Pulpitacje #2 - Baran Beata - ebook + audiobook

Pulpitacje #2 ebook i audiobook

Baran Beata

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Świat to wielka plątanina opowieści. My wybieramy z nich te najlepsze!
Przedstawiamy kolejną odsłonę pulpowych opowiadań – „Pulpitacje #2 - to antologia prezentująca opowiadania wybrane w drugiej selekcji wydawnictwa Pulp Books.
To opowieści stworzone zarówno przez zawodowych pisarzy jak i bardzo utalentowanych debiutantów, pełne świetnych pomysłów i wręcz kipiące od emocji!
Szukasz dobrego kryminału? A może horroru, fantasy, cyberpunk albo komedii? Trafiłeś w dobre miejsce!
Bo Pulpitacje nie stawiają granic gatunkom ani wyobraźni. Jedyne co się liczy to dobra opowieść!

Najlepsi lektorzy: Agnieszka Kołodziejska, Filip Kosior, Jacek Rozenek, Marcin Kardach, Mikołaj Krawczyk.
Najlepszy ilustrator: Piotr Sokołowski
Najlepsi tłumacze: Anna Studniarek i Jacek Żuławnik
Najlepszy zespół redaktorów i korektorów.

Dołącz do opowieści!

Spis treści:

 

Jerzy Rzymowski – Lekko nawiedzony dom
E.D. Skinner – Elektro-epizod z roku 2025
Johnston McCulley – Rękawiczki z koźlęcej skóry
Izabela Grabda – Trzy dni
Herbert George Wells – Nowy Przyspieszacz
Bartosz Hyla – Nowy dom Eurydyki
Filip Chrzuszcz – SameLand
Marta Sobiecka – O-bon matsuri
Jakub Pawełek – Klinika równych szans
Marcin Kończewski aka Koń Movie – GENeTA. Immersja absolutna”
Henry Altimus –  Tajemnica sali 42
Ewa Czajka – Kim jest Wera?
Nadzieja Niedźwiecka – Mąż innej żony
Kajetan Szokalski – Predykcja Dalii
Michał Organiściak – Trup w szafie
Ronald Oliphant – Oskarżycielska melodia
Mateusz Woźniak – Które wyrosło
Beata Baran – Deadline
Jakub Pawełek – Tylko ja!
Łukasz Radecki – Dzika plaża

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 34 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
3,9 (9 ocen)
2
4
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Book-Lover

Dobrze spędzony czas

OK, Klika naprawdę świetnych opowiadanie, parę trochę mniej. Dobrze się słuchało podczas sprzątania
00
Piotr1966W

Całkiem niezła

Tak różny poziom opowieści że aż dziw bierze, że ktoś je tak nieudolnie i nieumiejętnie dobrał.
00

Popularność




Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Strona tytułowa
Jerzy Rzymowski • Lekko nawiedzony dom
E.D. Skinner • Elektro-epizod z roku 2025
Johnston McCulley • Rękawiczki z koźlęcej skóry
Izabela Grabda • Trzy dni
Herbert George Wells • Nowy Przyspieszacz
Bartosz Hyla • Nowy dom Eurydyki
Filip Chrzuszcz • SameLand
Marta Sobiecka • O-bon matsuri
Jakub Pawełek • Klinika równych szans
Marcin Kończewski aka Koń Movie • GENeTA
Henry Altimus • Tajemnica sali 42
Ewa Czajka • Kim jest Wera?
Nadzieja Niedźwiecka • Mąż innej żony
Kajetan Szokalski • Predykcja Dalii
Michał Organiściak • Trup w szafie
Ronald Oliphant • Oskarżycielska melodia
Mateusz Woźniak • Które wyrosło
Beata Baran • Deadline
Jakub Pawełek • Tylko ja!
Łukasz Radecki • Dzika plaża
Autorzy
Lektorzy
Tłumacze
Antologię współtworzyli

Lekko nawiedzony dom

■ Jerzy Rzymowski

Ludziom, którzy uczyli mnie latać – dedykuję.

Na obrzeżach Vertigo, w opuszczonej części miasteczka, stał sobie dom. Był drewniany, bardzo stary i wyglądał jak jeden z tych domów, które w filmach nawiedzają czyhające na przybyszów zjawy psychopatycznych morderców albo duchy zakochanych grzejące się przy ogniu widmowego kominka.

I rzeczywiście, był lekko nawiedzony. Ściślej rzecz biorąc: uważał, że jest ptakiem. Doszedł do tego wniosku w sobie tylko znany sposób – cóż, domy czasem kierują się dosyć pokrętną logiką. Nie miał też pewności, do jakiego gatunku należy – z wiedzy, którą zdobył, wynikało, że musi być którymś z tych zupełnie egzotycznych. Na przykład pelikanem. Albo strusiem, co by wyjaśniało, dlaczego nie udało mu się dotąd oderwać od ziemi. No i fakt, że częściowo tkwił w ziemi – z tego, co wiedział, strusie miały zwyczaj zakopywania się w piasku. Czy jakoś tak.

Przez pewien czas przypuszczał, że jest jaskółką, ponieważ wiele z nich upodobało sobie jego towarzystwo. Jednak w porównaniu z nim były całkiem małe i często chowały się pod jego skrzydłami. Takim mianem dom określał w myślach spadzisty dach, osłaniający niewielką werandę. Nie mógł też się z nimi porozumieć – właściwie nie potrafił się dogadać z żadnym napotkanym gatunkiem. Jego skrzypiące ćwierkanie było nieprzyjemne dla innych ptaków, które czasami nawet uciekały, kiedy usiłował się wdać w przyjacielską pogawędkę. Gdy dom się przekonał, że próby nawiązania z nimi kontaktu odnoszą skutek odwrotny od zamierzonego, zaprzestał wysiłków i starał się zachowywać możliwie dyskretnie, gdy pojawiały się w pobliżu. Może przypuszczały, że jest drapieżnikiem, on zaś nie umiał przekonać ich o swoich przyjaznych zamiarach?

W swoich młodych latach, gdy był budynkiem pocztowym, od człowieka-dzięcioła (tak nazywał telegrafistę) nauczył się alfabetu Morse’a. Wytrwale obserwował pracującego urzędnika, który przesyłał wiadomości rytmicznym stukaniem. To było wręcz wymarzone rozwiązanie dla domu. Niestety zanim nadarzyła się okazja wypróbowania nowej umiejętności, człowiek-dzięcioł odszedł i przez długi czas dom pozostawał opuszczony. Zestarzał się, drewno zaczęło butwieć, a wnętrze pokryły pajęczyny i lepki kurz.

Pewnego dnia ktoś się pojawił. Dom z ciekawością obserwował młodego człowieka, który stanął na werandzie, później zaś wszedł do środka i zaczął się rozglądać. „Może to nowy człowiek-dzięcioł?” – pomyślał z nadzieją, przyglądając się szczupłej postaci i zwracając uwagę na druciane okulary, podobne do tych, które nosił telegrafista.

Nigel Merryman był dziennikarzem. Mieszkał w wynajętym pokoju. Do Vertigo przybył niedawno i nie potrafił jeszcze do końca się odnaleźć w miasteczku. Teraz włóczył się po okolicy – rozglądając się, zapamiętując topografię, skąd, dokąd i jak można najłatwiej dojść. Wreszcie nogi zaprowadziły go na obrzeża, gdzie stały opuszczone budynki – milczący świadkowie lokalnej historii. Wędrując wzdłuż starej drogi, Nigel zastanawiał się nad kupieniem jednego z nich, remontem i przeprowadzką. Szedł od jednego do drugiego, zaglądał przez okna, czasami wchodził do środka i robił pospieszne notatki.

Właśnie zwiedzał parter jednego z domów, gdy jego uwagę przyciągnął dziwny dźwięk. Z któregoś pokoju dochodziło wyraźne stukanie. Dosyć szybkie, pozbawione stałego rytmu uderzenia w drewno. A przecież mógłby przysiąc, że nikogo tam nie było, kiedy zaglądał przez okna – czyżby jednak miejsce stanowiło schronienie dla jakiegoś włóczęgi?

Powoli ruszył w stronę odgłosów. Pchnął drzwi i zajrzał do pokoju, który był pusty, nie licząc pajęczyn i skromnego, zbutwiałego ze starości umeblowania. Stukanie ucichło. Nigel uznał, że się przesłyszał, jednak akurat gdy chciał już wyjść, znów usłyszał je za plecami. Odwrócił się i spojrzał w stronę okna, gdzie jedna z okiennic niespokojnie, szybko uderzała o framugę. W jej ruchach było coś dziwnego – nie mógł ich wywołać wiatr. Wydawane dźwięki brzmiały znajomo, jednak w pierwszej chwili dziennikarz nie potrafił uchwycić dlaczego. Uważnie wsłuchał się w pozbawione rytmu dźwięki. Jak zza mgły powróciły do niego wspomnienia z obozu skautów i nagle, ku swemu zdumieniu, odnalazł klucz do stukania. Pospiesznie wyciągnął notes i gdy po kolejnej przerwie okiennica znów zaczęła drgać, kartka wypełniła się ciągiem kropek i kresek. Chwilę trwało, zanim przypomniał sobie odpowiednie litery i pod stawianymi znaczkami pojawiło się ich tłumaczenie.

. – –

W

. .

I

T

. –

A

. – – –

J

„WITAJ”.

Przerwał i z wrażenia upuścił notes. Podszedł do okna i ostrożnie, aby nie pokaleczyć się odłamkami stłuczonej szyby, z uwagą obejrzał okiennicę i framugę w poszukiwaniu ukrytych linek lub mechanizmów. Nic takiego nie dostrzegł. Chwilę później stukanie powtórzyło się. To nie mógł być przypadek. Nigel zastanawiał się, czy nie wyjść, jednak górę wzięła zawodowa ciekawość. Rozejrzał się po pokoju i w końcu podjął decyzję.

– Witaj – powiedział głośno.

Nagle wszystko ucichło. Nigel odniósł wrażenie, jakby nawet deski budynku przestały na chwilę trzeszczeć. I wtem okiennica znów zaczęła uderzać o framugę, a dziennikarz porwał z podłogi notes, aby zapisać kolejny ciąg znaków. Ten był już dłuższy i odcyfrowanie zabrało mu więcej czasu.

„CZY MNIE ROZUMIESZ?”

– Tak. Rozumiem cię. – To było całkiem zdumiewające. Przez głowę Nigela przebiegały myśli o ofiarach porywaczy i zakładnikach porzuconych przez swych oprawców. Takich historii nie było wcale mało. – Kim jesteś?

Odpowiedź sprawiła, że z wrażenia usiadł na podłodze.

„JESTEM PTAKIEM. STOISZ WE MNIE”.

– Czy możesz powtórzyć? – zapytał zdezorientowany. – Nie mam pewności, czy dobrze cię zrozumiałem.

„JESTEM PTAKIEM. STOISZ WE MNIE”.

– To nie ma sensu – oznajmił Nigel. – Stoję w pokoju, w domu. Nie stoję w żadnym ptaku.

„DOM. TAK MNIE NAZYWALI. JESTEM DOM. JESTEM PTAKIEM”.

To stwierdzenie najwyraźniej przerosło Merrymana. Zerwał się, wybiegł na zewnątrz i popędził przed siebie. Dom z żalem obserwował oddalającą się postać i zastanawiał się, co znowu zrobił nie tak.

Tej nocy Nigel nie mógł zasnąć. Niespokojnie przewracał się z boku na bok, a przez jego głowę przelatywały dziesiątki myśli. W pierwszej chwili wystraszył się czegoś niepojętego, lecz później zaczął się zastanawiać i dociekać. Im dłużej roztrząsał sprawę, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że musi wrócić i rozwikłać zagadkę budynku.

Następnego dnia, gdy tylko zdołał zwlec się z łóżka po zarwanej nocy, ruszył w stronę starej części Vertigo. Był zdeterminowany, aby wyjaśnić dziwną sytuację, jednak im bardziej zbliżał się do opuszczonej poczty, tym mniej pewnie się czuł. Mógłby przysiąc, że budynek przygląda mu się z zaciekawieniem.

Wszedł do środka i stanął przy jednym z okien, tak brudnym, że ledwo dawało się cokolwiek przez nie dostrzec. Powietrze było wilgotne i nieco stęchłe. Przez moment nasłuchiwał, aż wreszcie zebrał się w sobie i odezwał się głośno.

– Jesteś tu jeszcze?

Okiennica przy nim zaczęła stukać. Spodziewał się tego, jednak mimowolnie odskoczył do tyłu.

„TAK. PRZECIEŻ STOISZ WE MNIE”.

– Skoro jesteś domem, jak możesz ze mną rozmawiać?

„STUKAM”.

– No tak – mruknął pod nosem Nigel. – Tyle to ja wiem i bez podpowiedzi. – A głośno zapytał: – Ale jak to robisz?

„PIÓRAMI”.

Jedna z okiennic pomachała sugestywnie.

– To mają być pióra? – wyrwało się Nigelowi. Dom ucichł. Wreszcie znów rozległo się stukanie – tym razem nieco wolniej, jakby ze smutkiem.

„JESTEM STARY. NIE SĄ TAK LŚNIĄCE JAK KIEDYŚ”.

– Nie o to chodzi. – Dziennikarz sam się sobie zdziwił, że prowadzi tę cudaczną rozmowę. – Domy nie mają piór. Domy nie są ptakami.

„JA JESTEM PTAKIEM”.

– Przykro mi, jeśli cię rozczaruję, ale mylisz się.

„NIE JESTEM PTAKIEM?” – Okiennica zadygotała gwałtownie. – „CZYM ZATEM JESTEM?”

– Jesteś domem. Budynkiem. Miejscem.

I znów zapanowała cisza. Przez dom przemknął podmuch wiatru, który zabrzmiał jak westchnienie. Nigel nagle, nie wiedzieć czemu, poczuł żal.

– Przepraszam, że to powiedziałem – mruknął. – Może nie powinienem wyprowadzać cię z błędu.

„NIE JESTEM PTAKIEM” – powtórzył dom. Z głębi korytarza rozległo się wysokie, drżące skrzypienie.

– Przykro mi. – Merryman stwierdził, że nie wie, co powiedzieć. Było mu niezręcznie. – Pójdę już. Nie powinienem tu przychodzić.

Powoli skierował się do drzwi. Skrzypienie desek wciąż trwało, jak bezsilne łkanie. Gdy wyszedł i był już na werandzie, najbliższa okiennica zastukała w znajomy sposób.

„NIE ODCHODŹ”.

– Na nic się tu nie przydam – ocenił Nigel. – Nie przyniosłem ci nic dobrego.

„PROSZĘ, ZOSTAŃ. JESTEM SAMOTNY”.

– Co miałbym robić? – zapytał po chwili wahania.

„OPOWIEDZ MI O PTAKACH”.

Wrócił zatem do środka i zaczął opowiadać.

I tak się to zaczęło. Od tej pory każdego dnia przychodził do domu i snuł opowieści. Sam nie wiedział zbyt wiele, więc wykupił wszystkie dostępne książki przyrodnicze i podręczniki ornitologii i czytał je na głos, przysuwając ilustracje do okien, aby dom mógł je dokładnie obejrzeć. A jego interesował każdy gatunek i każdy, choćby najdrobniejszy szczegół. Z początku Nigel robił to bardziej z poczucia winy, lecz z czasem spotkania zaczęły przynosić mu przyjemność i spokój, którego tak długo bezskutecznie szukał, po tym jak wyniósł się z wielkiego miasta. Przynosił też ziarno i chleb, siadał na werandzie i karmił zlatujące się ptaki. Rozmawiali z domem długimi godzinami, wymieniali wrażenia. Jednak im dłużej to trwało, tym bardziej w Nigelu narastało uczucie – z początku mgliste, później przerodziło się w pewność – że dom wciąż jest strapiony.

– Co cię smuci? – zapytał w końcu. – Zrobiłeś się cichszy niż zwykle i nie wmówisz mi, że te westchnienia to tylko przeciągi. Widzę, że coś cię gryzie.

Po krótkim milczeniu dom odezwał się.

„CHCIAŁBYM MÓC LATAĆ”.

– Wiesz przecież, że domy nie latają – stwierdził Merryman. – One… stoją.

„TO MOJE JEDYNE MARZENIE. CHCĘ CHOĆ RAZ ZOBACZYĆ ŚWIAT JAK PTAK W LOCIE”.

– Ależ zrozum, to niewykonalne. – Nigel wzruszył ramionami. – Nie nauczysz się latać. Możemy oglądać ptaki, cieszyć się ich towarzystwem, karmić je, czytać o nich, ale ten pomysł to już zbyt wiele. Daj temu spokój – poprosił. – Nie zadręczaj się czymś, czego nie da się osiągnąć.

„DLACZEGO?”

– Już ci mówiłem. Domy nie latają.

„DLACZEGO?”

– Tak po prostu jest. Nie pytaj mnie dlaczego, bo nie wiem. Tak działa ten świat. Ptaki latają, domy nie.

Dom odpowiedział po dłuższym milczeniu.

„JESTEM STARY. TO MOJE JEDYNE MARZENIE. PROSZĘ, POMÓŻ MI LATAĆ”.

– Nic tu nie poradzę. To nierealne.

Zapanowała cisza. Dziennikarz powrócił do oglądania albumu o kolibrach, lecz po chwili zdał sobie sprawę, że dom nie zwraca uwagi na jego słowa i na zdjęcia. Tylko gdzieś ze ścian dochodziło lekkie skrzypienie. Rozmowy z nim bywały trudne. Chociaż był tak wiekowy, pod wieloma względami przypominał dziecko zaprzeczające podstawowym prawdom, które nie pasują do jego obrazu świata.

– Mam dalej czytać? – zapytał Nigel. Nie doczekał się jakiejkolwiek reakcji. Nie umiał określić, czy dom się obraził za jego odmowę, czy po prostu zamyślił i zobojętniał na otoczenie. Merryman podniósł się, zebrał książki i wrócił do siebie.

Rozmowa kosztowała go kolejną bezsenną noc. Gdy następnego dnia pojawił się na miejscu, dom nadal nie reagował na jego słowa, kolorowe zdjęcia w albumach, a nawet na karmienie ptaków, które, już przyzwyczajone do nich, jak zwykle zleciały się przed werandę. Tak było również przez kolejne dni. W końcu Nigel przestał czytać na głos i ograniczał się tylko do mechanicznego rzucania ziarna przed budynek. Milczenie narastało między nimi i stawało się coraz trudniejsze do zniesienia, jednak Merryman nie wiedział, co z tym począć. Zrobił dla domu wszystko, co mógł, ale wobec ostatniej prośby był całkiem bezradny.

Olśnienie przyszło którejś kolejnej nocy, gdy patrzył w sufit wynajętego pokoju, pozwalając myślom podążać im tylko znanymi ścieżkami. Zerwał się z łóżka, gotów natychmiast iść do domu i przedstawić mu swoje rozwiązanie, jednak ledwie zdążył postawić stopy na podłodze, ogarnęły go wątpliwości. To na pewno był sposób, ale czy właśnie tego potrzebowali? Po chwili namysłu uznał, że jego pomysł nie ma sensu, i zniechęcony położył się z powrotem. Opanowało go znużenie. Sen przyszedł szybko.

Następnego dnia znów siedział na werandzie i sypał ziarno. Maleńkie strzyżyki i różne gatunki lasówek migały mu przed oczami, jednak on ledwo je zauważał. Donośny świergot ptaków nie sprawiał mu tym razem radości. Wreszcie zdecydował przerwać milczenie.

– Myślałem o tym dużo... – zaczął powoli. Słowa z trudem przechodziły mu przez usta. – Wydaje mi się... Jest pewien sposób, żeby spełnić twoje marzenie.

Okiennica przy nim zadrżała i zaczęła niecierpliwie uderzać o framugę.

„JAK? ZRÓB TO. POMÓŻ MI LATAĆ”.

– Nie jestem do tego przekonany. Nie byłem… wciąż nie jestem przekonany, czy powinienem ci o tym mówić.

„PRAGNĘ LATAĆ. MOŻESZ MI POMÓC, WIĘC ZRÓB TO. PROSZĘ”.

– To nie jest takie proste. Bo widzisz… Ja mogę spełnić twoje marzenie… ale to cię zniszczy.

Dom umilkł, lecz po chwili znów zabrzmiało stukanie.

„TO NIE MA ZNACZENIA. ZRÓB TO. JEŚLI MA TO BYĆ MÓJ KONIEC, NIECH I TAK BĘDZIE”.

– Jesteś pewien?

„NIGDY NICZEGO NIE BYŁEM TAK PEWNY”.

Nigel pokiwał ze zrozumieniem głową i rzucił przed siebie kolejną garść ziarna.

– Skoro nalegasz, spełnię twoją prośbę. Ale proszę cię, przemyśl to jeszcze. – Kolejne słowa przyszły same. – Nie chcę cię stracić. Jesteś moim przyjacielem, a to cię zabije. Proszę, daj temu spokój.

Weranda pod stopami Merrymana zatrzeszczała głębokim, mruczącym dźwiękiem. Okiennica zastukała.

„PRZYJACIEL”.

– Błagam, zrezygnuj.

„PO CO ŻYJEMY, JEŚLI NIE PO TO, ABY SIĘGNĄĆ NIEBA?”

Nie znalazł na to odpowiedzi. Zrezygnowany opuścił głowę i ukrył twarz w dłoniach.

– Niech zatem i tak będzie.

Przygotowania zajęły trochę czasu. Nigel kupił najpierw działkę, na której stał dom, pozałatwiał niezbędną papierkową robotę i uruchomił stare kontakty, aby znaleźć fachowca, który umiałby precyzyjnie wykonać zlecenie. W końcu znalazł odpowiedniego człowieka, niejakiego pana Keatsa, pracującego w jednej z wytwórni filmowych. Ściągnął go na miejsce, gdzie dom został poddany starannym oględzinom.

– Nie będzie to łatwe, ale nie takie rzeczy się robiło – stwierdził Keats po obejrzeniu budynku i jego planów, wydobytych przez Merrymana z ratusza. Później podał sumę, która sprawiła, że Nigel zwątpił w sens całego przedsięwzięcia. Trochę się targowali, aż ostatecznie doszli do porozumienia i pan Keats wziął się do dzieła. Dom znosił wszystko z niezmienną cierpliwością, chociaż gdy fachowiec zaczął wiercić w nim dziury i rozmieszczać z matematyczną precyzją ładunki wybuchowe, Nigel czuł, że ściany lekko drżą. I nie był pewien, czy to tylko efekt działania wiertarki.

Wreszcie prace dobiegły końca i nadszedł decydujący moment. Było chłodne, późne popołudnie, powoli zbliżał się zmierzch. Ptaki odleciały już sprzed domu. Keats założył i sprawdził wszystkie ładunki, po czym rozłożył się z detonatorami kilkadziesiąt jardów dalej i leniwie żując gumę, czekał na sygnał do odpalenia.

Nigel po raz ostatni wszedł na werandę. Przyłożył dłoń do ściany i poczuł pod palcami wilgoć.

– Możemy to jeszcze powstrzymać – powiedział, chociaż miał świadomość, że to nic nie zmieni.

„JUŻ CZAS”.

– Nie mogę przestać myśleć, że właśnie tracę przyjaciela.

„ZAWSZE BĘDĘ PRZY TOBIE. SPEŁNIŁEŚ MOJE MARZENIE. DZIĘKUJĘ”.

– Ja też dziękuję ci za wszystko. Żegnaj.

„ŻEGNAJ. TO KONIEC. NIEBO NIE MA KOŃCA”.

– W takim razie… – Nigel poczuł, że coś ściska go w gardle. Nie był w stanie wykrztusić ani słowa więcej. Jeszcze tylko przesunął ręką po ścianie domu, odwrócił się i szybko odszedł w stronę pana Keatsa. Stanął obok niego i bez słowa dał znak.

Keats nacisnął przycisk detonatora.

Rozległ się grzmot. Ziemia pod ich stopami zadrżała, gdy pod domem, na wysokości gruntu, rozkwitły płomienie. Wszystko trwało ułamki sekund, jednak Nigel czuł się, jakby oglądał to na zwolnionym filmie. Zdawało się, że ognista kreska odcina budynek od podłoża. Na ich oczach dom oderwał się od ziemi. Podmuch eksplozji zdawał się wypychać kruchą, drewnianą konstrukcję do góry. I przez tych parę sekund, zanim ogień pochłonął go w jaskrawej kuli, rozerwał na kawałki i rozrzucił szczątki po okolicy, przez tę jedną, magiczną chwilę dom latał.

Gdy wszystko ucichło i opadł pył, Nigel Merryman wciąż płakał.

A jako że niebo nie ma końca, to nie jest koniec opowieści. Następnego dnia Nigel powrócił na miejsce, gdzie wcześniej stał jego przyjaciel, i zebrał część pozostałych po wybuchu desek. Później kupił sznurek, farby i kolorowy papier, zrobił z desek dziesiątki przepięknych latawców i rozdał je dzieciom z Vertigo. W miasteczku mówi się, że żadne latawce nie mogą równać się z tymi, które wyszły spod rąk pana Merrymana.

Aż rwą się do lotu.

And he still gives his love, he just gives it away

The love he receives is the love that is saved

And sometimes is seen a strange spot in the sky

A human being that was given to fly

(Pearl Jam – „Given to Fly”)

E.D. Skinner

Elektro-epizod z roku 2025

Przełożyła Anna Studniarek

Gdyby podpułkownik Nowojorskiej Gwardii Narodowej Algernon Sidney St. Johnstone był w zwyczajnym stanie, z pewnością zwróciłby uwagę na szczególne brzęczenie w okolicach lewej górnej kieszonki kamizelki. Niestety, tak się złożyło, że jego aktualny stan fizyczny był zdecydowanie niezwyczajny. Mimo to nie mógł nie podejrzewać, że z równowagi wytrąciło go coś wykraczającego poza normalność, i dlatego, zamrugawszy, rozejrzał się po apartamencie w poszukiwaniu oznak nieporządku.

Pierwszym, co przyciągnęło jego uwagę, był starannie złożony egzemplarz „Biuletynu Godzinnego z jedenastej”, z datą „Wtorek, 7 stycznia 2025 r.”. Gazeta, zawierająca aktualne co do minuty notowania giełdowe z Wall Street, leżała na biurku przed nim nieprzeczytana. Niecierpliwym machnięciem ręki zrzucił ją na podłogę!

Następnie jego lewa ręka, odruchowo, z wypraktykowaną precyzją, odszukała na pobliskim stoliku czarną butelkę. Uniósłszy ją do światła, dostrzegł, że była pusta. Kiedy przekręcił ją do góry dnem nad szeroko otwartymi ustami, jego język z naciskiem potwierdził tę informację. Ponuro trzymał butelkę przed sobą, piorunując wzrokiem dwie zielone etykiety – jedną ze znakiem towarowym z minionego stulecia, a drugą z pieczęcią „Bottled in Bond” i datą „1 lipca 1916 roku” – rozsądek podpowiadał mu, że obie były sfałszowane.

Później, kiedy jego zamglony wzrok zaczął dostrzegać coraz więcej szczegółów topograficznych „jaskini”, wychwycił spojrzeniem leżącą postać stosownie odzianego i spokojnie wyglądającego lokaja, który drzemał beztrosko i głośno w rozkładanym fotelu w kącie – i to pod nosem swojego pana! Butelka błyskawicznie poleciała w stronę głowy lokaja, a ten natychmiast udowodnił swoją praktykę w sztuce spania „z jednym okiem otwartym” poprzez odruchowe i zupełnie niepotrzebne uchylenie się.

W końcu rozpalone emocje Algernona znalazły ujście w mowie. Uśmiechnął się do lokaja jak dzikie zwierzę i powiedział:

– Otwósz oka…!

Przerwał i przez chwilę śmiał się ze swojego „żartu”, po czym powtórzył głośno:

– Otwósz oka, pobudka! Posłuchaj mie. Siadaj no do telefonu i powies temu mojemu bimrownikowi, sze jeśli wyśle mi wiencej takiej goszały, to dopilnuje, szeby szef narodowej organizacji bimrowników go wykopał. Ta goszała mosze sabić muła! Powies mu, szeby nie marnował mamony na etykiety i kupił coś, co sie nadaje do garła szentelmena. Ta goszała mosze sabić muła!

Lokaj spojrzał na swojego pana jednym okiem, bowiem drugie było podbite i całkowicie zapuchnięte, i odpowiedział natychmiast, bardzo precyzyjnie:

– Tak jest, proszę pana! Jak pan powiedział! Ale, jeśli mogę prosić o wybaczenie, ten dżentelmen wysłał wczoraj wiadomość, że nie powinien pan tego pić, bo to niebezpieczne. Powiedział, proszę o wybaczenie, że przez pomyłkę wysłano do pana towar, który wytwarzają dla pospólstwa. Przepraszał nadzwyczaj wylewnie.

Algernon z wściekłością odwrócił się do lokaja.

– A ty poswoliłeś mi sie sabić tą goszałą?! – wykrzyknął. – Ta goszała mosze sabić muła!

– Proszę o wybaczenie, proszę pana – odparł lokaj – ale sprzeciwiałem się najgłośniej, jak umiałem. Pan jednak stawiał gwałtowny opór, podbił mi oko i rzucił mnie nieprzytomnego na to krzesło, a przytomność odzyskałem dopiero w momencie, gdy się pan odezwał. Ta trucizna musiała tymczasowo osłabić pański intelekt!

– Właśnie! Trucisna osłabiła intelekt! Ta goszała mosze sabić muła! Jest sła! Masz, weś to. – Algernon wyjął banknot z kieszeni i rzucił go w stronę lokaja.

Przez chwilę siedział w milczeniu, głęboko zamyślony, a później wpadł na kolejny pomysł.

– Powies mi no! Co sie tak gapisz na mnie jak sowa? – zwrócił się do lokaja. – Siadaj no do telefonu i powies temu bimrownikowi, szeby wysłał mi jeszsze skszynke. Powies mu, sze barzo chce mi sie pić.

– Tak, proszę pana! Jak pan sobie życzy – odparł skwapliwie lokaj. – Ale jeśli mogę prosić o wybaczenie, ten dżentelmen obiecał wczoraj, że przyśle kolejną skrzynkę. I, jeśli mogę prosić o wybaczenie, mniemam, że wypełniłby tę obietnicę, gdyby policja federalna nie zrobiła nalotu i nie zamknęła go w więzieniu.

Algernon przez chwilę wpatrywał się w lokaja z niemą furią, która częściowo go otrzeźwiła. Później jego wargi opuścił stek starannie dobranych, acz niewyraźnych inwektyw.

– Sze co? Te… burki sabrały mojego bimrownika?! Jusz ja im pokasze!

Przerwał na moment, żeby złapać oddech, i wpatrzył się w swojego lokaja z głębokim rozrzewnieniem, a później mówił dalej:

– Powies mi no, fajtłapo, co sie tak na mnie gapisz? – wybuchł. – Do roboty! Siadaj no do telefonu! Uszyj prywatnego szyfru. Powies dowódsy krajowemu, szeby jego burki natentychmiast puśsiły mojego bimrownika. Powies mu, sze łeb mu urwe. Powies mu, sze to mówi Alg’non Szid’e Szant Szons’on. Rosumiesz? Alg’non Szid’e Szant Szons’on!

– Tak, proszę pana! Natychmiast, proszę pana! Jak pan sobie życzy! – powiedział lokaj i ruszył wypełnić polecenie. Wkrótce zatonął w prywatnej księdze szyfrów swojego pana.

Tymczasem Algernon, którego atak wściekłości znacząco otrzeźwił, stał się w pełni świadomy szczególnego bzyczenia w rejonie lewej górnej kieszonki kamizelki – jak również faktu, że to bzyczenie bez najmniejszej wątpliwości wskazywało, że pragnęła się z nim skontaktować jego narzeczona, Esmeralda Clementine Jones-Bronson.

Jako że był doskonale obeznany ze sztuką „radzenia sobie” z „samicą gatunku” i jej nieskończoną różnorodnością humorów, od których była uzależniona, na jego wargach przez chwilę malował się tajemniczy uśmieszek, kiedy uświadomił sobie, że niezamierzona zwłoka w odebraniu „rozmowy” Esmeraldy przypadkiem okazała się mistrzowskim posunięciem. W czasie ich ostatniej kłótni zaczęła się „wymądrzać”, ostentacyjnie zignorowała jego najszczersze oczekiwania i była z tego dumna, a na koniec pogardliwym gestem rzuciła na ziemię pierścionek zaręczynowy! Najpewniej była teraz skruszona i gotowa się pogodzić. Ale dobrze wiedział, że jeśli nie chciał się znaleźć pod pantoflem przyszłej żony, w okresie narzeczeństwa musiał cały czas być górą – a jego zwłoka w odpowiedzi zadziałała jak skarcenie!

Kłótnia zaczęła się, kiedy jako prezent urodzinowy wręczył Esmeraldzie jeden z dwóch specjalnie zaprojektowanych miniaturowych zestawów nadawczo-odbiorczych działających na falach radiowych. Jego urządzenie kryło się w niewielkim złotym pudełeczku w kieszeni kamizelki, zaś przewody, antena i stalowa oprawka podtrzymująca słuchawkę przy uchu i mikrofon w kształcie wisiorka na wysokości ust mieściły się, zwinięte, w malutkim złotym pojemniku na zewnątrz kieszeni. Stalowe przewody były „Elektro-rehartowane” za pomocą nowego procesu, stukrotnie zwiększającego ich ciągliwość, zaś miedź najpierw poddano hartowaniu w starożytnym procesie, który przez stulecia był uważany za „zaginioną sztukę”, a później „Elektro-rehartowaniu”, tak samo jak stal. Dzięki temu urządzenie z wyglądu wydawało się delikatne jak pajęcza nić, ale w rzeczywistości było o wiele bardziej wytrzymałe niż starsze modele. Oba zestawy na stałe dostrojono do skomplikowanej, przemiennej częstotliwości „E.V.R-X.Y.Z” – producenci utrzymywali, że nie da się jej skopiować, i gwarantowali odporność na zakłócenia w promieniu dziesięciu tysięcy mil, niezależnie od warunków. Osłona zewnętrznego pojemnika jego zestawu miała kształt złotej tarczy z wygrawerowanym orłem z rozłożonymi skrzydłami na tle tropikalnego zachodu słońca. Ze względu na jej wygląd można ją było pomylić z orderami europejskich rodów królewskich i Esmeralda zgodziła się z nim, że to całkiem sprytne.

Jej jednak znajdował się z tyłu „bardzo cienkiego” zegarka na rękę i tu zaczęły się problemy. Chciała dostać wisior zdobiący pierś! Z rosnącym sarkazmem przyznał, że ta część jej anatomii rzeczywiście potrzebowała jakiegoś rodzaju osłony, ale zaprzeczył, jakoby wisior wystarczająco dobrze odegrał tę rolę. Utrzymywał, że zarówno dekolt z przodu, jak i „odsłonięte plecy” sukni powinny kończyć się nad „naturalnymi krągłościami”. Wygłosił nawet ogólną tyradę przeciwko części jej niedawnych kreacji i nazwał je „ramkami”, ponieważ „pełniły podobną funkcję”, to znaczy „jedynie stanowiły tło podkreślające szczegóły rzeczy, które odsłaniały”.

Wierzył, że to zakończy ich kłótnię! Ale przed dwoma dniami pojawiła się odziana w najlepszy przykład tego, co Wertheimer, paryski arbiter światowej mody, mógł zaprezentować jako ilustrację jego sarkastycznej uwagi na temat „ramki”. Kłótnia, do której doszło tym razem, była gwałtowna z obu stron – a do niej należało ostatnie „słowo”, kiedy rzuciła pierścionek zaręczynowy na ziemię u jego stóp.

Później, przez dużą „Elektro-wizyjną” tarczę podłączoną do jego ogólnego zestawu radiowego patrzył, jak Esmeralda „odlatuje” w swoim codziennym jednopłatowcu. Zauważył lekkomyślną prędkość, z jaką jechała w powietrzu, i zaśmiał się, gdy powietrzny policjant drogówki zanotował jej numer rejestracji i „oznaczył” ją, strzelając mandatem w tył jej maszyny. Widział, jak ląduje na własnym dachu, a chwilę później „odlatuje” ponownie, dużym turystycznym dwupłatowcem, i szybko zmienia się w niewielką plamkę na zachodnim niebie. Najwyraźniej jego Esmeralda była nerwową damą błękitnej krwi, która się nie hamowała, kiedy coś ją rozzłościło!

W krótkim czasie Algernon zużył mnóstwo energii na rozwiązanie kwestii, jak długo powinien odczekać, zanim odbierze jej „rozmowę”. Właściwe dobranie czasu zwłoki do indywidualnych charakterystyk zainteresowanej osoby w wyżej wymienionych okolicznościach było niezmiernie ważną kwestią! Nagle przyszło mu na myśl, że być może miała wypadek. Natychmiast wziął się do dzieła!

Dotknąwszy sprężyny na złotym pojemniku na kieszeni kamizelki, wziął do ręki oprawkę, która się z niego wysunęła, otworzył haczyk, by pozwolić jej przyjąć ostateczny kształt, i szybko umieścił na głowie. Później, starannie i oszczędnie dobierając słowa, odezwał się do mikrofonu w kształcie wisiorka, z precyzją mającą ukryć jego bełkotliwą mowę.

– To ty, Esm’aldo?

– Tak, to ja! – odpowiedziała natychmiast. – A kogo się spodziewałeś? Rozdawałeś więcej tych „wyjątkowych” zestawów radiowych innym kobietom? Jeśli dowiem się, że zadawałeś się za moimi plecami z jakąś wydrą, pożałujesz, że się urodziłeś! Jeśli…

Cierpliwie, i wyraźniej niż wcześniej, Algernon przerwał potok słów, zadając kolejne pytanie:

– Poczebujesz czegoś szszególnego?

– Tak! Potrzebuję szybkiej pomocy, już w tej chwili. Złamałam nogę i nie mogę się poruszać, a na tej półce tuż nad moją głową siedzi paskudny wielki tygrys, który jest gotów skoczyć na mnie i mnie zjeść! Leciałam na zachód w moim dużym samolocie i wyleciałam z naszego dystryktu, gdzie wszyscy mnie znają i mój papa wszystkich „ustawił”, i doleciałam tutaj, gdzie nikt mnie nie zna, i jeden z tych paskudnych agentów „Ligi Czystości” przyłapał mnie na pudrowaniu noska, i gonił mnie, a ja dodałam gazu i osiągnęłam dwieście mil na godzinę, i pomyślałam o tym nowym „Elektrycznym Nadajniku Błyskowo-zasłonowym”, który zamocowałeś do samolotu, i uruchomiłam go, i później weszłam za zasłonę, i ten brutal musiał zapędzić mnie nad ocean, bo wleciałam prosto w tę górę, zanim zorientowałam się, dokąd lecę, i spadłam tysiąc stóp albo więcej, i złamałam nogę, i nie mogę się ruszyć, a ten koszmarny tygrys…

Tym razem Algernon przerwał ten potok słów z wyraźnym zniecierpliwieniem.

– Słuchaj – wtrącił. – Jeśli nie powiesz mi, gzie jesteś, nie pomoge ci. Podaj mi szyfr.

– Nie mówiłam ci tak szybko, jak mogłam? – odparowała. – Mówię tak szybko, jak pozwala mi język, skoro w końcu odebrałeś, a zajęło ci to koszmarnie dużo czasu, i nie mogę ci powiedzieć, gdzie jestem, jeśli nie dasz mi się wypowiedzieć, i myślę, że jesteś prymitywny, i sądzę, że nadal jesteś pijany, i masz kod lokalizacji: 693-1-41: 396-1-141: 356-1-22: 690-2-142, i koniecznie zapisz to na kartce, żebyś nie zapomniał, i…

Ale Algernon już się „rozłączył”.

W tym momencie był na tyle trzeźwy, by rozumieć, że nie jest wystarczająco trzeźwy do tego zadania, więc szybko zatrzasnął na nadgarstkach bransolety „Elektro-regeneratora”, ustawił regulator na „dwie sekundy”, stracił przytomność – a po tym czasie obudził się jako zupełnie inny człowiek, przyjąwszy odpowiednik dwóch nocy naturalnego snu.

Jego pierwszym posunięciem po obudzeniu się było sięgnięcie do przycisku na biurku z napisem „Transport paczek”, ale przerwał gest w połowie, a jego twarz wykrzywił grymas bólu. Przez chwilę przyciskał obie dłonie do czoła i jęczał w bezradnej udręce:

– Mój Boże! Co za ból głowy!

Jego bezradność była jednak tylko przejściowa. Odwrócił się do stojącej za plecami srebrnej urny, którą zdobił złocony napis „Pasteryzowana woda”, i przycisnął coś, co wydawało się częścią postaci wyrzeźbionej w mahoniowej podstawie, a wtedy wysunęła się ukryta szuflada, zawierająca kilka filiżanek, łyżeczek i pudełko tabletek z etykietą „Odpowiednik – 2 łyżeczki cukru i 1 miarka śmietanki”. Wrzuciwszy jedną z tabletek i łyżeczkę do filiżanki, ustawił ją na biurku. Następnie wyjął z kieszeni miniaturowy składany mikroskop z soczewką z elastycznego szkła i z jego pomocą dostrzegł niemal niewidzialny czubek igły ukryty w filigranowej ornamentacji na kurku urny. Wcisnął go paznokciem, po czym przycisnął przycisk na kurku oznaczony „gorąca” i napełnił filiżankę, mamrocząc jednocześnie radośnie pod nosem:

– Niezła sztuczka! Macie swoją „pasteryzowaną wodę” zgodnie z rządowymi przepisami, ale… och! Niegrzeczna z ciebie igiełka.

Przez chwilę przyglądał się podejrzanie wyglądającej miksturze, która spłynęła do jego filiżanki, posmakował jej z nadzieją – a następnie, siny z wściekłości, wypluł świństwo i rzucił filiżanką przez pokój.

Na moment zaniemówił i z trudem nad sobą zapanował – a następnie, z desperacką szybkością, otworzył zamek prywatnej szuflady w biurku i wysunął ją do połowy do widocznej linii. Pociągnął za sznurek nad głową, który uruchomił elektryczny wentylator – i jednocześnie, w tym dokładnie ustawieniu, odsłonił niewielki otwór w szufladzie, ukazując szereg krystalicznie białych i brązowawych pigułek. Wybrał jedną z białych tabletek, umieścił ją w ustach i zmiażdżył między zębami, by zadziałała jak najszybciej, mimo iż jego czujny lokaj zaprotestował.

– Nic na to nie poradzę, John – powiedział. – To naprawdę sytuacja awaryjna, a ja muszę coś wziąć. Wygląda na to, że narkotyki to jedyny oryginalny produkt, który pozostawiło nam Konsorcjum Bimbrownicy-Przemytnicy-Prohibicjoniści.

Grymas cierpienia wykrzywiający jego twarz zniknął szybko, a zastąpił go entuzjazm spodziewanej przyjemności. Odwrócił się do zamka szyfrowego sejfu w biurku, ustawił pokrętło na 0, przekręcił do przodu do 20, do tyłu do 15, do przodu do 2, do tyłu do 1, znów do przodu do 3, do tyłu pełen obrót do 3, i w końcu do przodu do 15. Następnie stanowczo przycisnął pokrętło i wtedy okrągły fragment podłogi, gdzie stało biurko, a którego ledwie widoczny zarys stapiał się tak dokładnie ze zdobiącym parkiet kwiatowym wzorem, że wydawał się jego częścią, przekręcił się do połowy, ukazując sporą komorę wypełnioną starannie zamkniętymi puszkami tytoniu i różnymi rodzajami fajek. Napełnił fajkę z korzenia wrzośca z na wpół opróżnionej puszki, ustawił opatentowany „Pochłaniacz Dymu”, nacisnął przycisk na biurku, który sprawił, że pomieszczenie wypełnił rozpylony środek dezynfekcyjny, aromatyzujący dym i uniemożliwiający wykrycie przestępczego czynu z zewnątrz. „Zapalił” i zaciągnął się głęboko. Na jego twarzy pojawiło się spokojne zadowolenie ze spełnienia spodziewanej radości. Pod nosem mruknął wyzywającym tonem:

– Zupełnie przespałem, kiedy te skunksy wprowadziły prawo przeciw kawie, ale byłem „zwarty i gotowy”, gdy zakazali tytoniu, i przygotowałem się na całe życie.

Następnie z jasnym umysłem i precyzją zabrał się do pracy.

Poleciwszy lokajowi, by robił staranne notatki na tabliczce, aby uniknąć błędów, podyktował:

– Jak tylko skończysz z tym urzędnikiem od zakazu gorzały, przygotuj zaszyfrowaną wiadomość do tego szczura w białym mundurku, który sprzedał mi tę sztuczkę. – Wskazał na urnę. – Powiedz mu, żeby wziął sobie ten syntetyczny „ekstrakt kawowy”, na który mnie naciągnął, i zwrócił kwotę na moje konto. Nie zapłacę za niego. Powiedz mu, żeby natychmiast przysłał mi jeden galon stukrotnego ekstraktu prawdziwej kawy mokka, jeśli ją ma, i koniecznie podkreśl „prawdziwej”. Jeśli nie ma mokki, powiedz mu, że ma mi ją dostarczyć jak najszybciej, a w międzyczasie niech przyśle mi ćwierć pinty prawdziwego (podkreśl „prawdziwego”) ekstraktu kawowego, dowolnego gatunku, który ma. Jeśli stwierdzi, że nie może zdobyć prawdziwego, co pewnie zrobi, bo ten oszust bez wątpienia próbuje „wywołać sztuczną zwyżkę”, powiedz mu, że wiem bez najmniejszej wątpliwości, że ma układy z gangiem przemycającym opium, że wiem, że jeśli zechce, może przez nich ściągnąć prawdziwą kawę, tak jak oni ściągają prawdziwe prochy, i że jeśli spróbuje odstawić jakąś sztuczkę, naślę na niego policję federalną i dopilnuję, by dostał dożywocie. Wbij temu tępakowi do głowy, jeśli ci się uda, że ma do czynienia z Algernonem Sidneyem St. Johnstonem, a nie kimś z pospólstwa!

Zakończywszy dyktowanie, Algernon nagle uświadomił sobie, że jego system domagał się wzmocnienia po przedłużającym się poście – lub, mówiąc krótko, że był pospolicie głodny – a ponieważ nie miał czasu spożyć zadekretowanego posiłku w zadekretowany sposób, wyciągnął z kieszeni złote pudełko, wyjął z niego parę pigułek z napisem „Ekwiwalent – jeden pełny posiłek” i szybko je połknął.

Odświeżony i pełen nowej energii po uzyskaniu niezbędnych substancji odżywczych ruszył do działania.

Nacisnął przycisk na biurku oznaczony „T.P”, a wtedy dekoracyjny – z pozoru – element sufitu opadł i przyjął kształt transportera paczek. Kiedy wcisnął na odbiorniku transportera guzik z liczbą 7826, w jego ręce natychmiast pojawiła się książka oznaczona tą samą liczbą. Było to szkolne wydanie Nowego Standardowego Słownika Webstera wydawnictwa Laird i Lee, datowane na rok 1912. Wybrał ją jako prywatną książkę szyfrów dla siebie i Esmeraldy, bo wierzył, że dwa egzemplarze, które do nich należały, były jedynymi, które przetrwały do tej pory.

Wsunął książkę do swojego „Błyskawicznego Dekodera Szyfrów” i dotknął klawiszy numerycznych w kolejności podanej mu przez Esmeraldę. Delikatne druciane ramiona szybko przerzuciły kartki i wybrały dla niego słowa „Parker”, „przełęcz”, „góra” i „McKinley”. Kiedy przypomniał sobie „tygrysa”, o którym wspomniała, uderzył go absurd szukania takiego zwierzęcia w wiecznych śniegach gór na Alasce! A później pomyślał o tarczy „Elektro-wizji”.

Odwróciwszy się do globusa umieszczonego w skomplikowanym mechanizmie za jego plecami, wyjął z podstawki dwie delikatne igły, wbił jedną z nich przez galaretowatą powierzchnię w „Górę McKinley”, a drugą w „Nowy Jork”. Raz obrócił globus, a wskaźnik „Błyskawicznego Kalkulatora Długości Lotu” natychmiast pokazał „3668 mil, 264 stopy, 00 cali”. Ustawiwszy przełącznik „Elektro-wizji” na obwód 3670 mil, z pomocą mikroskopu dostrzegł niewyraźny zarys dwóch szczytów „Denali i jego żona”, ledwie mieszczący się w sektorze „W.N.W” białego kręgu, który pojawił się na tarczy. Wbił czubek igły odrobinę za wyższą z gór i na lewo od niej, wziął delikatny miedziany drut i podłączył go do „Lokalnego”. Kiedy ustawił przełącznik z powrotem na „Lokalny”, niewyraźny zarys gór zniknął, zastąpiony przez wyraźny obraz „przełęczy Parkera”. Ale nawet pod mikroskopem nie dostrzegał śladu Esmeraldy! W końcu na samym dole dostrzegł słaby zarys delikatnych linii – świecących, znikających i znów świecących – i przypomniawszy sobie, że w chwili wypadku miała działający „Elektryczny Nadajnik Błyskowo-zasłonowy”, doszedł do wniosku, że urządzenie najpewniej wciąż działało i wobec tego w końcu zlokalizował swoją ukochaną.

Przez chwilę dręczył go ten niepasujący „tygrys”, ale pomyślał, że w swej oczywistej ekscytacji najpewniej zniekształciła lub błędnie zinterpretowała dostrzeżoną przez siebie kozicę albo coś w tym rodzaju.

Kiedy już rozwiązał problem miejsca pobytu swojej Esmeraldy, jego następnym krokiem było zgłoszenie się do „Narodowego Biura Kontroli Powietrznej” w Waszyngtonie. Chodziło o specjalne pozwolenie, łącznie z „pierwszeństwem przejazdu”, na „Elektro-błyskowy” tranzyt na górę McKinley na Alasce, na wysokości pomiędzy dwudziestoma i dwudziestoma dwoma tysiącami stóp, z przywilejem powrotu „własnymi siłami”, obowiązujący „w ciągu trzech minut od chwili wydania”. Zażądał również fotograficznych kopii pozwolenia i niezbędnych rozkazów.

– Pozwolenie i tak dalej nie są właściwie potrzebne na takiej wysokości, szczególnie że jak na razie istnieje tylko jeszcze jedna maszyna „Elektro-błyskowa”, a to… – próbował sprzeciwić się urzędnik.

Ale Algernon z góry odrzucił protesty leniwego urzędnika.

– Przestań mi doradzać, czego potrzebuję – wtrącił – i załatw to, czego chcę, albo zadzwonię do szefa. Wiesz, z kim masz do czynienia? A teraz do roboty, i TO SZYBKO!

Widział przez „Elektro-wizję”, że magia jego nazwiska natychmiast skłoniła urzędnika, by wziął się do roboty, więc podłączył swój aparat „Radio-elektro-fotograficzny” i skupił się na ostatnim koniecznym szczególe, który musiał załatwić przed wyjazdem.

Wsunął wtyczkę swojego „Radiofonu” do gniazdka długości „E.V.R”, założył na głowę oprawkę ze słuchawką i mikrofonem, i odezwał się cicho:

– Charlie Grant?

– Ta jest! Mówi Charlie – odpowiedział zwięźle jego broker.

– Coś się dzieje na giełdzie?

– Cicho jak na pogrzebie „żółtka”, właśnie skończyło się ożywienie – odparł broker. – Dwa tygodnie temu pojawiły się plotki, że prezydent jest niezadowolony z braku skuteczności Jima Macdonalda, szefa „Narodowego Biura Porządku Publicznego”, i „Zjednoczeni Narodowi Bimbrownicy” spadli o dziesięć punktów. Dwa dni później Jim zrezygnował i ZNB straciło dwadzieścia punktów. Następnego dnia prezydent nominował Wheelera Wayne’a (który w życiu się nie napił, a w każdym razie nie w miejscu, gdzie ktoś mógł go zobaczyć) i ZNB stoczyło się o pięćdziesiąt punktów. Pierwszym posunięciem Wayne’a było wydanie rozkazu nalotu na twojego lokalnego bimbrownika Lippincotta i aresztowania go i ZNB padło. Niemal cały dzień parkiet szturmował tłum spanikowanych frajerów, którzy błagali, by ktokolwiek wziął od nich akcje „Bimbrowników” za dowolną cenę, jaką chcą zapłacić. Dostałem cynk, że policja znalazła u Lippincotta zaledwie kwaterkę, więc ulitowałem się (w pańskim imieniu) i uwolniłem ich od dziesięciu milionów. Sięgnąłbym głębiej, ale nie chciałem skomplikować innych układów. Dwa dni później stary Jim Macdonald i Bill Jenkins (szef Narodowej Organizacji Bimbrowników) zakończyli konflikt związany z tym, że Jim żądał więcej mamony. „Dowody” przeciwko Lippincottowi „zniknęły”, on sam został uwolniony, a ZNB wróciło do normalności. Jeśli zachowamy ostrożność, możemy uwolnić i uprać około dwóch milionów, albo możemy zaczekać, jak pan sobie życzy.

Algernon przekręcił się w bok, wsunął kartkę do urządzenia wyglądającego jak skomplikowana, rozwinięta wersja pierwotnej maszyny do pisania i podłączył ją, a później odezwał się do brokera:

– Dobrze sobie poradziłeś, Charlie. Nie zapominaj, że podwajasz swój zwyczajowy procent, kiedy „mnie tam nie ma”. – Po chwili zastanowienia mówił dalej: – Powiedz księgowemu, żeby od razu przeczytał sprawozdanie do prywatnego telefonu, bo już podłączyłem „Radioelektrodyktafonotypograf”. Pozbądź się akcji „Bimbrowników”, jak tylko będziesz mógł, nie poświęcając przy tym zysków, których jesteś pewien, bo nie chcę, by ktokolwiek mnie z tym powiązał. A teraz posłuchaj, Charlie. Wyjeżdżam na trochę, najpewniej najwyżej na dzień albo dwa, o ile nie wydarzy się nic niespodziewanego. Jeśli będziesz chciał się ze mną skontaktować, odezwij się na zwykłych „E.V.R”, ale użyj „dużej odległości”. Jeśli uznasz, że powinieneś mnie zobaczyć, przyjedź tutaj i skorzystaj z mojej „Elektro-wizji”. Pewnie będę w okolicy góry McKinley w obwodzie 3670 mil i sektorze „W.N.W”. Do widzenia!

Kiedy Algernon skończył mówić, srebrzysty „brzęk” niedużego dzwonka na jego aparacie „Radioelektrofotograficznym” poinformował go o otrzymaniu fotograficznych kopii jego rządowego zezwolenia i powiązanych z nim rozkazów, zaś koniec szybkiego „stuk-stuk” „Radioelektrodyktafonotypografu” świadczył, że księgowy jego brokera skończył sprawozdanie. Z pierwszego urządzenia wyjął dwa paski papieru i odkrył, że wszystko się zgadza. Przez chwilę przyglądał się kartce wyciągniętej z drugiej maszyny, skonsternowany fonetyczną prostotą pisowni słów. Później, doszedłszy do wniosku, że to matematycznie dokładne tłumaczenie dźwięków pomoże w końcu w wyeliminowaniu ortograficznych absurdów zawsze obciążających język, który w najlepszym wypadku jest zbyt skomplikowany, wepchnął kartkę do wewnętrznej kieszeni razem z pozostałymi dwiema. Następnie nacisnął przycisk na bocznej ścianie, co spowodowało otwarcie niewielkich drzwi, prowadzących do „jednoosobowego” przedziału w pionowym przewodzie pneumatycznym, wszedł do środka i został wystrzelony na dach.

Udał się do największego z licznych hangarów, nacisnął przycisk – a drzwi otworzyły się gwałtownie i na ciężarówce wyjechało błyszczące monstrum z „Elektro-rehartowanej” miedzi. Najlepsze, co można było powiedzieć o jego kształcie, to że przypominał ogromną butelkę piwa. Podszedł do otworu „butelki”, nacisnął przycisk, a wtedy korek wyleciał z głośnym hukiem. Wkroczywszy do wąskiego przejścia w „szyjce”, włączył elektryczne światła i znalazł się w obszernej komorze z hartowanego szkła, „wydmuchanej” wewnątrz obudowy w taki sposób, że zasadniczo otaczała ją próżnia, a nieliczne konieczne miejsca styku były starannie izolowane. Szarpnięcie dźwigni uruchomiło urządzenie „Dostarczania tlenu” (już ustawione na „jedną osobę”), a dotknięcie przycisku sprawiło, że korek z kolejnym głośnym hukiem wrócił na miejsce.

Z mahoniowej szafy wyjął kombinezon z niedźwiedziej skóry, z podszewką z delikatnej tkaniny z miedzianego drutu. Włożył go, ustawił „Regulator wewnętrznego ciepła” na 65 stopni Fahrenheita, sprawdził połączenie z ukrytą baterią i nacisnął sprężynę, która sprawiła, że kombinezon „zatrzasnął się” i dopasował.

Przesunięcie dźwigni na dużej klawiaturze ustawiło „Regulator wewnętrznej temperatury” w komorze na „65”, kolejna uruchomiła „Elektro-wizję”, trzecia podłączyła niewielkie dynamo ze „Zbiornikiem Energii Atomowej”, co zaczęło zaspokajać jego względnie ograniczone potrzeby elektryczne, czwarta nawiązała podobne bezpośrednie połączenie z resztą mechanizmu, piąta uwolniła elektron energii atomowej z podstawowego atomu do „Zbiornika Energii Atomowej”, by zapewnić równowagę dopływu.

Usiadł na tapicerowanym fotelu i przygotował się do szybkiego i zdecydowanego działania. Jedną ręką opuścił dźwignię „Helikopter” i przez „Elektro-wizję” zobaczył, jak w powietrze wznosi się wielkie, „Elektro-rehartowane” stalowe urządzenie przypominające korkociąg, ze „śrubą” o rowku głębokości pięćdziesięciu stóp. Ustawił regulację na „Połowa prędkości”, wcisnął przycisk i zaczął powoli się wznosić. Kiedy „Wskaźnik wysokości” pokazał „1000 stóp”, ustawił helikopter na „Pełną prędkość” i wystrzelił. Na „20 000 stóp” ustawił helikopter na prędkość „Utrzymanie wysokości”, pociągnął dźwignię, która wypuściła potężne śmigło z komory pod spodem, i ustawił je na pełną prędkość „Wstecz”, szarpnął dźwignię z powrotem na „21 500 stóp” i zatrzymał się na „22 000 stóp”. Dolne śmigło ryczało głośno, ale nieszkodliwie w swojej zamkniętej komorze.

Odwrócił się do tarczy „Elektro-wizji”, ustawił przełącznik na obwód „8670 mil”, wybrał niewyraźny zarys góry McKinley i wbił w nią igłę. Połączył ją za pomocą delikatnego miedzianego drutu z „Lokalne” – które, jak wiedział, było na stałe połączone w podobny sposób z ogromnym dynamo nad Niagarą – ustawił regulator „Elektro-błysku” na „0,17 sekundy”, nacisnął przycisk wyłączający helikopter, szarpnął dźwignię, która wciągnęła go do górnej komory, a gdy usłyszał głośny brzęk zatrzaskujących się miedzianych płyt, zamknął oczy i nacisnął ostatni przycisk.

I mimo wszelkich środków ostrożności został niemal oślepiony przez jaskrawą błyskawicę, która otoczyła całą machinę, i mimo skomplikowanego systemu „Amortyzatorów” przez chwilę myślał, że został rozerwany na dwie części, kiedy leciał przez przestrzeń z prędkością 186 000 mil na sekundę. A później, jakby w odbiciu pierwotnego szarpnięcia, nadeszło odpowiadające „pociągnięcie” tylnego śmigła, które automatycznie wystrzeliło ze swojej komory z pełną prędkością „wstecz”.

Otworzył oczy i przez kluczowy moment czuł napięcie nerwowe, po czym jedną ręką sięgnął po dźwignię „Skrzydła” i spojrzał na „Prędkościomierz”, czekając na nadejście chwili, kiedy będzie bezpiecznie i kiedy zajdzie konieczność, by wypuścił dwupłatowe skrzydła z „Elektro-rehartowanej” stali, o „rozpiętości” stu pięćdziesięciu stóp.

Nagle tuż przed jego „Elektro-wizją” pojawiły się bliźniacze szczyty góry McKinley i zapominając o rozsądku, szarpnął w dół dźwignię „Skrzydła”. Usłyszał terkot i brzęk dostosowania i zorientował się, że urządzenia wytrzymały znacznie trudniejszą próbę, niż to gwarantowano.

A później, na jego oczach, wyższy szczyt góry pojawił się tuż pod nim. Z odruchową lekkomyślnością szarpnął „Dźwignię sterowniczą”, co sprawiło, że maszyna obróciła się ostro „na ogonie” – o włos unikając utraty siły nośnej. Szarpnął kolejną dźwignię, która sprawiła, że „zanurkował” prawie pionowo, szarpnął tę samą dźwignię w drugą stronę i wyprostował się, popchnął w dół dźwignię helikoptera i przycisnął przycisk, który wyrzucał do góry urządzenie przypominające korkociąg z prędkością „Utrzymanie wysokości”. Pociągnął z powrotem dźwignię tylnego śmigła, co sprawiło, że urządzenie wróciło z powrotem do swojej komory, gdzie ryczało z nieszkodliwą wściekłością – i zatrzymał się z szarpnięciem. Na jego czole zaperlił się pot na myśl o tym, że udało mu się o włos uniknąć śmierci, choć na wargach pojawił się triumfalny uśmiech, kiedy pomyślał o sensacji, jaką wzbudzi na kolejnej „Olimpiadzie Powietrznej”. Jego mózg zapamiętał na przyszłość, że to jego tylne śmigło poruszające się z pełną prędkością „Wstecz” utrzymało go i ochroniło przed utratą siły nośnej w czasie tego ostrego zakrętu.

Spojrzenie na „Elektro-wizję” pokazało mu, że znajduje się na wysokości szczytu urwiska nad Przełęczą Parkera, zaledwie kilka stóp od niego, a pierwszym, co zobaczył, był dwupłatowiec Esmeraldy wbity dziobem w lód. Ale jego „Nadajnik Błyskowo-zasłonowy” brzęczał wesoło, a tylny „reflektor” ukazywał ze wszystkimi szczegółami to, co znajdowało się poniżej, za „zasłoną”.

Bezpośrednio pod zniszczonym dwupłatowcem szybko zauważył swoją ukochaną Esmeraldę, stojącą po pas w śniegu, z jedną ręką uniesioną, jakby chciała obronić się przed spodziewanym atakiem, i wciąż ubraną w tę suknię „ramkę”, która doprowadziła do ich kłótni. Spojrzenie na wskaźnik „Temperatury zewnętrznej” uzmysłowiło mu, że jest „minus sześćdziesiąt stopni”, co sprawiło, że przez chwilę obawiał się tragicznych skutków wystawienia jej odsłoniętej skóry na żywioły. Wspomniał jednak o udowodnionej zdolności „samicy gatunku” do znoszenia zimy w skąpym odzieniu, co szybko stłumiło jego obawy, i skupił uwagę na tym, na co wskazywała jej uniesiona ręka.

I wtedy – Z CAŁKOWITĄ PEWNOŚCIĄ NA PÓŁCE NAD NIĄ UJRZAŁ SYLWETKĘ POTWORNEGO TYGRYSA BENGALSKIEGO, USTAWIONEGO W POZYCJI DO OSTATNIEGO, ZABÓJCZEGO SKOKU NA SWOJĄ ZDOBYCZ!

Z gorączkową energią „szarpnął w dół” dźwignię „Lądowania” helikoptera, nacisnął przycisk, który „wyjął korek” z „butelki” i zeskoczył. Przebył odległość w dół w „rekordowym” czasie, ale wylądował tak gwałtownie, że zatonął w śniegu, bo w panice przypomniał sobie o szarpnięciu linki spadochronu dopiero w dwóch trzecich odległości od ziemi.

Po chwili paniki, że zostanie uduszony przez śnieg, wykorzystał „futbolowe” taktyki, które dobrze opanował, szarpiąc się i przeciskając na zewnątrz. Brnąc gorączkowo w stronę ukochanej, krzyknął na całe gardło:

– Esmeraldo! Kochanie! Jestem tutaj!

Z dostojnym wdziękiem prawdziwej arystokratki o „błękitnej krwi” dumna panna odwróciła się majestatycznie i zmroziła jego serce lodowatym spojrzeniem – takim, do którego mogą aspirować jedynie ci, w których żyłach płyną cztery stulecia nieskażonej krwi Mayflower.

– Twoja obecność jest na tyle dostrzegalna – powiedziała spokojnym głosem – że nie wymaga tak hałaśliwego zachowania. W przyszłości, kiedy będziemy razem za granicą, wolałabym, żebyś zabierał ze sobą swoje dobre maniery, zamiast zostawiać je w domu. Chciałabym również ci przypomnieć, że odebranie mojej „rozmowy” zajęło ci całe piętnaście minut!

Wtedy jednak natura wygrała i jak typowa kobieta Esmeralda omdlała w ramionach kochanka, a tuż przed utratą przytomności wyszeptała:

– Algy! Kochanie moje! Mój wybawca!

Przez krótką chwilę Algernon przyciskał nieruchomą sylwetkę ukochanej do swojej męskiej piersi i zasypał namiętnymi pocałunkami kosmyk jej włosów, uniesiony przez wiatr na wysokość jego nosa – i wtedy przypomniał sobie o tym tygrysie na półce nad nimi!

Szybko sięgnął po „Elektryczny Pistolet Automatyczny”, wycelował go starannie w serce bestii i nacisnął przycisk. W miejscu, w które wycelował, pojawiła się czarna plama i powietrze wypełnił ostry odór spalonej sierści – ale bestia na górze pozostała nieruchoma, jakby dostojnie nieświadoma ataku!

Skonsternowany i osłupiały, Algernon wyjął składaną lornetkę operową, uniósł ją i przyjrzał się dziwnemu zjawisku. I wtedy w końcu jego mózg przeszył promień światła, kiedy powróciło wspomnienie zapomnianego incydentu, który w myślach połączył z tajemnicą nad nim. Uświadomiwszy sobie wreszcie prostą prawdę, wybuchnął gwałtownym śmiechem i z ogromną radością zawył na całe gardło – aż śpiące echa „wielkiej milczącej północy” obudziły się z wiekowej drzemki i z przeciwnego zbocza góry zeszła lawina.

Algernon przypomniał sobie, że przed około sześcioma miesiącami w czasie pokazów w Des Moines w stanie Iowa z cyrku „Barnuma i Baileya” uciekł tygrys bengalski, zaś próby odnalezienia go jedynie popchnęły go w głąb północnej dziczy. To więc był ten tygrys! Tak się złożyło, że przebywał w okolicy, i oczywiście był wygłodzony, a zapach Esmeraldy pobudził w nim drapieżne instynkty. Ale kiedy wkradł się na półkę, gotów do ostatniego, zabójczego skoku, wichura w temperaturze minus sześćdziesięciu stopni zatrzymała go w miejscu!

I wtedy właśnie, gdy wydawało się, że wszystkie jego troski i niepokoje zniknęły, „terkot” aeroplanu sprawił, że podniósł wzrok i bezpośrednio nad sobą ujrzał szykujący się do lądowania dwupłatowiec „Ligi Czystości”.

Z gorączkową energią potrząsnął nieprzytomną postacią spoczywającą w jego ramionach i krzyknął na całe gardło:

– Esmeraldo! Kochanie! Obudź się! Agent „Ligi Czystości” nas odnalazł. Z pewnością to jeden z tych dawnych skazańców, który żyje z procentu od tego, co uda mu się zdobyć, a jeśli przyłapie cię w miejscu publicznym w takim stroju, zabierze cię do jednego z ich „marionetkowych” sądów i pośle cię do ciupy! Obudź się! Es…!

Ostry kąt kościstej rzepki Mary Jane z wieloletnią praktyką i odruchową siłą wbił się w moje dolne żebra po lewej stronie i obudził mnie. I jakby to było echo mojego snu, wyraźnie usłyszałem w uchu słodkie tony jej łagodnego głosu.

– Obudź się, Johnie Henry! – wrzasnęła. – Chrapiesz jak koń! Nie mówiłam ci tyle razy, żebyś nie spał na plecach? Przekręć się na prawy bok! I mnóstwo gadałeś przez sen! Kim jest w ogóle ta „kochana Esmeralda”? Jeśli przyłapię ją na mizdrzeniu się do ciebie, wydrapię jej oczy! Tylko nie kłam! W tej ekranowej sztuce, którą oglądaliśmy dzisiaj, nie było żadnej „Esmeraldy”, więc lepiej nie próbuj mi wciskać takiego kitu! Dlaczego nie…

Byłem rozzłoszczony tym brutalnym przebudzeniem i ogólnie nie czułem się najlepiej, więc przerwałem ten potok słów.

– Jeśli nie masz dość zrzędzenia przez cały dzień o wszystkim i niczym, ale musisz jeszcze budzić mnie w środku nocy, przeniosę się do drugiego pokoju i będziesz spała sama – zagroziłem. – Poza tym – dodałem – wepchnęłaś mnie na ramę łóżka, a nikt nie może tak spać.

Mary Jane, moja żona, od razu zrobiła się bardzo skruszona i pokorna, co pokazuje, że umiem sobie z nią radzić, jeśli tylko naprawdę zechcę.

– Nie obudziłam cię, żeby zrzędzić, Johnie – powiedziała przepraszająco, przytuliła się do mnie i wyciągnęła rękę, aby mnie pogłaskać. – Ale ten twój towar w piwnicy od godziny pyka rytmicznie i po prostu wiem, że stracisz całą partię, jeśli natychmiast się tym nie zajmiesz. Mówiłam ci, że za wcześnie go rozlewasz, ale ty mnie nigdy nie słuchasz. Ty po prostu…

– Cóż, jeśli ma pykać, to będzie pykać i tyle – wtrąciłem z irytacją. – Jeśli myślisz, że znasz się na tym lepiej ode mnie, możesz następną partię zrobić sama i zobaczymy, jak ci pójdzie. A teraz się przesuń, żebym mógł ułożyć się wygodniej, i daj mi szansę złapać jeszcze trochę snu.

A kiedy moja „lepsza połówka” cofnęła się na swoją połowę łóżka, przekręciłem się na prawy bok i przespałem spokojnie resztę nocy.

KONIEC

Johnston McCulley

Rękawiczki z koźlęcej skóry

Przełożył: Jacek Żuławnik

I

Oakes Radell wziął długi zakręt z zawrotną prędkością i zorientowawszy się, że szosa jest pusta jak okiem sięgnąć, wybuchnął gromkim śmiechem, głośniejszym nawet od ryku silnika.

Nie był to entuzjastyczny, beztroski śmiech zachwyconego kierowcy zbratanego z pędzącym wiatrem, nic podobnego; dało się w nim wychwycić raczej cyniczną, złowieszczą nutę. Radell musiał mieć pewność, że na tym konkretnym odcinku drogi nie napotka innych pojazdów ani żadnych pieszych. Gdyby stało się inaczej, musiałby zrewidować przynajmniej część swoich planów. Ale udało się, co oznaczało, że wbrew obawom szczęście wcale go nie opuściło.

Nie kontynuował podróży gładką szosą, która wiła się jak wielki wąż wzdłuż mieniącej się rzeki. Wyszedłszy z wirażu, wcisnął hamulec i znacząco zredukował prędkość potężnego roadstera. Skręcił w wąską, rzadko używaną przecinkę, prowadzącą łukiem do gęsto zarośniętego wąwozu, i znalazł się w miejscu niewidocznym dla podróżujących główną drogą.

Kiedy pisnęły hamulce i auto, przetoczywszy się jeszcze kilka metrów, powoli zatrzymało się w jarze, Radell znów się zaśmiał, choć tym razem ciszej, i wysiadł. Zaczął zapalać cygaro i sponad złożonych dłoni, którymi osłaniał płonącą zapałkę, przez chwilę uważnie przyglądał się otaczającym go zaroślom, aby upewnić się, że nie jest obserwowany. Gdy tylko nabrał przekonania, że nikt go nie zobaczy, szybkim ruchem sięgnął do kieszeni w drzwiach wozu i wyciągnął z niej nieduży klucz; specjalnie go tam umieścił, żeby zaoszczędzić na czasie. Z poważną miną zabrał się do demontażu prędkościomierza.

Potem wsiadł z powrotem do samochodu, schował klucz i nie tracąc ani chwili, wcisnął sprzęgło. Przejechał kawałek do miejsca, w którym wąwóz się rozszerzał, tam zawrócił i skierował się na szosę. Pognał asfaltem w stronę leżącego trzydzieści mil na północ miasta.

Radell, człowiek wielkich interesów, dla którego czas liczył się w dolarach i centach, zadawał sobie wiele trudu, by kupić zwyczajne giemzowe rękawiczki.

Pokonał osiemdziesiąt mil od domu i siedziby swojej firmy, by dotrzeć do innego, dużo mniejszego miasta, z gorszą ofertą sklepów, i dopiero tutaj dokonać zakupu.

Wymyślił wszystko w najdrobniejszych szczegółach, poświęcił wiele godzin na dopracowanie planu, ponieważ wiedział, że tym, co gubi większość ludzi, jest niedbałość, jeśli chodzi o detale, a on nie zamierzał dać się złapać, o nie. Tłumaczył sobie, że każdy rozsądnie myślący człowiek, który umie odrzucić dyktat emocji i zapanować nad gniewem, byłby w stanie zrobić to, do czego on sam właśnie się przymierzał – i uniknąć konsekwencji.

Oakes Radell postanowił bowiem zabić Harrisona Hadlera.

Musiał to zrobić, aby zabezpieczyć swoją finansową przyszłość. Nie miał z tego powodu żadnych skrupułów. Hadler był dla niego pod wieloma względami zagrożeniem, przeszkodą do usunięcia. Do tego właśnie wszystko się sprowadzało – tak wyglądała sytuacja odarta ze zbędnych faktów.

Radell był czterdziestopięcioletnim biznesmenem, wyjadaczem w swojej branży, bezwzględnym człowiekiem, który nie stronił od radykalnych metod rozwiązywania problemów. Jego śmiertelny wróg Hadler należał zresztą do tej samej kategorii. Obaj nieustająco ścierali się w interesach, jeden zawzięcie kopał finansowe dołki pod drugim i na odwrót. A teraz, wskutek wybiegu zastosowanego przez Hadlera, Radell był zdany na łaskę lub niełaskę swojego zaprzysięgłego przeciwnika i doskonale zdawał sobie sprawę, że tamten nie okaże litości.

Tyle że przy całym swoim biznesowym talencie Hadler popełnił jeden zasadniczy błąd: nie zdołał zaufać żadnemu z licznych współpracowników na tyle, by wtajemniczyć go w zawiłości swoich strategii. Radell wiedział więc, że jeśli uda się go nagle i nieoczekiwanie wyeliminować, szykowana przez niego transakcja nie dojdzie do skutku, przynosząc tym samym finansowe wybawienie wielu ludziom, również samemu Radellowi. Zgon tamtego sprawi, że przynajmniej na pewien czas jego współpracownicy zagubią się we mgle. Radell wykorzysta ich dezorientację i wywoła popłoch, dzięki któremu nie tylko ocali własną skórę, ale też sporo zarobi.

Uśmiercenie Hadlera miało być zwieńczeniem długich lat nienawiści i życzenia mu wszystkiego, co najgorsze. Radell niejednokrotnie odgrażał się w duchu, że pewnego dnia nie zawaha się wysłać go na tamten świat. Nareszcie przyszedł ten dzień, a on zadbał o to, by bezkarnie pozbyć się przeciwnika.

Słyszał, rzecz jasna, że nie ma czegoś takiego jak zbrodnia doskonała, niemożliwa do rozwiązania zagadka, ale uważał to za brednie. Wiedział przecież o mnóstwie przestępstw, których sprawców nigdy nie schwytano ani tym bardziej nie ukarano.

Poza tym pochlebiał sobie, że przygotował wszystko z największą starannością. Zrobi to bez wahania, bo jego plan jest niezawodny. Wielokrotnie sprawdził każdy szczegół, wykluczył każdy element obarczony ryzykiem nieodwracalnego błędu. Na dodatek sprzyjało mu szczęście!

Dotarł na przedmieścia i zamiast pojechać prosto do centrum dzielnicy handlowej, skręcił w jedną z bocznych uliczek i udał się do mniej zamożnej części miasta, zdominowanej przez sklepy ze starzyzną i tanizną.

Radell miał na sobie zwykły, niepozorny garnitur i czapkę do jazdy samochodem, którą naciągnął nisko na czoło. Uznał, że w takim stroju nie powinien rzucać się w oczy. Chciał po prostu jak najdyskretniej kupić zwykłe rękawiczki z koźlęcej skóry.

Zaparkował mniej więcej w połowie przecznicy i przeszedł na drugą stronę do niewielkiego domu towarowego. Śledził miejscową prasę i wiedział, że akurat tego dnia w tym konkretnym sklepie odbywa się wyprzedaż męskich rękawiczek.

Ruszył alejką w kierunku stoiska, przed którym kłębił się tłum mężczyzn równie liczny jak damskie zbiegowiska w czasie wyprzedaży w działach z artykułami dla kobiet. Radell uśmiechnął się pod nosem. Los nadal trzymał jego stronę.

Obrzucił wzrokiem chmarę klientów i z zadowoleniem stwierdził, że nie ma wśród nich nikogo znajomego. Rzadko zapuszczał się do tej części miasta, podobnie zresztą jak większość osób z jego kręgu. Dotarło do niego, jakie zdziwienie mógłby wywołać, gdyby ktoś zobaczył, jak zaopatruje się w parę tanich rękawiczek na wyprzedaży. Postanowił jednak nie tracić zaufania do szczęścia.

Przysunął się bliżej lady. Jego uwagę od razu przyciągnęła jedna z tac, na której leżał wachlarz lekkich czarnych rękawiczek. Na metce widniała cena: dolar dziewięćdziesiąt osiem. Radell dysponował kwotą odliczoną co do centa.

– Poproszę te – zwrócił się do sprzedawcy. – Dziewiątki. Proszę nie pakować.

Wręczył mężczyźnie pieniądze, schował rękawiczki do kieszeni i szybkim krokiem wyszedł ze sklepu.

Wsiadł do auta i obrał kurs na dom. Opuściwszy przedmieścia, mocno nacisnął pedał gazu i gnał przed siebie, cały czas bacząc na patrole drogówki. Z jednej strony oczywiście nie chciał, żeby go zatrzymano i wsadzono za kratki, z drugiej zależało mu na jak najszybszym dotarciu do celu.

Ponownie znalazł się na wysokości niemal niewidocznej przecinki do zarośniętego wąwozu. Szosa wciąż była pusta. Zjechał z niej, rechocząc do siebie. Wszystko nadal układało się po jego myśli.

Zamontował usunięty wcześniej prędkościomierz, wrócił na szosę i skręcił w stronę miasta. Jakiś czas później wjechał do warsztatu, w którym trzymał auta. Natychmiast podbiegł do niego mechanik.

– Jak się udała przejażdżka, panie Radell?

– Znakomicie. Ale zdaje się, że świeca zaczyna szwankować.

– Spojrzę na nią wieczorem.

– Poza tym martwi mnie zużycie paliwa. Może mieszanka jest za mocna? To też trzeba sprawdzić.

– Tak jest.

– Pamiętasz, jaki miał przebieg, kiedy wyjeżdżałem? – spytał Radell.

– Zapisałem sobie, proszę pana… Osiem tysięcy pięćset sześćdziesiąt.

– Hm. A teraz jest tylko sto więcej.

– Rozumiem.

– Sprawdź benzynę i daj mi jutro znać. Wiem, ile miałem w baku.

Niespiesznie pokonał piechotą krótki dystans dzielący go od kamienicy, w której mieszkał. Wszedł na górę i dopiero wtedy, gdy zamknął za sobą drzwi i znalazł się w bezpiecznej przestrzeni swojego apartamentu, pozwolił sobie na luksus uśmiechu.

Jeśli będzie trzeba, mechanik zezna pod przysięgą, że Radell przejechał roadsterem zaledwie sto mil. Tymczasem trasa do miasta, w którym kupił rękawiczki, i z powrotem liczyła sto sześćdziesiąt mil. Mechanik nie wiedział, że w baku znajdowało się więcej benzyny.

Ot, drobnostka, jeden z licznych starannie przemyślanych przez Radella detali. Usiadł w fotelu, zapalił cygaro i raz jeszcze zastanowił się nad wszystkim.

Niewykluczone, że po zgonie Hadlera znajdzie się w gronie podejrzanych. Tyle że nic na niego nie znajdą. Po południu zwyczajnie wyjechał za miasto w interesach, co przecież często robił. Mnóstwo ludzi to potwierdzi.

Nabył parę rękawiczek, ale zakupu, jak był przekonany, nie dało się z nim w żaden sposób powiązać. Użyje ich dziś w nocy, zostawi je na miejscu zbrodni. Miał sporo własnych, mógł zwyczajnie wziąć którąś z szuflady, ale wolał tego nie robić. Gdyby przypadkiem upuścił rękawiczkę w trakcie ucieczki, mogłoby to źle się dla niego skończyć. Kwestia rękawiczek była kolejnym z wielu drobnych szczegółów, dowodem na to, z jaką precyzją podchodził do sprawy.

Jego myśli podryfowały ku Hadlerowi. Nienawidził go od lat! Istniała między nimi zadziwiająca wrogość, której przyczyn i początków nikt już nie pamiętał.

I oto teraz, gdy Hadlerowi nadarzyła się okazja zniszczenia Radella, ten drugi nareszcie był gotów usunąć pierwszego. Radell postrzegał zabicie go w tych samych kategoriach co oskubanie z pieniędzy jakiegoś drobnego finansisty poprzez podsunięcie mu niekorzystnej dla niego umowy. Sam wyjdzie z tego zwycięsko, jego finansowa przyszłość będzie zabezpieczona, przy okazji uda mu się pomnożyć majątek, a najważniejsze, że Hadler zostanie raz na zawsze usunięty!

Było kilka minut po siedemnastej. Wstał z fotela, poszedł do łazienki, umył się jak zawsze, zapalił cygaro, po czym ubrał się z najwyższą starannością i punktualnie o osiemnastej zjechał windą na dół dokładnie tak, jak od lat robił niemal każdego wieczoru.

Zamienił kilka słów z windziarzem, porozmawiał z recepcjonistą, zatrzymał się w drzwiach, aby włożyć rękawiczki, a potem ruszył raźno ulicą, wymachując laską. Pokonał sześć przecznic, zanim dotarł do ulubionego klubu. Oddał kapelusz, płaszcz oraz laskę i udał się prosto do salonu.

Na miejscu zastał dziesięciu mężczyzn, z którymi przywitał się w zdawkowo, sprawiając wrażenie zaprzątniętego myślami o ważnych sprawach. Przez mniej więcej pół godziny oddawał się lekturze popołudniówek, następnie przeniósł się do jadalni. Usiadł przy tym samym stoliku co zwykle i złożył zamówienie u tego samego kelnera co zawsze.

Podczas kolacji pogawędził niezobowiązująco z mężczyzną, który zajął miejsce po drugiej stronie stołu.

– Pracowity dzień na rynku – wyznał Radell. – Padam z nóg po tylu godzinach planowania. Miałem iść do opery, ale chyba zamiast tego wrócę do domu i położę się.

– Ja zawsze dobrze się wysypiam w operze – zarechotał rozmówca.

Po posiłku spędził jeszcze trochę czasu w salonie. Wdał się w drobną sprzeczkę na tematy polityczne, podyskutował o golfie oraz przekazał datek na jakiś szczytny cel. Zachowywał się zwyczajnie, naturalnie i całkowicie swobodnie.

Około dwudziestej pierwszej zabrał kapelusz, płaszcz oraz laskę i opuścił klub. Przez trzy przecznice towarzyszył mu spotkany w klubie znajomy, ale potem skręcił w swoją stronę. Radell wrócił do kamienicy i zapytał recepcjonistę, czy przyszedł do niego telegram. Wiedział, że nie, ale chciał, żeby tamten zapamiętał godzinę, o której Radell się zjawił.

– Wpół do dziesiątej – powiedział. – Jeszcze wcześnie, ale chyba już się położę. Jutro czeka mnie ważny dzień, wolę być wypoczęty.

– Znakomicie, proszę pana – odparł recepcjonista.

– Oczywiście gdyby zadzwonił mój sekretarz, pan James, proszę mnie natychmiast zawiadomić, żebym mógł się z nim spotkać – dodał.

– Naturalnie, proszę pana.

Uznał, że wyszło bardzo dobrze. Jeśli w toku śledztwa recepcjonista będzie przesłuchiwany, z pewnością przytoczy tę rozmowę na dowód, że Radell przebywał w swoim mieszkaniu i w każdej chwili był gotów na rozmowę z sekretarzem. Który i tak nie zadzwoni, ponieważ tej nocy przebywał poza miastem.

W mieszkaniu przebrał się w szlafrok i wzuł pantofle. Potem wyłączył światła, podciągnął roletę w jednym z okien i siedząc w fotelu, wpatrzył się w rozświetloną ulicę.

Raz jeszcze przeanalizował swoje plany, to, co już zrobił i co dopiero zamierzał uczynić. Zastanowił się, czy przypadkiem czegoś nie zaniedbał, ale nie, nie dostrzegł żadnego błędu, żadnej niedoskonałości. Uznał to za wspaniały sukces.

A potem pomyślał o Hadlerze. Jakże nienawidził tego człowieka! Lata gniewu i obrzydzenia wezbrały w nim i uformowały się w silne pragnienie zniszczenia wroga. Jeszcze kilka godzin i będzie po wszystkim.

Harrison Hadler, bezdzietny wdowiec, mieszkał w apartamencie dwie przecznice od niego. Miał dochodzącego japońskiego służącego, o czym Radell wiedział – jak również o tym, że Hadler codziennie kładzie się spać równo o dwudziestej trzeciej; przestrzegał porządku dnia na wyraźną sugestię lekarza, od którego usłyszał, że w przeciwnym razie szybko zacznie podupadać na zdrowiu. Zaciągnął się cygarem i spróbował zapanować nad nerwami. Zależało mu, aby przystąpić do rzeczy metodycznie, tak jak się załatwia czysto biznesową sprawę. Wszystko po kolei i w określony sposób. Na razie obyło się bez potknięć i oby tak pozostało!

– Wystarczy, że człowiek odpowiednio wykorzysta swój intelekt, a wszystko ujdzie mu na sucho – mruknął pod nosem. – Nie ma mowy, żebym popełnił błąd. To w ogóle nie wchodzi w rachubę!

Zegar wybił dwudziestą trzecią. Radell zgasił niedopałek cygara i zaczął się szybko ubierać. Wybrał tani czarny garnitur, którego nie nosił od lat, do tego czarne buty na gumowych podeszwach.

Otworzył nieduży sejf i wyjął pistolet automatyczny. Broń była owinięta w jedwab, naładowana i w doskonałym stanie. Trzymaną w lewej dłoni chusteczką zsunął jedwabną szmatkę z lufy i dokładnie wyczyścił nią cały pistolet. Nie zamierzał ryzykować. Ważne, żeby policja nie znalazła jego odcisków palców.

Wypolerowawszy pistolet niemal do połysku, położył go na brzegu łóżka. Zaniósł jedwabną szmatkę do kominka i spalił ją. Wolał, żeby nie natknął się na nią żaden śledczy, bo mógłby dojrzeć krople smaru i dojść do wniosku, że ten kawałek materiału miał kontakt z bronią.

Ostrożnie rozdmuchał pozostały na szmatce drobny popiół. Odwrócił się od kominka z uśmiechem na ustach. Pamiętał nawet, żeby odłożyć zużytą zapałkę do popielniczki na stoliku.

– Szczegóły! – mruknął do siebie. – Zwracaj uwagę na szczegóły, a wszystko ułoży się po twojej myśli!

Wyjął kupione kilka godzin wcześniej rękawiczki i zaczął wciągać je na dłonie. Były we właściwym rozmiarze, a jednak wydawały się za małe. Radell zgiął i wyprostował palce, kilka razy zacisnął pięści, dając rękawiczkom szansę ułożenia się. Ciasne, cienkie, ale przynajmniej zapewniały swobodę ruchów.

Zapiął marynarkę, wsunął pistolet do kieszeni i upewnił się, że broń nie odznacza się pod materiałem. Znów się uśmiechnął. O wszystkim pomyślał. Szczęście nadal mu sprzyjało!

Był przygotowany na to, co zamierzał zrobić, i nie stresował się tym. Zbliżył się do drzwi, przez chwilę nasłuchiwał, a potem ostrożnie wyjrzał na szeroki korytarz. Ni żywego ducha. Zerknął na wskazówki wind: obie kabiny znajdowały się na dole.

Wyszedł na korytarz i cicho zamknął za sobą drzwi. Upewniwszy się, że zapadka wskoczyła na miejsce, przemknął jak cień do używanej przez służbę i dostawców klatki schodowej na tyłach budynku.

Prędko zszedł po schodach, starając się robić jak najmniej hałasu. Na dole przystanął i ponownie nadstawił uszu. Chwilę później spieszył ciemną uliczką.

Aby dotrzeć na tyły budynku, w którym mieszkał Hadler, musiał przejść całą przecznicę, przeciąć rzęsiście oświetloną drogę, a następnie pokonać kolejny kwartał boczną, tonącą w ciemności alejką. Nie zawahał się. Na ulicy, na której było największe ryzyko, że ktoś go zauważy, nikogo nie zobaczył. Szczęście wciąż trwało wiernie u jego boku!

W końcu znalazł się u celu. Skryty w cieniu przyjrzał się kamienicy. Wiedział, gdzie mieszka Hadler i które okna należą do niego. Odnalazł je teraz wzrokiem; to w sypialni było uchylone, tak jak zakładał. Hadler lubił spać przy otwartym oknie.

Ani w jego apartamencie, ani w sąsiednich mieszkaniach nie świeciło się światło. Radell sprawdził, czy pistolet znajduje się tam, gdzie go umieścił, i przysunął się do ściany. Dobrze, że zawsze dbał o formę, ponieważ zadanie wymagało krzepy.

Odczekał jeszcze chwilę, nasłuchując, a potem przykucnął, wybił się i skoczył. Udało mu się chwycić wypustu hydrantu. Zebrał siły, podciągnął się i złapał dłonią za dolny stopień schodów pożarowych.

Po chwili stał zdyszany na najniższym spoczniku. Wyjął chusteczkę i starł nią pył z rękawiczek. Przyczaił się w ciemności. Chciał zaczekać, aż uspokoi mu się oddech, a serce przestanie walić w piersi jak szalone.

Dalej pójdzie już łatwiej, powiedział sobie. Trzeba tylko wspiąć się po schodach do otwartego okna. Otaczała go całkowita ciemność, nie docierało tu nawet światło latarni. Miał ochotę znowu zarechotać z zadowolenia, ale powstrzymał się.

Ruszył bez pośpiechu, stąpając ostrożnie, żeby nie narobić hałasu. Co kilkanaście kroków przystawał i uważnie nasłuchiwał, a kiedy w końcu znalazł się na właściwym piętrze, zrobił ostatni przystanek. Zbierał się na odwagę. Ze skąpanego w mroku mieszkania dobywał się miarowy, głośny oddech.

Radell lekko rozchylił zasłony, przeszedł przez parapet i zsunął się po drugiej stronie. Przywarł plecami do ściany. Upewniwszy się, że nie zbudził śpiącego, powoli, cal po calu, zaczął opuszczać okno, aż je zamknął. Zaciągnął rolety.

Teraz mógł w każdej chwili zrobić to, po co tu przyszedł. Postawił jednak na ostrożność i dbałość o szczegóły do samego końca. Podszedł na palcach do drzwi i przyłożył do nich ucho. Cisza. Następnie znalazł po omacku włącznik światła, pstryknął i pokój wypełniła jasność.

W dwóch szybkich krokach znalazł się przy łóżku. Oto miał przed sobą znienawidzonego wroga. Mógł po prostu zrealizować plan i uciec z miejsca zbrodni, ale nie. Oczekiwał czegoś więcej niż tylko śmierci tego człowieka. Chciał, żeby Harrison Hadler wiedział, kto go zabił. Chciał ujrzeć strach w jego oczach.

Oddech Hadlera zgubił regularny rytm. Mężczyzna poruszył się przez sen, obrócił się na drugi bok i zacisnął dłoń na rogu poduszki. Radell czekał cierpliwie w całym swym okrucieństwie. Hadler otworzył oczy.

W pierwszej chwili na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, a potem dźwignął się i usiadł na brzegu łóżka. Radell zrobił krok do tyłu. Hadler kilka razy szybko zamrugał w jaskrawym świetle. Z wolna opadał z niego sen. Uświadomił sobie, kim jest intruz.

– To ty! – wydyszał. – Co… co się dzieje? Co tu robisz?

Radell podszedł bliżej.

– Nie domyślasz się? – wycedził.

– Nie rozumiem – wybąkał Hadler.

– Sądziłeś, że mnie zniszczysz? Że mnie złamiesz? No to się przeliczyłeś, Hadler! Nigdy cię nie lubiłem, od lat czuję do ciebie tylko nienawiść. A teraz nareszcie za wszystko mi zapłacisz. Twoi wspólnicy nie wiedzą, co planujesz, dzięki czemu nie dość, że uratuję swoje pieniądze, to jeszcze zdołam wywołać panikę i dobrze na tym zarobić. Zabierz ze sobą tę myśl tam, dokąd trafisz.

– To znaczy, że… że…?

Nie odrywając wzroku od jego twarzy, Radell wyjął z kieszeni pistolet. Hadler łypnął na broń i zbladł. Opadła mu szczęka, a oczy wyszły z orbit.

– Ależ… ty chcesz mnie zabić! – wysapał.

– Jak widzisz, zaopatrzyłem się w tłumik – powiedział spokojnie Radell. – Na pistolecie nie sprawdza się tak dobrze jak na karabinie, ale lepsze to niż nic. Nawet jeśli ktoś usłyszy wystrzał, to zanim zorientuje się, kto i gdzie pociągnął za spust, mnie już dawno tu nie będzie.

– Z-zabijesz mnie!

– Dlaczego nie? Ty od lat próbujesz mnie zrujnować.

– Bo jesteś oszustem! – zakrzyknął Hadler.

– Nie większym niż ty! Obaj jesteśmy oszustami, nie mów, że to dla ciebie nowina! Dobrze to zaplanowałem, Hadler! Mogłem zastrzelić cię we śnie, ale chciałem, żebyś wiedział, kto…

– Pójdziesz za to na krzesło!