkohol także leżakował w beczkach po Shery z Oloroso, ale pachniał zgoła inaczej. Tu Warszawski wyczuwał wyraźnie skórzany zapach z akcentami orzechowymi. Ta whisky charakteryzowała się też długim i równie intensywnym finiszem, jak jej siostra Glenlivet XXV. Te butelki Mirosław Warszawski traktował jak relikwie. Przyrzekł sobie, że jedną z nich otworzy dopiero w dniu, w którym Watykan ogłosi beatyfikację jego brata Aleksandra. Wiele wskazywało na to, że trwające wiele lat, intensywne zabiegi dyplomatyczne w tej sprawie są już blisko szczęśliwego finału i wreszcie o prezydencie Aleksandrze Warszawskim będzie można mówić per „błogosławiony”. Druga nie miała jeszcze swojego przeznaczenia.

Naczelnik Państwa rozluźnił, równie czarny jak garnitur, krawat i rozpiął kołnierzyk białej, mocno już przepoconej koszuli. Od śmierci brata Aleksandra nie ubierał się w nic innego. Czarny garnitur, biała koszula, czarny krawat. Wieczna żałoba. Ruchem dłoni odprawił sekretarkę, która postawiła na biurku tacę z kryształową, półlitrową szklanką wody. Szklanka, a dostał ich cały komplet z huty szkła „Irena” kilka lat temu, przedstawiała scenę z rodeo. Kiedyś, bawiąc się kosztem szukających sensacji dziennikarzy, rzucił w przestrzeń publiczną, że lubi oglądać zawody rodeo. Podchwycono to niemalże natychmiast i całymi tygodniami spekulowano na ten temat w prasie i we wszystkich komercyjnych stacjach telewizyjnych. Doszło nawet do tego, że twierdzono jakoby Naczelnik Państwa deklarował, iż po przejściu na emeryturę założy hodowlę byków i będzie organizował zawody w ich ujeżdżaniu. Na samą myśl o tym Warszawski uśmiechnął się z politowaniem. Ileż to przeróżnych gadżetów mających jakikolwiek związek z rodeo przysyłano mu wówczas na adres jego biura lub do siedziby partii. Wśród nich były i te szklanki, które przypadły mu mocno do gustu. Spragniony, wypił duszkiem połowę zawartości kryształowego naczynia. Woda z lodem, sokiem z limonki i dwoma listkami mięty polnej była napojem, po który sięgał nader często. Z czasów, gdy w dzieciństwie spędzał wraz z bratem wakacje na wsi, pamiętał, że to właśnie miętę polną dodawano do mleka, przedłużając w ten sposób jego świeżość. Od tego czasu tę odmianę mięty uznawał za zdecydowanie lepszą od, dość przecież popularnej, mięty pieprzowej. Jego niechęć do tej ostatniej wzrosła zdecydowanie, gdy któregoś dnia dowiedział się był, że mięta pieprzowa to roślina obcopylna, praktycznie bezpłodny mieszaniec. Żaden mieszaniec, nawet jeśli była to popularna roślina, nie miał prawa znaleźć się w pobliżu Naczelnika, a co dopiero w wodzie, jaką ten miał wypić. Przekonała się o tym poprzednia szefowa personelu odpowiedzialnego za aprowizację Kancelarii Naczelnika Państwa, która nieopatrznie poleciła zakupić miętę pieprzową, wychodząc z błędnego założenia, że mięta, to mięta.

Serce galopowało Warszawskiemu w piersi niczym sprinter zamierzający pobić rekord świata w biegu na sto metrów. Utrzymywana w ryzach środkami farmakologicznymi, a sprowokowana przeżyciami dnia, tachykardia dawała wyraźnie znać o sobie. Naczelnik upił kolejny łyk doskonale zimnej wody i przymknął oczy. Zagłębiony w obszernym fotelu sprawiał wrażenie sędziwego, drzemiącego żółwia. To skojarzenie przychodziło na myśl każdemu, kto miał okazję przez dłuższą chwilę obserwować twarz odpoczywającego czy drzemiącego Warszawskiego – bruzdy na czole, zwiotczałą, lekko pomarszczoną skórę, luźno zwisającą, jak u wielu wiekowych mężczyzn pod brodą, opuszczone kąciki ust, nieco wysuniętą górną wargę i przymknięte oczy. Wszelkie oficjalne uroczystości państwowe coraz bardziej męczyły ponad siedemdziesięcioletniego przywódcę państwa. Szczególnie nie cierpiał tych idiotycznych, jak to w myślach określał, tanecznych wygłupów dzieci czy dorosłych, poubieranych w ludowe stroje. Te wszystkie krakowiaczki, kujawiaczki, a już szczególnie góralskie hołubce, doprowadzały go niemalże do furii. Znosił to jednak dzielnie, nie dając po sobie niczego poznać. Przecież te występy były takie nasze, patriotyczne, polskie, a więc godne poparcia. Trzeba umieć się przystosować i wiele znieść w imię wyższego dobra. Jeśli suweren chce mieć króla, to niech go ma – zwykł myśleć. Trudno – grają to tańcz. Mimo to unikał wszelkich państwowych uroczystości, jeśli tylko mógł, ale tej, która niedawno dobiegła końca opuścić nie mógł. Niespełna godzinę wcześniej pochowano (z ceremoniałem państwowym należnym jedynie najwyższym dostojnikom, szczególnie zasłużonym dla kraju i partii) wiceprezesa Pobożnych i Sprawiedliwych, założyciela i pierwszego szefa Oddziałów Wzmożonego Wspierania Prawa, dowódcę Oddziałów Obrony Terytorialnej i Ministra Wojny – Antoniego Koszona. Warszawski spojrzał w okno. Duszna i parna atmosfera pierwszej połowy dnia była już przeszłością. Teraz Warszawa kąpała się w deszczu.

– No widzisz, Antoni – pomyślał. – Tyle tego wszystkiego. Uroczysta msza, orkiestra wojskowa, kompania honorowa, pośmiertnie nadany Order Orła Białego, salwy nad grobem i… już. Był Antek i nie ma Antka. Pozamiatane. Byłeś ledwie rok starszy. Jeszcze chwilę temu byłeś, miałeś plany, może nawet i jakieś marzenia. Choć jakież to marzenia mógł mieć staruch z taką pozycją jak ty? Chociaż nie. Marzyła ci się przecież lokalna wojenka, gdzie mógłbyś prężyć pierś i przekonywać, że jesteś szczególnie utalentowanym wodzem. Nikt nie wie, ile wysiłku wkładałem, by ci to wybić z tego starego łba. A teraz? Już zaczynają więdnąć kwiaty, złożone przecież ledwie przed chwilą na twoim grobie, a szarfy wieńców namokłe deszczem kleją się do jedliny. Znicze zapalone przez tych, którzy cię kochali czy lubili i tych, którzy przyszli na twój pogrzeb z obowiązku czy ze strachu, kłaniają ci się swoimi chybotliwymi płomieniami. Niektóre z nich, trafione kroplą deszczu, syczą i tym sykiem zakłócają ciszę, jaka teraz cię otacza. Jeszcze godzinę temu byłeś w centrum hałasu przemówień, pożegnań, salw honorowych. Teraz nastała cisza. Ta cisza będzie się pogłębiała w miarę upływu czasu. Coraz rzadziej będzie się ciebie wspominać, coraz rzadziej będą przywoływane twoje słowa i dokonania. Nie daj Boże kiedyś, kiedy i mnie zabraknie, a przecież ten dzień nie jest tak bardzo odległy, przyjdą inni, którzy spieprzą to wszystko, co z takim trudem zbudowałem i wówczas ciebie i mnie pochłonie cisza niepamięci. Oni myślą, że ja niczego nie widzę i nie słyszę. Budują jakieś śmieszne zapory mające mnie odgrodzić od realnego świata. Widzę i słyszę. Może nie wszystko, ale jednak. Partia już pęka w szwach, a niektórzy wręcz przebierają nogami, by się dorwać do władzy, kiedy mnie zabraknie. Teraz jeszcze się oficjalnie nie ujawniają, ale czynią wszystko by przetrwać i kiedy nadejdzie czas, ich czas, zbudują mi kapliczkę, ale przejmą stery władzy aby rządzić ku własnej chwale i korzyści. Dla nich jestem jak ponura, mroźna lutowa noc. Trzeba ją przetrwać, z nadzieją, że ranek przyniesie ocieplenie i powieje wiosną. Tak samo myśli ta spiskująca w podziemiu opozycja i popierająca ją część społeczeństwa. Kombinują, nie bez racji, że jak z władzą, na górze, coś złego się dzieje, to dla nich, na dole, rodzi się nadzieja. Dla jednych nadzieja na lepsze, a dla innych, naszych, strach, że będzie inaczej i raczej gorzej. Niektórzy boją się rachunków, jakie przyjdzie płacić. Spisane są przecież czyny i rozmowy. Szkoda, Antoni, że umarłeś. Lepiej by było, gdybyśmy pochowali tego idiotę Ministra Bezpieczeństwa Publicznego. Jak go nazywają? „Kalicja”, jak mi się zdaje. Tyle lat, a ten ciągle zagubiony i wyjątkowo niekompetentny człowieczek, nie nauczył się wymowy słowa: koalicja. Gorzej, on się niczego nie nauczył. Dlaczego, Antoni, nie chciałeś tego ministerstwa?

– Sporo razem przeszliśmy, Antoni. Bardzo wiele. Wiesz – kontynuował Warszawski ten toczony w myśli ni to monolog, ni to dialog ze zmarłym – to miło z twojej strony, że umarłeś jako pierwszy. Ty i ja, wspólnie, zaplanowaliśmy tę operację, która pozwoliła odmienić na lepsze losy tego kraju, przeprowadzić tę, jak to wówczas określiliśmy, dobrą zmianę. Tak, Antoni, zabiliśmy prezydenta Aleksandra Warszawskiego, mojego brata i blisko setkę towarzyszących mu wówczas osób. Choć nie. Tak między Bogiem a prawdą, to ty, Antoni, zabiłeś mojego brata. Ty przecież zainicjowałeś to połączenie telefoniczne, które uruchamiając wirusa w komputerze pokładowym prezydenckiego samolotu, doprowadziło do katastrofy, a wcześniej obmyśliłeś i zorganizowałeś każdy krok doprowadzający do śmierci mojego brata nieudacznika. Idea była jednak moja. To fakt. Umarłeś i teraz tę największą z tajemnic znam tylko ja. Tak musiało jednak być. Zło, jakie wyrządziliśmy, dokonaliśmy w imieniu dobra tak absolutnego, że usprawiedliwia ono wszystko. Wszystkie nasze działania dokonane razem i każdy czyn z osobna. Popatrz, Antek, umarłeś śmiercią naturalną. Wiem, że cały czas obawiałeś się tego, że wydam rozkaz by cię zabito. Niepotrzebnie, stary druhu, niepotrzebnie. Nie dość, że do końca byłeś wielce użyteczny, to jeszcze taki rozkaz, to przecież także i świadkowie, których trzeba później likwidować. Czasem też trzeba likwidować likwidatorów. Spirala się rozwija, ryzyko rośnie. Bez sensu. Musiałbym cię zabić osobiście, a przecież obaj dobrze wiedzieliśmy, że to było poza moim zasięgiem. Jestem już stary. Pozostaje tylko jeszcze jedna kwestia do rozwiązania. Napisany przeze mnie glejt, z którego wynika, że to ja kazałem zabić brata. Mówiłeś, że ten papier spłonął. Jak to napisał Dmitrij Głuchowski w swojej powieści „Metro 2033”? „Bój się prawd ukrytych w starych foliałach, gdzie słowa tłoczone są złotem, a papier czarny jak heban nie płonie”. Trochę to trąci Bułhakowem, ale jest w tym sporo racji. Nawet więcej niż sporo. Obaj wiemy, że kłamałeś. Kłamstwo, to było twoje drugie imię. Znajdę ten kwit, niezależnie od tego, gdzie go schowałeś. Znajdę, nawet gdybym musiał w tym celu dręczyć twoją rodzinę lub zburzyć twoją legendę. Chyba tego nie chcesz, co stary? Daj mi więc z tych cholernych zaświatów jakąś wskazówkę, bym nie musiał tego robić. Chyba, że tam, po drugiej stronie, niczego i nikogo nie ma. Ale tak czy inaczej znajdę ten glejt.

Jestem już stary i trochę zmęczony, słaby fizycznie. Zbliża się nieuchronnie ten czas i wszyscy to wiedzą, a wielu na to liczy, kiedy będę musiał, nim znów będziemy razem, objąć ostatnie już stanowisko – emerytowanego zbawcy narodu. Tak między nami, Antoni, trzeba przyznać, że zasłużyłem na to miano. Popatrz tylko jak szybko przeszliśmy ten wielki, ogromny wręcz, kawał drogi. Pamiętasz jak kiedyś na wiecu wyborczym, po którym pierwszy raz wygraliśmy wybory powiedziałem, cytując Dantona: „Do zwycięstwa potrzeba nam odwagi, odwagi i jeszcze raz odwagi” My tę odwagę zmieniania Polski mamy! Zwyciężymy! Tak się stało Antoni i muszę przyznać, że dokonało się to nie bez twojego znaczącego udziału. Tak, historię piszą zwycięzcy. Ja ją piszę!

– Popatrz – kontynuował przemowę do zmarłego – mnie, tobie, nam, Pobożnym i Sprawiedliwym udało się stworzyć świat łatwy do zrozumienia przez prostego obywatela. Nie tylko do zrozumienia, ale i do zaakceptowania. Tego ludzie potrzebują. Zdecydowana większość zaakceptowała nie tylko nową, naszą, konstytucję, ale i to, że już w pierwszych słowach inwokacji odwołaliśmy się do Boga i ustanowiliśmy Chrystusa Królem Polski. To był pierwszy krok na drodze do pełnej realizacji przesłania świętego Jana Pawła II, który nakazał Polakom obronę katolicyzmu. Polska bez cienia wątpliwości jest zieloną wyspą na otaczającym ją oceanie zgnilizny moralnej, obumierającej wiary i religijności w Europie. Każdy, kto by się ośmielił mówić inaczej, winien liczyć się z konsekwencjami w postaci odpowiedzialności przed Sądem Białej Róży za naruszenie Kodeksu Prostego Prawa. Musisz przyznać Antoni, że ustanowienie tego kodeksu, obok kodeksu karnego, było moim genialnym pomysłem. Oba kodeksy są wielce represyjne, bo – mówię to od lat – prawo karne w każdym jego wymiarze powinno być dotkliwe i represyjne. Usprawiedliwia to stosowanie przez nas, w sposób dość szeroki, metod prowokacji policyjnej. Miejsce dla wszelkiego rodzaju kombinatorów, przestępców w białych kołnierzykach i zwyczajnych bandziorów jest za kratami. Uczciwi ludzie nie muszą obawiać się prowokacji, bo jej nie ulegną. Jednostki słabe, zdemoralizowane muszą być eliminowane ze społeczeństwa. Prewencyjnie. To właśnie jest wystarczającym usprawiedliwieniem dla stosowania policyjnych prowokacji. Tak, jak kiedyś, na początku naszej drogi po władzę absolutną, zapowiadałem, podjęliśmy skuteczną walkę z czynami i szkodliwymi poglądami wymykającymi się normom klasycznego kodeksu karnego. Pamiętasz? Mówiłem wielokrotnie, że mowa nasza musi być, tak jak nauczał Chrystus, prosta: tak‑tak, nie‑nie. Kodeks Prostego Prawa objął swym zasięgiem te zbrodnie, które są szczególnie dotkliwe i bolesne społecznie, a które wymykały się regulacjom kodeksu karnego. Naruszenia zasad moralnych, wszystko to, co jest mową nienawiści, a przede wszystkim słowa i czyny godzące w pamięć mojego brata, kult jego osoby, jaki udało się nam zbudować powinny być, i są, ścigane według norm tego kodeksu! Kodeks ten sprawdza się także, sam to widziałeś Antoni, stojąc na straży wartości chrześcijańskich. Sądownictwo ludowe, któremu ten kodeks służy, to mój szczególny powód do dumy, choć – pamiętam to dobrze – na początku miałeś, Antek, wątpliwości, czy to zadziała. Działa! Te zbrodnie są przecież sądzone nie przez zawodowych sędziów, do których nie ma już teraz, po gruntownej reformie sądownictwa i weryfikacji sędziów, tak wielu zastrzeżeń, jak w niedalekiej jeszcze przeszłości, ale przez naród. To daje temu narodowi, mojemu narodowi, faktyczne poczucie wspólnoty między obywatelem a państwem. Sprawiedliwość ludowa musi być z założenia prosta i zrozumiała. Naruszenia Kodeksu Prostego Prawa, które by podkreślić całą ich ohydę, nazwaliśmy zbrodniami, oddaliśmy pod osąd specjalnych trybunałów ludowych. Nigdy nie przestałem i nie przestanę ci dziękować Antoni, za nazwę, jaką dla nich wymyśliłeś na cześć mojego brata uwielbiającego róże, zwłaszcza białe – Sądy Białej Róży. Prostota sprawiedliwości ludowej przejawia się w tych sądach i to już jest moją wyłączną zasługą, w nieskomplikowanej procedurze i katalogu stosowanych kar. Rozprawy, tak założyłem i tak jest, są krótkie i nie ma w nich miejsca dla tych irytujących i jałowych popisów czy gier proceduralnych adwokatów. Sąd wysłuchuje zarzutów, które, i to jest najcenniejsze, mogą być wniesione przez każdego i przeciw każdemu. Społeczeństwo w ten sposób się samokontroluje i samooczyszcza. Fakt, zarzuty wnoszą też funkcjonariusze Oddziałów Wzmożonego Wspierania Prawa. Myśleliśmy – Antoni – kiedy tworzyłeś te oddziały i obejmowałeś ich dowództwo, że będą to jednostki elitarne, o charakterze wyspecjalizowanej policji obyczajowej. Czegoś jednak nie przewidzieliśmy lub coś źle zaplanowaliśmy. Te oddziały i służba w nich nie są w odbiorze społecznym ani trochę elitarne. Społeczeństwo ich się boi, to dobrze, ale też i w skrytości ducha, nie wiedzieć czemu, pogardza nimi. Może z tego powodu, że wbrew naszym założeniom, trafiają do nich ludzie nieco, powiedzmy, zwichrowani moralnie. Zupełnie jak kiedyś, za komuny – do obyczajówki trafiali najgorsi, najbardziej zdemoralizowani milicjanci, a ich służba, kontakty z dziwkami i cinkciarzami sprawiała, że demoralizowali się jeszcze bardziej. Teraz, jak mi donoszą, jest podobnie. O funkcjonariuszach Oddziałów Wzmożonego Wspierania Prawa można powiedzieć wszystko, ale nie to, że są w swej masie wolni od korupcji i nie nadużywają danej im władzy.

Sądy Białej Róży, mimo to, są strzałem w dziesiątkę. Obwiniony, a jakże, ma prawo do ustosunkowania się do stawianych mu oskarżeń i przedstawienia dowodów na swoją obronę. Zakaz występowania przed tymi sądami zawodowych adwokatów doskonale przyspiesza procedowanie.

Tak się bałeś, mój drogi wiceprezesie, tego modelu sądownictwa, a tu popatrz – wszystko aż furczy! O winie lub jej braku przesądza trzynastu sędziów ludowych, a wyrok wydaje Inkwizytor, swego rodzaju trybun ludowy. Sędziowie wybierani są spośród mieszkańców parafii właściwej dla miejsca zamieszkania obwinionego. Koncepcja rozprawy przed Sądem Białej Róży, gdzie przysięgli orzekają o winie zakłada, że w ten sposób wykluczy się wszelką nieuczciwość, ukartowanie z góry werdyktu. Naiwny lud wierzy w to, że w ten sposób ta nasza „ława przysięgłych”, na wzór amerykańskiej, składa się z ludzi równych obwinionemu, co jest gwarancją sprawiedliwego werdyktu. Cóż za wierutna bzdura, podana maluczkim do wierzenia! Są to przecież ludzie z parafii obwinionego. Tyle i tylko tyle w kwestii owej równości. Oni może i mają swoje poglądy, swój punkt widzenia na to, co dobre czy złe, na winę podsądnego. Wiedzą jednak, bośmy tego ich nauczyli, że to iż nie siedzisz, wcale nie oznacza, że jesteś niewinny. Nie słyszało się, no chyba, że tym ławnikom się to wyraźnie zasugerowało, by uwolnili kogoś od winy. Są zbyt sparaliżowani strachem, że jeśli to zrobią, sami znajdą się za chwilę w roli podsądnego. Pamiętasz, jak nalegałeś, by ci sędziowie byli niczym ława przysięgłych w sądzie amerykańskim i głosowali na tajnej naradzie? Nie było na to mojej zgody. Czas pokazał, że słusznie. Głosowanie jest jawne. Każdy z sędziów ma do dyspozycji różę białą i różę czerwoną. Róża biała oznacza: „niewinny”, a czerwona: „winny”. O winie decyduje zwykła większość głosów. Uznany za winnego zbrodni najcięższych, takich jak obraza partii i jej przywódców, czy – nie daj Boże – poległego prezydenta, obraza moralności, naruszenie wartości religijnych, jest pozbawiany majątku i skazywany na pracę w obozie resocjalizacyjnym. Długość pobytu w obozie swobodnie określa Inkwizytor. Dla obwinionych o czyny mniejszej wagi Kodeks Prostego Prawa przewiduje kary łagodniejsze – prace społecznie użyteczne, pręgierz publiczny, pozbawienie na pewien czas lub na stałe części zarobków, czy przepadek niektórych składników majątku.

Po co, ja ci to wszystko, Antoś, mówię? Przecież ty to wiesz, czy raczej wiedziałeś. Nic nie poradzę, że czuję dumę, z tego, że to wymyśliłem. Powiem ci jeszcze jedno – tego nie wiedziałeś – niedługo do katalogu kar polecę wprowadzić karę banicji. Popatrz, jakie to proste! Sędziowie orzekają tylko o winie, co w ich mniemaniu nie obciąża tak bardzo ich sumień, a o karze decyduje Inkwizytor. Ma on też prawo, o ile uzna to za pożądane, zmienić werdykt sędziów i uznać obwinionego winnym lub od winy go uwolnić, wbrew stanowisku sędziów ludowych. Masz pojęcie, jakich podchodów się próbuje, bym tego czy tamtego mianował Inkwizytorem? Nie sądziłem, że będzie tylu chętnych do wykonywania tego niewdzięcznego i odpowiedzialnego zajęcia.

Ilość posiedzeń Sądów Białej Róży, tego też pewnie, Antoś, nie wiedziałeś, bo przecież ostatnio pasjonowała cię głównie samoobrona terytorialna, ostatnimi czasy spadła. Nadal jednak stają przed tymi sądami obwinieni o znieważanie pamięci mojego brata, naszej partii Pobożni i Sprawiedliwi, a także obwinieni o naruszanie zaleceń i nauczania Kościoła. Ten spadek rozpraw cieszy, bo to znak, że społeczeństwo staje się coraz bardziej uległe, by nie rzec spacyfikowane. Już przecież przed wiekami sofista Trazymach zauważył, że: „to jest sprawiedliwe, co jest sprawiedliwe w interesie silniejszego”. Sprawiedliwość, prawo, to coś, co silniejsi narzucają słabszym. Kościół, Antoni, Kościół i jego hierarchowie. Jak pięknie dziś o tobie mówili. Podczas mszy i nad grobem, nim trumna z twoim ciałem spoczęła w tym głębokim dole. Wysławiali cię, jak to się mówi, pod niebiosa. Ja się im nie dziwię. Mieli za co. To przecież ty byłeś ich najgorętszym lobbystą i to ty sprawiłeś, że wkrótce po naszym totalnym zwycięstwie Kościół zajął należne mu, nie przeczę, miejsce w społeczeństwie. Prawo boże znalazło swoje odzwierciedlenie w normach prawa stanowionego przez państwo. Zgodnie z konstytucyjnym zapisem, twojego przecież pomysłu, w senacie zasiadają, nie z wyboru, a z urzędu, biskupi i kardynałowie.

Mirosław Warszawski, siedząc w swoim fotelu z przymkniętymi powiekami i dokonując w myśli przeglądu tego, co udało się Pobożnym i Sprawiedliwym zrealizować w niedługim przecież czasie, zdawał się trwać w jakimś półśnie. Na jego twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech w chwili, gdy pomyślał o tym, że bardzo szybko, szybciej niż zakładał, udało mu się wyeliminować bodaj czy nie największy dramat społeczny, jakim było, jak to w partii nazywano, legalne dzieciobójstwo. Aborcja była bowiem całkowicie zakazana. Tak było tylko w Polsce i na Malcie. W zapomnienie odeszła też, co oczywiste, zbrodnicza w swym ostatecznym rozrachunku, metoda in vitro. Mirosław liczył w skrytości ducha, że Bóg miłosierny i sprawiedliwy położy w dniu sądu ostatecznego na wadze uczynków dobrych i złych Mirosławową zbrodnię kainową i te wszystkie ocalone poprzez drakońskie prawo istnienia ludzkie. Te ocalone istotki powinny przeważyć i pokonać zło, jakiego się Mirosław dopuścił w imię, jego zdaniem, wyższych racji społecznych. Bóg stworzył kobietę po to, by rodziła. Zawsze, niezależnie od tego, jak dziecko zostało poczęte – wskutek świadomej decyzji, przez przypadek, czy z gwałtu. Skoro się poczęło, to znaczy, że taka była wola Boża. Nikt nie ma prawa przerywać ludzkiego życia już na jego starcie. Jeśli dziecko będzie niezdolne do samodzielnego życia, to trudno. Trzeba urodzić, ochrzcić i pochować, a ta istota powiększy grono boskich aniołków. Duszy nieśmiertelnej nie potrzeba kompletnej fizyczności, ciała zdrowego i doskonałego, a wyroki boskie są niezbadane.

Wiele wysiłku włożyli wspólnie Pobożni i Sprawiedliwi oraz Kościół Katolicki, by postawić ostateczną tamę wszelkim poglądom lewackim i anarchistycznym, jakie jeszcze do niedawna swobodnie się panoszyły na polskiej ziemi. Do przeszłości należał ten czas, gdy całe rzesze obywateli deklarowały się jako osoby wierzące, ale religię i sprawy wiary traktowały indywidualistycznie i selektywnie, wybierając z nauczania Kościoła te fragmenty, które były dla nich najwygodniejsze. Nie słyszało się już takich stwierdzeń, jak: „wierzę, ale na swój sposób”, czy: „wierzę, ale nie praktykuję”. Sądy Białej Róży i obywatelska aktywność skutecznie rozwiązały ten problem. Może i byli tacy, którzy nadal nie wierzyli, ale pośród cieszących się urokami wolności próżno by szukać niepraktykujących.

Dużym ułatwieniem w porządkowaniu rzeczywistości społecznej i prawidłowej ocenie ludzkich postaw etycznych i moralnych były Karty Parafialne. Ułatwiały one szereg spraw w urzędach i instytucjach państwowych, o ile tylko zawierały odpowiednie wpisy, dokumentujące, że posiadacz Karty jest prawym człowiekiem i obywatelem i żarliwie oddaje się praktykom religijnym. Karty Parafialne znakomicie wzmocniły rolę proboszczów w dziele patriotycznego i etycznego formowania społeczeństwa według kryteriów określonych przez Pobożnych i Sprawiedliwych. Nie ma niczego niewłaściwego w tym, że państwo premiuje właściwe postawy moralne swoich obywateli – zwykł mawiać Naczelnik Państwa.

– Zobacz, Antoni, przemawiał w myśli do zmarłego, Mirosław Warszawski. – Polska, jaką stworzyliśmy, to wspaniały i szczęśliwy kraj. Daliśmy ludziom poczucie spokoju, bezpieczeństwa i godności. Pamiętasz? Zaczęło się od genialnego w swej prostocie propagandowej zabiegu, jakim były powszechne zasiłki na dzieci. Później był program budowy tanich, państwowych mieszkań na wynajem. To przecież takie proste i w istocie to nie myśmy to wymyślili. Syty nie myśli też o łamaniu prawa, bo przestępstwa w znacznej mierze biorą się z biedy. To te kryminalne. Te naruszające poczucie przyzwoitości i moralność u swoich podstaw mają przesyt. Dawno temu spotkałem na swej drodze pewnego Kaszubę. On miał prostą odpowiedź na pytanie o praprzyczyny wszelakich chorób, czy nieszczęść. To wszystko od żarcia – mawiał. Jak się tak głębiej zastanowić, to ten Kaszuba miał sporo racji.

Dziesiątki lat temu uświadomiono sobie przecież istnienie pewnych zależności, które nazwano piramidą Maslowa. Człowiek dąży do tego, by w pierwszej kolejności zaspokoić swoje potrzeby: mieć co jeść i gdzie mieszkać. Dasz to ludziom i pójdą za tobą, jak barany za przewodnikiem stada. Prymitywne szczęście prymitywnych ludzi: dach nad głową i pełen żołądek. To społeczeństwo, w swej masie, jest prymitywne. Inne ich potrzeby też dają się łatwo rozwiązać, albo – wiedziałeś to równie dobrze, jak ja – równie łatwo wmówić tej dającej sobą powodować masie, że się je rozwiązuje. Trzeba mieć tylko odwagę odpowiednio kształtować i wykorzystywać budżet oraz umiejętnie łupić tych, którzy wyrastają nieco ponad ten, w sumie niski, społeczny żywopłot. Darmowa, w teorii, podstawowa opieka medyczna, roboty publiczne ograniczające bezrobocie. Rozbudowane życie parafialne, autokontrola społeczna, Sądy Białej Róży – to daje ludziom poczucie przynależności do wspólnoty, do stada.

Ta głupia opozycja, którą utrzymuję w parlamencie na zasadzie paprotki, do dziś nie może tego pojąć. Zrozumieli jednak jedno – bezproduktywne zdzieranie gardeł do niczego nie prowadzi. Nikt, kto jest najedzony i wie, że państwo równie skutecznie broni obywateli, jak i karze za niewłaściwe zachowania, nie będzie się opowiadał za jakimiś durnymi hasłami. Demokracja? A i owszem, ale tylko jako prosty mechanizm – rządzi większość i w interesie większości. Reszta ma słuchać. Państwo jest dla swoich, a wszelkiego rodzaju obcy, zwłaszcza kolorowy element napływowy, nie ma tu czego szukać. Jak ty to pięknie mówiłeś, Antoni? Jesteśmy, do cholery, od wieków biali i katoliccy. Tak było, jest i będzie. Nikt i nigdy nie będzie nam ograniczał naszej suwerenności. Cieszyliśmy się obaj – stary druhu – jak uruchomiliśmy wreszcie procedurę naszego wyjścia z tej cholernej, lewackiej struktury, jaką jest, zdychająca przecież, Unia Europejska. Ta krowa mleka już nie da. Najwcześniej zauważyli to Brytyjczycy, choć oni nie tyle zabiegali o to, by doić, co o to, by nie być dojonymi. Sondaże poparcia skoczyły nam wtedy jak diabli. Teraz, to już nawet nie ma sensu go badać. Szkoda pieniędzy. Kiedy tylko zakończymy ten proces trzeba będzie w pierwszej kolejności przywrócić karę śmierci.

Tak, mój drogi Antoni, jak człowiek chce, to potrafi realizować swoje marzenia. Wiara przenosi góry. Ja swoje zrealizowałem i nie myśl sobie, tam, w zaświatach, że tym cholernym glejtem nadal masz mnie w szachu, bo kiedy on ujrzy światło dzienne, to runie moja legenda. Znajdę ten papier! A nawet gdyby nie, to sprawy zaszły już tak daleko, że tę zbrodnię Kaina poczyta mi się za męczeńską zasługę.

No i popatrz, stary kumplu. Ten ostatni raz też okazałeś się być bardzo użyteczny. Przecież ta rozmowa z tobą, to jak nic gotowe przemówienie na zbliżającą się doroczną uroczystość wręczenia ryngrafów nowym funkcjonariuszom Oddziałów Wzmożonego Wspierania Prawa.

Mirosław Warszawski otworzył oczy, dopił nieco już ciepłą wodę, po czym, zmęczony trudami dnia, zapadł w krótką drzemkę. 

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok