Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Łódź roku 1922 to fabryczne miasto próbujące poskładać się po wojnie. Jakub, funkcjonariusz Łódzkiego Urzędu Śledczego, prowadzi sprawę morderstwa księdza. Oprócz tego w świeżym grobie znaleziono kilkanaście urn z prochami, a młody chłopak z dobrego domu znika. Co łączy te sprawy? I jak lekarz sądowy o ciekawej przeszłości pomoże je rozwikłać?
Przekrój społeczeństwa, mnóstwo ciekawostek umiejętnie wplecionych w fabułę kryminału utrzymującego się w kanwie gatunku, ale niosącego nową jakość. Sporo życia codziennego zwykłych łodzian i uliczki, które porywają urokiem.
Ufnalska jest mocno związana ze swoim miastem, a efekt tej fascynacji, przykładnego researchu i wielkiej pasji trzymacie w rękach. Łódź to najciekawszy nieosobowy bohater literacki ostatnich lat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 483
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Psy gończe
Joanna Ufnalska
Wydawnictwo: Pulp Books
Redaktorka prowadząca: Agnieszka Włoka
Redaktorzy: Paweł Wielopolski, Magdalena Świerczek-Gryboś
Korektorki: Małgorzata Kuśnierz, Joanna Kłos
Grafika okładkowa: Piotr Sokołowski
Projekt okładki i stron tytułowych: Piotr Sokołowski
Projekt i pracowanie ebooka: Katarzyna Rek
Lektor wersji audio: Marcin Kardach
ISBN 978-83-972297-7-8
PULPBOOKS SP. Z O.O.
ul. Łagiewnicka 121
91-863 Łódź
www.pulpbooks.pl
ŁÓDŹ 2024
WYDANIE PIERWSZE
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i Autora.
Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcja literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.
COPYRIGHT © by Joanna Ufnalska
COPYRIGHT © BY WYDAWNICTWO PULP BOOKS ŁÓDŹ 2024
Miło mi usłyszeć, że się pan tak uprzejmie zwraca do kota. Nie wiadomo dlaczego, wszyscy mówią do kotów ty, choć jako żywo żaden kot nigdy z nikim nie pił bruderszaftu.
Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata,
z tłumaczenia Ireny Lewandowskiej i Witolda Dąbrowskiego
23 sierpnia 1922 roku wieczorem
„Tchórz” – pomyślał o wbitym w fotel, ociekającym strachem mężczyźnie. W ciągu kilku lat współpracy wszystko działało bez zarzutu. Aż do teraz. „Cholerny tchórz” – pomyślał znowu, obracając w palcach tlące się cygaro. Po chwili odłożył je na kryształową popielnicę.
Żółtawe światło lamp naftowych rozjaśniało pomieszczenie urządzone eleganckimi skórzanymi meblami. Powietrze było gęste, szczeliną pod drzwiami wdzierała się do pokoju ciężka woń piżmowych perfum. Mieszała się z dymem cygara, którego cieniutka strużka tańczyła pod wpływem wilgotnego powietrza wpadającego przez otwarte na oścież okno. Noc była duszna, burzowa, podmuchy wiatru waliły w szyby przy akompaniamencie szumiącego patefonu. Zza ścian dobiegały lubieżne śmiechy dziewcząt sprzedających się za pieniądze. Nie z ubóstwa jednak, ale dla przyjemności. Siedzieli naprzeciw siebie, niczym bokserzy rozstawieni w rogach ringu. Jeden z nich po raz pierwszy w życiu naprawdę się bał.
Potężny człowiek o twarzy bandyty i mahoniowych oczach obserwował kurczącego się przed nim arystokratę, który zjawił się niecały kwadrans wcześniej. Człowiek ten nerwowo wycierał teraz spocone dłonie o prążkowane spodnie w kant. Bandyta przeniósł wzrok na kropelkę potu staczającą się po wysokim czole faceta, którym w tym momencie gardził. Rozparł umięśnione plecy w głębokim fotelu. Odezwał się chłodno po rosyjsku:
– Trzeba się pozbyć chłopaka, póki jest na to czas.
– Zaczekajmy jeszcze. Załatwię to.
– Będą mieli na ciebie haka. – Słowa wycedził powoli, żeby każde z nich trafiło do świadomości tego drugiego.
– To jeszcze dziecko – zaprotestował arystokrata. Przeciągnął spoconą dłoń po lepkich od brylantyny, zaczesanych do tyłu włosach. – Nie taki był plan.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, ale arystokrata bezdyskusyjnie przegrał.
– Masz tydzień – powiedział bandyta tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– A ksiądz?
– Już to załatwiłem. – Uśmiechnął się pod nosem, wyjątkowo z siebie zadowolony.
– W takim razie pójdę już.
Arystokrata zgasił cygaro, zrezygnowany wstał z fotela. Wiedział, że nie ma wyjścia i negocjacje się zakończyły.
– Na pewno nie chcesz zostać? Na mój koszt. To luksusowy towar.
– Obejdzie się – mruknął z niedowierzaniem, że w tej chwili ktoś proponuje mu usługi erotyczne.
Chwycił kapelusz i ruszył ku wyjściu. Kiedy otworzył drzwi, ujrzał filigranową dziewczynę w czarnym jedwabnym peniuarze, kontrastującym z jej skórą, białą niczym krem waniliowy z ciastka od Roszkowskiego.
– Dobry wieczór, Klaro – wymamrotał.
Nie odpowiedziała. Rzuciła mu tylko zawadiackie spojrzenie, wydęła wargi i pewnym krokiem weszła do środka. W pokoju dał się słyszeć jedynie stuk obcasów. Obejrzał się za nią, kiedy siadała na kolanach bandyty. Sięgnęła drobną dłonią do guzików jego koszuli i zaczęła rozpinać je jeden po drugim.
– Nie za ciasno wam na tym poddaszu? – zapytał arystokrata, przyglądając się tej scenie z rozdrażnieniem.
– Dopiero rozkręcamy interes.
Bandyta chciał powiedzieć coś jeszcze, ale dziewczyna dała sobie radę z ostatnim guzikiem. Uniesieniem brwi wyprosił gościa za drzwi.
23 sierpnia 1922 roku w okolicach północy
Na cmentarzu panowały egipskie ciemności. I cisza, jak przystało na to miejsce. Nad miastem właśnie przeszła burza, trotuary i cmentarne alejki były pełne wody. Nie to jednak stanowiło jego największy problem. Kiedy tu zmierzał, pod samą bramą cmentarza, być może na skutek wilgoci, rozleciał się jego wózek transportowy. Nic dziwnego, był już stary, ale i tak szkoda. Przeniósł to, co na niego zapakował, i ukrył go w krzakach. Za daleko miał do domu, żeby go nieść, było zbyt ciemno i mokro, żeby naprawiać. Szczęśliwie miał drugi. Mniej wygodny, ale w miarę sprawny. Wystarczy naoliwić.
„Będziesz miała towarzystwo, Rozalio” – pomyślał, patrząc na grób obłożony przywiędłymi kwiatami.
Rozejrzał się, czy aby na pewno jest tutaj sam. Pochylił się, zdjął z mogiły wiązanki i zaczął kopać.
24 sierpnia 1922 roku
Informacja o odnalezieniu porzuconych zwłok nie była w owym czasie zaskoczeniem dla nikogo. Trup ścielący się gęsto był stałym elementem krajobrazu i dopóki nie okazało się, że zmarłym jest duchowny, zgłoszenie wyglądało przeciętnie.
Panował wilgotny, gęsty upał. Powietrze stało, na drzewach nie poruszał się ani jeden liść. Przyroda zdawała się obserwować upiorną scenę. Nieopodal torów tramwajowych biegnących wzdłuż ulicy Zgierskiej, na północnych rubieżach Łodzi, w okolicach licznych stawów, kłębili się od dłuższego czasu policjanci. Ksiądz leżał twarzą ku ziemi, z szeroko rozpostartymi ramionami. Obok niego poniewierała się powalana w błocie tkanina. Porzucony wśród bujnej trawy denat był niemal niewidoczny z drogi, co oznaczało, że mógł tkwić tu od kilku dni, zanim ktoś natknął się na niego przypadkiem i zawiadomił policję. Odór, który roznosił się po terenie, wbijał się niczym sztylet pod czaszkę wszystkim zgromadzonym. Ostro-słodkawy fetor zostawiał ślad na ubraniu, we włosach, wsiąkał w każdy milimetr odsłoniętej skóry. Kto raz poczuł ten zapach, nigdy nie pomyli go z żadnym innym.
Policjanci przekręcili ciało na plecy. Widok był koszmarny, potęgowany przez soczystą roślinność okalającą zwłoki. Ciało mokre, nabrzmiałe, pozbawione godności świątyni życia, jaką było jeszcze kilka dni temu. Bez ran kłutych, krwi, dziur w sutannie, sugerujących postrzał z broni palnej. Jedynie oględziny przez lekarza sądowego mogły dostarczyć informacji o przyczynie zgonu.
Obok policyjnej karetki zaparkował motocykl. Zsiadł z niego wysoki, przystojny mężczyzna o sylwetce boksera. Ciemne włosy komponowały się z nieco smutnymi, melancholijnymi oczami. Miał dobrą, przyjemną twarz wzbudzającą zaufanie. Jakub Gajcer, trzydziestodwuletni funkcjonariusz Łódzkiego Urzędu Śledczego, był wschodzącą gwiazdą w szeregach policji. Skupiał w sobie cechy niestandardowe jak na funkcjonariusza: spokój, inteligencję, chęć do nauki, a co najbardziej niezwykłe – oddanie sprawie, a nie tylko pobieżne wykonywanie obowiązków z lepszym lub gorszym skutkiem. Przed Wielką Wojną działał w PPS-ie, walczył na łódzkiej ziemi o niepodległość kraju, więc kiedy Polska odzyskała wolność, nie mógł postąpić inaczej, jak tylko wraz z kilkoma kolegami z organizacji zaciągnąć się w szeregi tworzącej się polskiej policji. Inni weterani, którzy nie mieli tyle szczęścia, by dostać godziwą pracę w urzędzie, parali się tym, co szło im najlepiej, czyli działaniem w grupie, a mówiąc ściślej, w przestępczości zorganizowanej. Na początku Jakub nie był pewien słuszności obranej drogi, także w obawie przed spotkaniem po przeciwnej stronie barykady dawnych kolegów. Jednak gdy rok temu rozwiązał sprawę morderstwa, które rozegrało się niemalże na deskach jednego z łódzkich teatrów, nie miał już żadnych wątpliwości – to było jego powołanie. Być może wyjątkowo dopisało mu wówczas szczęście, nie dbał o to. Po zamknięciu sprawy zwierzchnicy przenieśli go ze zwykłego komisariatu do Łódzkiego Urzędu Śledczego. Praca ta nie miała jednak należeć do najłatwiejszych, nie tylko ze względu na jej oczywisty charakter. Struktury policyjne dopiero się tworzyły, podobnie jak państwo polskie. Ziemia łódzka jako część Kongresówki znalazła się pod władaniem Cesarstwa Rosyjskiego, co po upadku powstania styczniowego wiązało się ze znacznym napływem Rosjan do miasta i przejmowaniem przezeń organów administracji, w tym sądownictwa i policji. Przez kilkadziesiąt lat wymiar sprawiedliwości posługiwał się wyłącznie językiem rosyjskim i podlegał zwierzchnictwu Petersburga. Wielkie zadanie stało zatem przed funkcjonariuszami Polskiej Policji Państwowej, którzy od niespełna czterech lat budowali struktury niemal od zera.
Jakub rozejrzał się ponad głowami policjantów krążących wokół zwłok jak sępy. Po drugiej stronie ulicy majaczyły parkowe drzewa, w oddali widać było cegielnię, bogato zdobioną bramę pobliskiego pałacu Heinzla, a jeszcze dalej pola. Spokojna, sielska okolica. Przyjrzał się ciału. Na oko ksiądz był w wieku czterdziestu, może czterdziestu pięciu lat. Marmurkowa skóra szyi i dłoni nabierała koloru seledynowego. Twarz na skutek działania wody była nabrzmiała, we wszystkich otworach rozwijały się kolonie larw, a z ust ciekła posoka. Za życia musiał być szczupły i chyba dość przystojny. Jakub słyszał o zaginięciu pewnego duchownego, funkcjonariusze mieli więc kandydata.
– Po mojemu to on został uduszony, szefie – powiedział młody policjant, wyrywając Jakuba z zamyślenia. Dumny jak paw, że oto ma szansę wykazać się w śledztwie, nachylił się nad denatem i wskazał palcem ciemną bruzdę na szyi.
– Po mojemu, Grodzki, to powinieneś już pakować zwłoki na nosze i wieźć do kogoś, kto się zna na robocie – powiedział Jakub, nie zaszczycając spojrzeniem młodszego rangą policjanta. – Pamiętaj, żeby wszystko opisać w protokole.
– Do doktora Wenkego, znaczy się?
– Tak. Dołączę do was, ale mam tu jeszcze sprawy do załatwienia.
– Ale my się z nim podusimy w karetce, może po wóz konny by posłać?
– Powiedziałem, że masz księdza zawieźć jak najszybciej do doktora. Za kilka godzin będzie cieplej i nam się zacznie rozpływać.
Na twarzy Janka Grodzkiego wymalowało się wielkie niezadowolenie. Przyklepał palcami jasne włosy, starannie ułożone rano. Gładko ogolona twarz powodowała, że młody policjant wyglądał na jakieś piętnaście lat, tymczasem miał ich dwadzieścia trzy. Z niesmakiem ruszył ku noszom, by zabrać do karetki policyjnej to, co zostało z księdza. Młodzi policjanci kręcili się jak w ulu, szukali narzędzia zbrodni, śladów, być może innych przedmiotów należących do oprawcy.
Jakub kucnął obok zwłok, spomiędzy źdźbeł trawy uniósł ołówkiem różaniec.
– Kto znalazł ciało? – zapytał innego śledczego, Tomasza Dziabarskiego, który przyjął zgłoszenie zaginięcia księdza dwa dni wcześniej. Pochylił się nad zwłokami ułożonymi teraz równo na noszach, zasłaniając nos chustką.
Tomasz był nieco niższy od Jakuba, z lekką nadwagą. Czarne jak smoła włosy zaczesywał do tyłu. Na poczciwej twarzy malowały się zmęczenie i hardość. Mało kto zwracał się do niego po imieniu, najczęściej nazywany był po prostu Dziabarą.
– Mleczarz wracający ze Zgierza do Łodzi. Powiedział, że jego uwagę zwróciło zagłębienie w wysokich trawach, którego nigdy tu nie było. Podszedł w to miejsce, ale kiedy poczuł smród, zrezygnował ze sprawdzania, czy ten człowiek żyje.
– Powiedział coś więcej?
– Ten facet był tak przerażony, że nie rozglądał się na boki, tylko zaraz przyjechał do nas.
– Czy możemy stwierdzić, że to nasz zaginiony duchowny od Świętego Józefa?
– Prawdopodobnie. Miał przy sobie modlitewnik z inicjałami KF, no i jest księdzem. Ilu ich ostatnio nam zginęło, co?
Jakub podniósł się, ustępując miejsca młodszym funkcjonariuszom, którzy zabrali nosze z ciałem do policyjnej karetki. Zapalił papierosa, żeby choć przez chwilę pooddychać innym powietrzem.
– Czy ktoś mógłby go zidentyfikować?
– Może i tak, jeśli tylko się nie porzyga na sam widok ciała – odparł Dziabara, mając w pamięci rozhisteryzowaną gosposię, która zgłosiła zaginięcie.
– Poślij po kogoś z tamtej parafii. Może niekoniecznie gosposię, ale na przykład kościelnego. Zebraliście wszystko, co leżało wokół denata?
– W zasadzie niczego tutaj nie ma. Jedyne ślady wskazujące, że coś tu zaszło, to połamane wysokie trawy, rozgrzebane liście, nic szczególnego.
– Co ksiądz mógł robić w tym miejscu? – głośno myślał Jakub.
– Dobre pytanie. Jeśli to nasz zaginiony, to wiem o nim tyle, że zajmowały go głównie wdowy i kaleki, pomagał w ochronce przy Średniej i kiedyś wydawał jedzenie w taniej kuchni na Kozinach. Nic poza tym.
W tym momencie drzwi policyjnej karetki zatrzasnęły się i auto ruszyło w stronę miasta, pozostawiając za sobą obłok spalin.
– Pomysły, dlaczego ktoś miałby go zamordować? – zapytał Jakub, śledząc auto wzrokiem, nim nie zniknęło z pola widzenia. – Może miał z kimś na pieńku?
– Też nie. Dusza człowiek, szczery, otwarty, pomocny. – Dziabara przekartkował notes, żeby sprawdzić w zapiskach dotyczących księdza, czy niczego nie przeoczył.
– Mówisz jak o świętym.
– Ludzie tak o nim mówią. Pokręcę się w okolicy plebanii, pójdę na mszę, może mi coś jeszcze powiedzą.
– Dobra, to zabieram się stąd do Szmula, żeby być na bieżąco – powiedział Jakub i wdeptał niedopałek w rozmoczoną ziemię. – Serwus.
Dosiadł motocykla, zündappa z tego roku, 1922, berlińska robota. Była to maszyna jeszcze tydzień temu należąca do jego teścia, ale Andrzej Wysocki rozstał się z nią bez żalu, kiedy niemal stracił zęby po kolizji z bramą kamienicy, w której mieszkał. Troskliwa małżonka, opatrując otarcia i siniaki męża, nazywane przez niego ranami wojennymi, wyperswadowała mu takie pomysły jak prowadzenie pojazdów mechanicznych. Nie chcąc powtarzać tego doświadczenia – nie wiadomo, czy ran, czy ględzenia żony – Wysocki odsprzedał motocykl zięciowi, okraszając prezent kwaśnym komentarzem na temat facjat łódzkich funkcjonariuszy.
Komisarz Gajcer przeczesał dłońmi gęste ciemne włosy, usadowił się wygodnie na maszynie i odpalił silnik, a ten zagrzmiał głucho, co zawsze zwracało uwagę otoczenia. Tym razem jednak mogły się nim zainteresować wyłącznie żaby w pobliskich stawach. Jakub pochylił się nad kierownicą, jego szerokie plecy napięły się, kiedy ruszał na południe, do szpitala Anny Marii.
– W jakiej pozycji znaleźliście ciało? – zapytał Szmul zaraz po tym, jak Jakub przekroczył próg prosektorium.
Szmul, a w zasadzie Samuel Wenke, był niskim, korpulentnym mężczyzną, ze wspomnieniem bujnej czupryny na łysiejącej głowie. Poczciwa twarz, wydatny nos i ciemne oczy dawały raczej skojarzenie z pediatrą, nie zaś lekarzem medycyny sądowej. Jego biały kitel zawsze był umazany jakąś brunatną cieczą, przez co przywodził na myśl częściej rzeźnika niż uczonego.
– Leżał na brzuchu, z ramionami rozłożonymi szeroko, nogi złączone, jakby na planie krzyża.
– Na planie krzyża to jakby kościołem był. – Szmul spojrzał na Jakuba lekko rozbawiony.
– Twarz w podmokłym gruncie – kontynuował Jakub – bo blisko są stawy. Poza tym przez ostatnie kilka nocy lało. Obok leżał jeszcze mniej więcej trzymetrowy kawał bawełnianej tkaniny. Prawdopodobnie w nim przeniesiono ciało. Powinieneś mieć to wszystko w protokole.
– Gdybym miał, tobym nie pytał. – Szmul uniósł kartkę, na której były zapisane informacje o godzinie odnalezienia zwłok, stanie sutanny zmarłego i pogodzie. – Na pewno nie umarł w takiej pozycji – powiedział po chwili zastanowienia. – Tak naprawdę, Kuba, powinieneś posłać po mnie, zanim ktokolwiek go dotknął, a już na pewno zanim go tu zwieźliście. Trudno, to, co mogłem, już zobaczyłem. Ale jeśli mówisz, że leżał na planie krzyża, a przywieźliście go na wznak, to nie powiem ci nawet, czy morderca, transportując ciało, przełamał stężenie pośmiertne, żeby go tak ułożyć. Choć logika mówi mi, że tak właśnie było.
Lekarz patrzył na śledczego groźnie, dając bardzo jasno do zrozumienia, że jest niezadowolony.
– To też powinieneś mieć w protokole.
– Nie mam nawet tego, czy wy musieliście je przełamać, żeby go zapakować do karetki. Do dupy taka robota, Kuba – dodał dla pewności.
Jakub zachował dla siebie uwagę o tym, że przypominał Grodzkiemu o protokole, a ten wynotował tylko niewielką część informacji, pomijając te najistotniejsze.
– Zwrócę uwagę, żeby uzupełniono braki.
– Zenek go teraz myje, żeby był gotów do sekcji.
W tym momencie otworzyły się drzwi sąsiedniego pomieszczenia i do sali wtoczył się metalowy, malowany na biało wózek, pchany przez tęgiego, posępnego mężczyznę, łysego jak kolano. Zenon Bauer miał czterdzieści dwa lata i złamane życie. Na wózku leżało ciało osłonięte prześcieradłem. Bauer podjechał do miejsca, w którym stali lekarz ze śledczym, i zsunął z denata okrycie aż do pasa.
– Wciąż nie wygląda najlepiej – zauważył Jakub, przyglądając się ciału.
Usta denata były uchylone, poczerniały język wysunięty, brzuch nabrzmiały, jakby ktoś go napompował.
– I nie powinien po takim czasie w wodzie – powiedział Szmul. – Kiedy do niego dojechaliście, leżał, jak mówiłeś, twarzą w podmokłej ziemi. Jednak to nie jest pozycja, w której leżał po śmierci. Najbardziej widoczne plamy opadowe są na plecach, z wyraźnymi białymi polami na pośladkach i łopatkach – mówił, zdejmując tkaninę, którą okryte było teraz już nagie ciało. – W miejscu ucisku odzieży skóra przybrała białawy odcień. To, co widzisz z przodu, to plamy opadowe powstałe po przeniesieniu zwłok i ułożeniu ich twarzą do dołu. Te są mniej wyraźne.
– Czyli początkowo leżał na plecach?
– Przynajmniej kilkanaście godzin w jednej pozycji, bo plamy zdążyły się utrwalić, zanim zwłoki przeniesiono.
– Ktoś mógł go odwrócić, zanim przyjechaliśmy?
– Nie sądzę. Przywieźliście go z podmokłego terenu. Woda wyraźnie miała styczność z twarzą długi czas. Do tego sutannę na plecach miał czystą, jedynie zakurzoną.
– To co sugerujesz?
– Najpewniej do morderstwa doszło w jakimś suchym pomieszczeniu, gdzie przeleżał kilkanaście godzin, po czym morderca wrócił po ciało, żeby przetransportować je w miejsce ujawnienia zwłok.
– Po co ktoś miałby sobie zadawać tyle trudu, skoro nawet go nie ukrył – zastanawiał się na głos Jakub – a jednocześnie ryzykował wpadkę? Jesteś pewien, że to było morderstwo? Może umarł u kogoś na posesji, właściciel się wystraszył i wywiózł zwłoki na mokradła. Wiem, że to niedorzeczne, ale głośno się zastanawiam.
– Absolutnie. Na nadgarstkach znalazłem ślady po skrępowaniu. Według mnie ktoś rozciął więzy dopiero po przeniesieniu zwłok. Utrwaliły się tak samo wyraźnie jak plamy opadowe. – Szmul wskazał białe pręgi na nadgarstkach.
– Grodzki coś mówił o śmierci przez uduszenie. – Jakubowi przypomniały się teraz słowa młodszego śledczego.
– Biorę to pod uwagę, ale powiem więcej, kiedy go otworzę.
– Dobrze, Szmul, daj znać, jeśli dziś odkryjesz jeszcze coś istotnego. Jeśli nie, zajrzę jutro z samego rana.
Jakub opuścił prosektorium w szpitalu Anny Marii i ruszył w stronę urzędu śledczego. Kiedy zamyślił się nad spędzeniem najbliższej niedzieli gdzieś w zieleni, z dala od dymiących kominów miasta, zrobiło mu się błogo. Chciał pobyć trochę z Zosią, czego bardzo mu ostatnio brakowało.
Zasiedział się w pracy do późna, analizując zgłoszenie zaginięcia, notatki Grodzkiego z przesłuchania mleczarza, poprawiony po reprymendzie protokół z miejsca ujawnienia zwłok. Zapisał też własne spostrzeżenia, by szczegóły nie uleciały mu z pamięci. Kiedy wracał do domu, było już zupełnie ciemno.
W drzwiach stała szczupła, wysoka kobieta o niebieskich, przenikliwych oczach. Miała dwadzieścia osiem lat, ale na twarzy malowały się dodatkowe lata wojennych przeżyć i strachu. Te doświadczenia przekuła w życiową mądrość i chęć życia na własnych zasadach.
– Nie spodziewałam się, że wrócisz tak wcześnie – powiedziała Zosia, kiedy zobaczyła Jakuba w drzwiach.
– Daj spokój, Zośka, przecież nie robię tego specjalnie.
Popatrzył na nią i zaraz pożałował, że nie spędza z nią więcej czasu. Rozczarowanie na jej pięknej, delikatnej twarzy było największą dla niego karą.
– Poczekałabym z kolacją na ciebie, a tak zjadłam sama. Ojciec był dzisiaj, przyniósł nam dudki, bo ponoć Zuzanna ugotowała ciut za dużo. Ale zaraz ci odgrzeję – powiedziała i weszła do kuchni.
– Nie tęsknisz za Zuzanną? – zapytał, wieszając kapotę w korytarzu i rozglądając się za jeszcze jednym mieszkańcem tego domu.
– Tęsknię, bo ją lubię. Ale mam dwie ręce i sama mogę odgrzać kolację. Nie potrzebuję gosposi.
Jakub usiadł w fotelu pod oknem, oparł głowę, przymknął oczy. Po chwili puchaty czarno-biały kocur wskoczył mu na kolana. Jakub złapał go mocno, zaczął tarmosić uszy, a kot głośno i przeciągle mruczał. Nagle zerwał się i pognał do kuchni. Wtedy do Jakuba doszedł zapach grzanych dudków z cebulą i zrozumiał, że jak zwykle przegrał walkę o względy Pana Winkla z jego wiecznym głodem.
– Chodź – zachęciła Zosia, stawiając talerze na stole – też zjem trochę, żebyś nie jadł sam.
– Bardzo dobrze – ucieszył się, bo żonie szybko przeszedł gniew za ten późny powrót.
– Co się dziś wydarzyło? – zapytała, jakby wyczuwając podenerwowanie męża, a Jakub zatrzymał łyżkę w połowie drogi do ust i spojrzał na nią z bezsilnością.
– Znaleźliśmy ciało księdza obok stawów przy Zgierskiej. Jestem niemal pewien, że chodzi o tego od Świętego Józefa.
– Ojca Karola? – Zosia wybałuszyła oczy, a na jej twarzy odmalował się żal. – Co się stało?
– Jutro będę wiedział coś więcej. Ale z pewnością było to morderstwo.
– Kto mógłby zrobić coś takiego?! – Niedowierzała w to, co usłyszała przed chwilą.
– Będę musiał się tego dowiedzieć.
– To był bardzo dobry człowiek, przed wojną zorganizował kuchnię dla ubogich na Kozinach – powiedziała, kręcąc głową. Doszedł ich z dźwięk upadania na podłogę, jak się miało okazać, pokrywki. – Winkiel! – krzyknęła i zerwała się jak oparzona, ale było już za późno. Kot uciekał przez mieszkanie z kawałkiem płucka w zębach.
– Niech będzie, że to z mojej jutrzejszej porcji – zażartował Jakub, patrząc na kota obgryzającego zdobycz w kącie pokoju.
Późnym popołudniem
Szedł szybko ulicą. Kiedy wychodził z biblioteki, miał nieodparte wrażenie, że ktoś go obserwuje. Usłyszał za sobą kroki, jednak gdy się obejrzał, nikogo nie było. Do domu miał niedaleko, ale nie na tyle, by mieć siłę tam dobiec. Znów usłyszał kroki, lecz tym razem ze strachu nie oglądał się za siebie. „Najwyżej mi serce wyskoczy” – pomyślał i puścił się biegiem wzdłuż ulicy.
Nigdy nie był w tym dobry; czuł, jak w gardło wbijają się maleńkie igiełki. Ktoś naprawdę za nim biegł. Powietrze cięło go od środka. Chłopak rwał przed siebie w takiej zapamiętałości, że nie zauważył wystającego kamienia, o który zahaczył stopą. Twarzy nie rozorał o trotuar tylko dlatego, że czołem trafił w książkę, z którą wyszedł z biblioteki; ochroniła go przed zranieniem. Pomyślał, że wszystko stracone i już za moment ten ktoś go dogoni, kiedy zza rogu wyszły dwie osoby.
– Nic ci nie jest? – usłyszał nad sobą.
– Nie, tylko się przewróciłem – wysapał chłopak, otrzepując ręce z piasku.
– Chyba słyszeliśmy, jak biegłeś, coś się stało?
– Nie, nie – zaprzeczył, sam nie wiedząc dlaczego.
Czyjeś ręce podniosły go z ziemi. Stało przed nim dwóch podrostków, przyglądając mu się uważnie.
– Na pewno nic ci nie jest?
– W porządku, dzięki.
– To wracaj do domu. To nie pora na szwendanie się po mieście.
25 sierpnia 1922 roku
Nazajutrz Jakub wrócił do Szmula, by zrewidować jego postępy w ustaleniu przyczyn śmierci księdza. Przyjaźń z lekarzem sprawiła, że każda z wizyt była czymś więcej niż tylko sprawą zawodową.
– Co nowego? – zapytał śledczy.
– Dziś z samego rana potwierdzono jego tożsamość, to faktycznie Karol Frontczak. Ksiądz z pewnością został zamordowany – odparł Szmul. – Nie znalazłem jednak na ciele żadnych ran kłutych, stłuczeń, tylko jeden siniak z tyłu głowy, ale to uderzenie nie było przyczyną śmierci. Nie ma nawet krwiaka podtwardówkowego. Żadnych pęknięć czaszki.
– A ciemny ślad na szyi?
– Niewielki związek. Widzę, że duszony był prawdopodobnie szorstkim sznurkiem. – Szmul wskazał odbitą na skórze fakturę plecionki i pergaminowe wyschnięte miejsca. – Widać także krwawe podbiegnięcia w mięśniach szyi. Na pewno jednak nie został uduszony. Kość gnykowa ani chrząstki krtani także nie są uszkodzone. Ktoś mógł go przydusić albo zadrapać. Dla mnie to zwykłe otarcie po podduszeniu. Możliwe, że napastnik trzymał ofiarę za szyję, ale nie to spowodowało zgon.
– To co podejrzewasz? – zapytał śledczy.
Spojrzał na rozciętą klatkę piersiową i w tej samej chwili obiecał sobie, że odda kotu resztę dudków, które zostały dla niego na dzisiaj.
– Nie ma wody w płucach, więc go nie utopiono – powiedział Szmul, wskazując na badany organ. – Wykluczyłem większość naturalnych przyczyn, ale jedna rzecz nie daje mi spokoju. Ten brak widocznych przyczyn śmierci, skrępowanie nadgarstków, otarcie szyi. Zupełnie jakby ktoś zmuszał księdza do wypicia albo spożycia czegoś.
– Trucizna?
– Jestem niemal pewien, że tak. Nie mam pojęcia, co by to mogło być, ale w tej chwili nie mam lepszej teorii.
W tym momencie do sali sekcyjnej ktoś wszedł.
– Panie Jakubie, do pana. – Za ich plecami rozległ się niski głos Zenka, asystenta Szmula.
– Kto to? – zdziwił się Kuba, bo nie spodziewał się gości w tym miejscu.
– Redaktor Juliusz Kutrzeba – dobiegło ich. – Chciałem zapytać o postępy w śledztwie. Czy ma pan już podejrzanego?
Do sali wszedł wysoki, chmurny redaktor „Rozwoju”, łódzkiej gazety codziennej, teatralnym, zamaszystym gestem uchylając kapelusza. Ubrany w ciemną wełnianą marynarkę i śnieżnobiałą koszulę, wyglądał jak wyjęty z żurnala. Buty Kutrzeby lśniły, niepokojąco odznaczały się na wytartych kaflach podłogi prosektorium.
– Skąd pan wiedział, że tu jestem? – zapytał Jakub i zasłonił sobą nagie ciało księdza.
– Ja wszystko wiem – odparł Kutrzeba. – Czy ma pan już potencjalnego zabójcę, motyw, no wie pan? – kontynuował, notując coś w wyświechtanym kajecie i zerkając w stronę ciała.
W pomieszczeniu zaległa cisza, bo Jakub i Szmul stali, oniemiali bezczelnością dziennikarza. Śledczy odzyskał głos, dopiero kiedy Kutrzeba z obrzydzeniem rozgniótł stopą grubego czerwia, który najwyraźniej został strzepnięty ze stołu sekcyjnego i szukał drogi powrotnej do miejsca żerowania. Dźwięk przypominał pękanie winogrona.
– Nie zamierzam się spowiadać przed nieznanym mi reporterem lokalnej prasy, bardzo proszę wyjść – powiedział Jakub i ruszył w stronę dziennikarza. Mimo że śledczy był wysoki i postawny, o sylwetce boksera, Kutrzeba był wyższy przynajmniej o pół głowy i wycofując się z pomieszczenia, musiał się pochylić, by nie przydzwonić w futrynę.
– Dobrze, już się ulatniam – rzucił, zerkając w stronę ciała po raz ostatni, po czym obrócił się na pięcie i już go nie było.
Znów zostali we trzech, a właściwie czterech, wliczając księdza. Szmul stał przez moment jak wryty, w końcu polecił Zenkowi, by zaszył cięcie sekcyjne. Następnie zaproponował Jakubowi oględziny miejsca, w którym znaleziono zwłoki, na co ten niechętnie przystał.
Policyjna dorożka zawiozła ich na miejsce w nieco ponad dwa kwadranse, podczas których przyjaciele, by odejść na chwilę od najważniejszego tematu, toczyli dyskusję o wyższości placków ziemniaczanych z solą nad plackami z cukrem. Szmul uparcie bronił słodkiej opcji, na myśl o której Jakub aż dostawał gęsiej skórki i polecał, mimo wszystko, zalanie placków kwaśną śmietaną, posolenie, a nawet porwanie nań świeżego szczypiorku. Szczęśliwie, kiedy dojechali nad stawy przy Świętej Teresy, wrócił temat denata i kulinaria odeszły w zapomnienie, nim doszło do rękoczynów.
Szmul z żalem przyznał, że skrupulatni policjanci zadeptali teren na tyle skutecznie, by uniemożliwić zlokalizowanie w trawie jakichkolwiek śladów mordercy. Nie potrafił nawet stwierdzić, czy ktoś ciągnął zwłoki po ziemi, czy może zostały przyniesione.
– Proszę cię z całego mojego patologicznego serca, Kubusiu, żebyś mnie w takie miejsca na następny raz przywoził, zanim twoi pomocnicy wszystko zepsują.
– Wspominałeś – mruknął Jakub.
– Czasem wam może umknąć coś, co dla mnie jest szalenie istotne. Jak czerwie. Ich obecność na zwłokach może wskazywać czas, jaki upłynął od zgonu.
– Nie rozumiem.
– Dam ci przykład. W takie ciepłe dni jak dzisiaj owady żerujące na zwłokach rozwijają się szybciej niż w te chłodne. Obecność larw czy też osobników dojrzałych może podpowiedzieć mi, jak długo delikwent czekał, aż ktoś go znajdzie. Oczywiście nie mówimy tu o godzinach, ale o dniach.
– A jeśli larw nie ma?
– Jeśli jest ciepło, to znaczy, że zwłoki są stosunkowo świeże, muchówki nekrofagiczne nie zaczęły jeszcze biesiady i nie złożyły jaj. Ale w naszym przypadku na ciele księdza nie było krwi, co ich nie zwabiło. Rozwinęły się więc w naturalnych otworach ciała. Z ust i nosa aż się sypały. Ale w innych okolicznościach moglibyście narobić wielkich szkód i zwyczajnie je postrącać. One mają także swoje cykle, przepoczwarzają się... – Szmul przerwał na widok miny Jakuba.
– W jakich książkach o tym piszą?
– Jest ich kilka, francuscy lekarze sądowi rozpisywali się na ten temat. Ale to przede wszystkim moje wojenne obserwacje – powiedział, a widząc zainteresowanie Jakuba, kontynuował: – Jeden z moich kolegów po fachu powiedział mi wtedy, że kiedy jesteś lekarzem frontowym, szczególnie na takim froncie, który nie przesuwa się przez kilka miesięcy, a nie masz możliwości pochowania zwłok, bo walki trwają nieustannie i nikt nie ma do tego głowy, a okopy oczyszcza się z ciał raz na kilka dni, to najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, jest obserwacja, co dzieje się z człowiekiem po śmierci. Jeśli ciało leży w lesie, gdzie jest duża wilgotność, nabrzmiewa i zachowuje się zupełnie inaczej niż w pełnym słońcu na suchej łące. Ponieważ tam się mumifikuje, czyli zasusza. Nie będę ci nawet opisywał, co się dzieje w zalanym wodą okopie. Im niższa temperatura, tym te procesy zachodzą wolniej, inaczej rozwijają się owady. Jeśli jest bardzo zimno, owadów nie ma. Jeśli masz dużą, otwartą ranę, to będzie pierwsze miejsce, w którym zalęgną się… – Szmul urwał, bo Jakub wyraźnie pobladł.
– Może skończmy z tym, bo nic nie przełknę przez resztę dnia.
– Jak sobie życzysz – zgodził się lekarz, ale wiedział, że Kuba i tak będzie to kiedyś znów drążył.
– Obserwowałem dziś Zenka. – Jakub zmienił temat. – Skąd go właściwie wytrzasnąłeś? To bardzo dziwny człowiek.
– Z wojny – odparł Szmul i kucnął nad wygniecionym miejscem, gdzie wcześniej leżał ksiądz. – Też lekarz frontowy. Po wojnie od razu wiedziałem, że potrzebuję spokoju i mało aktywnych pacjentów, że tak powiem. Polecił mi to zresztą mój przełożony, który przed wojną był lekarzem sądowym w Wiedniu. Zenek jednak chciał dalej leczyć ludzi. Ale wyzbył się całej delikatności wobec pacjentów, a co więcej, przestał ich zupełnie słuchać i wszystkie zabiegi, których na nich dokonywał, kończyły się krzykiem, awanturami, skargami do szpitala, a w najgorszym wypadku śmiercią. Pozbyli się więc Zenka i zesłali do prosektorium. Nie powiem, jego wiedza jest ogromna, jednak metody nie zawsze zgodne z praktyką. Zwłokom już nie zaszkodzi, jeśli odpowiednio go pilnuję. To dobry chłopak.
– A ma jakąś rodzinę, kogokolwiek? – zapytał Jakub, dłubiąc patykiem w ziemi.
– Teraz już nikogo. Kiedy wróciliśmy z wojny, ja do Poznania, on do Pabianic, okazało się, że jego żona i córeczka umarły na hiszpankę. U nich w mieście nie mieli lekko. Zenka nie było, by mógł nieść pomoc nie tylko jako ojciec i mąż, ale przede wszystkim jako lekarz. Dowiedział się w listach o śmierci większości swojej rodziny, sąsiadów i przyjaciół.
– Czyli zmienił miejsce, żeby zapomnieć.
– Jest, ale jakby go nie było, wiedzie samotnicze życie w jakiejś garsonierze, nie wiem nawet gdzie. Nie rozmawiamy już za dużo.
– To on w ogóle coś mówi? – zapytał Jakub, nie przypominając sobie, żeby zamienili więcej niż kilka słów na raz.
– Jeśli ma o czym, to tak. Nie gada bez potrzeby. Mimo swoich rozmiarów jest wątłego zdrowia. Jak dziecko. Więc często go nie ma. Umysłowo po wojnie stał się infantylny, bezbronny. Lekarza już z niego nie będzie.
– Strasznie smutny człowiek – podsumował Jakub.
– Wszyscy jesteśmy smutni, Kubusiu – powiedział Szmul, po czym zabrał mu patyk – każdy na swój sposób. A teraz zobacz, co właśnie wygrzebałeś z tej ziemi, czego nie zauważyłeś ani ty, ani te twoje orły. – Szmul wskazał niewielki składany nożyk wdeptany między bujne trawy.
Jakub sięgnął do znaleziska, dmuchnął, żeby pozbyć się ziemi. Otworzył nożyk i przyjrzał mu się dokładnie. Zobaczył wyrytą inskrypcję ZB. Kiedy przyglądał się narzędziu, zaraz odezwał się Szmul:
– Przebadajcie go.
– Na pierwszy rzut oka wygląda na czysty – odparł Jakub, nie odrywając oczu od ostrza, jednak zdawał sobie sprawę, że sprawca mógł go wyczyścić – ale oczywiście masz rację, zabiorę go do laboratorium.
– Pozornie jest czysty – powiedział Szmul – ale może doktor Kowal znajdzie na nim odciski palców. I niech sprawdzi, czy nie ma śladów krwi, tak jak było z młotkiem Ady Kunc.
– Działasz nie tylko jak lekarz, ale też jak śledczy – zauważył Jakub i nie był to zwykły komplement.
Szmul nie tylko z racji swojego wieku, a lat miał czterdzieści sześć, ale też ze względu na kontakty z innymi lekarzami medycyny sądowej miał imponujące rozeznanie w świecie kryminalistyki. I o ile Jakub należał do tych bystrzejszych, to poza Szmulem nie miał od kogo czerpać wiedzy.
– Wiesz, ja im po prostu chcę pomóc odnaleźć spokój – powiedział Szmul i wytarł ręce w chustkę do nosa. – Dobra, nic tu więcej nie ma – stwierdził zrezygnowany – te twoje patałachy wszystko zadeptały. I tak szczęście, że znalazłeś ten nożyk – dodał i ruszył w stronę dorożki.
– Tyle że to nie jest narzędzie zbrodni – zasępił się Jakub.
– Absolutnie. Ale daję głowę, że przedmiot należy do mordercy.
– Jeden człowiek dałby sobie radę z księdzem?
– Jeśli byłby twojej postury, to jak najbardziej – odpowiedział Szmul. – Sprawca nie mógł go ogłuszyć, wówczas nie połknąłby trucizny.
– Możesz powiedzieć, co to było? – zapytał Jakub, przewidując jednak odpowiedź.
– Paleta jest tak szeroka, że na tę chwilę nie mogę nic powiedzieć. Ale być może w mojej francuskojęzycznej literaturze coś znajdę. Wiem, jak wyglądają ofiary gazów bojowych, miotaczy ognia, ale zupełnie nie znam się na broni romantycznej. Jeszcze! – zawołał z entuzjazmem lekarz, podniecony myślą o nowej dziedzinie wiedzy, którą ma okazję zgłębić. – Cyjanek, arszenik, cykuta albo jakieś inne ścierwo, którego używają tchórze i kobiety.
– Kobieta sama nie dałaby sobie rady z dobrze zbudowanym mężczyzną – powiedział Jakub, wizualizując sobie, jak ksiądz mógł wyglądać za życia.
– Ale dwie kobiety już tak – zauważył Szmul. – Co dwie przebiegłości, to nie jedna. – Wenke zaśmiał się, klepnął Jakuba w ramię i wsiadł do dorożki. – Jedziemy, Kubuś, bo mnie Róża łeb przetrąci, jak się na szabes spóźnię, a mamy jeszcze zobaczyć kościół i plebanię.
W kościele Świętego Józefa przepatrzyli każdy kąt, co wcześniej uczynili też policjanci wysłani przez Jakuba. Nie znaleźli niczego. Kościelny powtarzał w kółko to samo, że po odprawieniu mszy: nikt nie widział ojca Frontczaka, sądzono, że wyszedł z posługą do wiernych, niczego nikomu nie mówiąc, bo nie było na plebanii ani modlitewnika, ani oprawionego w skórę notesu. A że często znikał na wiele godzin, nikt się tym nie zaniepokoił. Dopiero kiedy nie pojawił się na kolacji, a następnie na śniadaniu, gosposia zawiadomiła policję. Dlaczego zwlekała całą noc, tego nie wiedział, być może bała się, że ludzie wezmą duchownego na języki, i wolała czekać.
– Przepatrzyłeś dobrze zakrystię? – zapytał Szmul.
– Zawsze mogę zrobić to lepiej, bo jest zawalona jak magazyn fabryczny. Przeszukaniem zajmowali się Grodzki i inni.
W małym pomieszczeniu, które tymczasowo służyło za skład bel tkaniny bawełnianej, otrzymanych z pobliskiej fabryki na użytek księży i na potrzeby szycia ubrań dla ubogich, niemal nie było miejsca, by postawić stopę. Wynosili po jednej beli, każdą uważnie oglądali. Szmul zebrał kilka pojedynczych nitek, które przyczepiały się co chwila do ubrania, i zachował je na później. Kiedy opróżnili pomieszczenie, Jakub padł na kolana i wlepił oczy w podłogę.
Zerwał się na nogi z triumfem w oczach. W uniesionej ręce trzymał splątany, przecięty sznurek.
– Spójrz, tym mógł mieć skrępowane ręce. A materiał – wskazał na bele tkaniny Jakub – wydaje mi się ten sam, co znaleziony przy ciele.
– To masz miejsce zbrodni – powiedział Szmul i wziął znalezisko z rąk Jakuba. – Zabiorę i zobaczę, czy cokolwiek z tego zostało na sutannie. Zenek skrupulatnie oczyścił ją ze wszystkich paprochów. W tych chynchach, w których leżał, przyczepiło się ich dość dużo.
– Tu jest jeszcze spora plama, ktoś ją wycierał.
Jakub jeszcze raz pochylił się nad podłogą. Wyjął z kieszeni kajet, wyrwał jedną kartkę, złożył na pół i wsunął między deski. Przesunął następnie wzdłuż. W załamaniu kartki zgromadziły się paprochy, kurz i dwie martwe mrówki. Szmul sięgnął po znalezisko.
– Daj, zabiorę, zobaczę później, co tam znalazłeś.
– Cokolwiek to było, wytarł to tym. – Jakub wskazał na tkaninę. – Urzępolił kawałek, pewnie tym nożykiem, cośmy go znaleźli. Wyczyścił podłogę, żeby nie śmierdziało, i pozbył się szmaty gdzieś w rynsztoku. Nikt nawet nie zwrócił na nią uwagi.
– Bardzo dobrze, Kubusiu, bardzo dobrze. – Szmul się zaśmiał, odsłaniając drobne zęby. – Te wszystkie nauki Milicji Ludowej PPS bardzo ci się przydały.
– Tylko nie szydź ze mnie.
– Jak sobie ciebie przypomnę przy sprawie biednego Buca, to naprawdę zrobiłeś postępy. To słowa uznania, no, może z delikatną drwiną.
– Żebym ja z ciebie nie pokpił, jak ci Róża zmyje głowę – powiedział Jakub, zerkając znacząco przez okno. – Zaraz się ściemni.
– O psia mać, zupełnie zapomniałem. – Szmul wybałuszył oczy i jak przypalany ogniem wybiegł na zewnątrz.
Przez okno zakrystii Jakub widział tylko, jak przebiera nogami, mknąc w stronę bramy, a dalej z pewnością przez rynek i do domu. „Dobrze, że miał tak blisko, to zdąży” – pomyślał Jakub i wrócił do oględzin, ale niczego więcej już nie znalazł. W porę zjawił się kościelny, który pomógł mu z powrotem ułożyć porozkładane towary. Nie podzielił się podejrzeniami; kościelny był tak przejęty i roztrzęsiony, że informacja o zwłokach księdza, które przeleżały na zakrystii cały dzień, mogłaby załamać tego wątłego człowieka. Inna rzecz, że nie mógł zdradzać szczegółów przed wyjaśnieniem sprawy.
Jakub wracał do domu w ciemnościach rozświetlonych tylko gdzieniegdzie latarniami. Miasto było ponure i nieprzyjemne o tej porze. Kiedy szedł już Pańską, tuż przed jego bramą drogę zastawiło mu trzech wyrostków, domagając się drobnych na flaszeczkę. Jakub wyprostował się, spojrzał na nich zmęczonymi, chmurnymi oczami i wyjął ręce z kieszeni, żeby pokazać, że nic w nich nie ma. Trójka smarkaczy jednak zinterpretowała ten gest jako gotowość do bójki. Wcześniej szanse przeciwnika ocenili jako niewielkie – w mroku, zgarbiony i zamyślony, wydawał im się podstarzałym, podpitym słabeuszem.
– Zostaw, to sąsiad – powiedział przytomnie jeden i niemal przepraszając, zerwali się do ucieczki. Nim śledczy zorientował się, co w ogóle zaszło, znów był na ulicy sam.
Wszedł do bramy, po czym wdrapał się na pierwsze piętro ciemnej klatki schodowej. Ich mieszkanie było przestronne, okna dużych pokoi wychodziły na Andrzeja, zaś kuchni i sypialni na podwórko. Zosia siedziała na miękkiej granatowej sofie, z książką na kolanach, oświetlona żółtym światłem stojącej obok lampy. W pokoju roznosił się zapach jaśminowej herbaty, która parowała przyjemnie na stoliku.
– Niewiele wiem – stwierdził już od progu, bo pomyślał, że żona tylko czekała na jego powrót.
– Byłam dzisiaj w tej ochronce, w której pomagał ojciec Karol – oznajmiła, jakby mało zainteresowana tym, co miał do powiedzenia Jakub.
– I co?
– Na początku tego miesiąca zniknęła stamtąd dwójka dzieci.
– Dzieci często znikają – powiedział Jakub i dopiero po chwili dotarło do niego, jak źle to zabrzmiało.
– Czyli sierotami policja się nie zajmuje?
– Zosiu, po prostu nie słyszałem o tym – starał się załagodzić sytuację – może nikt nie zgłosił zaginięcia, a może to nie trafiło do nas. Jeśli bardzo chcesz, kiedy jutro tam będę, wypytam też o tę sprawę, zgoda?
– Zgoda – powiedziała i przyjrzała mu się nieufnie. – Zjesz?
– Nie, na plebanii dostałem zalewajki – skłamał, byle nie oglądać na talerzu duszonych płucek wieprzowych. – Ukroję sobie chleba z cukrem, mam ochotę.
– I dobrze, bo rano Pan Winkiel włamał się do garnka. – Spojrzała w stronę fotela, na którym leżał obżarty kot.
WCZEŚNIEJ
czerwiec 1922 roku
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Agnieszka Włoka
REDAKTORKA PROWADZĄCA
Redaktorka naczelna wydawnictwa Pulp Books i magazynu PULP, publikuje w piśmie „Nowa Fantastyka”. Przeprowadza wywiady, moderuje spotkania autorskie i dużo rozmawia o książążkach „pomiędzy stronami”. Jako była bibliotekarka ma zdolność ogarniania rzeczy niemożliwych. Pisze opowiadania, recenzje, opiniuje teksty, prowadzi eventy, jest managerką Jakuba Ćwieka. Absolwentka szkoły improwizacji teatralnej – Impro Silesia, występuje ze swoją grupą „Tak wyszło”. Lubi koty, koty są miłe.
Paweł Wieloposlki
REDAKTOR
Od 13 lat pracuje na rynku wydawniczym. Zredagował blisko 300 książążek, a niemal 400 poddał korekcie – w planach ma kolejne. Nadal czyta w wolnym czasie.
Magdalena Świerczek-Gryboś
REDAKTORKA
Znana w sieci jako Cool Story Naz, pisarka, poetka, redaktorka związana z wieloma wydawcami. Współodpowiada za liczne antologie fantastyczne, w tym na Rok Lema, jak Nowoświaty, Niezwyciężone, Ku gwiazdom. Publikowała w „Nowej Fantastyce”, „Fantomie”, „Gazecie Wyborczej”, w wydawnictwach i pismach sieciowych, antologiach. Trzykrotnie nominowana do Nagrody Zajdla i dwukrotnie do Nagrody Macieja Parowskiego. Podczas obchodów stulecia urodzin Stanisława Lema była jedną z osób inaugurujących festiwal Bomba Megabitowa, koordynowała blok programowy Fantastyka i Futurologia na 25. Międzynarodowych Targach Książ ki w Krakowie oraz Blok Kultury na Kongresie Futurologicznym 2023. W 2024 wykładała techniki pisania opowiadań na UKSW.
Joanna Kłos
KOREKTORKA
Redaktorka i korektorka. Wykonuje zlecenia dla wydawnictw i mediów, a także proofreading reklam i treści online. W pracy najbardziej cieszy ją różnorodność wyzwań. fb.com/loremipsumkorekty.
Małgorzata Kuśnierz
KOREKTORKA
Absolwentka wiedzy o kulturze na Wydziale Polonistyki UJ w Krakowie. Od roku 2010 pracuje jako korektorka, orbitując wokół kilku wydawnictw, m.in. Marginesów, W.A.B., Egmontu, Dwóch Sióstr, a teraz także PulpBooks; od roku 2019 stała korektorka „Dwutygodnika”. W swojej pracy ceni sobie róż norodność. Strażniczka interpunkcji i tropicielka literówek w uniwersum Marvela. Mama Ady i Uli. Opiekunka psa Astrid i kota Pippi. Urodziła się i mieszka we Wrocławiu.
Piotr Sokołowski
ILUSTRATOR
Projektant graficzny, ilustrator. Autor okładek wielu książek, m.in. nowego wydania „Kłamcy”, czy książek autorstwa Marcina Mortki. Projektuje ilustracje do gier planszowych. Jest wielkim pasjonatem gier konsolowych. Dawniej dyrektor artystyczny magazynu technologicznego. CHIP.
Marcin Kardach
LEKTOR
Realizator dźwięku, sound designer i reżyser słuchowisk. Ukończył Reżyserię Dźwięku na UAM w Poznaniu. Od kilkunastu lat działa w branży, pracując przy udźwiękowieniu filmów, reklam i seriali.Tworzy oryginalne produkcje słuchowiskowe, takie jak Robin Hood, Chłopi 2050, Random, oraz we współpracy z Canal +, Kruk. Słuchowisko. Marcin Kardach reżyserował nasze słuchowiska interaktywne „Drelich. Bad luck” i „Fake off”, użycza również swojego głosu jako lektor w aplikacji PulpUp.
Katarzyna Rek
SKŁAD / EBOOK
Rek Profesjonalnym przygotowaniem e-booków zajmuje się od 2015 roku. Publikacjami przez nią opracowanymi mogą cieszyć się nie tylko polscy czytelnicy, regularnie goszczą one również na wirtualnych półkach sklepów w Danii, Szwecji, Finlandii, Czechach, Holandii i Norwegii.