54,40 zł
Wspomnienia Przypadki i wpadki dyplomaty Jacka Kluczkowskiego obejmują głównie okres lat 90. XX wieku i pierwszego dziesięciolecia XXI wieku, kiedy autor pełnił ważne funkcje w centralnych władzach państwa, a następnie w dyplomacji RP. Pracując w kancelarii prezydenta, przygotowywał przez kilka lat projekty przemówień Aleksandra Kwaśniewskiego, a w okresie rządów Marka Belki był koordynatorem zespołu doradców premiera. Angażując się w coraz większym stopniu w sprawy kontaktów z Ukrainą, uczestniczył m.in. z Andrzejem Przewoźnikiem w negocjacjach we Lwowie w sprawie odbudowy Cmentarza Orląt Lwowskich oraz w rozmowach z Hryhorijem Surkisem na temat organizacji mistrzostw Euro 2012 w piłce nożnej.
Centralnym wydarzeniem wspomnień jest „pomarańczowa rewolucja” w Ukrainie w 2004 roku. Autor mógł obserwować ją z bliska, gdyż należał do grupy osób, które zorganizowały wówczas międzynarodową misję mediacyjną w Kijowie i obrady tamtejszego Okrągłego Stołu. Po ich sukcesie został w 2005 roku ambasadorem Rzeczypospolitej Polskiej w Ukrainie i pełnił tę funkcję do 2010 roku.
Wszystkie te etapy swojej aktywności politycznej i dyplomatycznej opisał w publikowanych obecnie wspomnieniach. Możemy dzięki nim obserwować „od kuchni”, jak tworzy się politykę zagraniczną i jak wygląda codzienna praca w dyplomacji, a również przyjrzeć się scenie politycznej Ukrainy w czasach, gdy główne role odgrywały na niej tak barwne postaci jak Julia Tymoszenko i Wiktor Juszczenko. Spośród wielu ciekawych epizodów warto na pewno zwrócić uwagę na opis mało znanych wydarzeń, które doprowadziły do zgłoszenia przez Polskę i Ukrainę wspólnej inicjatywy zorganizowania Euro 2012.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 602
Ukraińska dziennikarka zapytała mnie kiedyś o to, jak się odnajduję jako były dziennikarz w pracy dyplomatycznej, która w jej wyobrażeniu polega na uczestniczeniu w przyjęciach i zajmowaniu się niezwykle tajnymi sprawami. Przyszła mi do głowy odpowiedź, że wbrew pozorom zawody dyplomaty i dziennikarza są do siebie dość podobne. Zarówno jeden, jak i drugi rozmawiają z różnymi ludźmi, odwiedzają rozmaite miejsca oraz instytucje, zapoznają się z analizami specjalistów. Potem muszą bardzo szybko coś napisać i przekazać swoim szefom. Dziennikarze piszą wywiady i reportaże, a dyplomaci – depesze i informacje. Dyplomaci mają nawet trochę gorzej, bo muszą pamiętać, żeby w swych opracowaniach zawrzeć konkluzje i wnioski. Dziennikarz może pozostawić takie podsumowanie domyślności czytelników.
Różne są na świecie modele kariery w dyplomacji i drogi do objęcia stanowiska ambasadora. W Europie na ogół dominuje model ściśle profesjonalny. Pracownicy służby dyplomatycznej mają odpowiedni profil wykształcenia i wyznaczoną ścieżkę rozwoju zawodowego od niższych szczebli do wyższych, włącznie ze stanowiskiem ambasadora. W Stanach Zjednoczonych obowiązuje model mieszany. Wśród ambasadorów zdarzają się nominaci stricte polityczni. W Polsce mamy do czynienia z próbami wypracowania własnego modelu. Zwycięzcy wyborów często obawiają się obstrukcji ze strony osób powołanych przez poprzednią ekipę. Los szefów placówek dyplomatycznych bywa w tej sytuacji niepewny.
Moja droga do służby zagranicznej nie była typowa i właściwie nie pasuje do żadnego modelu kariery – ani do ściśle profesjonalnego, ani do politycznego. Najważniejsze w moim życiu okazało się doświadczenie ukraińskie i jemu poświęcona będzie istotna część tej książki. Dzięki pracy dziennikarskiej znalazłem się po raz pierwszy w Ukrainie, której historia i współczesność mnie zafascynowały. Później, jako anonimowy prezydencki ghostwriter, zapoznawałem się z praktycznym uprawianiem dyplomacji. Zawsze przydawały mi się zamiłowanie do historii, doświadczenia z pracy dziennikarskiej oraz osobiste kontakty z ludźmi różnych profesji, różnych generacji i różnych poglądów, nawiązane w latach pracy za wschodnią granicą Polski.
Pierwszą nominację ambasadorską – w 2005 roku do Kijowa – zawdzięczałem ścieżce politycznej. Ale odejście ze stanowisk ministra i prezydenta, którzy decydowali o moim wyjeździe na tę placówkę, nie zakończyło mojej kariery dyplomatycznej. Współpracowałem z trzema prezydentami Rzeczypospolitej Polskiej, pięcioma premierami oraz sześcioma ministrami spraw zagranicznych i właściwie nigdy nie spotkałem się z przejawami braku zaufania z ich strony. Może czasem, w jakichś żartach czy aluzjach… Wypracowałem w sobie dystans, powiedziałbym nawet – swoisty immunitet wobec zawirowań politycznych. Dawało mi to czasem większe poczucie samodzielności, a może nawet lepsze rozumienie tego, że dążenie do dobrego sąsiedztwa w relacjach Polski i Ukrainy to sprawa ponad historycznymi i politycznymi podziałami. Zapewne nie odczuwałbym tego tak mocno, gdybym był bardziej uwikłany w nasze krajowe zależności polityczne.
W latach 1992–2010 obserwowałem – w zależności od sytuacji z bliska i z perspektywy – zmiany, które zachodziły w ukraińskiej polityce, gospodarce i kulturze. A również w tamtejszym społeczeństwie. Stałem się długoletnim i wytrwałym obserwatorem ukraińskich sukcesów i porażek. Niekiedy także ich współuczestnikiem. Punktem zwrotnym w mojej zawodowej karierze, momentem, który przesądził o rozpoczęciu pracy w dyplomacji, był udział w mediacji podczas ukraińskiej pomarańczowej rewolucji. Temu okresowi poświęciłem najwięcej miejsca w niniejszej publikacji. Pytania o to, dlaczego pomarańczowa rewolucja nie przyniosła reformatorskiego przełomu i dlaczego tak szybko wyparował kapitał zaufania do jej bohaterów, nie dawały mi spokoju przez cały okres mojej misji dyplomatycznej w Kijowie. Do dzisiaj uważam, że są one kluczowe dla zrozumienia rozwoju wydarzeń w Ukrainie w następnych kilkunastu latach. Czego było więcej: sukcesów czy porażek? Na pewno zbyt dużo było zaniechań i opóźnień.
W konsekwencji nie udało się niestety – zarówno nam Polakom życzącym Ukrainie sukcesu na jej drodze do Europy, jak i samym Ukraińcom – wygrać z czasem. Nad Ukrainą wisiał od samego początku cień Rosji, której rządzące elity nigdy nie pogodziły się z ukraińską niepodległością, demokracją, wolnością słowa i właściwie od samego początku – a na pewno od momentu dojścia do władzy Władimira Putina – dążyły do ich zdławienia. Trzeba jednak pamiętać, że tragedia, która spotkała Ukrainę, nie była rezultatem błędów ukraińskich czy polskich lub zachodnich polityków, chociaż myślę, że obserwator ma prawo je wytykać i krytykować. Nie oceniam polityków, z którymi los mnie zetknął – ani ukraińskich, ani polskich – niezależnie od tego, czy są mi bliscy i czy są sympatyczni, czy też nie. Zawsze starałem się zrozumieć motywy ich działania. Ale wiadomo nie od dziś, że „po owocach poznajemy ich”. Nieszczęście temu krajowi przyniosła agresja ze strony Rosji – państwa i narodu, wobec których przed rokiem 2013, a już na pewno przed 2004 większość Ukraińców nie żywiła nieprzyjaznych uczuć.
Prezentowana publikacja jest zbiorem wspomnień, czasem też refleksji, dotyczących różnych wydarzeń oraz spotkań i rozmów, w których brałem bezpośredni udział. Miałem okazję poznać wielu znanych polskich i zagranicznych polityków i dyplomatów, a także ludzi kultury, nauki, mediów, biznesu i sportu. Z niektórymi bliżej współpracowałem lub przeprowadzałem interesujące dla mnie rozmowy, dzięki czemu lepiej zrozumiałem ich motywacje i działania. Opisując teraz tamten czas i tamte kontakty, korzystałem przede wszystkim z własnych notatek i zapisków oraz z zasobów własnej pamięci, która – mam nadzieję – mnie nie zawiodła.
Nie siliłem się na udzielenie odpowiedzi na pytanie: dlaczego stało się to, co się stało? Nie zamierzam zastępować politologów i historyków. Chciałbym jedynie, żeby książka ta przybliżyła Czytelnikowi funkcjonowanie świata polskiej polityki i dyplomacji w latach 1995–2010 oraz ukazała niektóre mniej znane epizody z ówczesnych relacji Polski i Ukrainy.
Była też, nie ukrywam, jeszcze inna przyczyna, która skłoniła mnie do uporządkowania moich przede wszystkim ukraińskich wspomnień. Upłynęło już wiele lat od niektórych opisywanych wydarzeń i zaczęła zanikać pamięć o znaczeniu oraz przebiegu brawurowej polskiej interwencji w listopadzie 2004 roku na rzecz obrony prawa Ukraińców do demokratycznego wyboru swoich władz. Upowszechniła się uproszczona wersja tamtych dni, nie docenia się relacji bezpośrednich świadków. Nie widzę także prób dotarcia do niejawnych relacji dyplomatycznych i raportów służb specjalnych z tamtych czasów. Prawda, są one często nadal utajnione, ale przecież minęło już tak wiele lat, że można podjąć próbę, by przynajmniej niektóre z tych dokumentów wydobyć i wykorzystać do celów naukowych. Nie można przecież opierać opracowań tego fragmentu najnowszej historii wyłącznie na publicznych wystąpieniach polityków, ich oświadczeniach dla mediów i na kontrolowanych przeciekach, jak to się niestety często dzieje.
Na działalność dyplomaty nie składają się same sukcesy. Naprawdę niejeden raz zdarzało mi się formułować nietrafione prognozy czy powtarzać za moimi rozmówcami błędne oceny lub nawet fałszywe informacje. Bywały także faux pas. Piszę o takich wydarzeniach dosyć otwarcie. Mogą się przytrafić każdemu, ba, są to sytuacje wręcz nieuniknione. Dyplomacja i w ogóle polityka polegają przecież na interakcji z otoczeniem, na wyszukiwaniu wszelkich możliwych i niemożliwych sposobów zrozumienia rozmówców i partnerów oraz porozumieniu się z nimi. Tu nie powinno być miejsca na mentorstwo ani poczucie wyższości.
Własne doświadczenie przekonało mnie niejeden raz, że przebieg wydarzeń nie jest zdeterminowany przez jakieś ogólne prawidłowości lub decyzje podejmowane przez wielkie mocarstwa. Częściej, niż nam się zdaje, decydują czynniki subiektywne lub po prostu zbiegi okoliczności.
We wspomnieniach nie wykorzystuję informacji, które zdobyłem w czasie lektury niejawnych dokumentów w okresie mojej pracy w rządzie i w dyplomacji, chociaż osobiście uważam, że proces ich udostępniania powinien zostać zdecydowanie przyspieszony. Niekiedy jednak wspominam w książce różne rozmowy i sytuacje, w których brałem udział, a które nie miały publicznego charakteru. Nie dostrzegam przyczyny, żeby nadal, po upływie tylu lat, chronić ich poufność. Mówimy wszak o dosyć już odległej przeszłości.
Wybór wspomnień, które tu prezentuję, został uporządkowany chronologicznie i tematycznie. Proszę Czytelnika o wybaczenie – to nie jest zwarty i ciągły wykład, są to raczej przybliżenia pewnych sytuacji czy zdarzeń, na których przebieg miałem mniejszy lub większy wpływ. Niektóre z nich mogą się wydawać wręcz anegdotyczne, ale chyba wszystkie, które wspominam, otwierały mi oczy na inną niż moja własna perspektywę albo przynajmniej pomagały mi lepiej zrozumieć jakiś problem, jego genezę i uwarunkowania.
Mam nadzieję, że publikowane wspomnienia składają się w sumie na ciekawą całość. Pozostawiam to ocenie Czytelnika.
(1975–1995)
Na początku była historia. Do tego starożytna. W latach siedemdziesiątych studiowałem na Uniwersytecie Łódzkim. Gdy byłem studentem pierwszego roku, na samym początku nauki spotkałem na zajęciach moją licealną nauczycielkę łaciny, która prowadziła też lektorat dla studentów historii. Widząc mnie, załamała ręce. Lektorat języka łacińskiego na studiach historycznych obejmował kurs dla początkujących, a ja byłem już po czterech latach nauki w liceum. Wtedy zdarzały się jeszcze szkoły średnie, gdzie w niektórych klasach nauczano łaciny. Do tego byłem najlepszym uczniem mojej łacinniczki i olimpijczykiem.
– To zupełnie bezużyteczne dla ciebie zajęcia, będziesz się na nich okropnie nudził – powiedziała. – Jeśli naprawdę chciałbyś wykorzystać znajomość łaciny na studiach, to pomogę ci przenieść się na zajęcia z języka łacińskiego na filologii klasycznej. Tam zaliczysz obowiązkowy lektorat i dowiesz się przy okazji czegoś nowego o literaturze antycznej. Może ci się to przydać w przyszłości, jeśli serio myślisz o pracy na uczelni po dyplomie.
Rzeczywiście marzyłem wtedy o pracy na uczelni. Fascynowała mnie historia starożytna i średniowieczna. Na następne zajęcia lektorka przyniosła mi kilka przedwojennych książek z mowami Cycerona, Kwintyliana i kogoś jeszcze. Oczywiście w oryginale. To byli mówcy, dzięki którym wypracowano wiele obowiązujących do dzisiaj reguł dotyczących sposobu budowania i wygłaszania przemówień.
– Gdy będziemy kiedyś mieć w Polsce prawdziwy parlament i będziesz chciał w nim przemawiać, masz tu dobre wzory, jak przygotowywać mowy – zażartowała.
Nie myślałem wtedy ani o polityce, ani o dyplomacji. Za radą mojej łacinniczki już od pierwszego roku studiów nawiązałem kontakt z Zakładem Historii Powszechnej Starożytnej i Średniowiecznej. Wkrótce wystąpiłem do władz wydziału z prośbą o zgodę na indywidualny program studiów i zacząłem uczęszczać na niektóre zajęcia na filologii klasycznej.
Szybko przegryzłem się przez zeszyty z rzymskimi mowami. Postanowiłem uczynić przedmiotem mojej specjalizacji praktyczne zastosowanie retoryki u schyłku starożytności. Opiekunką mojego indywidualnego toku studiów została profesor Halina Evert-Kappesowa, która zapoczątkowała badania nad dziejami Bizancjum na łódzkim uniwersytecie. Zaproponowałem jej, by przyjęła jako temat mojej pracy magisterskiej analizę wybranych przemówień wygłaszanych przed bitwami przez rzymskich i bizantyjskich władców i dowódców wojskowych. Już nie pamiętam, dlaczego uznałem, że to może być bardzo ciekawe – że trzeba koniecznie napisać o tym, jak u schyłku starożytności za pomocą sztuki oratorskiej motywowano żołnierzy do walki.
Moja promotorka uznała jednak, że to nie jest dobry temat. Przede wszystkim to nie były jej zdaniem prawdziwe przemówienia. Nigdy ich nie wygłaszano, gdyż w bojowym zamęcie żołnierze nie usłyszeliby ani słowa. Były to tylko literackie przerywniki i ozdobniki w tekście kronikarskiej opowieści, które praktycznie w całości stanowiły wytwór wyobraźni autorów. A czasem jedni z nich spisywali od drugich. Można się oczywiście zająć tymi tekstami i dokonywać ich analizy, ale jest to temat dla literaturoznawców, a nie dla historyków. Próbowałem upierać się przy swoim zdaniu, lecz bezskutecznie.
I w ten właśnie sposób straciłem szansę zrobienia naukowej kariery w dziedzinie teorii pisania i wygłaszania przemówień w starożytności. Nie przypuszczałem, że los sprawi, iż dwadzieścia lat później zajmę się przemówieniami nie w teorii, ale w praktyce.
Profesor Kappesowa była ciekawą osobą, z interesującą biografią, chociaż trzeba powiedzieć, że nie miała wielkiego dorobku naukowego. Była jedną z legend mojego uniwersytetu. Wśród studentek przylgnęła do niej opinia mizoginistki, nie wiem jednak, czy sprawiedliwie. Gdy ją poznałem, miała już ponad siedemdziesiąt lat, ale ciągle prowadziła wykłady z historii starożytnej Grecji i Rzymu, zarówno na historii, jak i archeologii oraz filologii klasycznej.
Przez pewien czas byłem jej jedynym magistrantem, potem była nas trójka. Kameralna atmosfera spotkań seminaryjnych sprzyjała rozmowom nie tylko o obowiązkowych lekturach i postępach w pracy nad magisterium. Pani profesor lubiła opowiadać i wspominać.
Była córką przedwojennego wydawcy i senatora II Rzeczypospolitej z ramienia piłsudczykowskiego Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem – Ludwika Everta (tego od pierwszej polskiej encyklopedii firmowanej przez trio Trzaska, Evert, Michalski). Dzieciństwo i wczesną młodość (do 1919 roku) spędziła w Rosji, kilka lat mieszkała i pracowała w Turcji. Jej zmarły jeszcze przed II wojną światową mąż był handlowcem, szefem polskiego przedstawicielstwa handlowego w Stambule, czyli – jak profesor Kappesowa wolała mówić – w Konstantynopolu, a ona prowadziła jego sekretariat. Poznała także ówczesną Grecję i Bułgarię, była w Persji i Syrii.
Karierę naukową zaczęła późno, w wieku trzydziestu paru lat. Wspominała swojego promotora Oskara Haleckiego, wybitnego historyka i publicystę – późniejszego emigranta politycznego i antykomunistę, skądinąd człowieka, który nie miał zrozumienia dla aspiracji niepodległościowych narodów byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Historia bizantyjska stanowiła zaledwie ułamek jego zainteresowań. Profesor Kappesowa narzekała, że w powojennej Polsce nie wolno z przyczyn politycznych publikować jego prac. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że ona sama korespondowała z nim aż do jego śmierci w 1973 roku.
Znacznie więcej opowiadała o innym swoim naukowym mentorze – profesorze Kazimierzu Zakrzewskim, który został rozstrzelany przez Niemców w 1941 roku w Palmirach. Był on nie tylko historykiem specjalizującym się w historii Bizancjum, lecz także politykiem ciekawego, niszowego, lewicowego nurtu politycznego. Profesor należał do liderów polskich syndykalistów – ruchu próbującego łączyć ideologię anarchistyczną z działalnością w związkach zawodowych. Poświęcał się polityce – zdaniem mojej promotorki – ze szkodą dla swej pracy naukowej.
Samej Halinie Evert-Kappesowej nie były w młodości obce pasje polityczne. Działała – podobnie jak profesor Zakrzewski – w ruchu anarchosyndykalistycznym. W latach okupacji za namową małżeństwa Zakrzewskich współpracowała z syndykalistycznym Związkiem „Wolność i Lud”, niewielką, niezależną, lewicową grupą konspiracyjną, której czołowi działacze należeli też do Związku Walki Zbrojnej, a potem Armii Krajowej. Prowadziła nasłuch radiowy, nauczała w podziemnym szkolnictwie. Jednym z jej uczniów na tajnych kompletach w Warszawie był Leszek Kołakowski. Po wojnie zamieszkała w Łodzi i rozpoczęła pracę na nowo utworzonym Uniwersytecie Łódzkim.
Poznała wiele oryginalnych postaci z niezbyt wówczas licznej społeczności międzynarodowej historyków bizantynistów. Lubiła opowiadać o spotkaniach i rozmowach z nimi. W latach trzydziestych XX wieku sporo czasu spędziła we Francji jako uczestniczka dłuższego stażu naukowego. Bohaterami jej opowieści byli między innymi historycy francuscy – Charles Diehl i André Piganiol. O tym ostatnim mówiła, że porzucił chrześcijaństwo i otwarcie wyznawał religię starożytnych Greków i Rzymian oraz że próbował napisać swoje opus magnum – dzieło życia – o prześladowaniach pogan przez chrześcijan w czasach późnorzymskich i bizantyjskich. Ale nawet w laickiej Francji trudno było mu znaleźć wydawcę dla takiego dzieła.
Wspominała także spotkania z Nicolae Iorgą, rumuńskim historykiem, pisarzem i publicystą politycznym, a zarazem politykiem, który sprawował nawet przez pewien czas urząd premiera. Został zamordowany w listopadzie 1940 roku przez prohitlerowskie bojówki. Wysłuchała kiedyś we Francji jego wykładów i rozmawiała z nim osobiście. Sympatia Kappesowej do Iorgi brała się pewno z tego, że pod względem rozległości zainteresowań naukowych przypominał jej Oskara Haleckiego. Pod wpływem pani profesor trochę o nim poczytałem.
Inną bohaterką wspomnień mojej promotorki była Rosjanka Nina Pigulewska, z której opracowań na temat relacji bizantyjsko-arabskich korzystałem podczas pisania pracy magisterskiej. Obie panie znały się nie najgorzej. W ramach współpracy naukowej uniwersytetów Pigulewska była kiedyś w Łodzi, a Kappesowa rewizytowała ją w Leningradzie (dziś Petersburg), jeśli dobrze zapamiętałem kolejność odwiedzin.
Początki naukowej kariery Pigulewskiej miały miejsce na uniwersytecie w Piotrogrodzie wkrótce po przewrocie bolszewickim w Rosji. Na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych spędziła kilka lat w łagrze. Była typowym przykładem obowiązkowej mimikry, normy w radzieckiej humanistyce. W jednej ze swoich prac, wydanych na początku lat pięćdziesiątych – przypomnę, że była specjalistką w dziedzinie starożytnej i średniowiecznej historii Bliskiego Wschodu – obszernie cytowała wypowiedzi Józefa Stalina jako źródło swojej naukowej inspiracji. W innej – pochodzącej z lat sześćdziesiątych – już o tym nie było mowy, ale na wszelki wypadek starała się nadal demonstrować klasowe podejście do zjawisk historycznych. Wiele takich przykładów politycznego przystosowania w radzieckiej nauce mogłem później z bliska zaobserwować sam, w czasie rozmów z naukowcami starszego pokolenia w Kijowie i Charkowie.
Podczas pracy nad magisterium musiałem korzystać przede wszystkim z zagranicznej literatury naukowej. Bizantynistyka jest międzynarodową dyscypliną badawczą, co od historyków wymaga znajomości – oprócz łaciny i greki – języków nowożytnych. W bibliotekach naukowych nie było jednak w tym czasie zbyt wielu zagranicznych nowości z tej dziedziny. Obowiązywały limity dewizowe, profesor Kappesowa żaliła się, że jej wnioski o zakup literatury naukowej z Zachodu są regularnie odrzucane przez komisję uniwersytecką. Historia Bizancjum nie znajdowała się wśród naukowych priorytetów naszej Alma Mater. Korzystałem z tego, co było dostępne – dawniejszych publikacji, czasem nawet przedwojennych, oraz z literatury rosyjskojęzycznej.
Pamiętam, że zacytowałem w swojej pracy fragment starej kroniki ormiańskiej Sebeosa z VIII wieku, do której odwołanie znalazłem w jakiejś współczesnej książce czy naukowym artykule. Rzecz w tym, że zagraniczny autor publikacji dysponował przekładem tej kroniki na język angielski. Profesor Kappesowa nie zgodziła się na cytat z drugiej ręki.
– To byłoby nieprofesjonalne, gdyby cytował pan dawną kronikę, nie mając w ręku jej wydania i korzystając z czyjejś pracy. Proszę z tego zrezygnować, jeśli nie znajdzie pan właściwej książki.
Udało mi się jednak. Znalazłem tę kronikę w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego w tłumaczeniu na język rosyjski w wydaniu z 1862 roku. Bibliotekarz, który mi ją podawał po wyszukaniu w magazynie, powiedział:
– Wygląda na to, że jest pan pierwszym czytelnikiem tej publikacji.
Łatwo było to stwierdzić, gdyż arkusze wydawnicze nie były porozcinane. Nie miałem czym rozcinać kartek, żeby rozpocząć lekturę. Bibliotekarz nie zgodził się, bym to robił swoim grzebieniem. Obawiał się, że porozrywam kartki. Wrócił do mnie z nożem do papieru i wręczył mi go wraz z książką. Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy naszły mnie poważne wątpliwości co do tego, czy moja fascynacja historią bizantyjską to jest właściwy wybór. Trzymałem w ręku książkę wydaną sto dwadzieścia lat wcześniej, po którą nikt nigdy nie sięgnął przez tyle lat. Czy naprawdę o to mi chodzi w życiu, żeby zajmować się niszowymi, nikogo nieinteresującymi sprawami? Postanowiłem wziąć ostry zakręt.
Ostatecznie moja współpraca z profesor Kappesową nie ułożyła się i nic nie wyszło z planów zrobienia kariery naukowej. Muszę szczerze przyznać, że ja byłem temu winien. Nie pozostawałem wierny marzeniom o karierze uniwersyteckiej. Angażowałem się w różne przedsięwzięcia i wydarzenia w ruchu studenckim. Koncerty, spektakle, festiwale, konferencje, spotkania dziennikarzy studenckich, praktyki w mediach wygrywały z historią bizantyjską, która nagle wydała mi się nikomu niepotrzebna i straszliwie odległa od współczesności. Rozwiały się marzenia o pracy naukowej, a bieg wydarzeń poniósł mnie w inną stronę. Ale zamiłowanie do historii pozostało i przydało mi się później, zarówno w karierze dziennikarskiej, jak i dyplomatycznej. W miarę upływu czasu pochłaniałem coraz więcej lektur, lecz z reguły nie były one już poświęcone historii starożytnej i bizantyjskiej. Coraz bardziej wciągała mnie przeszłość i teraźniejszość Rosji, Ukrainy, Litwy i Białorusi oraz krajów Kaukazu.
W latach osiemdziesiątych pracowałem w stołecznych mediach. Najpierw w studenckim tygodniku „itd”, a potem w „Sztandarze Młodych”. Pisałem o różnych rzeczach, najpierw głównie o kulturze studenckiej, potem o historii bliższej i dalszej, wreszcie o polityce. Zaczynałem już wtedy powoli budować swoją wschodnią specjalizację. Muszę przyznać, że bardzo mi w tym pomogła biegła znajomość języka rosyjskiego, którą wyniosłem przede wszystkim z lektur, także tych historycznych. Miałem na koncie parę publikacji oraz trochę ciekawych spotkań i rozmów za wschodnią granicą.
Przyjaciółka mojej żony Tomira Gupieniec dbała o to, żeby moje wyobrażenie na temat Związku Radzieckiego nie było jednostronne. Miała ona, a może raczej jej rodzice, jakieś kontakty z emigracyjnymi księgarniami rosyjskimi i od czasu do czasu podrzucała mi książki rosyjskich emigrantów i opozycjonistów wydane na Zachodzie. Dzięki niej zapoznałem się ze wspomnieniami Anatolija Marczenki, rosyjskiego dysydenta, który spędził w łagrach kilkanaście lat i zmarł w następstwie strajku głodowego, pośmiertnego laureata – wraz z Nelsonem Mandelą – pierwszej Nagrody Sacharowa w 1988 roku. Dotarłem też do zakazanej w ZSRR, a również w Polsce i innych krajach socjalistycznych, publicystycznej książki Maksyma Gorkiego Myśli nie na czasie. Zawarte w niej felietony powstały w latach dwudziestych w czasie pobytu pisarza na Capri i zawierały ostrą krytykę Lenina i innych czołowych bolszewików. Próbowałem – mimo cenzury – coś o nich napisać i opublikować na łamach tygodnika „itd”.
W 1985 roku rozpoczęła się w ZSRR pieriestrojka, z początku bardzo nieśmiało. Prawdziwym przeżyciem stała się dla mnie dwutygodniowa trasa po najciekawszych teatrach dramatycznych Moskwy, Leningradu i Mińska, którą odbyłem wraz z grupą polskich krytyków teatralnych i publicystów kulturalnych piszących dla mediów oficjalnych. Wszędzie widziałem zainteresowanie polską kulturą i odrodzenie nowego ducha w zsowietyzowanych do niedawna instytucjach kultury i redakcjach.
W Mińsku poznałem całe grono osób, które działały na rzecz białoruskiego odrodzenia narodowego, i przeprowadziłem wywiad z Adamem Maldzisem, wybitnym białoruskim krytykiem literackim, historykiem i badaczem polsko-białoruskich związków literackich, na temat historii trzech przekładów Pana Tadeusza Adama Mickiewicza na język białoruski.
Ciekawe były wrażenia z pobytu w Leningradzie. Obejrzałem tam, w miejscowym teatrze dramatycznym, inscenizowane spektakle historycznej trylogii Aleksieja Tołstoja1 poświęcone czasom smuty2, na które udawało się wejść tylko po znajomości ze względu na ogromne zainteresowanie publiczności. Widziałem w teatrze zatłoczoną dzień po dniu do ostatniego miejsca widownię, mimo że każda z części trylogii miała już wtedy po niemal tysiąc wystawień. Ludzie siedzieli na podłodze, w przejściach między rzędami krzeseł.
Narracja dramatów Aleksieja Tołstoja zbudowana została na podstawie prac Nikołaja Karamzina, rosyjskiego dziewiętnastowiecznego historyka. Ale w tym przypadku nie chodziło jedynie o ich treść. Zdumiewała mnie reakcja leningradzkiej publiczności, która – mimo siedemdziesięciu lat treningu ze strony komunistycznej propagandy – nie ukrywała swojego zachwytu blichtrem carskiej władzy pokazanym w scenografii, kostiumach, dialogach. Widownia żywo reagowała na przebieg akcji na scenie. Oklaskiwano wymierzone w cudzoziemców tyrady postaci prezentujących postawy patriotyczne oraz moralne nauki wygłaszane przez aktorów grających prawosławnych duchownych. Z dezaprobatą przyjmowano natomiast pojawienie się na scenie posłów z Polski. Widzowie tupali nogami podczas ich wypowiedzi. Wraz z pieriestrojką obudził się stary rosyjski nacjonalizm, połączony z dumą z dawnego imperium i samodzierżawia.
Nie byłem pewien, czy rosyjscy demokraci i liberałowie poradzą sobie z tym wyzwaniem, którego zresztą przez wiele następnych lat wyraźnie nie doceniali.
Na początku 1988 roku byłem po raz pierwszy przez kilka dni w Ukrainie – w Odessie i we Lwowie. Z Odessy pamiętam wieczór w klubie filmowym, gdzie wyświetlano dokument na temat ekologicznej katastrofy w radzieckiej Azji Środkowej. Byłem świadkiem ożywionej, wielogodzinnej dyskusji widzów właściwie o wszystkim – o ekologii, Czarnobylu, a także o rosyjskiej i ukraińskiej historii i polityce.
Zapamiętałem z Odessy niemal zupełny brak gazet w kioskach. Ludzie chłonęli wiadomości i wykupowali wszystkie wydania. W rosyjskojęzycznej Odessie w pierwszej kolejności rozchodziły się gazety i periodyki w języku rosyjskim. Mniejszym popytem cieszyły się tytuły po ukraińsku, które były przeznaczone raczej dla czytelników pochodzących z okolicznych wiejskich obszarów. Dlatego w czasie pobytu w tym mieście, chcąc nie chcąc, kupowałem głównie – z powodu braku prasy rosyjskojęzycznej – gazetę „Czornomorec” w języku ukraińskim, gdzie zagłębiałem się w tasiemcowe teksty publicystyczne i przemówienia polityków. Próbowałem zrozumieć jak najwięcej, ale wbrew moim oczekiwaniom ukraiński nie okazał się tak podobny do rosyjskiego, jak mi się wcześniej wydawało. Przy najbliższej okazji kupiłem samouczek języka ukraińskiego oraz słownik rosyjsko-ukraiński i nie rozstawałem się z nimi. Okazały się bardzo przydatne.
Natomiast Lwów w lutym 1988 roku na tle rozdyskutowanej Odessy wydał mi się wyciszony. Na ulicy, w sklepach, księgarniach, restauracjach w centrum miasta dominował język rosyjski. Przynajmniej tam, gdzie ja bywałem. Ale to była cisza przed burzą. Jej zwiastun stanowiły liczne ogłoszenia i informacje w języku ukraińskim na ulicznych słupach ogłoszeniowych i na tablicach ogłoszeń na uczelniach i w redakcjach. Opowiadano mi, jak o czymś niezwykłym, o odrodzeniu tradycji kolędowania i wertepowania3 w czasie niedawnych styczniowych świąt Bożego Narodzenia i o tym, że we Lwowie w styczniu 1988 po raz pierwszy od 1945 czy 1946 roku Boże Narodzenie było świętowane szeroko, choć jeszcze nie powszechnie. Już jesienią poprzedniego roku z inicjatywy dopiero co utworzonego Towarzystwa Lwa4 rozpoczęto porządkowanie mogił wybitnych twórców ukraińskiej kultury i nauki na lwowskich cmentarzach Łyczakowskim i Janowskim. To było coś nowego, jak mówili mi znajomi. Przyznam się, że nie doceniłem wtedy znaczenia tych opowieści. Wydawało mi się, że to po prostu wraz ze świętami Bożego Narodzenia i kolędnikami wraca do Lwowa normalność. A to był w istocie początek prawdziwej rewolucji.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych należałem do kategorii ludzi zwanych żartobliwie boat people, czyli mieszkańców Łodzi dojeżdżających do pracy lub do różnych zajęć w Warszawie. To naprawdę była liczna grupa, obejmująca tysiące osób. Niektórzy jeździli do stolicy samochodem dwa, trzy razy w tygodniu, inni codziennie. Większość w poniedziałek rano wsiadała do pociągu pospiesznego „Telimena”, a wieczorem w piątek wszyscy gremialnie wracali do domu.
To była prawdziwa społeczność. Nie ograniczała się do spotkań na dworcach i w pociągach. Widywaliśmy się na uczelniach, na konferencjach, w bibliotekach, podczas rozmaitych debat i dyskusji, także towarzysko. W połowie lat dziewięćdziesiątych powstało nawet formalne stowarzyszenie ze statutem i władzami. Prawdziwe łódzko-warszawskie ziomkostwo wędrowców.
Zbiegiem okoliczności w pociągu na trasie Łódź–Warszawa spotykaliśmy się jakoś wyjątkowo często z Markiem Belką. Myślę, że nie rzadziej niż trzy, cztery razy w każdym miesiącu przez kilka lat. Czasami nawet częściej.
Poznaliśmy się jeszcze w moich wczesnych czasach studenckich, chyba w 1974 roku. Marek Belka był wtedy młodym pracownikiem naukowym na Uniwersytecie Łódzkim. Jako prawdziwy wunderkind bardzo wcześnie, bodaj w wieku dwudziestu lat, zakończył studia i rozpoczął pracę na uczelni. W czasie wspólnych podróży między Łodzią a Warszawą sporo rozmawialiśmy. On dojeżdżał do pracy w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN, ja – do swojej redakcji. Pociąg z Łodzi do Warszawy jechał wtedy znacznie dłużej niż dzisiaj, ponad dwie godziny. Często dochodziły do tego spóźnienia na trasie, która była bez przerwy remontowana.
Dyskutowaliśmy o polityce i gospodarce, omawialiśmy sukcesy i niepowodzenia znajomych. Czasami trochę się spieraliśmy, ale – zdecydowanie częściej – nasze poglądy na różne kwestie były bliskie. W czasie gdy premierem PRL został profesor Zbigniew Messner, podzielałem sceptycyzm Marka Belki co do prób narzucenia przez ekipę rządzącą agendy reform pomijającej istnienie w kraju realnej, choć nieuznawanej opozycji. Porażka władzy podczas tak zwanego referendum reformatorskiego w 1987 roku dowiodła, że bez ogólnego porozumienia władzy z opozycją nie da się rozwiązać problemów gospodarczych Polski. Zresztą nie tylko gospodarczych.
Po 1989 roku, w czasie naszych pociągowych (i nie tylko) rozmów, Marek Belka dzielił się ze mną uwagami o swojej współpracy z ministerstwami gospodarczymi nowego rządu oraz refleksjami ze swoich podróży i obserwacji w krajach regionu. Uczestniczył wtedy w realizacji wielu międzynarodowych projektów. Chętnie porównywał transformujące się gospodarki w krajach postkomunistycznych w Europie i Azji z sytuacją w Polsce.
Bardzo mu zazdrościłem konsekwencji w rozwoju kariery naukowej i dystansu do świata polityki. Magisterium w wieku lat dwudziestu, doktorat – dwudziestu sześciu, habilitacja siedem lat później, stypendia w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, książka o twórcy teorii monetaryzmu i guru amerykańskich neokonserwatystów Miltonie Friedmanie, profesura belwederska w wieku czterdziestu jeden lat. Praca w Polskiej Akademii Nauk. Doradzał ministrom – Jerzemu Kropiwnickiemu, a później Jerzemu Osiatyńskiemu. Współpracę z politykami w Polsce traktował pragmatycznie, w kategorii zadań do wykonania.
Myślę, że nasze rozmowy były interesujące. Może nawet inspirujące, zwłaszcza dla mnie. Również Marek Belka pisze o nich w swoich wspomnieniach, powiedziałbym nawet, że z pewnym sentymentem. Te nasze spotkania miały swoje konsekwencje. I dla samego profesora, i dla mnie. On zapamiętał naszą rozmowę w pociągu, ja – spotkanie… na wojskowym poligonie5. Trochę więcej napiszę o tym nieco dalej.
U schyłku epoki PRL zwracano się niekiedy do dziennikarzy z propozycją współuczestniczenia w pisaniu niektórych ważnych przemówień polityków, adresowanych zwłaszcza do środowisk inteligenckich czy ludzi młodych. Chodziło o odnowienie języka, o przyciągnięcie uwagi. Jednym kolegom wychodziło to lepiej, innym gorzej. Jedni odmawiali, inni nie. Mnie ten przywilej szczęśliwie omijał. Aż do czerwca 1988 roku.
Pewnego dnia – pamiętam, że to był piątek, co jest ważne dla dalszej części opowieści – zaprosił mnie na krótką rozmowę Tadeusz Sawic, mój znajomy z czasów działalności w ruchu studenckim, były sekretarz generalny Narodowej Rady Kultury. W latach 1988–1989 był on, obok profesora Aleksandra Krawczuka, ówczesnego ministra, jedną z najważniejszych postaci zajmujących się polityką kulturalną państwa.
– Wkrótce przyjeżdża do Polski Gorbaczow – zaczął. – To może być przełomowa wizyta, także dla sytuacji u nas w kraju. Poproszono nas o trzy, cztery kartki sugestii do wystąpienia Jaruzelskiego. Nie o polityce i nie o pieriestrojce, najlepiej o kulturze czy historii, jeśli da się znaleźć coś, o czym nie mówiono do tej pory publicznie. Siedzisz w tych zagadnieniach, może uda ci się coś zaproponować. Spróbuj.
Propozycja napisania sugestii do przemówienia na tak wysokim szczeblu i przy tak szczególnej okazji po prostu mnie zainteresowała. Od wiosny 1985 roku w Związku Radzieckim zachodziły zmiany, które były z każdym miesiącem coraz bardziej zauważalne – coraz szybsze i głębsze. Szczerze kibicowałem wtedy Gorbaczowowi – podobnie jak wielu ludzi w Polsce.
Miałem jeden, ale za to ogromny problem z wykonaniem tego polecenia. To był piątek, dzień przed weekendem, a ja od poniedziałku zaczynałem urlop. Planowałem wyjazd z Warszawy zaraz po pracy w piątek po południu, czyli właśnie tego samego dnia, kiedy otrzymałem tę propozycję nie do odrzucenia. Miałem jechać do Bratysławy, gdzie praktykę dziennikarską w ośrodku kultury polskiej odbywała moja żona Ewa. Postanowiliśmy spędzić na Słowacji parę tygodni razem, tak by mogła ona kontynuować swój staż, a równocześnie czas wolny poświęcić rodzinie. Samochód, polski fiat 126p, czekał zatankowany „pod korek”. Podróżować miałem razem z naszym dwuipółletnim synem, który od początku tygodnia przebywał pod opieką dziadków w Piotrkowie Trybunalskim. Miałem go odebrać od teściów po drodze ze stolicy do przejścia granicznego, skracając tym samym małemu czas przejazdu.
Ewa wszystko policzyła i skalkulowała z dokładnością do pół godziny. W dniu planowanego wyjazdu dostałem już nawet wiadomość z Bratysławy, że żona właśnie pojechała na dworzec kolejowy, bo zamierzała nas osobiście spotkać na polsko-czechosłowackiej granicy.
A tu – masz ci los – Gorbaczow. Na pewno nigdy w życiu nie pisałem szybciej niż wtedy. Przygotowanie tekstu zajęło mi chyba niewiele więcej niż dwie godziny – zabrakło czasu, żeby poszukać jakichś rzeczywiście oryginalnych ciekawostek w bibliotece. Musiałem korzystać z tego, co miałem w pamięci i pod ręką. Internetu, na wszelki wypadek przypomnę, jeszcze wtedy nie znano.
Tekst oddałem w rękopisie. Nie miałem czasu na przygotowanie czystego maszynopisu bez poprawek. Na szczęście los mi sprzyjał. Sawic wyszedł na jakieś spotkanie i już miał nie wrócić tego popołudnia. Nie musiałem zatem tego dnia nic więcej z nim uzgadniać – ani co do formy, ani w zakresie treści.
Wybiegłem do samochodu i w drogę! Dwupasmowa trasa z Warszawy do Katowic nie była zatłoczona. Po drodze w Piotrkowie, w ekspresowym tempie, zapakowałem syna do samochodu. W ogóle nie marudził, podekscytowany zbliżającym się spotkaniem z mamą. Potem dalej – szybko do Cieszyna. Przed przejściem granicznym również na szczęście nie było kolejki. Spóźnienie udało się zredukować do kilkudziesięciu minut. Żona już czekała na nas przy wjeździe na graniczny most na Olzie z czechosłowackiej strony. Była – rzecz jasna – zła, bo opracowany przez nią szczegółowy harmonogram podróży się posypał. Wolałem nie myśleć, co by było, gdybym spóźnił się o dwie lub trzy godziny. Do Bratysławy dojechaliśmy dopiero głęboką nocą.
Gdy po dwóch tygodniach urlopu wróciłem do Warszawy, nikt nie nawiązał ani jednym słowem do tekstu przygotowanego przeze mnie. W takiej sytuacji również wolałem o nic nie pytać. Domyślałem się, że eksperyment odnowienia języka i moja próba przyciągnięcia uwagi słuchaczy się nie powiodły.
Kiedy w lipcu 1988 roku doszło do wizyty w Polsce inicjatora radzieckiej pieriestrojki, Michaił Gorbaczow z Wojciechem Jaruzelskim przemawiali w Sejmie, co było transmitowane przez telewizję. Nie oglądałem tego programu, zajmowałem się akurat jakimiś porządkami w domu. Ale telewizor był włączony i słychać go było w tle. Nagle rozpoznałem swoje słowa wypowiadane przez Jaruzelskiego. Akapit po akapicie. Chyba niemal połowa mojego tekstu została wykorzystana.
Rok lub dwa lata później usłyszałem opinię, że podczas wizyty Gorbaczowa, która odblokowała dialog polityczny w Polsce, a przed ekipą rządzącą w Warszawie zapaliła zielone światło dla przeprowadzenia rozmów przy Okrągłym Stole, wizerunkowo najważniejsze były dwie rzeczy – występ Andrzeja Rosiewicza na Wawelu z piosenką Wieje wiosna ze Wschodu i słynnym refrenem „Michaił, Michaił…” oraz to, że Jaruzelski w swoim przemówieniu w Sejmie wymienił w pozytywnym kontekście nazwisko Piłsudskiego.
Tu zaprotestowałem:
– Ale przecież wymienił Bronisława Piłsudskiego, a nie Józefa!
Sam wpisałem do tekstu przemówienia wspomnienie o polskim etnografie, który na zesłaniu badał życie i kulturę rdzennych mieszkańców Sachalinu.
– A jakie to ma znaczenie? – Usłyszałem w odpowiedzi. – Pokazaliśmy Rosjanom, że mamy własny sposób opowiadania o historii.
Ha, ha! Polacy zawsze trzymali się własnego sposobu opowiadania o historii. Teraz odważył się na to polityk wysokiego szczebla. Mały sukces. Ale zawsze…
To był jednorazowy eksperyment. Bez dalszego ciągu. Nie napisałem już w tamtych czasach żadnego przemówienia dla ówczesnych VIP-ów. Wkrótce wyprowadziliśmy się na dłuższy czas z Warszawy i wróciliśmy do mojej rodzinnej Łodzi, gdzie Ewa i ja znaleźliśmy dla siebie zajęcie w miejscowej prasie.
Moja żona w 1990 roku była w gronie założycieli nowej regionalnej gazety codziennej „Wiadomości Dnia”, która odniosła spory sukces na rynku. Wkrótce też trzydziestoletnia Ewa została redaktorką naczelną tego pisma.
Nasze kontakty ze stolicą uległy rozluźnieniu. Przyjeżdżałem do Warszawy właściwie tylko na briefingi dla dziennikarzy zajmujących się tematyką ekonomiczną organizowane przez Jerzego Koźmińskiego, koordynatora sztabu Leszka Balcerowicza. Skądinąd jako dziennikarz lokalnej gazety łódzkiej nie miałem na łamach dużo miejsca na rozpisywanie się o gospodarczej transformacji.
Jesienią 1992 roku zdecydowałem się wyjechać na jakiś czas do Kijowa, przyjmując propozycję prywatnego inwestora z Wielkopolski, który chciał zbudować w Ukrainie popularne wydawnictwo książkowe, a przy okazji utworzyć ilustrowany magazyn kolorowy o profilu społeczno-kulturalnym i rozrywkowym pod wiele obiecującym tytułem „Europa” z dodatkiem „Extra Business Magazine”.
Pożegnałem się z żoną, uściskałem syna i wyruszyłem w nieznane. Pojechałem do Ukrainy, o czym w gruncie rzeczy zadecydował przypadek; gdyby propozycja dotyczyła Białorusi, też pewnie bym się zdecydował. Kijowa nie odwiedziłem nigdy wcześniej, właściwie nikogo tam nie znałem. Wyposażony byłem w jedynie książkową wiedzę, dobrą znajomość rosyjskiego w mowie i piśmie oraz w samouczek języka ukraińskiego kupiony cztery lata wcześniej w Odessie.
To nie była prosta decyzja. Zaczął się trudny i bardzo wymagający okres w moim życiu rodzinnym. Małżeństwo stało się przez następne dwa lata związkiem na dystans. Robiliśmy oboje bardzo wiele, żeby odwiedzać się nawzajem tak często, jak się tylko dało. Ale, nie da się ukryć, bywało nam trudno. Dystans między Łodzią a Kijowem wynosi niemal dziewięćset kilometrów, które pokonywałem samochodem. Wydawaliśmy majątek na rozmowy telefoniczne. To było zupełnie co innego niż krążenie między Łodzią a Warszawą, do czego przywykliśmy w drugiej połowie lat osiemdziesiątych.
Zdecydowałem się podjąć wyzwanie, a Ewa mnie w tym poparła. Uznaliśmy oboje, że powinienem wejść w te otwarte raczej przypadkowo drzwi i znaleźć dla siebie nową specjalizację. Miałem przekonanie, że moja kariera dziennikarska zabrnęła w ślepy zaułek – prowincjonalna gazeta ma swoje ograniczenia. Zajmowałem się w latach 1989–1991 głównie problematyką gospodarczą i parlamentarną. Na myślenie o powrocie do marzeń o karierze naukowej było już zdecydowanie za późno. A w byłym Związku Radzieckim w 1992 roku nadal wiele się działo, ważyły się losy reform gospodarczych. Uważałem, że ich sukces albo porażka zadecydują o przyszłości całej wschodniej części kontynentu, wpłyną zapewne także na losy Polski. Starałem się pilnie śledzić wydarzenia w Rosji, Ukrainie, Białorusi. Chciałem dalej pisać o tych krajach, ale nie miałem gdzie publikować, myślałem o napisaniu książki o tym, co się tam dzieje po rozpadzie ZSRR. Nie było to proste, bo prenumerata prasy rosyjskiej i ukraińskiej dramatycznie zdrożała po wprowadzeniu przelicznika dolarowego i w końcu 1990 roku musiałem z niej zrezygnować, a moje wschodnie kontakty w środowiskach tamtejszych reformatorów i ekonomistów po prostu się rwały.
Przyjechałem do Kijowa w samym środku gospodarczej zapaści. Jej skutki oglądałem na własne oczy i odczułem na własnej skórze. Redakcja i moje biuro mieściły się w samym centrum ukraińskiej stolicy przy ulicy Pańkowskiej w budynku zajmowanym przez biuro projektowania zakładów produkcji tworzyw sztucznych. W Związku Radzieckim były dwie lub trzy instytucje o takiej specjalności. Gdy pierwszy raz odwiedziłem dyrektora biura w jego gabinecie, w październiku 1992 roku, z dumą pokazywał mi mapę już byłego ZSRR, gdzie zaznaczono kilkanaście zakładów produkcyjnych zaprojektowanych przez jego zespół. Cieszył się, że nadal napływają nowe zlecenia na budowę i remonty.
Przy następnych spotkaniach spostrzegłem, że szybko tracił swój optymizm. Domagał się ode mnie bez skrępowania coraz wyższych opłat za wynajem pomieszczeń. Jesienią 1992 roku Ukraina została wypchnięta ze strefy rublowej. Nalegał, abym rozliczał się tylko w dolarach i tylko w gotówce. Tak rodziła się w Ukrainie „szara strefa”. Ze sporym opóźnieniem dotarło do mojego rozmówcy, że stara epoka już się zakończyła. Przestały napływać nowe zlecenia, bo przestano budować i remontować przedsiębiorstwa produkujące tworzywa sztuczne. Rachunki za wykonaną pracę na terenie innych republik byłego ZSRR pozostały nieopłacone. Biuro spóźniało się z wypłatą pensji dla swoich pracowników i mimo szalejącej kilkusetprocentowej inflacji właściwie ich też nie indeksowało. Nie płaciło za usługi komunalne, za dostawę prądu. Skrócono tydzień roboczy najpierw do czterech, potem do trzech, a pod koniec mojego pobytu w Kijowie nawet do dwóch dni w tygodniu. Wszyscy próbowali dorabiać na własną rękę, gdzie kto mógł. Wciąż działała zakładowa stołówka i chyba głównie to trzymało pracowników przy firmie. Tylko niektórzy z nich decydowali się na porzucenie pracy, gdyż niemal wszędzie sytuacja była podobna – narastające opóźnienia w wypłacie pensji i brak ich indeksacji. W odróżnieniu jednak od transformującej się polskiej gospodarki bezrobocie w Ukrainie pozostawało bardzo niskie. Nikt z kierownictwa biura projektowego ani z ministerstwa, któremu ono podlegało, nie miał pomysłu, co dalej z nim robić, ale nie było też odważnego, który zdecydowałby się je zlikwidować.
Podobnie działo się w kijowskich wydawnictwach książkowych i redakcjach. Produkcja poligraficzna załamała się, drukarnie utraciły płynność finansową. Dla mnie jako wydawcy, mającego przez pewien czas zapewnione finansowanie z zagranicy, miało to też pozytywne strony. Nasze zlecenia przyjmowano od ręki, bo w zakładach poligraficznych było mnóstwo wolnych mocy produkcyjnych. Nie miałem problemów ze znalezieniem współpracowników, gdyż wszyscy – nawet najlepsi – redaktorzy i tłumacze szukali okazji, żeby dorobić. W 1993 roku pensja w wysokości trzydziestu, czterdziestu dolarów miesięcznie uchodziła w znanych mi redakcjach i przedsiębiorstwach za godziwe wynagrodzenie.
Wielkie kombinaty poligraficzne radziły sobie, wynajmując pomieszczenia biurowe, podobnie jak biuro projektów, w którym ja urzędowałem. Pewnego razu, gdy wysiadłem z windy, na piątym czy szóstym piętrze biurowca kijowskiego wydawnictwa, gdzie wcześniej prowadziłem jakieś techniczne uzgodnienia, powitali mnie: umundurowany strażnik oraz tabliczka po ukraińsku i hiszpańsku – Ambasada Królestwa Hiszpanii.
Przez pewien czas moja firma radziła sobie w tej sytuacji nie najgorzej. Ale rynek mediów i książek w Ukrainie okazał się bardziej wymagający, niż się tego spodziewał mój ówczesny pracodawca. Nasi potencjalni czytelnicy martwili się o to, żeby przeżyć. Ciekawostki z „dalekiej” zagranicy znajdowały się na liście priorytetów na odległych miejscach. Aby sprzedać większość nakładu, musieliśmy obniżać ceny, nawet poniżej granicy opłacalności. Nie mieliśmy reklam, bo kto chciałby się reklamować na takim szybko biedniejącym rynku? Widziałem, że nasz pomysł edytorski to biznes stojący na glinianych nogach, że upłynie sporo czasu, zanim sytuacja się poprawi.
Od momentu, kiedy w kwietniu 1993 roku przejąłem samodzielne kierowanie wydawnictwem, udało się zrównoważyć wpływy i wydatki, ale o zyskach z działalności wydawniczej nawet nie można było myśleć w wyobrażalnej perspektywie. Ratowaliśmy się zleceniami reklamowymi, które otrzymywaliśmy od zachodnich agencji, i zarabialiśmy na różnicach kursowych.
Po Ukrainie przemieszczałem się na ogół samochodem. Najczęściej jechałem do stolicy Ukrainy z przejścia granicznego w Dorohusku przez Łuck i dalej tak zwaną dawną trasą warszawską przez Równe i Ostróg. Pamiętam, że drogi poza miastami właściwie świeciły pustkami. Jesienią i zimą, gdy wcześnie zapadał zmrok, ta samotność na trasie nie była przyjemna.
W przydrożnych kafejkach ludzie chętnie mnie zaczepiali, wypytywali, co się dzieje w Polsce, jak się żyje Polakom. To był główny temat wszelkich rozmów. W latach 1992–1994 Ukraina bardzo szybko i zupełnie dla siebie nieoczekiwanie pogrążyła się w głębokim ekonomicznym kryzysie. A przecież miało być tak dobrze po wprowadzeniu demokracji i reform rynkowych… Niekiedy można było odnieść wrażenie, że rozczarowanie, nawet rozpacz tych przypadkowych rozmówców nie miały granic. W tym samym czasie w Polsce gospodarka, poddana terapii szokowej, zaczynała już powoli odrabiać straty, chociaż bezrobocie nadal pozostawało bardzo wysokie.
Zapamiętałem dobrze podkijowskie miasteczka – Borodziankę, Irpień i Buczę, przez które przejeżdżało się na ostatnim odcinku trasy do Kijowa. Docierałem tam zazwyczaj wieczorem. Włączałem wtedy samochodowe radio, bo dopiero stamtąd mogłem bez szumów i trzasków słuchać kijowskich rozgłośni radiowych nadających na UKF-ie. W marcu i kwietniu 2022 roku oglądałem te same miejscowości w telewizji, gdy zostały wyzwolone po parotygodniowej rosyjskiej okupacji. Ulice i drzewa niewiele się zmieniły… Ale wstrząsające wrażenie robił widok zrujnowanych domów i mostów. I trupy ludzi zamordowanych przez rosyjskich najeźdźców, leżące na ulicach, którymi tyle razy przejeżdżałem.
W tym czasie pisywałem, co prawda niezbyt regularnie, korespondencje z Ukrainy dla paru polskich gazet. Najbliżej byłem chyba związany z redakcją warszawskiego „Kuriera Polskiego” i właśnie tę redakcję poprosiłem o załatwienie dla mnie oficjalnej akredytacji prasowej w ukraińskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Dzięki niej mogłem uczestniczyć w konferencjach prasowych, kręcić się po korytarzach ukraińskiego parlamentu i rządu. Ułatwiała mi ona przejeżdżanie przez granicę, poruszanie się po Ukrainie i – co tu ukrywać – relacje z policją drogową w przypadku przekroczenia dozwolonej prędkości.
Byłem w gronie dziennikarzy, którzy obsługiwali w styczniu 1993 roku wizytę premier Hanny Suchockiej w stolicy Ukrainy i nieco późniejszą wizytę prezydenta Lecha Wałęsy w Kijowie i Lwowie. Poznałem wtedy kilka osób z otoczenia ważnych ukraińskich polityków, w tym rzecznika prasowego rządu Leonida Kuczmy – Dmytra Tabacznyka, który kilkanaście lat później został wicepremierem w rządzie Wiktora Janukowycza, a potem Mykoły Azarowa. Nie wiem, jak go zapamiętali z tamtych lat inni polscy dziennikarze akredytowani w Kijowie, ale mnie utkwił w pamięci fakt, że w rozmowach ze mną Tabacznyk nie chciał mówić po rosyjsku, a angielskiego nie znał. Uparcie trzymał się ukraińskiego i tym samym zmuszał mnie do komunikowania się w tym języku, chociaż ja w początkach lat dziewięćdziesiątych mówiłem po ukraińsku bardzo słabo. Podobną, mocno frustrującą dla mnie sytuację przeżyłem w czasie spotkania z wiceministrem kultury Jurijem Serdiukiem, który także nie chciał rozmawiać po rosyjsku.
Te powtarzające się problemy stały się dla mnie wyzwaniem. Wyciągnąłem z półki kupiony w Odessie w 1988 roku samouczek i wznowiłem pracę nad swoim ukraińskim. I jak się wkrótce okazało – z nie najgorszym rezultatem, co od razu poszerzyło krąg miejscowych rozmówców i znajomych.
Zdarzały mi się zabawne wpadki. Nie mogłem zapamiętać, że niektóre dwugłoski czyta się po ukraińsku inaczej niż po rosyjsku. Kiedyś przybiegłem do pracy zaintrygowany szyldem, który zauważyłem na mieście i odczytałem jako „kniżkowa (czyli książkowa) policja”. Zapytałem, o co chodzi. Okazało się, że jest to nazwa sieci księgarń i powinienem ją odczytać jak „knyżkowa połycia”, czyli po prostu półka z książkami. Czasami w błąd wprowadzała mnie słownikowa bliskość polskiego i ukraińskiego. Ale przecież nie od razu Kraków zbudowano, prawda?
Nie tylko ja miałem językowe problemy. W ukraińskim MSZ opowiedziano mi anegdotkę świadczącą o tym, jak zawodne może być przekonanie, że mówiąc po ukraińsku i polsku, można się porozumieć bez problemu. Otóż ówczesny polski ambasador został podobno zapytany przez urzędnika protokołu dyplomatycznego podczas jakiejś uroczystości o to, gdzie jest jego małżonka. Po ukraińsku pytanie brzmiało: „A de je wasza drużyna?”. Na co ambasador wskazał na swojego współpracownika płci męskiej, mówiąc, że to właśnie jest drużyna reprezentująca wraz z nim polską ambasadę, czym wzbudził niemałą konsternację. Ukraińska służba dyplomatyczna nie była jeszcze gotowa na małżeństwa jednopłciowe. Historyjka długo krążyła po korytarzach ukraińskiego MSZ.
Chociaż rząd ukraiński oficjalnie bardzo popierał komunikację w języku państwowym, jego ministrowie miewali z tym spore kłopoty. Sam widziałem, jak w 1992 czy 1993 roku, przy pożegnaniu jakiegoś amerykańskiego dygnitarza, ówczesny premier Leonid Kuczma wygłaszał swoje oświadczenie dla ukraińskiej prasy po rosyjsku, a ambasador Stanów Zjednoczonych – po ukraińsku. I nikogo to specjalnie nie dziwiło. Może tylko cudzoziemców…
Na ulicach ukraińskiej stolicy dominował w tamtych latach język rosyjski. Pewna moja znajoma z Kijowa powiedziała mi, że po ukraińsku mówią dwie kategorie ludzi – przede wszystkim mieszkańcy wsi, którzy słabo znają rosyjski z powodu mizernego wykształcenia, oraz intelektualiści, czyli ludzie świetnie wykształceni i odczuwający potrzebę identyfikowania się z kulturą ukraińską. Ostatnio trzeba by do tych grup dodać trzecią kategorię – polityków i urzędników, którzy zaczynali się masowo douczać języka ukraińskiego, niektórzy musieli zdawać egzaminy z jego znajomości. W latach 1992 i 1993 kijowskie szkoły masowo przeszły na nauczanie w języku ukraińskim, ale w czasie przerw uczniowie i nauczyciele powszechnie rozmawiali ze sobą po rosyjsku.
To, jakim językiem mówiło się w domu, było przeważnie kwestią indywidualnej decyzji w rodzinach, bardzo często dwujęzycznych. Swojego czasu poznałem inteligencką rodzinę – oboje małżonkowie byli pracownikami naukowymi – która w 1991 roku zdecydowała się przejść w relacjach domowych na język ukraiński. Ale rzecz okazała się nie taka prosta. Starsze dziecko, urodzone bodajże w 1988 roku, nauczyło się mówić w języku rosyjskim, młodsze zaś od samego początku było wychowywane po ukraińsku. Twierdzili jednak, że udawało im się jakoś zarządzać życiem rodzinnym w tym językowym chaosie.
Jak wynikało z badań socjologicznych przeprowadzonych u schyłku ZSRR, na co dzień w domu po ukraińsku mówiła niewiele ponad połowa mieszkańców radzieckiej Ukrainy. Sytuacja była, rzecz jasna, regionalnie bardzo zróżnicowana. Inaczej wyglądała we Lwowie, inaczej w Charkowie czy Odessie. W Ukrainie nie było rusofobii aż do pierwszej agresji rosyjskiej na wschodnią część kraju w 2014 roku. Jeśli zaś chodzi o rozszerzanie zakresu używania języka ukraińskiego w codziennym, a zwłaszcza w urzędowym życiu, a także w szkołach i na uniwersytetach, to było ono raczej powszechnie akceptowane, również przez tych, którzy między sobą rozmawiali po rosyjsku. Bierna znajomość języka ukraińskiego była powszechna, może poza Krymem.
Rosyjskojęzyczni Ukraińcy w ogromnej większości utożsamiali się ze swoim krajem. Ludzie chętnie deklarowali gotowość poduczenia się mowy ojczystej – jak tylko czas pozwoli – i nawet jakby trochę wstydzili się tego, że nie władają nią biegle. Za niepodległością w referendum zagłosowało ponad dziewięćdziesiąt procent obywateli radzieckiej Ukrainy. Większość głosów „za” padła także na Krymie i w Sewastopolu. Ludności rosyjskojęzycznej w Ukrainie w żadnym wypadku nie można identyfikować z narodowością rosyjską. Rosjan zresztą było i jest w Ukrainie niemało. Na niepodległość kraju „pracowali” nie tylko mieszkańcy Lwowa i Galicji, lecz przede wszystkim mówiący po rosyjsku mieszkańcy wielkich ukraińskich miast – Kijowa, Charkowa, Odessy, Dniepropietrowska, którzy najpierw zaangażowali się w pieriestrojkę, a potem masowo demonstrowali na ulicach przeciwko moskiewskim puczystom w sierpniu 1991 roku. I równie masowo głosowali później za niepodległością Ukrainy. Byli wśród nich inteligenci i studenci, a także robotnicy, w tym strajkujący w 1990 i 1991 roku górnicy ukraińskiego Donbasu. Przywódcę tych strajków, Mychajła Wołyńca – ukraińskiego Wałęsę – miałem okazję poznać wtedy osobiście.
W czasie pobytu w Kijowie przyglądałem się z dystansu pracy polskiej placówki dyplomatycznej. Ambasada RP w Kijowie mieści się przy ulicy Jarosławiw Wał (Wał Jarosława) w samym centrum miasta, w dawnym budynku konsulatu generalnego PRL, który znalazł tu swą siedzibę w latach sześćdziesiątych. Wielki atut tej lokalizacji, co sam bardzo doceniłem, gdy kilkanaście lat później zostałem ambasadorem w Kijowie, stanowiła bliskość ukraińskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Prawie naprzeciwko niej znajduje się – robiący wielkie wrażenie – budynek karaimskiej kenesy, to jest domu modlitwy użytkowanego niegdyś przez kijowskich Karaimów, czyli pochodzącą z Krymu społeczność pochodzenia turkijskiego, wyznającą religię będącą odłamem judaizmu. Kenesę zbudowano w stylu mauretańskim według projektu Władysława Horodeckiego, wybitnego kijowskiego architekta polskiego pochodzenia.
Nieco bardziej w lewo od polskiej ambasady, także po przeciwnej stronie ulicy, znajduje się Złota Brama, przez którą Bolesław Chrobry miał wjechać do Kijowa w 1018 roku i – jak głosi legenda – wyszczerbił na niej swój miecz, który potem stał się mieczem koronacyjnym niemal wszystkich polskich królów. To tylko legenda, bo miecz przechowywany do dziś na Wawelu pochodzi z XIII wieku. Obecna Złota Brama jest rekonstrukcją, gdyż resztki starych wałów i dawnych bram wjazdowych rozpadły się jeszcze przed połową XIX stulecia. Została po nich niewielka górka porośnięta trawą i krzewami.
Oglądałem kiedyś rycinę z wieku XVIII, przedstawiającą okolice Złotej Bramy. Wtedy stały jeszcze w jej miejscu jakieś kikuty, pozostałe po dawnej budowli, a zabudowa najbliższej okolicy przypominała wieś. Tu, gdzie jest teraz Ambasada RP, znajdowała się parterowa zagroda. Mimo że Kijów jako ośrodek miejski liczy grubo ponad tysiąc lat, nie ma tam właściwie zabytków pochodzących sprzed wieku XVIII, oprócz paru obiektów sakralnych – soborów i pustelni z czasów dawnej Rusi Kijowskiej. Miasto nie miało szczęścia w historii. Zrównane z ziemią przez Tatarów w XIII wieku, potem zniszczone przez ogromny pożar w końcu wieku XV, w następnych stuleciach było przez dłuższy czas raczej stolicą duchową Rusinów-Ukraińców niż ośrodkiem gospodarki i handlu. Ponowny rozwój nastąpił dopiero w pierwszej połowie XIX wieku i z czasem urbanizacja wróciła w okolice dawnej Złotej Bramy.
W latach sześćdziesiątych XX wieku przy ulicy Jarosławiw Wał wybudowano kilka budynków, w których umieszczono zagraniczne konsulaty – polski, czechosłowacki, wschodnioniemiecki, węgierski. Miejscowi Polacy wspominali, że wzniesiono je na miejscu, gdzie wcześniej były zrujnowane albo rozebrane zaraz po wojnie parterowe drewniane domki.
Nie udało mi się ani razu w ciągu dwóch lat umówić na spotkanie z Jerzym Kozakiewiczem, pierwszym ambasadorem RP w Ukrainie, chociaż próbowałem. Jednakże, siłą rzeczy, jako redaktor wydawnictwa, spotykałem się często z osobami współpracującymi z polskim konsulatem generalnym i ambasadą. Krąg tłumaczy z języka polskiego był wtedy w Kijowie raczej ograniczony, toteż osoby, które pracowały dla ambasady, dorabiały sobie do dość skromnych pensji tłumaczeniami dla innych zleceniodawców.
Dowiedziałem się od moich współpracowników, mających kontakty z polską ambasadą, a wcześniej z konsulatem, że przed 1991 rokiem wśród stałych gości polskiej placówki znajdowali się wybitni ukraińscy pisarze zaangażowani w demokratyczne przemiany w kraju. Miałem okazję niektórych z nich poznać osobiście, zamienić z nimi więcej niż kilka słów. Ołeś Honczar, Roman Łubkiwski czy Dmytro Pawłyczko wspominali dawne ciekawe inicjatywy polskiej placówki – wyjazdy do Polski, spotkania z polskimi literatami, przekłady na język polski, chwalili się polskimi medalami i odznaczeniami z czasów PRL. I trochę narzekali. Uważali, że działalność naszej placówki przygasła, że polska prasa i literatura stały się trudniej dostępne.
W tych narzekaniach było sporo przesady. Po pierwsze, oni sami byli mocno uwikłani w politykę i mieli mniej czasu na spotkania. Po drugie, polska prasa i książki dramatycznie zdrożały dla odbiorców na Wschodzie znacznie wcześniej, jeszcze w połowie 1990 roku, gdy zaczęliśmy się rozliczać z ZSRR w walutach wymienialnych.
Muszę jednak przyznać, że mnie też postawa polskiej ambasady wydawała się dość pasywna, nie na miarę okoliczności stworzonych przez fakt, że Polska jako pierwszy kraj na świecie uznała niepodległość Ukrainy. Może wynikało to z ograniczeń budżetowych w trudnej dla polskiego MSZ pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych?
Większość spotkań i rozmów zawdzięczałem moim współpracownikom – autorce książek dla dzieci Łesi Woroninej, która była partnerką znanego kijowskiego pisarza i publicysty Jewhena Hucało, Oksanie Kołodoczce, redaktorce gazety „Mołodź Ukrajiny”, czy Wiktorowi Baribie, teatralnemu scenografowi, a także malarzowi i grafikowi. Dzięki spotkaniom w Kijowie oraz podróżom po Ukrainie w latach 1992–1994 poznałem wiele ciekawych osób – polityków, biznesmenów, dziennikarzy, ludzi kultury i nauki; a także ludzi ukraińskiego sportu – dzięki współpracującej z naszym wydawnictwem kijowskiej dziennikarce i redaktorce sportowej Alewtynie Lewickiej, wdowie po tragicznie zmarłym Henryku Lewickim, dziennikarzu radiowym i współzałożycielu pierwszej legalnej organizacji Polaków w Kijowie. Nawiązywałem te kontakty bardziej dla zaspokojenia własnej ciekawości niż z potrzeby mojego pracodawcy czy polskich gazet, z którymi współpracowałem.
Poza Kijowem odwiedzałem dość często Żytomierz, Charków, Dniepropietrowsk, Czernihów. Także Odessę i oczywiście Lwów. W 1993 roku spędziliśmy urlop na Krymie, po raz pierwszy odwiedzając Sewastopol, Jałtę i Bachczysaraj.
Trwał wtedy otwarty konflikt między władzami krymskiej autonomii a Kijowem. Wielu Rosjan uważało przynależność Krymu do Ukrainy za nieporozumienie, któremu trzeba położyć kres. Siły prorosyjskie podjęły otwartą próbę secesji. W Sewastopolu zaskoczyła mnie już na rogatkach tego miasta kontrola graniczna przeprowadzana przez marynarzy służby wewnętrznej (żandarmerii) rosyjskiej Floty Czarnomorskiej. Cudzoziemcom nakazywano pokazywać paszporty i coś w nich starannie sprawdzano. Kolejnym zaskoczeniem była wielka liczba rosyjskich flag oraz proporców z krzyżem świętego Andrzeja, czyli symbolem rosyjskiej marynarki wojennej w czasach carskich. Flota pomagała podtrzymywać nastroje prorosyjskie wśród mieszkańców Krymu, zwłaszcza Sewastopola. Natomiast symbolika ukraińska była właściwie niewidoczna.
W tym samym czasie nasilał się także kryzys polityczny w Rosji. Ówcześni krymscy separatyści byli mocno powiązani ze zwolennikami obalenia rządów Borysa Jelcyna w Moskwie, co bardzo osłabiło ich pozycję, gdy Jelcyn wyszedł zwycięsko z politycznej konfrontacji z rosyjskim parlamentem. Krymscy separatyści utracili też z czasem poparcie lokalnego biznesu, zainteresowanego utrzymaniem związków z innymi częściami Ukrainy. Kryzys wokół Krymu wygasł dopiero jesienią 1994 roku, gdy nowy ukraiński prezydent Leonid Kuczma usunął sprzyjające separatystom miejscowe władze i powołał na stanowisko krymskiego premiera przedstawiciela wielkiego biznesu z Dniepropietrowska, a prywatnie swojego szwagra – Anatolija Franczuka. Moskwa przyjęła ten ruch bez większych protestów.
W czasie naszego urlopowego pobytu na Półwyspie Krymskim nie było jeszcze wiadomo, czym to się wszystko skończy. Obejrzeliśmy wtedy słynną sewastopolską panoramę namalowaną w początkach XX wieku, a podczas jej zwiedzania zetknęliśmy się z otwartym rosyjskim szowinizmem.
Panorama dokumentuje jeden z epizodów oblężenia Sewastopola w czasie wojny krymskiej w latach 1854–1855. Młoda miejscowa przewodniczka była bardzo przejęta swoją rolą. Opowiadała o poszczególnych scenach w sposób bardzo emocjonalny, zachwycała się bohaterstwem rosyjskich żołnierzy. Nas jako cudzoziemców traktowała podejrzliwie. W którymś momencie obsztorcowała mnie za to, że przekładam synowi, który miał wówczas siedem lat, niektóre informacje na język polski. Zapytała nas, skąd jesteśmy. Gdy dowiedziała się, że z Polski, w geście dobrej woli stwierdziła:
– Przecież wszyscy jesteśmy Rosjanami – i wy, Polacy, i Litwini, i my, mieszkańcy Rosji i Ukrainy6.
Na próżno zaprzeczałem, twierdząc, że Polacy, Litwini i Ukraińcy na pewno nie są Rosjanami. Młoda dama wiedziała lepiej.
W latach 1992–1994, czyli w czasie, kiedy pracowałem w Kijowie, doszło w Ukrainie do zasadniczej zmiany, może nie tyle politycznej, ile personalnej. Katastrofa gospodarcza roku 1992 podważyła mandat do sprawowania władzy przez raczej niespójny sojusz dawnych radzieckich aparatczyków i urzędników z demokratycznymi reformatorami, który uformował się latem i jesienią 1991 roku.
W Ukrainie nie interesowano się przesadnie szczegółowymi rozwiązaniami reformatorskimi w poszczególnych krajach postkomunistycznych, nie dostrzegano różnic między modelem polskim a czeskim czy węgierskim. Siłą rozpędu, bez żadnych debat, po prostu pod przymusem bieżącej sytuacji, w ukraińskiej gospodarce wybrany został chyba najgorszy wariant przemian. Reformy gospodarcze przeprowadzano chaotycznie i żywiołowo, na ogół odwzorowując działania rządu Jegora Gajdara w Rosji, który uważał, że w gospodarce podstawowymi siłami reformatorskimi będą niewidzialna ręka rynku i powszechna prywatyzacja. To jednak nie zadziałało ani w Federacji Rosyjskiej, ani w Ukrainie, gdzie załamało się poparcie społeczne dla władz, chociaż muszę zaznaczyć, że na pewno nie oznaczało to załamania się poparcia dla świeżo uzyskanej niepodległości kraju. Nieufność wobec Moskwy, jako centrum radzieckiego imperium, nadal była powszechna. Ukraińcy widzieli zresztą, że w Rosji nie jest dużo lepiej.
Zaczęły zyskiwać na znaczeniu partie o charakterze populistycznym i lewicowym. W niektórych regionach kraju odbudowywały się po okresie delegalizacji struktury partii komunistycznej. Trzeba jednak zauważyć, że dawne elity komunistyczne radzieckiej Ukrainy wolały zachować stanowiska w urzędach i wpływy w gospodarce, niż spieszyć do szeregów opozycji. Nowymi bohaterami zbiorowej wyobraźni, na których rzekomym profesjonalizmie budowano nadzieje na pokonanie kryzysu, nie zostali politycy partii populistycznych i lewicowych, ale tak zwani przedsiębiorcy i przemysłowcy, czyli czerwoni dyrektorzy – radziecka nomenklatura gospodarcza. Było ich bardzo wielu w ukraińskim parlamencie. Z czasem to spór lewicowych populistów z reprezentantami wielkiego biznesu stworzył oś politycznego podziału w Ukrainie. Wydawało się, że dawny podział na demokratów, a zarazem zwolenników niepodległości kraju, oraz na „sieroty po ZSRR” przechodził szybko do przeszłości. Dopiero rok 2004 pokazał, że demokracja i troska o niezależność państwa nie utraciły dla Ukraińców siły przyciągania.
Liderem środowisk gospodarczych został Leonid Kuczma, dyrektor gigantycznego kompleksu przemysłu rakietowego w Dniepropietrowsku, który w październiku 1992 roku zdobył poparcie parlamentarnej większości, objął stanowisko premiera i rzucił otwarte wyzwanie ówczesnemu prezydentowi Leonidowi Krawczukowi. Wraz z dyrektorami innych wielkich przedsiębiorstw państwowych dowodził, że przyczyną katastrofy gospodarczej w kraju była nieudolność prezydenta i jego otoczenia, a przede wszystkim demokratycznego środowiska reformatorskiego, niemającego pojęcia ani o rządzeniu państwem, ani o gospodarce.
Leonid Kuczma miał biografię inżyniera konstruktora i wybitnego menedżera. Był w latach osiemdziesiątych delegatem na zjazd partii komunistycznej w Moskwie i deputowanym do parlamentu jeszcze radzieckiej Ukrainy. Miał komplet wysokich radzieckich nagród i odznaczeń. Słyszałem później, gdy był już prezydentem Ukrainy, jego opowieść, że w latach osiemdziesiątych proponowano mu stanowisko ministerialne w radzieckim rządzie Nikołaja Tichonowa, ale odmówił. Wolał pozostać generalnym dyrektorem w Dniepropietrowsku, bodaj najważniejszym w Ukrainie obok Charkowa centrum gospodarczym, niż objąć funkcję ministra w Moskwie.
Otaczał się ludźmi pochodzącymi, tak jak i on, z Dniepropietrowska (obecne miasto nazywa się Dnipro, czyli Dniepr). O sile i znaczeniu klanu dniepropietrowskiego mówiono już w czasach ZSRR. Jego protektorem był od lat sześćdziesiątych Leonid Breżniew, wywodzący się z tego regionu i sprawujący tam niegdyś funkcję pierwszego sekretarza. Należeli do niego także inni czołowi politycy ZSRR, w tym Konstantin Czernienko, jeden z krótkotrwałych następców Breżniewa na stanowisku sekretarza generalnego w Moskwie, wspomniany już premier Nikołaj Tichonow oraz Wiktor Czebrikow, jeden z ostatnich szefów Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego (KGB).
W niepodległej Ukrainie znaczenie polityków i biznesmenów wywodzących się z Dniepropietrowska było również nie do przecenienia, aż do 2021 roku.
W 1994 roku Leonid Kuczma został prezydentem Ukrainy. Chociaż zwycięstwo wyborcze przyniosła mu krytyka reform ekonomicznych, po pewnym czasie okazało się, że czerwoni dyrektorzy, podobnie jak krytykowani przez nich poprzednicy, przegrali w zderzeniu z rzeczywistością gospodarczą, gdyż nie mieli pojęcia, jak reformować gospodarkę, i nie rozumieli zasad rynku.
W Ukrainie, tak jak nieco wcześniej w Rosji, zaczął się kształtować system oligarchiczny, oparty na korupcji, a niekiedy powiązany ze zorganizowanym światem przestępczym. A gospodarka w szybkim tempie popadała w ruinę.
Jako absolwent wyższej uczelni odbyłem po ukończeniu studiów roczną służbę wojskową i zostałem oficerem rezerwy. We wrześniu 1993 roku musiałem pilnie pojechać do Polski, by wziąć udział w kilkunastodniowych obowiązkowych ćwiczeniach rezerwistów na poligonie pod Łodzią. Przyjechałem chętnie. Nie szukałem pretekstu do zwolnienia się z wojskowego szkolenia. Przyjazd do Polski był dla mnie urozmaiceniem, a także okazją do spotkania z bliskimi, którzy pozostawali w Łodzi.
Ćwiczenia zakończyły się ponownym złożeniem przysięgi wojskowej i ślubowania oficerskiego. Z tekstu roty zniknęło odwołanie do braterstwa broni z armiami Układu Warszawskiego. Pojawiły się słowa: „Tak mi dopomóż Bóg!”.
Zupełnie przypadkowo spotkałem się na tych ćwiczeniach z Markiem Belką, który niedawno został belwederskim profesorem nauk ekonomicznych. W naszej grupie było oprócz niego paru moich znajomych z uczelni lub z łódzkich mediów. Nie wiem, dlaczego Belka nie wykręcił się z tego obowiązku. Wyglądał przecież na człowieka dosyć zajętego i zapracowanego. Najprawdopodobniej było tak, że już wcześniej raz czy dwa wymówił się i wojskowi po prostu nie chcieli słuchać kolejnych usprawiedliwień. Wojsko potrafi być uparte i umie postawić na swoim.
Zakwaterowano nas w namiotach przy poligonie. Na szczęście wrzesień 1993 roku był dość ciepły. Większość z nas mieszkała na stałe w Łodzi. Bez większego problemu można było czasem uzgodnić z dowódcą wyjazd na noc do domu. Nie było to jednak zbyt wygodne, gdyż przystanek autobusowy znajdował się za lasem, dość daleko od naszego obozowiska. A następnego dnia trzeba było być z powrotem przed siódmą rano.
Większość czasu spędzaliśmy na miejscu, na poligonie. Mieliśmy niewiele zajęć terenowych. Przeważały wykłady i prezentacje. Pokazano nam między innymi film szkoleniowy na temat środowiska bezpieczeństwa międzynarodowego Polski. Dowiedziałem się z niego, że musimy zachować czujność właściwie wobec wszystkich naszych sąsiadów – także Niemców i Czechów. No i oczywiście Rosjan. Najwięcej uwagi poświęcono jednak Ukrainie. Miała ona w tym czasie najsilniejszą armię w regionie i dysponowała bronią atomową.
Jak gdyby bez związku z głównym tematem filmu, pokazano w nim informacje na temat działalności ukraińskich środowisk przesiedleńców repatriowanych do Ukrainy z terytorium Polski w 1945 roku. Lektor poważnym głosem objaśniał, że co prawda Ukraina nie zgłasza obecnie pretensji terytorialnych do Polski, ale jeśli te środowiska uzyskają wpływ na władze w Kijowie, to w przyszłości może być różnie.
Byłem zszokowany prostactwem tej argumentacji. Cztery lata po upadku komunizmu, dwa lata po rozpadzie ZSRR serwowano polskim oficerom rezerwy tego rodzaju opinie. I ani słowa na temat szans i możliwości współpracy z Ukrainą w dziedzinie bezpieczeństwa i obronności.
Za to wieczorami, po zakończeniu zajęć szkoleniowych, do godziny dziesiątej wieczorem, kiedy ogłaszano capstrzyk, czyli ciszę nocną, mieliśmy z Markiem Belką czas na rozmowy. Konkurencją było oglądanie programów telewizyjnych w zaimprowizowanej świetlicy polowej. Przypominam, że był wrzesień 1993 roku i zbliżały się wybory parlamentarne, które miały przynieść powrót do władzy lewicy w koalicji z Polskim Stronnictwem Ludowym. Zapowiadały się zasadnicze zmiany w polityce gospodarczej. Marek Belka żył tymi sprawami. I chociaż trudno było mnie uznać za właściwego rozmówcę, zapewne z braku innego – bardziej kompetentnego – często dzielił się ze mną swymi opiniami na temat takiej czy innej reformy bądź ustawy.
Co prawda na początku lat dziewięćdziesiątych przez ponad rok kierowałem działem ekonomicznym lokalnej gazety codziennej w Łodzi, a potem zostałem sprawozdawcą parlamentarnym, jednak oczywiście w wielu kwestiach byłem laikiem. Do tej pory postrzegałem profesora Belkę jako naukowca, a nie polityka. Teraz zobaczyłem, jak głęboko siedzi w bieżących zagadnieniach i dyskusjach o polityce gospodarczej. Z obawami wypowiadał się o możliwych kandydatach lewicy na liderów bloku ekonomicznego w rządzie – Marku Borowskim, raczej urzędniku niż ekonomiście, oraz Grzegorzu Kołodce, który pragnął stworzyć nowy generalny plan reform ekonomicznych w Polsce – jak się wtedy wydawało – w pełnej kontrze do planu Balcerowicza.
Niezależnie od takich raczej nadzwyczajnych zdarzeń, jak udział w ćwiczeniach wojskowych, starałem się przyjeżdżać do Polski przynajmniej raz na dwa miesiące, chociażby na kilka dni, dla podtrzymania więzi rodzinnych, załatwienia różnych spraw z pracodawcą oraz dla kontynuowania współpracy z polskimi mediami. Na szczęście rodzina również odwiedzała mnie od czasu do czasu w Kijowie.
Wykorzystywałem przyjazdy do Polski, ażeby podtrzymywać dorywczą współpracę w charakterze obserwatora parlamentarnego i rządowego z lokalną łódzką gazetą. Użytecznym miejscem był dla mnie Sejm. Tam najłatwiej było spotkać ciekawego posła lub ministra i wyciągnąć od niego interesujące wiadomości. W Bibliotece Sejmowej można było coś przeczytać oraz w ciszy napisać pilny tekst, a z Biura Prasowego Sejmu nadać faks do macierzystej redakcji. Znałem tam wszystkie kąty ze swoich poprzednich dziennikarskich wcieleń. Gazeta płaciła mi niewiele za te raczej sporadyczne parlamentarne obserwacje i rozmówki, ale mój główny pracodawca też miewał problemy z dotrzymywaniem terminów wypłat.
Wiosną 1994 roku przypadkowo spotkałem się w gmachu Sejmu z Aleksandrem Kwaśniewskim. Był on wtedy liderem klubu parlamentarnego Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który po sukcesie w wyborach parlamentarnych jesienią 1993 roku stał się najsilniejszym ugrupowaniem w Sejmie i Senacie oraz współtworzył rząd Waldemara Pawlaka.
Z Aleksandrem Kwaśniewskim pracowaliśmy kiedyś razem w redakcji „itd”, a następnie „Sztandaru Młodych”, ale od początku 1990 roku właściwie nie utrzymywaliśmy kontaktów. Pamiętam, że w 1991 roku zwróciłem się do niego o pomoc w uzyskaniu zgody Ireny Szewińskiej na dłuższy wywiad dla miesięcznika łódzkiej Szkoły Filmowej „Bestseller”, z którym wtedy współpracowałem, i Kwaśniewski, jako były szef Polskiego Komitetu Olimpijskiego, pomógł mi doprowadzić rzecz do pomyślnego finału.
Wtedy, w 1994 roku, zauważył mnie w Sejmie, zatrzymał się i zaczął rozmowę. Zapytał, co słychać u żony, jak rośnie syn. Interesowało go także, co się dzieje w Ukrainie, wiedział, że tam pracuję. Ja trochę już się wtedy zastanawiałem nad powrotem do kraju. Nasze czasopismo miało niewiele reklam, dostęp do potrzebnego nam papieru satynowanego był utrudniony, gdyż właściwie nie produkowano go w Ukrainie. Miejscowe media i książki były dotowane przez władze i lokalny biznes, konkurencja cenowa nas dobijała. Inwestor myślał o tym, żeby się poddać.
Gdy Kwaśniewski dowiedział się, że mam zamiar wrócić do Polski, zaproponował mi pracę w swojej ekipie.
– Niepotrzebnie uciekasz od polityki. Znasz się na tym, czujesz ją. Przydasz się – usłyszałem.
Wyraziłem zainteresowanie. Zamknięcie tematów ukraińskich zajęło mi jednak trochę czasu. Pracę w biurze klubu rozpocząłem parę miesięcy później, ale od razu po naszej sejmowej rozmowie poczułem się w obowiązku podrzucać Kwaśniewskiemu jakieś swoje opinie i propozycje. Nie miałem specjalnego przekonania, że z nich korzysta, ale wierzyłem, że może przynajmniej je czyta…
Wiosną 1994 roku Marek Borowski podał się do dymisji ze stanowiska wicepremiera i ministra finansów. Jego następcą został, czego należało oczekiwać, Grzegorz Kołodko. Przypomniałem sobie wtedy moje poligonowe rozmowy z Markiem Belką. Napisałem krótką notatkę pro memoria dla Kwaśniewskiego na temat różnych opinii profesora Belki o polskiej gospodarce. Uważałem, że jako lider obozu politycznego powinien regularnie spotykać się z różnymi ekonomistami, poznawać ich sposób rozumowania i analizować ich propozycje. Wspomniałem w notatce, że warto na wszelki wypadek mieć w rezerwie ludzi o odpowiednich kompetencjach i kwalifikacjach oraz nie zamykać się w kręgu warszawskich ekspertów, pochodzących do tego z jednej uczelni. Miałem tu na myśli przewagę absolwentów Szkoły Głównej Handlowej w kręgach rządowych.
Nie liczyłem na natychmiastową reakcję i rzeczywiście jej nie było. Dopiero po wyborach prezydenckich, a właściwie już po objęciu urzędu, Aleksander Kwaśniewski dał mi do zrozumienia, że jednak przeczytał tamtą notatkę z wiosny 1994 roku i że to ona zainspirowała go do zaproszenia profesora Belki do współpracy.
Wracając do propozycji, którą w 1994 roku złożył mi Kwaśniewski: nie myślał on o sprawach polityki zagranicznej. Tu miał doradców bez liku. Usłyszałem propozycję przygotowywania dla przewodniczącego projektów jego przemówień parlamentarnych. Kolejnym zadaniem miała być autoryzacja wywiadów i wypowiedzi.
Autoryzacja to taki polski wynalazek, który polega na tym, że po udzieleniu wywiadu i spisaniu go z dyktafonu podlega on obróbce redakcyjnej nie tylko przez dziennikarza, lecz także przez osobę odpytywaną. Krótsze wypowiedzi puszcza się do druku bez autoryzacji, ale dłuższe wywiady są, co do zasady, autoryzowane. Gwarantuje to polskie prawo prasowe. Chodzi o usunięcie błędów językowych, powtórzeń, lapsusów, uzupełnienie urwanych myśli. Nie wszyscy rozmówcy umieją mówić okrągłymi zdaniami. Wywiady na ogół trzeba skracać, bo media nie są gotowe publikować wszystkiego. Autorom wypowiedzi taki wgląd w efekty opracowania redakcyjnego ich słów bardzo odpowiada. Również dziennikarzom autoryzacja, która często ratuje teksty od wielu płycizn, jest niekiedy na rękę.
Przemówienia parlamentarne? To już trochę coś innego. Przemawianie nie jest po prostu mówieniem do innych ludzi, omawianiem jakiegoś problemu czy raportowaniem o sytuacji. Chodzi przede wszystkim o nawiązanie pewnego rodzaju więzi ze słuchaczami. Trzeba wykazać się komunikatywnością, rzeczowością i precyzją, spróbować stworzyć jakiś rodzaj wspólnoty, odnajdując łączące mówcę i słuchaczy doświadczenia, przemyślenia, wyobrażenia, lektury. Mówca powinien zidentyfikować się z zebranymi, żeby przekonać ich do swojego punktu widzenia.
Znałem najgłośniejsze przemowy starożytnych polityków. Interesowałem się zasadami dawnej retoryki, ale przecież czasy się zmieniły. Jeśli chodzi o prawników, duchownych, wykładowców, a nawet autorów biznesowych prezentacji, to bez obaw mogą oni sięgać do chwytów retorycznych, jest to społecznie akceptowane. Wobec przemówień polityków wymagania opinii publicznej są bardziej surowe. Nawiązania do lektur, postaci i wydarzeń historycznych powinny być oszczędne, bo należy raczej unikać popisywania się przesadną erudycją. Niektórych słuchaczy może to zirytować.
Obietnice formułowane w przemówieniach mają być ścisłe, bezwarunkowe i odpowiadać społecznym oczekiwaniom. Teza, że nie ma bezpłatnych lunchów, nie sprzedaje się dobrze. Jeśli obieca się obniżenie podatków i zarazem zwiększenie wydatków z budżetu, to zawsze można liczyć na oklaski. Tyle że ci sami oklaskujący potem bez wahania zarzucą politykowi kłamstwo, gdy nie uda mu się zrealizować obietnic. Nie można zanadto chwalić się sukcesami, bo lepiej sprzedaje się przekonanie, że wszystko w sferze publicznej albo już jest w ruinie, albo za chwilę w nią popadnie. Żartowanie w oficjalnym przemówieniu też raczej politykowi nie przystoi. Bo wiadomo, że sytuacja – właściwie w każdej dziedzinie – jest poważna, a wkrótce może być dramatyczna. Trzeba raczej bić na alarm niż skłaniać do uśmiechu.
Język publicznej komunikacji potrafi wiele powiedzieć o człowieku – o jego zainteresowaniach, przekonaniach, charakterze. Język osoby publicznej w dużym stopniu kształtuje jej wizerunek. Chodzi tu oczywiście nie tylko o przemówienia, lecz także o wywiady telewizyjne i prasowe, o sposób prowadzenia rozmowy, o umiejętność przekonywania czy wyrażania empatii.
Istnieje wiele reguł dotyczących sposobu budowania i wygłaszania przemówień. Mówca, a więc także pracujący dla niego autor-redaktor, powinien pamiętać o dostosowaniu się do podstawowych zasad retoryki. Podręczniki zaliczają do nich rzeczowość, jasność, poglądowość. Ja na pierwszym miejscu umieściłbym świadomość celu wystąpienia oraz dostosowanie go do audytorium. Przemówienia politycznego lidera powinny prezentować stanowisko nie tylko samego mówcy, lecz także jego środowiska politycznego, oddawać stan dyskusji wewnętrznych na temat konkretnych kwestii. Lider ma prawo wybiegać przed szereg i formułować nowe idee. Musi jednak pamiętać, żeby nie oderwać się zanadto od horyzontów politycznych swoich współpracowników i zwolenników. Wyborów nie wygrywa się w pojedynkę.
Zapytałem, czy będę musiał uzgadniać treść wystąpień z innymi politykami lewicy. Otrzymałem zapewnienie, że mam pracować wyłącznie z Kwaśniewskim. Jeśli on nie będzie miał czasu, żeby omawiać ze mną szczegóły, zostanę ze wszystkim sam. Bardziej wyczuwałem intuicyjnie, niż wiedziałem z odbytych z nim rozmów, że poszukuje on nowego języka komunikowania się z opinią publiczną, że chce unikać sporu dla sporu, że chce wyrwać publiczną debatę z roztrząsania „tematów zastępczych”, no i bardzo marzy mu się przekraczanie granic podziałów historycznych. Wiedziałem, że lubi mówić po swojemu i swoimi słowami oraz odnajdywać w tekście swoje przemyślenia i pomysły. Wcześniej rzadko korzystał z przygotowanych zawczasu tekstów. Także ode mnie na ogół nie oczekiwał przemówienia gotowego od A do Z, czyli po prostu tekstu do odczytania, zapiętego na ostatni guzik. Dlatego też moje propozycje były dość często formułowane w postaci tez, które miały go zainspirować i z których w mniejszym lub większym zakresie korzystał w zależności od tego, w jakim stopniu się z nimi utożsamiał.
Przeglądałem niedawno stenogramy sejmowe z tamtego czasu, szukając śladów swojej pracy. Odnalazłem „moje” sformułowania i całe akapity w kilku przemówieniach. Można powiedzieć, że zadebiutowałem, przygotowując wystąpienie na czterdziestym drugim posiedzeniu Sejmu 4 lutego 1995 roku w debacie poświęconej – jak to nazwano – „aktualnej sytuacji w kraju”. W wygłoszonym przez Aleksandra Kwaśniewskiego tekście odnalazłem sporo mojego wkładu. To był rzeczywiście gorący czas. Zbliżała się kampania prezydencka, a sondaże pokazywały słabe notowania urzędującego prezydenta Lecha Wałęsy, legendy „Solidarności”. Kwaśniewski szykował się do ogłoszenia decyzji o starcie w zbliżających się wyborach, a Wałęsa szukał sposobów na umocnienie swojej władzy.
I wtedy pojawił się w Belwederze pomysł przeprowadzenia przedterminowych wyborów parlamentarnych i przesunięcia terminu wyborów prezydenckich na później. Lech Wałęsa podgrzał atmosferę, zasięgając w sposób jak najbardziej oficjalny opinii marszałków Sejmu i Senatu w kwestii skrócenia kadencji obu izb, co było formalnym wstępem do rozwiązania parlamentu.
Jakoś mniej więcej wtedy Aleksander Kwaśniewski pokazał mi adresowany do siebie odręczny, prywatny list od Stanisława Cioska, ówczesnego polskiego ambasadora w Moskwie, który miał zawsze dobre relacje z Lechem Wałęsą i całym ośrodkiem prezydenckim. Ambasador zaklinał w tym liście Kwaśniewskiego, z którym łączyły go od dawna przyjazne stosunki, żeby nie kandydował w zbliżających się wyborach prezydenckich, że wyższe racje nakazują ustąpić pola urzędującemu prezydentowi. Trudno było nie dostrzec ukrytej między wierszami przestrogi Cioska, że Wałęsa gotów jest grać bardzo twardo w walce o prezydenturę.
O ile kryzys polityczny wyglądał rzeczywiście na bardzo poważny, o tyle samo napisanie przemówienia aż tak skomplikowane nie było. Po prostu wziąłem za punkt wyjścia przygotowywanego tekstu program Lecha Wałęsy z wyborów prezydenckich 1990 roku. Następnie porównywałem postulaty wyborcze z jego działaniami w ostatnim czasie. Było to nie tylko pouczające, lecz czasem także nawet zabawne.
W 1990 roku ówczesny lider NSZZ „Solidarność” mówił, że rolą prezydenta jest utrwalanie stabilności wewnętrznej kraju. Nie wyglądało jednak, żeby w czasie kadencji Wałęsy akurat dążenie do stabilności było jakimś szczególnym jego priorytetem. Na odwrót – raczej kierowało nim przekonanie, że misją jego prezydentury jest życie od kryzysu do kryzysu, generowanie „wojen” wszystkich ze wszystkimi. Podobnie było z deklaracją z 1990 roku, że praworządność działań organów władzy i bezpieczeństwo obywateli mają charakter nadrzędny. Tym się także Wałęsa niespecjalnie przejmował, o czym świadczyła na przykład inwigilacja prawicy przez tajne służby czy manipulowanie przy składzie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. I tak dalej, i tak dalej. Ponieważ słowa zawarte w wyborczym programie miały charakter zobowiązania, teraz można je było bez problemów wykorzystać do punktowania działań Wałęsy.
W innym przygotowanym tekście, który został wykorzystany parę tygodni później, zaproponowałem wzięcie na tapetę sprzeczności programowych w ówczesnych działaniach ośrodka prezydenckiego, który często próbował reprezentować i forsować równocześnie wiele wykluczających się opcji – od liberalnych do populistycznych. Być za, a nawet przeciw, jak to sam Wałęsa kiedyś powiedział, co znakomicie ułatwiało pracę satyrykom. A także mnie jako autorowi przemówień jego politycznego konkurenta.
Przygotowałem w tym okresie dla Aleksandra Kwaśniewskiego jeszcze jedno ważne przemówienie, którego on jednak nie wygłosił. Dotyczyło polityki zagranicznej RP. Było pisane dla przewodniczącego klubu, ale odczytał je w Sejmie jego zastępca, SLD-owski specjalista w tej dziedzinie – profesor Tadeusz Iwiński.
Wiedziałem, że polityka zagraniczna ma znaczenie dla wizerunku Aleksandra Kwaśniewskiego. Powiedział mi, że gdyby Lech Wałęsa chciał go nakłonić do rezygnacji z udziału w wyborach prezydenckich, powinien mu zaproponować stanowisko wicepremiera i ministra spraw zagranicznych w rządzie Waldemara Pawlaka. Zdaje się, że nawet taki sygnał był z jego strony przekazany do Pałacu Prezydenckiego. Prezydent Wałęsa upiekłby wówczas dwie pieczenie na jednym ogniu – zachowałby przyjaznego sobie przywódcę PSL na stanowisku premiera, a lewica musiałaby szukać na wybory prezydenckie innego, mniej popularnego niż Kwaśniewski kandydata.
Tak się jednak nie stało, bo obóz belwederski wolał bronić w nadchodzących wyborach swojego wizerunku jedynego reprezentanta opcji prozachodniej w polskiej polityce zagranicznej. Objęcie stanowiska szefa MSZ przez lidera lewicy zrujnowałoby także, tak potrzebny Wałęsie na użytek wewnętrzny, obraz Kwaśniewskiego i całego jego środowiska politycznego jako rzekomych zwolenników aliansu z Moskwą.
Gdy Kwaśniewski zwrócił się do mnie o przygotowanie tego projektu, przedstawił mi parę szczegółowych sugestii. Nie zdarzało się to często. Zazwyczaj odpowiedzialność za zawartość merytoryczną projektu pozostawiał mojemu wyczuciu i wyobraźni. Teraz był znacznie bardziej konkretny.
– Po pierwsze: żadnych uszczypliwości wobec prezydenta Wałęsy, ministra Bartoszewskiego i jego poprzedników Skubiszewskiego i Olechowskiego oraz profesora Geremka. W loży będzie korpus dyplomatyczny, oni z tego zrobią notatki dla swoich ministrów. W polityce zagranicznej demonstrujemy jedność ponad politycznymi podziałami. Po drugie: dość utyskiwania na temat polityki wschodniej ekip solidarnościowych. Możesz w pozytywnym kontekście wspomnieć o miejscu Ukrainy w działalności polskiego MSZ. Po trzecie: nie potrzeba w tym wystąpieniu żadnego lamentu nad polityką kadrową MSZ i trudnym losem dyplomatów ze stażem sprzed 1989 roku. Spróbuj zbudować w tekście pozytywne przesłanie, żeby było widać, że lewica jest za jak najszybszą integracją ze strukturami zachodnimi – NATO i Unią Europejską. Żadnych rozważań na temat nowej ogólnoeuropejskiej architektury bezpieczeństwa opartej na OBWE, żadnego rozszerzania Trójkąta Weimarskiego o Rosję7. Żadnych eksperymentów, jesteśmy lojalni wobec realnie istniejących struktur świata zachodniego.
Po napisaniu tekstu zgłosiłem się do sekretariatu przewodniczącego klubu SLD. Chciałem skonsultować z nim jeszcze parę szczegółów. Okazało się jednak, że wyjechał na kilka dni za granicę i będzie osiągalny właściwie dopiero w dniu sejmowej debaty. Cóż, mówi się trudno.
Miałem sposobność spotkać się z nim dopiero na pół godziny przed rozpoczęciem dyskusji nad exposé ministra Władysława Bartoszewskiego. Aleksander Kwaśniewski stwierdził, że tekst otrzymany ode mnie przeczytał i uważa, że jest niezły. Po chwili dodał, że przeczytał go „po łebkach” i że zdecydował się go nie wygłaszać, a jego odczytanie zlecił już wiceprzewodniczącemu klubu Tadeuszowi Iwińskiemu.
Kwaśniewski postawił w ten sposób swojego zastępcę w bardzo niewygodnej sytuacji. Gdyby profesor Iwiński sam przygotowywał przemówienie, na pewno inaczej rozłożyłby akcenty. Ponieważ tekst dostał bezpośrednio od przewodniczącego partii, a czasu na merytoryczną dyskusję nad jego zawartością już nie było – przeczytał go właściwie bez poprawek, dodał jedynie parę swoich autorskich uwag na zakończenie. Następnego dnia tekst wydrukowała w całości „Gazeta Wyborcza”, zamieszczając go na łamach bezpośrednio obok exposé ministra Władysława Bartoszewskiego.
W kampanii wyborczej Aleksandra Kwaśniewskiego latem i jesienią 1995 roku uczestniczyłem w sposób raczej ograniczony. Ogólna koncepcja kampanii została ustalona centralnie, przy udziale zagranicznych doradców. Mówi się, że była to pierwsza w Polsce profesjonalna kampania wyborcza przeprowadzona w zachodnim stylu. Bardzo różniła się od siermiężnych działań i przegadanych wystąpień rywali Kwaśniewskiego.