52,99 zł
Tylko kłamstwo ich wyzwoli
Warszawa, lato 2020 roku. Z nieba leje się żar, noc nie przynosi wytchnienia, a media huczą od plotek: ktoś brutalnie zamordował prostytutkę. Rozpoczyna się największy w historii miasta pościg za mordercą. Na jego czele czterech policjantów, dla których nie jest to najlepszy czas w życiu…
Konrad „Jack” Jackowski nie chce być dłużej gliniarzem i właśnie szturmem wdziera się do show-biznesu. Skrupulatny i obsesyjny Szarif „Szeryf” Zelimchanow zamierza udowodnić żonie, że rodzina jest dla niego ważniejsza niż praca. Impulsywny Tymon Fryc za karę chodzi na terapię, ale nie widzi żadnych postępów: dalej wciąga kokę, romansuje ze świadkami i kradnie pieniądze. Wreszcie aspirant Lech Turczyn - zmaga się z nadwagą i marzy o tym, by w końcu uwolnić się od nadopiekuńczej matki…
Żadnego z nich nie obchodzi prawda. Liczą się własne, nie zawsze czyste interesy. To wzbudza zainteresowanie wydziału dyscyplinarnego i ścigający stają się ściganymi. Rozpoczyna się piekielna rozgrywka o najwyższą stawkę…
Wskakuje do swojego bmw i wyjeżdża z dziedzińca komendy z piskiem opon, jakby pryskał z więzienia. Silnik warczy. Narkotyki, śledztwa, przesłuchania… – to wszystko może poczekać. Zaczyna od szalonej przejażdżki ulicami Warszawy. Wystawia twarz poza obręb wozu i wciska pedał gazu do oporu. Przepływ powietrza zapiera dech w piersiach. Usta falują i drgają. Włosy trzepoczą od wiatru. Wystawiony łokieć zamarza. […] Kontury wieżowców rozmazują się, jakby ktoś przejechał po nich gumką do ścierania. Asfalt nawija się na rozpędzone koła jak nić na szpulę. Tramwaje dzwonią, samochody trąbią, przechodnie pukają się w czoła. Silnik beemwicy odpowiada im wściekłym i zawadiackim rykiem. Jack czuje niewysłowioną WOLNOŚĆ. Miasto należy do NIEGO.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 645
Rok wydania: 2022
Pytacie o Warszawę w 2020? Chryste Panie! Wyobraźcie sobie piekło. Ale prawdziwe piekło. I podkręćcie temperaturę jakieś trzy razy. Tak było wtedy w Warszawie.
[asp. Lech Turczyn, fragment przesłuchania]
Artykuł z portalu internetowego Ferment
Z CYKLU POLSKIE PRZYSŁOWIA: DAROWANEMU KONIOWI LEPIEJ JEDNAK ZAGLĄDAĆ W ZĘBY
Cisza, kamraci! Odłóżcie kawy i alkohole, wyłączcie pornole i zanurzcie w ekranach kinole! Waldemar is speaking. Tu wolny portal Ferment! Kapitał amerykański, ale dusza polska. Klikajcie, a znajdziecie.
I had a dream… W tym śnie wystąpił Jan Ko$$akowski, Daniel Blicharski oraz Hugo Milowski. Jana Ko$$akowskiego nie trzeba przedstawiać – gości na naszych łamach za każdym razem, gdy jego kolejna dziewczyna strzeli sobie z nim selfiaczka i zszeruje go na swoim Insta Stories (chodzi o typ zdjęć pod tytułem „ja ładna i mój bogaty knurek w tle”). Ko$$akowski to biznesmen, który swą ciężką i uczciwą pracą wdrapał się na listę Forbesa, zajmując niebagatelną pozycję 69 (hłe, hłe, hłe). Dokonał tego dzięki stworzeniu potężnego holdingu Kossakowski Invest (wiecie, to taka pretensjonalna nazwa na biznes typu: kup taniej, sprzedaj drożej). Ostatnio odnalazł w sobie żyłkę artysty i zabrał się za produkowanie filmów, w których sam gra i to gra nie byle kogo, bo samego siebie, czyli uciemiężonego przez fiskusa obywatela. Ten polski Weinstein (kapitał amerykański, dusza polska) zatrudnił nawet polskiego Tarantino (kapitał polski, aspiracje amerykańskie) do stworzenia najnowszego dzieła sztuki pod tytułem Pazur. Według ustaleń Fermentu w filmie ma zagrać Konrad Jackowski velJack, czyli przystojny policjant z komendy stołecznej, którego dotychczasowe doświadczenie z kamerą polegało na nagrywaniu kierowców mknących z nadmierną prędkością. Towarzyszyć mu będzie Sylwia Gogolewska, dwudziestosiedmioletnia aktorka z naprawdę duuuuuużymi zaletami. Właściciele kin zacierają ręce. Szykują się na oblężenie. Podobno Pazur będzie puszczany w kilku salach jednocześnie. Śpieszcie się kochać dobre filmy, tak szybko odchodzą…
Ale do rzeczy, Waldemar, do rzeczy…
Daniel Blicharski to naczelnik Wydziału do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji. (Też was nudzą te nazwy? Nie lepiej byłoby: Wydział Zabójców Zabójców albo Wydział Tropiących Psów?). Daniela Blicharskiego możecie zresztą kojarzyć. Facet często ląduje w telewizji i opowiada, jak mu ciężko w pracy i jak bardzo „ryje mu ona banię” (to nie żart! powiedział to naprawdę w nadawanym na żywo telewizyjnym programie Domowe Przedszkole; zapytany przez siedmioletnią dziewczynkę, czy praca policjanta jest trudna, odparł: „Jest bardzo ciężka – zryła mi ona banię straszliwie”).
Hugo Milowski… Tutaj będzie ciężej. Facet od paru lat piastuje bowiem funkcję komendanta stołecznego policji i właściwie nic o nim nie wiemy. Po mieście krążą różne plotki: a to, że bardziej woli pić, niż pracować (kto by nie wolał?); a to, że w swoim pięćdziesięciometrowym (sic!) gabinecie wstawił sprzęt do minigolfa; a to, że na miasto wychodzi nocą i własnoręcznie morduje przestępców (nigdy nie zastanawialiście się, skąd bierze się spadek ulicznej przestępczości? No to macie odpowiedź). Inni z kolei twierdzą, że Hugo Milowski jest z tych „politycznych” – partia wsadziła mu fotel pod tyłek, a w zamian ma być do dyspozycji o każdej porze dnia i nocy (Milowski oczywiście, nie jego fotel)… Jeżeli każdy z powyższych poglądów jest fałszywy, to musi to oznaczać, że Hugo Milowski po prostu nie żyje.
Ale ja wierzę w jego istnienie, ponieważ widziałem na własne oczy podpisany przez Milowskiego (i Blicharskiego) dokument, który przyniósł mi pracownik, któremu przyniósł inny pracownik, któremu przyniósł informator z miasta, któremu przyniósł jakiś inny informator, któremu przyniósł jakiś kret w policji, któremu przyniósł… i tutaj już sam się zaczynam gubić, skąd ten dokument się wziął. Wiecie, jak to w snach bywa.
Do rzeczy, Waldemar. Co było w tym dokumencie?
Ten dokument to był list oświadczenie od Jana Ko$$akowskiego, w którym po pierwsze: wyraża olbrzymią wdzięczność wobec komendy stołecznej za udzieloną pomoc przy kręceniu Pazura, a po drugie: pragnie przekazać na rzecz tejże komendy okrągłą sumkę dwóch milionów złotych wraz z policyjnymi rekwizytami użytymi w filmie (takimi jak na przykład nierozbite przez Jacka radiowozy). Na dokumencie, który widziałem, widniał też podpis Milowskiego.
Ha! To ci dopiero sen, prawda? Już widzę, jak pytacie starego Waldemara: „No i czym tu się podniecać? Chciał przekazać, to przekazał”.
Oj, jacy wy młodzi, a pamięć wasza jaka krótka! Nie pamiętacie już, w ilu to skandalach wyskoczyło nam nazwisko Jana Kossakowskiego? Czyżbyście zapomnieli o niejasnych kulisach bankructwa sieci sklepów Słoneczko, pierwszej firmy Jana Kossakowskiego? (Do waszej wiadomości: do tej pory kilku dziennikarzy śledczych łamie sobie głowy, jak do tego mogło dojść). Czyżby wyparowały wam z głów dziwne okoliczności likwidacji kolejnej firmy Kossakowskiego, czyli Exotic Fruits, która zajmowała się importowaniem egzotycznych owoców do Polski?
Nie mówcie tylko, że jesteście jak typowy czytelnik tabloidu, który jak tylko bierze nową gazetę do ręki, kasuje sobie pamięć, by zrobić miejsce na nowe informacje. Przypominam: my nie jesteśmy zwykłym tabloidem, my jesteśmy Fermentem. Jesteśmy mentosem wsadzonym do coli. Jesteśmy zapałką wrzuconą do kanistra. Mieszamy we wszystkich kotłach tego miasta. Jesteśmy hyclami na usługach skundlonej Warszawy…
Waldemarze, nie podniecaj się tak, wracaj do snu.
Dobrze, dobrze.
Wróćmy zatem do naszego snu. Dwie przesłanki:
i) Jan Ko$$akowski i jego niejasne interesy.
ii) Jan Ko$$akowski i jego darowizna na rzecz policji.
Wniosek: Jan Ko$$akowski kupuje sobie spokój ze strony policji. Darowizna to ukryta forma łapówki!
I co wy na to, kamraci?
Zapowiada się naprawdę gorrrrrrące, obsesyjne, perwersyjne, mordercze, chore, skundlone, zboczone, nikczemne, sparszywiałe, ześwinione, zezwierzęcone, zwulgaryzowane, zdziczałe, zwyrodniałe, splugawione LATO.
Tego życzę sobie i wam, parszywce.
Do następnego, kamraci!
Warszawa-Bemowo
Psy poszły w miasto.
Echa stukotu ich butów słabną coraz bardziej, aż wreszcie toną w miejskim wrzasku. Zdaje się chwilami, że miasto rzęzi, dyszy, zipie… że dogorywa, że umiera. Gdzieś w tle karetki, jęczące, wyjące. Nie do zniesienia.
Psy idą. Języki na brodach. Ciężkie oddechy. Plamy potu pod pachami i na plecach. Trzęsące się kabury pistoletów. Szumiąco-pikające smycze z antenkami. Pałki szurające o spodnie, jakby zaraz miały rozerwać materiał.
Psy idą. Gorrrąco. Ziemia bucha prosto w pysk. Ulica Człuchowska. Psy przechodzą.
Samochody trąbią. Psy szczekają. Samochody przestają trąbić. Psy człapią dalej.
Ulica Siemiatycka. Psy krążą i węszą. Są coraz bliżej. Wreszcie wywęszają – blok 11.
Jesteśmy na miejscu.
Zadzierają łby do góry. Góruje nad nimi kilkunastopiętrowy blok w kolorze pleśni. Telepią mokrymi głowami. Krople potu odrywają się od ich czół. Słona fontanna opryskuje chodnik.
Patrzą na siebie. Kiwają łbami. Wchodzą na klatkę schodową. Chłodniej. Przyjemny dreszczyk.
Wspinają się wyżej. Stopień za stopniem. To tu.
Wciskają dzwonek.
Nic.
Wciskają. Drrryyyń.
Głuchy szmer.
DRRRYYYŃ.
Klucz przekręca się w zamku.
DRRRRRRYYYYYYŃŃŃŃŃŃ…
Drzwi otwierają się na oścież. Staje w nich mężczyzna.
Milczą i patrzą. Wzbiera w nich wściekłość.
Dobre pieski, dobre.
– To ja dzwoniłem – mówi mężczyzna, po czym zwraca się do córki: – Weroniko, przynieś panom wodę.
Dobre pieski, dobre.
Duży pokój zatrzymał się w PRL-u. Meblościanka z ciemnego drewna. Zdjęcia rodziny. Córki, żony, babcie, prababcie, ciotki, wujkowie, psy, koty, myszy… Jakieś białe serwety na półkach i stole, jakieś oblepione tłuszczem i kurzem kielonki do wódki. W rogu stoi telewizor. Leci Moim zdaniem – program dla ludzi, którzy kompletnie nie wiedzą, co się dzieje w ich kraju.
W pokoju zjawia się Weronika z wodą. Pierwszy pies wychłeptuje szklankę w dwie sekundy. Drugi zastyga. Oczy przylepiają się do Weroniki. Gruczoły tłoczą ślinę.
Dziewczyna to czuje. Rumieniec przebija się spod pudru. Niebieskie ślepia opuszczają się w dół. Czarne włosy delikatnie opływają ramiona. Szczupłe nóżki krzyżują się ze sobą. Kanty stóp opierają się o podłogę. Onieśmielona Weronika.
Nie dla psa kiełbasa – myśli pies i zaczyna chłeptać swoją wodę.
Weronika zbiera szkło.
– Odniosę.
Psy krążą po mieszkaniu, jakby było wielką budą. Gospodarz chce przerwać. Chce coś powiedzieć. Psy nie rozumieją. Gospodarz nie rozumie razem z nimi: wasze nierozumienie jest moim nierozumieniem.
Jeden z psów wchodzi do sypialni. Szczeka:
– Mam coś.
Ciało kobiety na łóżku. Zakrwawiona twarz. Zakrwawiona pościel. Czerwień zagarnia coraz więcej białej połaci. Biało-czerwona flaga zamiast kołdry. Polska śmierć.
Psy wlepiają oczy w mężczyznę, wściekłe oczy.
Dobre pieski, dobre.
Facet chaotycznie macha rękami, jakby coś tu chciał odczarować:
– Nie, nie. Myśmy źle się zrozumieli, to żona. Ona krwawi z nosa. Tak ma. To choroba taka. Tym się nie ma co przejmować. Ja już lecę to posprzątać.
Psy nie dowierzają. Żona blada jak papier. Pies podchodzi do ciała. Sprawdza puls. Kiwa głową.
– Żyje. Ale długo nie pociągnie.
Mężczyzna zjawia się z zestawem sprzątającym. Przystawia gąbki do twarzy żony. Zmienia pościel. Przebiera. Czyści. Poleruje. Nie daj Bóg jeszcze go pogryzą. Do żony mówi pieszczotliwie. Słowa „kochanie”, „będzie dobrze”, „pomogę ci” brzmią jak gaworzenie dziecka. Znać, że facio używa ich pierwszy raz w życiu.
Facio skończył. Facio uśmiecha się głupio. Facio jest zakłopotany.
– Może przejdziemy do salonu – proponuje. – Bo ja, wiecie, panowie, nie w tej sprawie dzwoniłem.
Psy z wolna opuszczają sypialnię. Facio natychmiast zamyka drzwi do pokoju. Głęboki oddech westchnienia opuszcza jego płuca.
Psy zasiadają w salonie. Patrzą po sobie.
– Słuchamy.
– Kilka dni temu coś działo się na górze. Był jakiś hałas i wrzask…
– To znaczy kiedy?
– Dzisiaj mamy piątek… to to zdarzyło się we wtorek. – Facio trzęsie się jak w febrze.
Psy chcą konkretów:
– Godzina?
– Jakaś czwarta… Usłyszałem rumor… Tam zawsze w tym mieszkaniu na górze jest cisza, a we wtorek stało się tam coś dziwnego. Jakoś mi to nie dawało spokoju, więc stwierdziłem, że zadzwonię na policję…
– Dlaczego dopiero teraz?
– Nie dzwoniłem od razu, bo sobie pomyślałem, że mi się przesłyszało, ale w końcu nie wytrzymałem…
– Dlaczego do nas?
– Nie rozumiem.
– Dlaczego do terroru kryminalnego?
– Intuicja.
Psy patrzą po sobie tajemniczo.
– Kto tam mieszka?
– Nie mam pojęcia.
Psy milczą.
– Z tego, co mi wiadomo, to często zmieniają się lokatorzy tego mieszkania…
Psy milczą. Faciem telepie coraz mocniej.
– …ostatnio chyba mieszkała tam kobieta.
Psy chcą wiedzieć więcej:
– Czy coś pan uczynił w ciągu tych ostatnich trzech dni? Sprawdzał pan, co tam się stało? Wchodził pan do tego mieszkania?
– Nie. To znaczy wyszedłem we wtorek na klatkę i tuż obok mnie przebiegł jakiś cień. Potrącił mnie. Musiałem się cofnąć do mieszkania.
– Coś więcej o tym cieniu.
– Nie wiem, co mógłbym jeszcze powiedzieć.
– Duży cień, mały cień?
– Mały. Niski wzrost.
– Męski cień, kobiecy cień?
– Męski.
– Cień coś miał przy sobie?
– Coś czarnego. Workowatego.
– Pańskie imię i nazwisko?
– Janusz Grześkowiak.
– Dowód osobisty.
– Proszę?
– Proszę pokazać nam dowód osobisty.
Facet drżącą ręką wyciąga dokumenty.
Pies spisuje dane.
– Będziemy w kontakcie. Jakby się panu coś przypomniało, to proszę do nas dzwonić.
– A panowie dokąd się wybierają?
– Na górę.
Faciem zaczyna telepać jeszcze mocniej.
Psy wspinają się piętro wyżej. Podchodzą do drzwi wejściowych mieszkania.
– Czuję zapach krwi.
Naciskają klamkę. Drzwi ustępują.
– Psiakrew.
Komenda stołeczna policji
Pamiętam, że to było dobre krzesło…
[asp. Lech Turczyn, fragment przesłuchania]
Aspirant Lechu Turczyn zdziera ostatnią warstwę folii. Jej rozszarpane kłęby walają się po wykładzinie jednego z gabinetów Wydziału do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji. Nazwa zdecydowanie za długa; skrót zdecydowanie niepraktyczny; słowo „terror” zdecydowanie nie na miejscu… Lechu ma wiele przemyśleń w związku z tym określeniem…
Ale mniejsza o to, bo teraz, gdy już rozpakował dar od nieświadomych czegokolwiek podatników, gdy uwolnił Piękne Kształty z foliowego gorsetu, to pragnie je posiąść, a właściwie pragnie na nich zasiąść. I tak też czyni. Zero skrzypnięć, lędźwie delikatnie wypchnięte w przód, łopatki ściągnięte, kark podparty. A do tego wszystkiego – wspaniała amortyzacja, regulacja w pionie i poziomie. Rozkosz siedzenia! Przyjemność pracowania!
Dwa tygodnie temu Lechu oddał swoje ciało do przeglądu. Lekarz medycyny pracy oświadczył krótko: „Ma pan wadę kręgosłupa, pański kręgosłup nie utrzymuje pańskiej tuszy, a nade wszystko ma pan wadliwe krzesło. Komenda musi zapewnić panu lepsze warunki do pracowania”. Po tych słowach lekarz wystawił podatnikom rachunek na trzy tysiące za specjalne krzesło ortopedyczne dla aspiranta Lecha Turczyna. Ale teraz, zamiast wziąć się za robotę, Lechu zaczyna bawić się swoim nowym siedziskiem ortopedycznym, które państwo polskie wsadziło mu pod pulchny tyłek.
Odjeżdża parę metrów do tyłu i wjeżdża z całym impetem w biurko. Wielki brzuch działa jak amortyzator i odbija swojego właściciela niczym piłeczkę. Lechu słucha muzyki na słuchawkach i śpiewa:
– Chodź do Leszka, znajdź ścieżkę do Leszka, a teraz kucnij i possij Leszkowi orzeszka…
Ogłuszony muzyką, oślepiony ekstazą nie zauważa potężnego cienia, który właśnie nad nim zawisa. Cień z całych sił napiera na oparcie. Krzesło pęka na dwie części. Z oparcia robi się część ruchoma.
– Co do kurw…
Lechu ląduje na podłodze, turla się na brzuch i zadziera głowę do góry. Najpierw widzi wyglancowane, brązowe buty, a w butach jego odbicie (Wyglądam jak kupa gówna – myśli). Zadziera głowę wyżej, a tam: niebieski, wytarty jeans z dziurami, nad nim biała koszula zwieńczona opalonym dekoltem…
Jego Ekscelencja Piękny Jack we własnej osobie.
Ja go tylko delikatnie upomniałem i wysłałem w teren.
[sierż. Konrad Jackowski, fragment przesłuchania]
Jego Ekscelencja Piękny Jack rozpina kolejny guzik. Podwija rękawy.
Gorrrąco.
Ściąga wibrujący telefon ze stołu. Kilkanaście nieodebranych połączeń. Podtyka ekran prosto przed oczy Lecha.
– Dzwonili pięć razy. A jakby coś się, kurwa, stało? Do mnie musieli dzwonić. Żeby ci, jaśnie panie, powiedzieć, że masz wziąć dupę w troki! Pracujesz tu już trzy lata, do cholery! I nic nie potrafisz!
– Przepraszam.
Jack chwyta Lecha za kark i podnosi jak kettlebell. Sadza go na krześle, a właściwie już teraz na stołku.
– To było drogie krzesło – zawodzi Lechu.
– Coś mówiłeś?
– Nic.
– No, ja myślę, że nic. Szeryf i Fryc wysłali mi wiadomość. Jest jakaś sprawa na Siemiatyckiej.
Twarz Lecha poci się coraz bardziej. Jack mówi dalej:
– Masz skoordynować kryminalnych. Ja od wczoraj jestem na urlopie i nie zamierzam po raz kolejny wąchać rozkładającego się samobójcy! Mnie tu w ogóle nie powinno być, kurwa mać!
– Kolejne samobójstwo?
Jack jest wkurzony.
– Nie wiem, czy samobójstwo! Jestem na urlopie i mnie to gówno obchodzi!
– To jak ty będziesz na urlopie, to może powinniśmy oddać tę sprawę?
– Mówiłeś coś?
– Nic.
– Komu mamy oddać sprawę? My nie oddajemy żadnych spraw! Poradzicie sobie. Przypominam ci, że jesteś tutaj najstarszy stopniem, więc będziesz mnie zastępował.
Po twarzy Lecha płynie już słona rzeka.
Uśmiechnięty Jack mówi:
– Tak, wiem. Też się dziwię, że dochrapałeś się aspiranta. I podobnie jak ty, też w ciebie nie wierzę. Ale cóż… Ważne, że twój wuj-prokurator w ciebie wierzy. Grunt to mieć wsparcie rodziny, co nie? Nawet wtedy, gdy się pracuje w stołecznej.
Jack macha ręką i zmierza do wyjścia.
Lechu krzyczy:
– Konrad, przepraszam.
– Ja nie chcę przeprosin, ja chcę święty spokój! Żegnam.
Podkomisarz Konrad „Jack” Jackowski wychodzi ze stołecznej. Rzuca „cześć” dyspozytorce, oblepia wzrokiem tyłek jakiejś petentki, posyła pogardliwe spojrzenie koleżkom z prewencji, po czym wsiada do swojego bmw cabrio.
Warszawa jest pusta. I piekielnie gorąca. Słońce topi asfalt i piecze w skórę. Jack wychyla twarz poza obręb wozu i łapie trochę wiatru. Jego bujne włosy falują jak liście palm, biała koszula trzepocze niczym żagiel, a kołnierzyk unosi się i opada niby lotka boeinga. Mężczyzna dociska pedał gazu. Pęd powietrza wciska srebrne awiatory w oczy i zdejmuje krople potu z twarzy. Wargi wyginają się, jakby tańczyły.
Dojeżdża. Mordor. Godzina 12:00. Pustki. Z budynku zwieszają się olbrzymie plakaty filmu Pazur. Ten gość w srebrnych okularach to on we własnej osobie. Skóra lśni mu się od olejku. Zęby trzyma zaciśnięte jak gladiator. Prawą rękę zaciska na metalowej pałce. Spod skóry wybija się mętlik żył. Spreparowane w Photoshopiebicepsy rozsadzają rękawki. Do jego ramienia przykleja się Nina. W tej roli Sylwia Gogolewska. To jej debiut na dużym ekranie. Jacka zresztą też.
Nie obchodzi go żadna „sprawa”. Nie obchodzi go żadna „Siemiatycka”. Jedną nogą jest już gdzie indziej. Przenośnie i dosłownie.
Robi pierwszy krok. Stopa przestępuje próg.
Mały krok dla ludzkości, wielki krok dla Jacka.
Bemowo, Siemiatycka
Wyobraźcie sobie wnętrze papryki. Tak się tam czułem. Wszystko było czerwone.
[sierż. Szarif Zelimchanow, fragment przesłuchania]
Były tam takie małe zawiniątka. Hłe, hłe, hłe…
[sierż. Tymon Fryc, fragment przesłuchania]
Krwiste bohomazy witają ich już na wejściu. Szeryf i Fryc węszą jak dwa dobermany. Muszą uważnie stawiać kroki – krew pokrywa nie tylko ściany, ale również podłogę.
Mieszkanie to czterdziestometrowa kawalerka. Ściany są wściekle czerwone. Z sufitu zwisa bordowa kotara. Po jej rozsunięciu wchodzi się do maciupkiego aneksu kuchennego. Pod ścianą w pokoju ciągnie się czarna komoda. Na środku sterczy wielgachne łóżko; czerwona, satynowa kołdra kłębi się na materacu. W nogach łóżka wznosi się kamera wymierzona prosto w środek pościeli. Kilka rekwizytów chowa się w fałdach kołdry jak norki. Szeryf naciąga lateksowe rękawiczki i uważnie przeczesuje pościel. Wykłada narzędzia na podłogę: wibrator, kulki, gumowe penisy…
Do pokoju wchodzi podniecony Fryc.
– Zobacz sobie, co się dzieje w łazience.
Szeryf milczy; jego twarz obleka się purpurą.
Fryc zerka mu przez ramię.
– Ulala! Za co ty się bierzesz!
Szeryf wykłada dalej: motylki, koraliki, kulki analne, puchowe kajdanki…
– Rumienisz się tak, jakby to było twoje, hłe, hłe. – Fryc otwiera szufladę od komody i wyciąga czarne, lateksowe legginsy z króliczym pomponikiem. – Obczaj to, hłe, hłe. – Palec Fryca przechodzi przez dziurę pod pomponem. – Mój by nie wszedł.
Szeryf nie zwraca na to uwagi.
Fryc patrzy na niego jak na dziwaka. Ten facet – myśli – aparatu gębowego używa chyba tylko do oddychania.
Wraca do grzebania w komodzie. Wyciąga pudełeczko i mówi:
– Szkatułki, to lubię! – Otwiera kartonik i zaczyna się wydzierać wniebogłosy: – Jesteś moją kokainą…!
Szeryf odrywa wzrok od dildo. Fryc śpiewa i chodzi do tyłu krokiem Michaela Jacksona, rozwija zrolowany woreczek z białym proszkiem, zastyga w miejscu, rozsypuje białą ścieżkę na ekranie telefonu… Wciąga. Zasysa. Ściska chrząstkę nosa z dwóch stron.
– Aaaaaach!!! – wzdycha.
Brwi Szeryfa idą w górę, oczy rozszerzają się, a usta przybierają kształt dzióbka.
– No co? Musiałem sprawdzić, czy to nie proszek do pieczenia. Chcesz trochę?
Szeryf kręci głową. Fryc ukradkiem wsuwa dwa ruloniki do kieszeni. Szeryf to widzi.
Fryc zmienia temat:
– Ooo… Co my tu mamy? Czyż to nie kamera?
Włącza urządzenie. Naciska „play”. Na wyświetlaczu pokazuje się napis „Włóż kartę micro-SD”.
– Cholera. Nie ma karty.
Szeryf skończył zadanie; teraz okrąża go pokaźny wachlarz akcesoriów erotycznych. Wstaje z kolan i kieruje się do łazienki. Musi uważnie omijać plamy krwi. Łazienka jest mikroskopijna, wyłożono ją różowymi kafelkami. Znajdują się w niej: stara wanna, umywalka z poczerniałym silikonem, obsmarowane pudrem lustro, półeczka z baterią kosmetyków, płyn do robienia piany, niedomyte kieliszki po winie… W ścianie nad wanną tkwi specjalna półeczka z kablem od laptopa. Ale jego uwagę przykuwa co innego. Zwiesza głowę nad wanną. Dno pokrywa cienka warstwa krwi. Wygląda to tak, jakby zaszlachtowano tu dziką świnię.
Zza pleców wyrasta Fryc.
– No i jak? Mówiłem, że ostra jazda. Idzie się porzygać. Sprawdziłem. Nie ma tam korka. Odpływ musi być zatkany.
Szeryf zerka na szczoteczkę na brzegu wanny, z której skapuje krew. Już wie, w jaki sposób Fryc przekonał się o nieobecności korka – pogmerał tam rękojeścią. Rzuca mu wyzywająco wściekłe spojrzenie. Fryc szczerzy ząbki i wzrusza ramionami.
Szeryf odzywa się pierwszy raz:
– Krwi musiało być potąd. – Wskazuje na purpurową smugę idącą po obwodzie wanny. – Musiało jej trochę zejść. – Szeryf pstryka fotki.
Mózg Fryca generuje wątpliwości.
– Zastanawiam się, gdzie może być ciało.
– Na razie nie wiemy nawet, czy to jest krew ludzka.
– A czyja niby?
– Może zwierzęca.
Fryc nie wytrzymuje:
– Daj spokój. Nie przesadzaj. Na pewno ludzka…
– Nie ma dowodów.
– Czy ty musisz mieć dowody nawet na najoczywistsze rzeczy?
Szeryf macha ręką. We współpracy z Frycem lepsze jest jednak milczenie. Pracują ze sobą od miesiąca. Szeryf uczy się Fryca, Fryc uczy się Szeryfa. Nauka idzie cholernie wolno i opornie. To dopiero ich trzecie zgłoszenie. Dwa poprzednie były proste: wchodzisz do mieszkania, spojrzenie na denata, spojrzenie na blistry po psychotropach, spojrzenie na pożegnalny liścik adresowany do całego świata… Wystarczy zadzwonić po pogotowie, poczekać na stwierdzenie zgonu i napisać w protokole: „sam. b. u. os. 3”. I pozamiatane. Nawet nie trzeba ze sobą rozmawiać. Ale to zgłoszenie należy do tych innych. Tu trzeba się komunikować i działać w zespole. Szeryf trochę słyszał o Frycu i ma powody, żeby się obawiać tej współpracy.
Znajduje gumowy korek w szafce i zatyka odpływ. Zewnę-trzna strona wanny obudowana jest kafelkami, między którymi biegnie labirynt poczerniałej fugi. Brakuje go tylko wokół jednej płytki. Szeryf podważa ją pazurem. Płytka odrywa się i upada na ziemię. Obłoczek kurzu opada; wyłania się czarna dziura. Szeryf niucha: stęchła wilgoć.
– Jest coś? – niecierpliwi się Fryc.
Szeryf wsadza łapę aż po łokieć. Wymacuje instalację. Łapa ślizga się po ohydnych rurach, aż natrafia na syfon. Wyczuć. Wymacać. Odkręcić. Syfon uszkodzony. Plastik przestarzały. Czerwona ciecz spływa po rękach. Szeryf wyjmuje skąpaną we krwi łapę. Między palcami zwieszają się żółtawobiałe fragmenty…
Fryc odwraca wzrok.
– Kurwa, co to ma być?!
– To są fragmenty kości i jakieś tkanki. A to… – Szeryf chwyta coś pęsetą i unosi do góry. – …Jest ludzki włos. – Spokojnie umieszcza znalezisko w woreczku. – Miałeś rację, mamy do czynienia z człowiekiem.
**
Dobrze się odnalazłem w tej roli. Pomagałem chłopakom znajdować dowody. Pełna profeska.
[asp. Lech Turczyn, fragment przesłuchania]
Lechu Turczyn wspina się po klatce schodowej. Ciało smaży się w pocie. Ciężkie wyziewy wydobywają się z płuc. Serce tłucze bez opamiętania. Suche wargi chciałyby wrzasnąć „PIWA!”.
Obok niego przemykają technicy. Wyglądają jak anioły.
Dochodzi. Brzuch przeciska się przez próg jako pierwszy. Nogi jako drugie.
U wejścia witają go ślady krwi i… dwa psy.
Pies w okularach to Szarif „Szeryf” Zelimchanow. Ma trzydzieści pięć lat. Urodził się w Czeczenii, ale w wieku dziesięciu lat musiał przenieść się do Polski. Wzrostu jest przeciętnego, budowę ciała ma raczej kruchą. Kształt jego głowy przypomina trójkąt o spiłowanych wierzchołkach. Skórę twarzy porasta gęsta, czarna broda, która rekompensuje mu brak owłosienia na czubku głowy. Polakiem jest od pięciu lat. Teoretycznie. Bo w praktyce dalej wymyślają go od Arabów, Czeczenów, Afgańczyków, islamistów i innych.
Pies to jebał, jeden kocioł – myśli Lechu i przenosi wzrok na drugiego pieska.
Wabi się Tymon Fryc. Ma trzydzieści trzy lata, wzrostu ledwie sto siedemdziesiąt centymetrów. Widząc, że nie urośnie już więcej, postanowił rozrosnąć się wszerz. Głowę porasta mu średniej długości blond czupryna zaczesana na lewo, poniżej której znajduje się dywan krótkich włosków biegnący po obwodzie czaszki. Na świat patrzy przez parę niebieskich oczu. Ubrany jest w obcisłą koszulkę slim-fit, która chyba miała uwypuklać rzeźbę mięśni, ale jak na razie uwypukla twarde suty.
Szeryf i Fryc witają Lecha. Już otwierają usta. Już szczerzą zęby. Już chcą coś powiedzieć…
Lechu studzi ich zapał:
– Poczekajcie… Zaraz… Nie tak od razu… Pięć minut… Przecież ja ledwo dyszę… Czemu tu, kurwa, nie działa winda! Dajcie mi chwilę… – Człapie do kuchni i zasłania się kotarą, koniec spektaklu.
Szeryf i Fryc obserwują, jak but Lecha odbija się w zaschniętej plamie krwi. Patrzą po sobie. Kręcą głowami. Właśnie dotarło do nich, że to Lechu będzie zastępował Jacka.
Fryc cedzi przez zęby:
– Tak to się kończy. To się nazywa nepotyzm.
– Jak? Nepotyzm?
– Tyle jesteś w Polsce i nie znasz tego słowa?
– Nie znam. Co to znaczy?
– W twoim przypadku znaczy tyle, że jak jesteś Czeczenem, to chuja w Polsce osiągniesz.
– A co znaczy dla ciebie?
– Że mimo iż jestem Polak, to jestem jak Czeczen.
Gdy Szeryf trawi te słowa, Lechu krąży po kuchni niczym olbrzymi dog z nadwagą. Nie wie jeszcze, jak to jest być szefem zespołu. Nie chce tego. Boi się. Ta przeklęta odpowiedzialność zaczyna ciążyć mu bardziej niż brzuch. Pietra się przed nią jak dziewica przed pierwszym razem. Przyszedł do terroru kryminalnego trzy lata temu. Miał robić w papierach. Miało być łatwo, przyjemnie i sympatycznie. Kto inny brał za to wszystko odpowiedzialność. I tak sobie to trwało… Do czasu, aż Jack zamarzył o robieniu Wielkiej Kariery Filmowej i zagraniu w Pazurze. Pal sześć karierę – wzrusza ramionami Lechu – niech sobie gra nawet w pornolach, ale dlaczego sukinsyn musiał pójść na urlop akurat wczoraj, w przeddzień wypłynięcia tej sprawy!
Lechu wie, że nikt inny nie weźmie na siebie tej odpowiedzialności. To nie film amerykański, gdzie w każdej chwili mogą przypałętać się fedzie i powiedzieć: „przejmujemy sprawę”. To Polska. Tutaj wydział zabójstw cierpi na deficyty kadrowe. Brakuje doświadczonych gliniarzy. Ci lepsi idą z automatu do przestępczości zorganizowanej. Ci gorsi babrają się w gnoju.
Jakieś trzy lata temu naczelnik Blicharski przeprowadził przez wydział linię demarkacyjną. Powiedział jasno: „Dziewięćdziesiąt procent spraw to pierdoły, które zajmują nam czas: samobójstwa albo proste do wykrycia zabójstwa. Musimy stworzyć nową komórkę”. Powołał więc specjalny zespół „tych gorszych”, wsadził na łeb podkomisarza Jackowskiego koronę cierniową i mianował go ich kierownikiem. Lechu pamięta, że nawet pił szampana z tej okazji. Jack skwitował to prosto: „To najbardziej gorzki szampan, jaki piłem w życiu”.
Od tamtej pory ci gorsi mają zajmować się takimi chuja wartymi śledztwami. No bo jak inaczej można określić sprawy, kiedy jedzie się całym tabunem ludzi do wisielca i trzeba sprawdzić, czy ktoś mu pomagał, czy nie? I potem zawsze się raportuje: „nie stwierdzono udziału osób trzecich”, a sprawę się umarza. „Umorzenie” – słowo, które Lechu potrafi już odmieniać przez wszystkie przypadki.
Ze wstępnego rozeznania Lechu wie, że jak na razie nie znaleziono ciała, a jedynie krew. I ciągle ma nadzieję, że za godzinę wróci do gabinetu, zanurzy się w swoim ortopedycznym krześle (a właściwie w tym, co po nim pozostało) i z wprawą mistrza umorzy kolejną sprawę, tym razem na Siemiatyckiej 11. Najgorzej, jakby takie ciało znaleziono. Wtedy… aż strach pomyśleć, co wtedy.
Więc Lechu przestaje myśleć i z przykrością zauważa, że myślenie nie gasi pragnienia. Otwiera lodówkę i wyciąga butelkę lecha. Przejeżdża jej szyjką po krawędzi blatu. Kapsel strzela w powietrze razem z pianą.
Kotarę rozsuwa gęba Fryca.
– Już odpocząłeś?
Lechu robi błyskawiczny piruet i odwraca się plecami. Butelkę wsadza w gacie.
Kapsel z brzękiem spada na podłogę.
Do środka zagląda Szeryf.
– Jest pewna sprawa – zaczyna i zaraz przerywa, po czym stwierdza: – O, chyba coś przegapiłem.
Chwyta obcążkami kapsel i wkłada go do woreczka.
W międzyczasie Lechu doprowadza sprawę do końca. Zimna butelka spoczywa już bezpiecznie w gaciach i styka się z Leszkiem Juniorem. Aspirant wsadza rękę do kieszeni i podtrzymuje ją od dołu.
Szeryf ciągnie dalej:
– Krew z wanny przelałem do próbówki. Musimy ją przesłać do analizy. W odpływie znaleźliśmy także ludzką chrząstkę.
Twarz Lecha wygina się w dziwnych grymasach – lodowata butelka ziębi go w jaja, piana piwa wylewa się jak z wulkanu, gacie robią się mokre.
– Przypuszczalnie doszło tutaj do masakry, ale nie mamy ciała – wyjaśnia Fryc. – Musimy jak najszybciej zabrać się do roboty, bo na wolności lata nam jakiś psychol.
Krople potu perlą się na czole Lecha:
– T-t-tak. D-d-dobry pomysł. W ogóle ja wiem, że tak wyszło, iż jestem szefem, ale nie traktujcie mnie jak jakiś autorytet.
Fryc parska śmiechem.
– Dobrze, Leszku. Nie będziemy.
Szeryf nie lubi zbaczać z tematu.
– Sąsiad z dołu mówił, że mieszkała tutaj kobieta.
– Pewnie dziwka – wtrąca Fryc. – Wystarczy tu się rozejrzeć. Mam trzy tezy: albo kręcili tu pornole, albo był to pokój zabaw i rozkoszy, albo trzepała sobie sakiewkę przed kamerką. Albo wszystko naraz.
– W kamerze nie ma karty – stwierdza Szeryf. – Mieszkanie zresztą było otwarte.
Leszek Junior zamienia się w sopel. Leszek Senior próbuje powiedzieć coś mądrego:
– Motyw rabunkowy?
Szeryf obstaje przy czym innym.
– No raczej nie rabunkowy. Kto normalny zakrwawiłby tak mieszkanie, żeby ukraść parę rzeczy.
Lechu dochodzi do granicy wytrzymałości. Chciałby wyciągnąć lecha z gaci i przyznać się przed wszystkimi: „Tak, jestem chlejusem. Tak, nie mogę się powstrzymać”.
Szeryf ciągnie dalej:
– Fakt, że mieszkanie było otwarte, świadczyć może o tym, że sprawca to ktoś obcy, kto nie miał kluczy, żeby zamknąć drzwi. Ale to tylko hipoteza. No i jeszcze zostaje kwestia narkotyków. O tym też trzeba będzie pamiętać. W mieszkaniu Fryc znalazł kilka worków kokainy.
– Ile?
– Oficjalna wersja to trzy woreczki – odpowiada Fryc.
Szeryf patrzy na Fryca z pogardą i pyta:
– A nieoficjalna?
Fryc szczerzy zęby.
– Też trzy woreczki.
Szeryf zaciska szczękę, Fryc kłamie jak z nut.
Lechu się krzywi. Jaja na skraju odmrożenia.
– Skąd wiesz, że to koka?
Fryc poklepuje swój nos i wybucha głośnym rechotem.
– Ma się narkotest przy sobie.
– No i to by było na razie wszystko, co mamy – kwituje Szeryf.
Całe szczęście, bo Lechu czuje się już jak tryskająca browarem fontanna.
– T-t-tak… Musicie posprawdzać wszystko… Weźcie się do roboty… J-j-ja tu zos-s-s-tanę…
Dzwoni telefon. Fryc odbiera.
– No? Macie coś? – Przygniata słuchawkę policzkiem do obojczyka. Stawy trzeszczą. – Jeszcze raz. Okej. Andrzej Knop. Masz adres? W Konstancinie? Tak daleko? – Fryc przewraca oczami. – Okej, podaj adres. Powinniśmy gościa dorwać w pracy. Cybernetyki osiemdziesiąt dziewięć przez cztery. Flexi Flat. – Fryc szybko skreśla informacje w notesie i wsuwa telefon do kieszeni.
– I? – Twarz Szeryfa wygląda jak pytajnik.
– Mamy właściciela mieszkania. Facet prowadzi biuro nieruchomości. Nazywa się Andrzej Knop, a biuro działa pod szyldem Flexi Flat. Jedziemy typa sprawdzić.
Pod Lechem tworzy się kałuża.
– Na razie pewnie media nic nie wiedzą – mówi Fryc do Lecha, szczerząc zęby. – Ale w razie czego ty będziesz z nimi gadał. W końcu jesteś szefem, bo Jack na urlopie.
– T-t-tak, ja z nimi pogadam.
Piwo rozlewa się już po podłodze.
– Każ ludziom rozejrzeć się po najbliższej okolicy – wydaje polecenia Fryc, nie przejmując się, iż jest tu niższy stopniem. – Miejcie też oko na Grześkowiaka, sąsiada z dołu. Facet śmierdzi kłamstwem na kilometr.
Kałuża poszerza swój zasięg, liże czubki butów Szeryfa i Fryca. Gęba Lecha kolorem pasuje do malinowego reddsa.
Fryc i Szeryf kierują się do wyjścia. Fryc nagle zawraca. Podchodzi do Lecha i z całej siły wali w butelkę od spodu. Piana piwa strzela aż pod sufit.
Głośny rechot wypełnia paprykę.
Mordor, Cybernetyki
Musiałem się wrócić, bo zapomniałem rękawiczek.
[sierż. Tymon Fryc, fragment przesłuchania]
Musiał się wrócić po butelkę wody.
[sierż. Szarif Zelimchanow, fragment przesłuchania]
Warszawa się smaży. Warszawa się topi. Termometr pokazuje trzydzieści pięć stopni. Z Fryca leje się wodospad potu.
– Kurwa, musiałeś tę furę zostawiać na słońcu? Nie wytrzymam tu. Wrócę za pięć minut, a ty włącz klimę.
Szeryf wzrusza ramionami i włącza klimę. Nawiewy walą lodowatym powietrzem. Fryc znika za drzwiami bloku przy Siemiatyckiej. Szeryf wzdycha i patrzy w podsufitkę – zawsze to jakaś chwila dla siebie. Odpala telefon – kilka połączeń, jeden MMS. Wszystko od żony, Alicji. Wiadomość przedstawia zdjęcie ich drzwi z poszarpanym napisem „ISLAMISTA”, „ISIS” oraz fotografię domofonu, na którym obok nazwiska żony ktoś wyrył napis „NIEWOLNICA”. Szeryf odchyla się w fotelu. Dostaje dreszczy. Telepie się. Trauma wraca. Rana się rozkleja, a spod strupa wysącza się krew. To już któryś raz w tym miesiącu. Pewnie znowu zaczęli puszczać ten program w telewizji…
Pieskie życie Szeryfa zaczęło się niewinnie od tamtego przeklętego reportażu. To było ładnych kilka lat temu. Dzwoni telefon. Głos miłej pani w słuchawce: „Robimy program o obcokrajowcach w Warszawie. Może pan?”. Alicja wychyla głowę z kuchni: „Idź, idź, nie zastanawiaj się”. Szeryf zgadza się. Nastaje długo wyczekiwana środa. Alicja bierze wolne. Dziewczynki zostają w domu. Mieszkanie błyszczy. Ekipa filmowa kręcenie rozpoczyna już na zewnątrz. Kamera pokazuje tabliczkę „Środkowa 14”, kamera pokazuje klatkę schodową, kamera pokazuje drzwi wejściowe, kamera pokazuje Szeryfa i Alicję, a także… dziewczynki. Wszystko podane jak na tacy. Reportaż powinien nazywać się: „Jak brać zakręty na klatce schodowej, żeby dojść do mieszkania Szarifa Zelimchanowa, gdyby ktoś chciał mu wpierdolić”. Ale on jeszcze wtedy tego nie pojmował, upojony nowym obywatelstwem, pijany od wolności i spokoju. Rodzina siedzi na wersalce w dużym pokoju. Dziewczynki nieśmiało zerkają na kamerę. Rodzinne szczęście sączy się z ekranu. Szeryf to człowiek spod szczęśliwej gwiazdy.
„Wszystko zawdzięczam Allahowi. Uciekłem w momencie, gdy Grozny płonęło pod rosyjską inwazją. W umyśle ciągle szumią mi strzały. W sylwestra skrywam głowę między nogami. Minęło kilkanaście lat, a wciąż śnią mi się eksplozje i wystrzały”.
Alicja zrywa się z kanapy i wyciąga białą pękatą teczkę. „Mąż jest bardzo inteligentny, ale też skromny. To są jego kwalifikacje”. Na stole lądują dyplomy, certyfikaty, wyróżnienia. „Wiecie państwo, mąż studiował biologię, to bardzo trudny kierunek, a on był najlepszym studentem na roku”. Szeryf zawstydza się: „To nie do końca tak…”. „Ależ tak, kochanie, tak właśnie było, ty już wszystkiego nie pamiętasz”. Dziennikarz tropi konflikty: „Jak się pani żyje z muzułmaninem?”. Dziewczynki zaczynają wiercić się w fotelach. Twarz Alicji pokrywa się lekkim rumieńcem.
„A jak ma się żyć? Dobrze się żyje. Nie odczuwam tego, że mąż jest muzułmaninem”. Szeryf dopowiada: „Widać to tylko, gdy jest sylwester, bo nie piję alkoholu. Dorabiam wówczas jako szofer”.
Salwa śmiechu wypełnia salon. Żart, który zamiata wszystko pod dywan. Dziennikarz drąży dalej: „Nie przyjęła pani nazwiska po mężu. Dlaczego?”
Szeryf skubie brodę.
Alicja odpowiada: „Proszę sobie wyobrazić: idę do urzędu i literuję nazwisko Z-E-L-I-M-C-H-A-N-O-W. Urzędniczki musiałyby chyba brać nadgodziny”.
Dziennikarz śmieje się na cały głos. Kamerzysta ledwie utrzymuje stabilny obraz. Wszyscy się śmieją.
Oprócz Szeryfa.
To jest przecież nazwisko honoru. Za to nazwisko można było zginąć podczas wojny, to nazwisko walczyło o czeczeńską niepodległość… Ale Szeryf milczy. „Emocje to słabość. Opanowanie to cnota” – tak głosił ojciec, nim przedziurawiła go zbłąkana kula kałasznikowa. Szeryf stara się opanować. Wyładowuje się na swojej brodzie, szarpiąc ją nerwowo. Reporter zerka na zegarek – uzbierała się jakaś godzina nagrania plus to, co nakręcili na klatce schodowej. Reporter przestaje się śmiać, mówi suche „do widzenia” i wychodzi. Tydzień później Szeryf z rodziną oglądają reportaż w telewizji. Następnego dnia budzi ich brzdęk rozbijanego szkła. Zelimchanow zrywa się z łóżka i harata sobie stopę o cegłówkę na dywanie. Skrzy się na niej czerwony napis: „wypierdalać”. Trzy dni później ich drzwi straszą szowinistycznymi napisami. Pięć dni później ktoś w nocy się do nich dobija i znika. Siedem dni później odzywają się głuche telefony. Osiem dni później Szeryf chowa pod poduszką nóż i pałkę teleskopową. Dziesięć dni później banda łysoli zatrzymuje się pod ich kamienicą i krzyczy „POLSKA DLA POLAKÓW!”, „PRECZ Z KOZOJEBCAMI!”. Jedenaście dni później Szeryf idzie na policję. Dyżur ma sierżant Konrad Jackowski. „Nie chciałby się pan zaciągnąć do nas? Będzie pan miał broń, odznakę. Nikt panu nie podskoczy, a potrzebujemy nowych osób do dochodzeniówki…” Szeryf mówi: „Nie jestem zainteresowany”. Konrad mówi: „W takim razie nie możemy pomóc”. Ataki nie ustają. Szeryf ma dość. Waha się chwilę. Rzuca doktorat i wraca do Konrada. „Weźcie mnie”. Potem ekspresowe szkolenie. A potem… cóż… powitajcie sierżanta Szarifa Zelimchanowa.
Fryc zjawia się w samochodzie. Szeryf otrząsa się. Przybiera twarz pokerzysty.
– Dobra, możemy jechać na Cybernetyki. Zajrzałem do tych sąsiadów. Niezła jest ta mała Weronika. Słodka siedemnastka. Lubię takie foczki. Zostawiłem jej namiary na siebie. Ciekawe, czy coś z tego będzie. Chyba na mnie leci. Widziałeś, jak patrzyła?
Szeryf nie odpowiada. Przybiera minę szeryfa. Wciska pedał gazu do podłogi i rusza z piskiem opon.
– Zwolnij koleś. Po co te nerwy? Namierzą cię i będzie problem, bo to służbowa furka.
Szeryf zaciska szczękę.
Fryc otwiera szczękę:
– Swoją drogą, dalej się zastanawiam, jak to możliwe, że ci pozwolili korzystać z policyjnego samochodu prywatnie…
– Przecież jestem na służbie teraz – obrusza się Szeryf.
– Co ty nie powiesz? A po służbie to co? Zostawisz samochód na parkingu policyjnym i wrócisz autobusem do domu?
Szeryf milczy. Wgapia się w drogę.
Fryc uśmiecha się pod nosem i ciągnie dalej:
– Oczywiście, że nie. Wrócisz do domu i nawet jeszcze bezczelnie zamontujesz fotelik dla dziecka. Mam rację? A następnego dnia będziesz rozwoził całą rodzinę po mieście, wypalając jeszcze nie swoje paliwo.
Szeryf zaciska dłonie na kierownicy.
– Skończ.
Frycowi ani się śni:
– Ty to masz chyba niezłe chody u Blicharskiego. Blicharski jest tolerancyjny wobec wszystkich dookoła z wyłączeniem własnych rodaków. Jesteś czarny i mówisz po, kurwa, nie wiem… etiopsku jakieś lelebele, a Blicharski pędzi z samochodem i z mieszkaniem. Jestem tu od miesiąca, a już widzę, jak wy tu działacie… – Fryc mówi właściwie do siebie, Szeryf próbuje go nie słuchać, ale im bardziej próbuje, tym bardziej słucha.
– Podkręć klimę… Jezu, zaraz tu zdechnę. Ja nie urodziłem się w Afryce… Tu skręć. W lewo. Ciśniemy na Cybernetyki. Przesłuchamy gościa. Opracowałem taktykę przesłuchania. Udajemy dwóch pedałków, co chcą kupić/wynająć pięćdziesięciometrową bzykalnię, hłe, hłe. Blicharskiemu powinno się to spodobać, jaką ma sprytną gromadkę. – Fryc rechocze na cały głos.
Szeryf napina się jeszcze bardziej. Szczęka trzeszczy jak imadło. Powietrze dookoła niego jakby elektryzuje. Sygnał dla Fryca: nie zbliżaj się.
– Wyluzuj, stary. – Tymon puka w bark Szeryfa i ma wrażenie, że kopie go prąd.
Bemowo, Siemiatycka
Mimo wszystko dalej kocham psy!
[asp. Lech Turczyn, fragment przesłuchania]
Technicy zabezpieczyli ślady. Fiolki oraz woreczki z tkankami, włosami, fragmentami kości i całym pozostałym ludzkim gównem także są już zabezpieczone. Wciąż nie znaleziono ciała. Lechu dalej ma nadzieję, że za chwilę wróci właścicielka i ich wszystkich sromotnie opierdoli: „Co to za wtargnięcie! Jakim prawem?! Ta krew na ścianach to była instalacja artystyczna!”. Gdyby tak się stało, uśmiech Lecha rozciągnąłby się stąd do Szczecina. Taki sukces smakowałby lepiej niż kebab u Turka z Placu Zbawiciela.
Taka sytuacja miała zresztą miejsce cztery miesiące temu. Telefon z informacją, że w lesie popełniono zbrodnię; chłopcy jadą na miejsce; przystępują do czynności; po wszystkim okazuje się, że wykładowca kryminalistyki zrobił swoim studentom zajęcia pod tytułem CSI. Zagadki Lasku Kabackiego. Faceta przyłapano, gdy ubrany w zakrwawiony szlafrok zakopywał szczątki świni. Z daleka mógł rzeczywiście wyglądać jak seryjny psychol, ale z bliska przypominał raczej prawiczka z doktoratem. Szczęśliwie nikt nie odstrzelił mu łba, chociaż jeden z ekipy odbezpieczał już glocka…
Lechu jest zmuszony powrócić do rzeczywistości. Zaczyna go świerzbić w nosie; zbiera mu się na kichanie; oczy zachodzą łzami. A to oznacza tylko jedno…
Do mieszkania wparowuje młody owczarek. Policyjny przewodnik kompletnie nad nim nie panuje, tylko leci ciągnięty za smycz. Psiakrew!
Przewodnik próbuje zapanować nad czworonogiem:
– GRYZ, WARUJ! GRYZ, WARUJ!
Gryz woli jednak węszyć. Podejmuje trop… I wciska swój sztywny nochal w cuchnące piwem krocze Lecha.
Turczyn wypina tyłek i krzyczy sopranikiem:
– Weź go! Zabierz go!
Pies kręci nochalem w nie swoim interesie. Lechu przeskakuje z nóżki na nóżkę i alergicznie kicha. Przewodnik próbuje zapanować nad wilczurem. Bestia jest zbyt silna, a podłoga zbyt śliska. Gliniarz zalicza glebę. Uwolniony owczarek przebiera jęzorem w Lechowych klejnotach i spija piankę. Lechu rży, kicha i płacze jednocześnie. W desperacji ściąga spodnie i ciska je w kąt. Pies rzuca się na mokre gacie i je rozszarpuje. Oczy techników wychylają się zza kotary: ich kierownik sterczy w bokserkach w kratę, ich pies sterczy z gaciami w pysku.
– Nie macie, kurwa, co robić? Co za jebany pies! Kto go tresował?
Przewodnik podnosi się z podłogi.
– Dzisiaj gorąco – tłumaczy się.
– I co z tego, że gorąco?
– Chce mu się pić. Poza tym on się jeszcze uczy. Ma właśnie praktyki. Chcemy otrzaskać go z miejscem zbrodni.
– Nie mogliście ściągnąć bardziej doświadczonego psa?
Technik marszczy czoło i odpowiada:
– Bardziej doświadczone mają co robić w zorganizowanej i narkotykowej. A u was zawsze kończy się to tak samo: umorzenie.
Przewodnik bierze miskę i nalewa wody. Gryz zostawia gacie i jak dziki rzuca się do wodopoju.
Lechu chciałby coś odpowiedzieć, ale owczarek podnosi swój nos znad miski i wlepia spojrzenie w wilgotne bokserki.
– Dobrze, już dobrze. – Turczyn robi uspokajający gest ręką i mija Gryza, płaszcząc się przy ścianie. – Rozejrzę się po okolicy. Może znajdę ciało.
Doskakuje do niego kilku techników.
– SAM! IDĘ SAM! CZY JA, KURWA, NIEWYRAŹNIE MÓWIĘ?!
Lechu wychodzi. Gdy tylko zamyka drzwi, słyszy salwę śmiechu.
Salwa śmiechu brzęczy mu w uszach, nawet gdy jest na dole, nawet gdy jest przy samochodzie, nawet gdy zakłada suche spodnie na gołą dupę.
– Kurwa, takie upokorzenie. Piwa chciałem się napić – sapie.
Z bagażnika wyciąga jeszcze latarkę. Wkłada ją w zęby i zamyka klapę.
– Ja wam jeszcze pokażę – odgraża się, po czym kieruje się w stronę śmietnika; to jest pierwsze miejsce, jakie trzeba sprawdzić.
Ponad trzydziestostopniowy upał wydobywa ze śmieci bukiet smrodu. Lechu otwiera kratę i cofa się chłostany odorem. Roluje chusteczki i wsadza je do nosa. Drugie podejście. Świeci latarką. Na pozór nic nie widać. Może normalnie by zawrócił i zlecił zadanie jakiemuś jeleniowi, ale tym razem ma coś do udowodnienia tym niedorobionym…
W świetle latarki pokazuje się czarny, oparty o ścianę worek. Lechu podchodzi. Sprawdza chusteczki w nosie. Wsadza latarkę w usta. Rozrywa worek. Opakowanie po śmietanie turla się po spodniach i zostawia biały zaciek.
Pudło. Psiakrew!
Lechu majta łbem. Chusteczka opuszcza dziurkę. Szybko ją zatyka na bezdechu. Ciężko oddychać. Otworem gębowym zasysa każdy gorący atom tlenu. Serce łomocze jak szalone. Przytaszcza stary tapczan pod kontener i na nim staje. Oświetla wnętrze pojemnika. Szczury rozchodzą się na boki. Morze worków faluje przed oczami. Zaczyna je przerzucać. Najpierw na boki, a potem za siebie. Śmieci rozbijają się o ściany. Ich szelest zagłusza wszystko. Wpada w amok. Chusteczki już dawno wyleciały z nosa, ale jego to nie obchodzi. Nurza się w ludzkich odpadach niczym żuk gnojowy w końskim gównie. Lechu ma coś do udowodnienia. Lechu ma coś do pokazania. Lechu rozrywa jeden z worków. Lechu przybija piątkę z trupem.
Mordor, Cybernetyki
Pytacie, jak mi się pracowało z Szarifem, a ja wam odpowiem, że zajebiście dobrze. Właściwie we wszystkim się zgadzaliśmy.
[sierż. Tymon Fryc, fragment przesłuchania]
Fryc komenderuje i podskakuje z podniety na siedzeniu. Kokaina śmiga mu po krwioobiegu jak formuła jeden po torze Hungaroring.
– Ty gadasz pierwszy – mówi do Szeryfa. – Jak zrobisz z palców pistolet, to ja biorę go na grill.
Dojechali. Wychodzą z samochodu. Fala gorąca siepie ich po pyskach. Asfalt pod stopami skwierczy jak patelnia. Fryc się rozgląda. Mordor pusty. Piękny Jack patrzy z plakatu Pazura. Długonogie biurwy chowają się za szybami. Fryc kitra wizytówkę. Tymon Fryc. Agencja detektywistyczna. Stary, oklepany numer, ale działa – wymyślasz sprawę, na przykład kradzież samochodu, podbijasz do dziewczyny, dajesz wizytówkę, żeby zadzwoniła, gdy sobie coś przypomni… Grunt to trafić na typ poszukiwaczki przygód. Fryc już jednej dzisiaj wręczył wizytówkę. Nazywa się Weronika Grześkowiak. Usta Tymona napełniają się ślinką.
Biuro Flexi Flat mieści się w pawilonie. Przed nim stoi srebrne porsche cayenne. Pan prezes, Andrzej Knop, powinien być na miejscu.
– Pamiętaj, jesteśmy dwoma cieplakami, hłe, hłe – przypomina Fryc.
Elektroplazma wokół Szeryfa zwiększa natężenie.
Wchodzą. Siadają na krzesłach. W salonie unosi się zapach świeżego lakieru do paznokci.
– Dzień dobry – rzuca Fryc do siedzącej przy komputerze biurwy. Jego głos jest mięęęęęęciutki.
– W czym mogę pomóc?
– Szukam, to znaczy… – Fryc spogląda na Szeryfa i chwyta go za rękę. – Szukamy mieszkania do wynajęcia.
– Jakiś konkretny metraż?
– Z dużą sypialnią – mówi Fryc.
Szeryf wyciąga swoją dłoń spod dłoni partnera. Fryc śle mu całuska.
Biurwa wystukuje coś na klawiaturze.
– Byliśmy umówieni z panem prezesem. – Fryc robi daszek z dłoni, międzynarodowe gejowskie pozdrowienie.
– Na którą godzinę?
Fryc szczerzy zęby.
– Na teraz.
Biurwa sprawdza w kalendarzu.
– Pańska godność?
– Dolce Armani – odpowiada policjant, kreśląc w powietrzu kółka głową.
– Niestety nie mam tutaj panów wpisanych.
– Nic nie szkodzi. – Fryc zrywa się z krzesła i podąża w kierunku drzwi z napisem „Kierownik”. – Chodź, Armando, zobaczymy się z panem Andrzejem…
Szeryf podąża za Frycem. Twarz chowa przed kamerami.
Biurwa coś tam z tyłu wykrzykuje, ale to nie ma znaczenia. Chłopcy wchodzą właśnie do gabinetu pana prezesa.
Fryc taksuje pomieszczenie. Ze ścian zwieszają się jakieś krzywo powywieszane obrazki z IKEI: zebry, zielony groszek, szare kulki i krople wody. W rogu dwa fińskie fotele. Pomiędzy nimi tani stolik za trzy dychy pokryty jakimś bambusem. Podłogę wyłożono parkietem. Każdy krok wywołuje nieznośne trzaski, jakby coś pękało. Na samym środku znajduje się białe, metalowe biurko z ażurowym blatem. Siedzi przy nim Andrzej Knop. Jest ruchliwy jak manekin. Chyba liczy, że go wezmą za mebel z IKEI. Wszystko urządzono na szybko i byle jak. Fryc pociąga nosem i czuje jakiś przekręt. To może być jedna z tych agencji nieruchomości, co to pojawiają się jak grzyby po deszczu, a potem znikają. Tak jak w tej grze: pacniesz grzyba w kapelusz, a on wyrasta ci za plecami.
Fryc krąży po gabinecie i szuka podsłuchów/kamer. Kręci głową do Szeryfa.
– Pusto – stwierdza. – Możesz go cisnąć.
Fryc rozwala się w fińskim fotelu, wykłada giry na stół i wyciąga telefon. Facebook jest rozgrzany do czerwoności. Lawina podniety spada mu na łeb. Wszyscy żyją jednym. Opalona klata Jacka i cycki Gogolewskiej są tak wielkie, że rozsadzają pięciocalowy ekranik. Znajomi Fryca wariują. „Serio pracujesz z TYM Jackowskim?”, „Jaki on jest?”, „On na serio tak wygląda?”. Fryc patrzy na zdjęcie Jacka. Te barany, przenosząc mnie do Warszawy, oddały mi tylko przysługę – myśli. To był dobry strzał, to naprawdę może być trampolina do lepszego życia.
Szeryf zaczyna harówkę. Świeci odznaką na lewo i prawo.
– Jesteśmy z policji. Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań.
Knop jest sztywny jak pała.
– W jakiej sprawie?
– W sprawie ewentualnego zabójstwa.
– Kogo?
– No właśnie nie wiemy kogo.
Knop rozkłada ręce.
– Nie wiem, czy będę potrafił pomóc. Wolałbym się wcześniej z panami umówić…
Szeryf opiera się o blat stołu i eksponuje płaską klatę.
– Pan jest właścicielem mieszkania na ulicy Siemiatyckiej jedenaście…?
Drzwi do gabinetu otwierają się na oścież. Biurwa coś skrzeczy.
– Dzwonię na policję, to bezprawne najście.
Fryc zrywa się z fotela i zatyka panience buzię odznaką.
– Ja jestem z policji. – Skanuje ją od stóp po czubek głowy. Nie w jego typie. Nie przesłucha jej. – Niech pani zaparzy sobie melisę, klapnie w recepcji i zrobi sobie wzorki na paznokciach albo trening brzucha. Dziękuję. – Fryc tarasuje drzwi fotelem. I wraca do telefonu.
Szeryf orze dalej.
– Czy pan jest właścicielem mieszkania przy ulicy Siemiatyckiej?
Knop odzyskuje rezon.
– Ja na takie pytania nie mogę odpowiadać. Proszę o adwokata.
Szeryf uspokaja.
– Spokojnie, to nie jest przesłuchanie, tylko wstępne rozeznanie.
Fryc pęka z dumy – to jego tekst.
Knop wachluje się fakturą. Plamy potu na piersiach zataczają coraz większe kręgi. Zaczynają wyglądać jak biustonosz.
Szeryf uderza w otwartość:
– Siemiatycka jedenaście. Pan jest właścicielem mieszkania w tym bloku.
Knop sapie:
– Być może.
– Może?
Knop wzrusza ramionami.
– Mam wiele mieszkań.
– Komu pan wynajął mieszkanie na Siemiatyckiej?
– To jest tajemnica handlowa. Chronię dane kontrahentów.
Szeryf cmoka:
– To taka wielka tajemnica, komu się mieszkanie wynajmuje?
– Moi klienci cenią sobie dyskrecję.
– Ciekawe czemu?
– Nie wiem, tak mają.
– Tak mają – powtarza Szeryf. – A nie wydaje się to panu dziwne?
– Nie widzę w tym nic dziwnego.
– Kim są pana klienci?
– Nie wiem.
– Za co pan bierze od nich pieniądze?
– Za wynajem albo sprzedaż.
– I?
– Co i?
– I za co?
– I za nic.
Szeryfowi wzrasta ciśnienie.
– Pańscy klienci prowadzą jakąś działalność gospodarczą?
– „Działalność gospodarcza”. – Fryc się śmieje obok. – Dobry eufemizm.
– Nie patrzę na to – odpowiada Knop. – Kto chce, ten wynajmuje.
– Nigdy pan nie chciał mieć jakichś dodatkowych zysków? Wynająć pod działalność?
– Nie.
Szeryf głośno wzdycha. Przekrętem tu wali jak gównem. No nic… świadka trzeba będzie wziąć na dwa baty.
Szeryf robi pistolet z palców. Czas zakręcić karuzelą dobry/zły glina.
Bemowo, Siemiatycka
Ten widok mnie rozdziewiczył. Zapamiętajcie tę datę. Wtedy umarł Leszek, a narodził się Lechu!
[asp. Lech Turczyn, fragment przesłuchania]
Lechu sterczy na środku i na wszystko patrzy z góry. To on znalazł ciało. Duma smakuje lepiej niż napoleonka z Lukullusa. Technicy przeczesują kontenery. Woreczek po woreczku. Wyglądają jak chmara much wisząca nad gównem.
Lechu krzyczy:
– Tylko dokładnie sprawdzajcie!
Technicy klną.
Lechu się śmieje.
Czterech policjantów wykłada worek na ziemi.
Lechu wymyśla żarcik:
– Wiecie, ilu techników potrzeba do transportu zwłok? Odpowiedź: czterech. Dwóch do trzymania trupa i dwóch do trzymania woreczków na rzygi.
Technicy rzucają wściekłe spojrzenia. Rozcinają worek.
Żart jest proroczy. Widok wstrząsa największymi twardzielami. Znalezisko przypomina skomplikowaną złączkę hydrauliczną z czterema wylotami. Różnica polega na tym, że zrobiono ją z ludzkiego ciała i że zamiast wody sączy się z niej coś czerwonego.
Jeden z techników kuca nad ciałem.
– Ja pierdolę. Notujcie, sierżancie, tylko bez „ja pierdolę”: O godzinie trzynastej zero pięć w altanie śmietnikowej przy ulicy Siemiatyckiej jedenaście znaleziono martwe ciało, a właściwie część martwego ciała w postaci tułowia i przyczepionej do niego prawej ręki. Ciało nie posiada obydwu nóg oraz lewej ręki, ciało nie posiada również głowy. Ciało jest płci żeńskiej. Kończyny zostały zatamowane watą i taśmą klejącą. Ze wstępnych oględzin wynika, że brakujące części ciała zostały od niego odcięte. Bladość skórna na obojczyku oraz łopatkach wskazuje na nierównomierne ułożenie zwłok w kontenerze śmietnikowym. Odnotowano również szarozielone zabarwienie skóry na brzuchu. Dziękuję, sierżancie. Zapisano?
Sierżant kiwa głową. Obowiązek patrzenia w notes i pisania jest dla niego błogosławieństwem.
Jeden z techników mówi:
– To kobieta. Młoda. Jakieś trzydzieści pięć lat. Co ona ma pod cyckami?
Gliniarz, który dyktował raport z oględzin, delikatnie odchyla pierś do góry.
– Sierżancie Szpunar, proszę dopisać: Pod obiema piersiami znaleziono szwy chirurgiczne.
Lechu podsłuchuje rozmowę jednego z gliniarzy:
– Kasia, zamknij, proszę, drzwi do domu. Dzieci już wróciły? Okej. To pojedź po nie do szkoły, niech nie wracają do domu same.
ZAŁĄCZNIK DO AKT: Transkrypcja przesłuchania Lecha Turczyna. Czynność przeprowadzili Krzysztof Zaufały i Dariusz Moskowicz.
L. T.: Staliśmy tam nad tym ciałem totalnie sparaliżowani. Paranoja rozchodziła się po nas jak choroba zakaźna. Nie minęło pięć minut, a niektórzy zaczęli wydzwaniać po wujkach, ciociach, babciach, dziadkach, ojcach, matkach, przedszkolankach, dzieciach, żonach, kochankach… i chuj wie po kim jeszcze, gotowi ustrzec cały świat przed mordercą. Śmiejecie się, ale ja wtedy dopiero zaczynałem. To było moje pierwsze śledztwo icały się trząsłem. Wyobraźcie sobie: stoicie tam otoczeni ekspertami, ludźmi, którzy z niejednego trupa krew pobierali, a ci mają pełne gacie. Masakra jakaś… Patrzę, a jakiś typ rzyga pod drzewem. Jeszcze inny rzuca się w wir pracy jak w jakiejś manii, żeby tylko nie spojrzeć i nie pomyśleć o tym, co zobaczył. Wariatkowo. Tworki, nie policja. A najlepszy był koleś, co wszystko notował… on się chyba Szpunar nazywał. Gość chodził z kajecikiem i kazał sobie dyktować, co zapisać… Wiecie, robił to, bo nie chciał patrzeć na trupa. Jedna trzecia wzięła wolne następnego dnia – tak się schlali. Trudno to opisać. Taki widok kurewsko ryje banię. A ja? Ja tam stałem jak wryty. Zastygłem. Upał prawie czterdzieści stopni, a ja się czułem jak sopel. Akurat gdy Jack poszedł na urlop, akurat gdy miesiąc wcześniej Blicharski awansował mnie na sztabowego… Powiem wam szczerze: nie chciałem tej sprawy, ale co innego mogłem zrobić? Nie przyjąć? Odmówić? Odejść z policji? Było już za późno. Los mnie tam zesłał. Musiałem wziąć się w garść. Pamiętam, że z bezradności zadzwoniłem do wujka, prokuratora Estreichera, który znał się z naczelnikiem Blicharskim i który objął moje, nasze śledztwo nadzorem.
[niewyraźne nagranie]
L. T.: Z jakim ciałem? Aaa, rozumiem, pytacie, skąd znaliśmy tożsamość denatki. To robota Fryca i Szeryfa. Zresztą macie to wszystko w aktach…
[niewyraźne nagranie]
L. T.: Nie, nic mi o tym nie wiadomo, żeby oni… Nie… To raczej niemożliwe… Chociaż może… Wiecie, nie było mnie przy tym, więc trudno wyrokować.
Mordor, Cybernetyki
Jaka znowu agresja? To co, nie można już na świadka podnieść głosu? Wielkie mi rzeczy!
[sierż. Tymon Fryc, fragment przesłuchania]
Nie przypominam sobie, żeby krzyczał, on po prostu… po prostu miał chrypę.
[sierż. Szarif Zelimchanow, fragment przesłuchania]
Szeryf ma fajrant. Z gabinetu Knopa wychodzi na kwadratowe patio. Przymyka za sobą balkonowe drzwi. Siada na ławeczce. Chlusta na niego zraszacz – znak, że jeszcze wody nie zabrakło w Warszawie.
Fryc jest w środku. Fryc szaleeeeeje. Nie przebiera w metodach.
– …WIESZ, ĆWOKU, ILE MOŻEMY CI PRZYPIĄĆ ZA SUTENERSTWO?!
Knop dyga.
– Ale jakie sutenerstwo…?
Fryc rozkręca karuzelę dobry/zły glina do granic. Szeryf boi się przypału. Metody Fryca są nielegalne. Wylatuje się za nie z roboty. Szeryf zdaje sobie sprawę, że los partnera to także jego los, tylko że partner nie ma rodziny na utrzymaniu…
Legenda Fryca otacza go w promieniu kilkuset kilometrów. Gdy dwa miesiące temu Jack poinformował, że do zespołu trafi jakaś przybłęda z Poznania, wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi. Mówiło się, że skargi na Fryca rozsadzają teczki. W samych latach 2018–2019 złożono na niego piętnaście petycji. Wszystkie dotyczyły pobicia mężczyzn stosujących przemoc wobec kobiet. Szeryf zwrócił uwagę na sprawę ostatnią: Fryc pobił niejakiego Mariusza Siekierskiego. Sprawdził dalej: Siekierski okazał się gliniarzem z poznańskiego wydziału kryminalnego. Szeryf go wygooglował. Portal Ferment szalał z podniety. Tłuste nagłówki obwieszczały wszem wobec: „Kryminalny z Poznania, Mariusz S. (l. 49) bije żonę”, „Policja zamiata dramat kobiety (l. 35) pod dywan”, „Kto wymierzy sprawiedliwość Mariuszowi S. (l. 49)?”. Szeryf wie, kto wymierzył sprawiedliwość Mariuszowi S. Ten sam gość, który wymierza właśnie sprawiedliwość Andrzejowi Knopowi, Poznański Jeździec Apokalipsy we własnej osobie.
Wystarczy dodać dwa do dwóch i sytuacja staje się jasna – wielkopolska policja chciała zamieść sprawę pod dywan. Zawieszenie Fryca pewnie nie wchodziło w grę, bo pociągnęłoby za sobą kilka kwitnących karier. Utrzymanie status quo też odpadało, bo dałoby zły przykład innym wyrywnym gliniarzom. Zawarto więc kompromis: Fryca zdegradowano do sierżanta, przeniesiono do Warszawy i kazano mu uczęszczać na psychoterapię dla osób agresywnych…
Fryc jest tak głośny, że Szeryf nie może myśleć.
– …PIĘĆ LAT. PIĘĆ SUCHYCH LAT W PIERDLU!!!
– Ale jakie sutenerstwo? – Knop robi się mięciutki.
– Jak to jakie?! Mam przeczytać, co ma na ciebie CBŚ?
– Ale…
Fryc blefuje:
– „Andrzej Knop podejrzany o wynajem lokali pod działalność domów publicznych”. Wiesz, co to dom publiczny?
– Wiem.
– Co?
– Burdel inaczej.
– Cieszę się, że przynajmniej coś uzgodniliśmy. To jak nazywała się ta agencja na Siemiatyckiej?
– Ja… nie wiem. – Zmiękczenie Knopa sięga poziomu czwartego.
– Na mieście mówią: „Kakaowa Dziurka Andrzeja Knopa”.
– Co?
– Potwierdzasz czy zaprzeczasz?
– Ja… nigdy nie miałem takiej firmy.
– Uważasz, że taka nazwa sama się wymyśliła?! Uważasz, że policja sama sobie takie nazwy wymyśla i je, KURWA, przykleja komukolwiek?! Masz nas za drani? Powiedz…
– N-n-nie. – Poziom zmiękczenia podchodzi do pięciu.
– POSŁUCHAJ, BYDLAKU!!! NIE WKURWIAJ MNIE! – Fryc podwija rękawy koszuli.
Coś spada na podłogę. Szeryf myśli, że to zęby. Nie, jeszcze nie. To tylko spinki. To znak dla Szeryfa, że trzeba utemperować Fryca. To nie będzie łatwe. Szeryf robi znak pistoletu przez szybę. Fryc pokazuje mu fucka i wraca do rozmowy.
– Nie będę się z tobą cackać. Twoje mieszkanie spływa krwią. KTO TAM MIESZKA?! – wykrzykuje pytanie do ucha Knopa Fryc.
Ogłuszony Knop zbiera myśli. Na nogawce spodni pojawia się ciemny pasek. W powietrzu czuć odór.
Szeryf ma wrażenie, że Knop zaczyna łkać. Świadek chce do mamusi. Szeryf wie, że to zaszło za daleko. Wchodzi do środka. Pokazuje gest pistoletu. Fryc jest wściekły. Macha ręką.
Teraz będzie stary, oklepany numer: Fryc udaje, że odbiera połączenie. „Sorki, ale mam zajebiście ważny telefon”. Szeryf poczeka jeszcze minutę. Trwa właśnie proces grillowania. Nie przeszkadzać. Minuta mija. Szeryf zbliża się do świadka. Chusteczki w dłoni wyczarowują się same.
– Proszę.
Szeryf podchodzi do baniaka z wodą. Nalewa szklankę.
– Proszę.
Szeryf wyciąga papierosy z kieszeni.
– Proszę.
Świadek czerpie wszystko jak mały, nienasycony bachor. Szeryf wpatruje się w niego. Różowa koszula jest tak mokra, że zmieniła kolor na bordowy. Nażelowane włosy zdążyły oklapnąć. Pod krzesłem lśni kałuża świeżutkiego moczu.
Szeryf ze spokojem lampi się na świadka. Daje sobie dwie minuty. Knop nie może złapać oddechu. Wygląda, jakby odbył jazdę rollercoasterembez zapiętych pasów.
Sześćdziesiąt sekund milczenia.
Dziewięćdziesiąt.
Sto pięć.
Sto dziewiętnaście.
Świadek pęka.
– Nazywała się Elwira Cuper. Tam w szafie znajduje się umowa.
Mordor, Konstruktorska, sala konferencyjna Kossakowski Invest
Padło o kilka słów za dużo. No ale co poradzę?
[sierż. Konrad Jackowski, fragment przesłuchania]
Konferencja prasowa trwa w najlepsze. Długi stół oddziela gwiazdy od pismaków. Wszystkie miejsca zajęte. Oprócz jednego – przewidzianego dla Jana Kossakowskiego, producenta. Kossakowski to milioner, numer sześćdziesiąt dziewięć na liście Forbsa; obecnie jest głównym udziałowcem w grupie inwestycyjnej Kossakowski Invest. Nie mógł pojawić się na konferencji, gdyż zatrzymały go „ważne interesy” na Bliskim Wschodzie. Niby go nie ma, ale tak jakby był, bo przysłał filmik wideo, na którym wykłada swoje filmowe kredo:
– Podczas pracy nad filmem odkryłem, że scenariusz to właściwie to samo co biznesplan, tylko zamiast liczb macie państwo dialogi…
Po klipie filmowym puszczono dziesięciominutowy teaser dla prasy, z którego wyłania się główny nerw fabularny. Jan Kossakowski (grany przez Jana Kossakowskiego) jest okradany przez gang i państwo. Ryan (grany przez Jacka) jest ostatnią deską ratunku dla biznesmena. Teaser kończy się kilkuminutową rozmową między Kossakowskim a Ryanem.
JAN KOSSAKOWSKI
…Panie Rajanowski, czy zdaje sobie pan sprawę, że gdy tylko zacząłem rozdawać pieniądze, to do moich drzwi od razu zapukał urząd skarbowy?!
RYAN
Myślę…
JAN KOSSAKOWSKI
Gdy tylko wyciągnąłem pieniądze, żeby komuś pomóc, od razu zjawiło się państwo z tymi swoimi smutnymi funkcjonariuszami chcącymi położyć łapę na tym, co i tak zamierzałem rozdać ludziom bezdomnym, chorym na raka, małżeństwom z chorymi dziećmi. To państwo nas okrada. Okrada pana i mnie. Okrada Polaków. Jestem Hiobem polskiego biznesu!
RYAN
Ja tak…
JAN KOSSAKOWSKI
Człowiek chce pomóc, a spotyka się z szykanami.
Ryan nie wie, co powiedzieć. Kiwa głową w głębokim zrozumieniu dla słów Kossakowskiego.W tej samej chwili do pokoju wchodzi Nina.
NINA
Do Jana Kossakowskiego.
Kochanie, nie widziałeś moich butów?
Dopiero teraz Nina zwraca uwagę na Ryana. Patrzy na niego pożądliwie (ale tak, żeby widz jeszcze się nie domyślał, że Ryan jej się spodobał).
Coraz przystojniejszych zatrudniają tych mężczyzn w policji. Jakby pan chciał mnie przesłuchać, to mogę się pojawić w waszym pokoju zwierzeń już dzisiaj, hi, hi, hi.
W telewizorze leci Nagi Instynkt. W tej samej chwili Sharon Stone przekłada nogę na nogę.
Ale uprzedzam, będę miała na sobie majtki, hi, hi, hi.
Nina się śmieje. Znajduje buty w kącie pokoju.
Ooo, są. Znalazłam.
Nina wychodzi z pokoju. Ryan wygląda na zdekoncentrowanego.
JAN KOSSAKOWSKI
A najgorsze jest, ja panu powiem co, że te pieniądze idą na skorumpowanych gliniarzy! Pan uchodzi za jedynego glinę w tym mieście, który nie został przekupiony przez mafię. Niech pan ich rozpracuje! Zapłacę panu!
Kossakowski wyciąga plik banknotów. Ryan go powstrzymuje.
RYAN
Doniosłym głosem, zasadniczo.
Dziękuję, ale nie mogę tego przyjąć. Odznaka mi nie pozwala. Proszę te pieniądze przekazać na chore dzieci. Wiem, że jest pan najuczciwszym biznesmenem w tym mieście. Tylko my dwaj możemy stawić czoła politykom i mafii.
JAN KOSSAKOWSKI
Jesteśmy ostatnimi sprawiedliwymi.
Jack mógłby recytować ten fragment o każdej porze dnia i nocy. Zrobiono dwadzieścia dubli. Wprowadzano zmiany do scenariusza. Toczyła się ożywiona debata, czy to dobrze, że będzie dwóch sprawiedliwych, czy może lepiej byłoby, gdyby Ryan jednak wziął pieniądze od Kossakowskiego. Stanęło w końcu na tym, że Rajanowski nie weźmie kasy od biznesmena, ale w następnej scenie da się przekupić drobnemu złodziejowi, no i później odbije Kossakowskiemu Ninę. Sztab ludzi uznał, że tyle dramatów w życiu biznesmena wystarczy…
Jack wraca do rzeczywistości. Rzeczywistość wdziera się do Jacka. Mężczyzna przeciera twarz. Wczoraj zaczął urlop, a już odczuwa zmęczenie. To wszystko przez ten przeklęty plan zdjęciowy. W ciągu ostatniego roku pracował po dwanaście godzin na dobę. Film–policja, policja–film, film–policja – tak wyglądało jego życie. Chciał złożyć wypowiedzenie, chciał z tym skończyć, ale polski Tarantino zatrzymał go w ostatnim momencie.
– Nie możesz – powiedział. – Musisz być gliniarzem, bo to zwiększy wiarygodność Pazura. Chcemy prawdziwych psów na ekranie, a nie aktorskich wydmuszek. Kumasz?
Jack kumał. I pozostał gliniarzem. Przez pierwsze pół dnia harował przy biurku, odcinał wisielców, wąchał rozkładające się trupy, czasem łagodził konflikty małżeńskie, dając agresywnym Januszom piątą i ostatnią szansę, a drugie pół dnia strzelał się z gangsterami, bywał porywany, latał helikopterami i bzykał piękne laski.
W sali pada jego nazwisko. Jakiś spocony dziennikarz wstaje.
– Pytanie do pana Jackowskiego. Pazur to pana debiut jako aktora. Jak pan się odnalazł w tej roli? Czy bycie policjantem panu pomagało? Czy planuje pan jeszcze jakieś swoje wystąpienia na dużym ekranie?
– Z pewnością pomagało. Z podziwem patrzyłem na koleżanki aktorki, które musiały od początku uczyć się jak, na przykład, trzymać broń i tak dalej. Czy coś jeszcze planuję? Zobaczymy. Jestem otwarty na propozycje, czekam na oferty.
– Czy już pan jakąś otrzymał?
– Na razie nie chcę o tym mówić.
Spocony dziennikarz zajmuje miejsce. Polski Tarantino kręci się niespokojnie na swoim krzesełku.
Wstaje blondyna. Niezła szprycha – myśli Jack.
– Katarzyna Wierna, kwartalnik „Kinomaniak”. Pytanie do pana Jackowskiego. Jak się panu współpracowało z ekipą filmową, z innymi aktorami i jak się panu żyje z popularnością?
– Współpracowało mi się znakomicie. Koledzy aktorzy dawali mi mnóstwo wskazówek i cennych rad, a co do popularności… to jakoś jej nie czuję.
– Nie? Pański profil na Facebooku polubiło już kilka tysięcy osób.
– Nie mam profilu.
– Ma pan.
– Niemożliwe.
– Możliwe.
– To, jeżeli mam, to bardzo mi miło.
Wierna uśmiecha się zalotnie i siada. Polski Tarantino trze wściekle twarz. Z krzesła powstaje jakiś dziwak.
– Dzień dobry, Jacek Pryszczyński, magazyn „Sexi Man”. To na panu właściwie opiera się kasowość tego filmu. Jak pan się z tym czuje?
Polski Tarantino rozwala się na krześle. Jego twarz tarantinieje. Otwiera usta. Wydobywają się z nich pierwsze dźwięki. Lecz Pyszczyński w ostatnim momencie dodaje:
– Pytanie do pana Jackowskiego.
Polski Tarantino zamyka usta. Czerwienieje na twarzy. Wymachuje swoimi tarantinowatymi rękami.
Jack w akcji. Jack mówi. Jack stawia na skromność, jakby czytał z kartki:
– Miło słyszeć takie słowa, ale myślę, że my wszyscy, mam na myśli aktorów, stanowimy o sile tego filmu. Chcę podkreślić, że on nigdy by nie powstał, gdyby nie pomoc moich kolegów i koleżanek z planu…
Komuś dzwoni telefon. Wszystkie oczy zwracają się na Sylwię (filmową Ninę).
– Przepraszam, proszę sobie nie przeszkadzać, muszę odebrać, hi, hi, hi.
Sylwia się chichra. Sylwia wstaje. Sylwia przykłada telefon do ucha. Dziennikarze przykładają aparaty do oczu.
Jack patrzy.
Jack przełyka ślinę.