Queen. Nieznana historia - Peter Hince - ebook

Queen. Nieznana historia ebook

Peter Hince

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Queen. Nieznana historia" to rock`n`rollowa opowieść z czasów świetności muzycznego szaleństwa, snuta ze sceny, zza kulis i ze studyjnego zacisza. Ten niepowtarzalny zapis autorstwa Petera Hince`a, który spędził z zespołem wiele lat jako członek ekipy technicznej, rzuca zupełnie nowe światło na Freddiego Mercury`ego, Briana Maya i ich kolegów z jednej z grup wszechczasów. To spojrzenie świeże i nowe, bo osobiste, wykraczające dalece poza monotonię zwyczajnej biografii.

Książka odkrywa szereg nierzadko zaskakujących faktów z życia Queen i ich lidera, ale Hince ani na chwilę nie zniża się do poziomu kolorowego tabloidu. To nie historia rodem z brukowej prasy, ale przepustka access all areas do muzycznej przygody życia. Queen. Nieznana historia to esencja tego, co składa się na żywot rock`n`rollowca.

Dodatkiem do publikacji są unikatowe zdjęcia z archiwum autora, które stały się elementem wystawy poświęconej zespołowi - Queen: The Unseen Archive.

Redaktorem polskiego wydania i autorem wstępu jest Roman Rogowiecki, dziennikarz i manager, współautor pierwszej polskiej encyklopedii rocka, znawca i wielki fan Queen.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 400

Oceny
4,1 (64 oceny)
30
20
7
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
piotrsze

Nie oderwiesz się od lektury

Kazda pozycja dotyczaca Freddiego oraz zespolu Queen potrafi zaskoczyc fanow zespolu smaczkaminz ich historii. Ciekawe spojrzenia z zakulisowego zycia czlonka ekipy. Polecam serdecznie
10
vasaranna

Z braku laku…

słabe te wspomnienia. ze słów autora zbyt często wychodzi jakaś pretensja, jakieś oczekiwania. mało o zespole, dużo o balowaniu autora. niee
00
toroj

Z braku laku…

Niezbyt interesujące, chyba tylko dla maniaków zespołu.
00

Popularność




Queen - nieznana historiaMoje życie u boku najlepszego zespołu rockowego XX wieku

Nieznana historia

Peter Hince

TłumaczenieAleksandra Machura & Ewa Magiera

Wydawnictwo Sine Qua Non

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Wstęp

Dostępne w wersji pełnej

Queen Intro

Queen. Nieznana historia to książka o rockowym zespole i rockowym stylu życia, napisana w oparciu o moje doświadczenia ze współpracy z zespołem Queen w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Moją opowieść kieruję do tych, którzy zawsze zastanawiali się, jak to jest spędzić młodość, podróżując po świecie u boku jednego z największych zespołów w historii rocka.

Miałem to szczęście, że udało mi się wieść takie życie… i przeżyć. Pewnym ludziom się to nie udało, w tym wielkiemu geniuszowi, który wywarł ogromny wpływ na moje życie.

Na moją podróż w czasie składają się opowieści, anegdoty, spostrzeżenia i wspomnienia. Nie jest to kompletna i chronologicznie uporządkowana historia zespołu Queen. Przedstawiam tylko swoje osobiste doświadczenia, które, mam nadzieję, pozwolą wam zrozumieć, co to znaczy być z zespołem – czy to na scenie, czy za kulisami, w studiu lub na planie teledysku… albo przy barze. Wszystkich „ekspertów” od Queen informuję, że show, które chcę zaprezentować czytelnikom, zawiera elementy i wypadki z różnych tras koncertowych, odbytych w ciągu tych wspólnych lat. Nie było moim celem przedstawienie jednego konkretnego koncertu, to raczej próba ponownego przeniesienia się tam, gdzie chcieli być wszyscy – na scenie razem z Queen, tu i teraz. Na żywo.

Napisałem tę książkę z kilku powodów. Być może miało to być swoiste katharsis. Ale przede wszystkim miał to być mój hołd – nie tylko dla Freddiego i tych, których już nie ma pośród nas, ale również dla tamtych cudownych, wspólnie przeżytych czasów. To był naprawdę magiczny okres naszej młodości, gdy wierzyliśmy, że możemy wyzwać świat na pojedynek i wygrać. I zawsze wygrywaliśmy.

Moja książka stanowi wspomnienie czasów, kiedy nasze włosy były bardziej gęste, a talie szczuplejsze.

Jeśli spodziewaliście się brudów i rewelacji rodem z brukowej prasy, cóż – sięgnijcie po brukową prasę. Jeśli natomiast macie ochotę wyruszyć ze mną w podróż, dzielić nasze radości cieszyć się z niespodziewanych zwrotów akcji, zapraszam – wstęp za kulisy nieograniczony.

Moja sława była pewnie tylko odbiciem, ale za to jak cudownie było grzać się w tym znamienitym świetle.

Tak więc, że posłużę się cytatem z Freddiego: „No dalej – ruchy, ruchy!”.

Rozdział pierwszy

Przedstawienie musi trwać

The Show Must Go On

(Ekipa gotowa – gdzie jest Fred?)

Nie dam rady! Już nie mogę! Nic z tego nie będzie, trzeba odwołać koncert!

Freddie Mercury, wokalista rockowej grupy Queen, często deklarował na koncertach, że chciałby uprawiać seks z każdym na widowni. Cóż, tego dnia wyglądał, jakby zeszłej nocy właśnie to robił – spał z publicznością. Oraz z ich znajomymi i znajomymi znajomych. I do tego jeszcze pił z każdym z nich.

Queen jest u szczytu kariery. Szczytu sięgają też ich ekscesy. Fred, blady i wątły, chowa się w garderobie za kulisami. Przed sceną pełna widownia – blisko dwadzieścia tysięcy wyjących fanów rocka. Do koncertu została niespełna godzina, a pan Mercury jest nie w sosie i nikt z obecnych nie ma odwagi zareagować. Wszyscy starają się nie zwracać na niego uwagi i jakoś to przeczekać. Ale nic z tego. Fred wstaje, teatralnie wymachuje ręką i jeszcze raz dobitnie daje wyraz swoim uczuciom:

– Mówię wam, że nie dam rady wystąpić! Gardło mi wysiadło. Sam też wysiadam!

A czego się spodziewałeś, skoro wrzeszczysz na cały głos?

Brian May i Roger Taylor zaczynają coś mamrotać, by go wesprzeć i przekonać do występu, podczas gdy basista John Deacon, rozwalony na kanapie ze słuchawkami od walkmana w uszach, potakuje i uśmiecha się. Właściwie to szczerzy zęby. Tymczasem „kierownictwo” porzuca rozstawione na długich stołach kopiaste talerze i zaczyna nerwowo szukać numerów telefonów do prawników i agentów ubezpieczeniowych. Organizator imprezy blednie.

A Fred ma to, czego chciał – jest w centrum zainteresowania. Do perfekcji opanował sztukę robienia przedstawienia. Stara pierdoła! To nie pierwsza taka sytuacja. Ale tym razem Fred chyba nie żartuje.

Jeden z asystentów zespołu kartkuje przewodnik Spartacusa[1] i radośnie oznajmia Fredowi, że w okolicy znajduje się budka telefoniczna dla gejów, gejowskie przejście dla pieszych, a nawet całodobowy sklep żelazny dla gejów, i że po koncercie mogliby tam razem pójść. Na Fredzie żart nie robi chyba wrażenia.

Może drink na poprawę nastroju? Twój ulubiony szampan – Moet? Nie.

Może wódka, oczywiście duża? Nie. Nie będzie łatwo.

– Daj mi fajkę – żąda Fred, zwracając się do jednego ze swoich „pokojowych”. PRZYBOCZNYCH?

Sięga po lighta i zaciąga się niedbale.

Na pewno dobrze mu to zrobi na głos…

Gerry Stickells, sprytny szef trasy Queen, do tej pory krążący po pokoju i przyglądający się sytuacji z boku, podchodzi do Freda i łaskawie przypomina panu Mercury’emu, że przybyło mnóstwo ludzi – wszystkie bilety sprzedane – którzy zapłacili spore pieniądze i długo czekają, by zobaczyć go na scenie, i byłoby niefajnie, gdyby ich zawiódł, bo w końcu Fred nigdy nie zawodzi swojej publiczności, prawda?

A ja? Ja, Peter Hince (zwany też Rattym), techniczny Freda i Johna oraz szef ekipy technicznej zespołu Queen, nie zwracam uwagi na cały ten melodramat i powoli przechadzam się po przebieralni. Jako jeden z nielicznych mam wstęp za kulisy przed występem. Po tych słowach szefa trasy Fred trochę się uspokaja, oddaje komuś niedopalonego papierosa, bierze łyk ciepłego miodu z cytryną, krzywiąc się przy tym, i z obrażoną miną rozsiada się na krześle. Milczy nadal, gdy reszta zespołu zaczyna gorączkowo wypytywać szefa trasy, asystenta i technicznego, zadając typowe przed występem pytania:

– Jak tam dźwięk po wpuszczeniu publiczności? Czy wszystkie bilety sprzedane? A jak bilety na resztę trasy, też wyprzedane? Czy nowy singiel dotarł już na pierwsze miejsca list przebojów? O której zaczynamy? A o której kończymy koncert? Jak tam jest – ciepło, zimno? Udało wam się pozbyć tego wstrętnego brzęczenia w odsłuchu? Van Halen naprawdę ma więcej świateł na koncertach niż my? A jak idzie sprzedaż gadżetów – jest popyt na opiekacze firmowane przez Queen…?

Garderoby zespołu Queen różniły się między sobą rozmiarem i stylem w zależności od miejsca, w którym odbywał się koncert. Teatry dysponowały oczywiście przebieralniami z prawdziwego zdarzenia, ale w przypadku koncertów na stadionach zaplecze musiało być odpowiednio „podrasowane”, by mogło służyć za garderobę godną Królowej. Betonowe podłogi kryły się więc pod dywanami, na gołych dotąd ścianach upinano materiały lub wieszano obrazy. Dodatki w postaci mebli, lamp, kwiatów i dzieł sztuki miały umilać artystom czas spędzany za kulisami. Do tego przy każdej garderobie musiały być łazienki, lustra do przygotowywania makijażu scenicznego, specjalne pomieszczenia na walizki ze strojami członków zespołu oraz przestrzeń wypoczynkowa z ustawionymi wzdłuż ścian stołami z poczęstunkiem.

Tymczasem od strony sceny, z dala od przytulnej garderoby, dochodziły dudniące odgłosy dającej z siebie wszystko grupy supportującej Queen. Zdarzało się, że któryś z chłopaków był spięty lub poirytowany i nalegał, by grupa towarzysząca grała ciszej, żeby chłopaki z Queen mogły się w spokoju przygotowywać do występu…

– No i? – skierowałem swoje pogodne pytanie do jednego z najlepszych showmanów w historii rocka.

– Słucham, o co ci chodzi? – odpowiedział jakby trochę żwawiej. Chyba humor mu się poprawił.

– Utwory. Jakie wybrałeś utwory na dzisiejszy wieczór?

– A no tak. Jasne.

Stara pierdoła, która budziła we mnie ogromny szacunek, podziw i… irytację, jednak zdecydowała się wystąpić. W sumie to ani przez chwilę nie wątpiłem, że Fred nie zawiedzie swojej publiczności, zespołu i całej ekipy, która przynajmniej od dwunastu godzin stawała na głowie i próbowała dopiąć wszystko na ostatni guzik tylko po to, by on mógł sobie przez chwilę poskakać po scenie w kilku nowych wdziankach. Jak zawsze, tak i tym razem siła woli, wiara w siebie i determinacja miały mu pomóc przetrwać występ.

Tylko garstka osób miała prawo zbliżyć się do Freda podczas przygotowań do występu. Ja zwykle podchodziłem do niego, otoczonego przez tych wszystkich „pięknych i ważnych”, z pytaniem:

– Ej! Więc co masz ochotę dziś zagrać?

– Sam nie wiem. A może zgadnij?

– Zgadnąć?

– Tak, Ratty, zgaduj! – odpowiadał, chichocząc na potrzeby otaczającego go wianuszka ludzi. Śmiał się przy nich jakoś tak sztucznie.

– Nie ułatwiasz mi sprawy, Fred.

– No to ci nie powiem – mówił, zaznaczając swoją władzę, co było kolejnym elementem przedstawienia dla zaproszonych gości.

– No dobra – zgadzałem się obojętnie, wiedząc, że to część jego gry.

– To chodźmy na rękę i zobaczymy – wyzywał mnie, prężąc mięśnie.

– Że co?

Ci, którzy nie wiedzieli, jak dobrze się rozumiemy, dziwili się, że jakiś rozczochrany i nieokazujący artyście za grosz szacunku techniczny może liczyć na taką uwagę ze strony jednej z największych gwiazd rocka. Następnie Fred wybuchał śmiechem i wymachując rękami, oznajmiał dramatycznym głosem:

– No dobra, ty wybieraj!

Cała sytuacja, choć schlebiająca mi na pewno, była mało konstruktywna, więc zazwyczaj sugerowałem, by zagrał kilka numerów Zeppelinów, jakiś klasyk Stonesów i „jeśli chcesz, dorzuć kilka swoich numerów”.

– Ty fiucie! – Okładając mnie ręcznikiem, czy co tam akurat miał pod ręką, gonił mnie po garderobie, krzycząc dalej:

– Zupełnie jak na ostatnim koncercie!

Czyli z głosem już lepiej, tak?

I tak tworzyła się lista utworów. Jej skład budził przed każdym występem ogromną ciekawość świty zespołu. Ostateczną decyzję podejmował zawsze Fred w zależności od samopoczucia swojego i swego głosu. Zazwyczaj lubił trochę namieszać, by wszyscy byli czujni. Czasem nazywał listę utworów granych przez Queen „naszym repertuarem”. Jakby nie patrzeć, był bardzo elokwentnym i oczytanym człowiekiem.

„Scaramouche i fandango?”

Niesamowicie inteligentnym i wykształconym.

„Gromy i błyskawice – ogromnie przerażające!”

Mistrz słowa, którego wieloznaczne teksty pełne były głębi i literackiego kunsztu.

„Chciał jeździć na rowerze…”

Tytuły utworów zapisywało się skrótowo. I tak na przykład Bohemian Rapsody funkcjonowało jako Bo Rap, a We Are the Champions jako po prostu Champions. Poprawki zawsze nanosiło się czarnym flamastrem, bo różne piosenki były dodawane lub wyrzucane z listy.

Dodatkowe informacje dla zespołu i ekipy zapisywało się obok tytułów piosenek. Na przykład napis „Fat D” był informacją dla Johna, że przed piosenką Fat Bottomed Girls musi przestroić gitarę na D-dur („Fag B”[2] z kolei oznaczało przerwę na fajkę dla mnie i Johna, bo Fred znajdował się wtedy poza sceną i nie musiałem go nieustannie pilnować). Jak na bezczelną ekipę przystało, często zmienialiśmy tytuły utworów na listach: We Will Rock You na We Will ROB You (Okradniemy was), Now I’m Here na Now I’m Queer (Teraz jestem gejem), I Want to Break Free na I Want to Break Wind (Chcę puścić bąka), Flash! na Trash! (Śmieć!). I tak dalej.

Lista utworów przyklejona do klapy fortepianu Freda była pierwszą chronioną informacją przedostającą się na zewnątrz podczas przygotowań do koncertu. To właśnie jego trzymetrowy czarny fortepian koncertowy Steinwaya pojawiał się na scenie jako pierwszy i kiedy ekipa opuszczała go z gigantycznej skrzyni transportowej, czekając na doczepienie trzeciej nogi, zgromadzeni na scenie już wczytywali się w listę i komentowali proponowany przez Queen dobór repertuaru. Tymczasem piszący te słowa, przyciśnięty toną drewna, metalu i imitacji kości słoniowej, wrzeszczał do wścibskiej ekipy, by „podniosła to cholerstwo”, żeby mógł wbić na miejsce ostatnią nogę.

W miarę zbliżania się koncertu, w strategicznych miejscach sceny pojawiały się ręczniki i napoje dla członków zespołu: woda i piwo dla Freda, piwo dla Briana i Rogera, a dla Johna cały barek składający się z wody, piwa, napojów bezalkoholowych, wina oraz alkoholu i drinków, w których John aktualnie gustował – likieru Southern Comfort, wódki lub tequili. Oprócz baterii drinków znajdowała się tam też mieszanka orzeszków i M&M’sów. Wszystko to umieszczone było dyskretnie tuż obok jego elektronicznej konsoli, by mógł jednocześnie wychylać się do pokręteł i wychylać drinki. Tutaj też John miał przyklejony egzemplarz listy – dla niego i reszty zespołu – z godzinami otwarcia okolicznych pubów…

W latach siedemdziesiątych, kiedy zespół Queen nosił się w jedwabiu i satynie, Fred zwykł stawiać kilka lampek do szampana na klapie fortepianu i popijać zeń od czasu do czasu. Woziłem ze sobą zapas tych kieliszków owiniętych w stare ręczniki na dnie skrzyni transportowej, a przed występem przecierałem je koszulką i napełniałem miejscową kranówką.

Nigdy nie był to szampan. Tam, gdzie woda w kranie miała niepokojący kolor, próbowałem raczyć go wodą Perrier, ale Fred rugał mnie, że po wodzie gazowanej mu się odbija! Po nieszczęśliwym wypadku, podczas którego jeden z widzów został skaleczony kieliszkiem, kazano mi zamienić lampki szklane na plastikowe. Fred był przerażony, gdy zobaczył tandetne plastikowe kieliszki, kupione w sklepie z gadżetami na imprezy, i w rezultacie przerzuciliśmy się na zwykłe plastikowe kubeczki napełnione wodą Evian lub inną niegazowaną wodą mineralną – wyszukanymi zdobyczami naszych zaopatrzeniowców.

Przed występem Brian ze swoją obstawą szedł do pomieszczenia za sceną, gdzie stroił gitary i rozgrzewał palce. Nieustannie przy tym z kimś rozmawiał i pochłonięty dyskusją zapominał, które gitary już nastroił. Nieraz zdarzało się, że musiał zaczynać od początku. Jednego razu, tuż przed koncertem, bezskutecznie próbował podłączyć ukulele do elektronicznego stroika.

– Brian, przecież to jest instrument akustyczny!

W odpowiedzi uśmiechnął się szeroko i nastroił ukulele na ucho. Na scenie to ja stroiłem gitary Johna i Freda, ponieważ trzeba było to robić w takiej temperaturze i atmosferze, w jakiej będą używane. Już po kilku pierwszych koncertach w trasie Fred i John raczej nie zajmowali się osobiście kontrolą dźwięku. Nabierali zaufania do ekipy. No i mogli dłużej pospać przed występem.

Członkowie zespołu Queen nie należeli do osób nieśmiałych, ale czasem, przy okazji wielkich koncertów plenerowych czy w ogromnych salach widowiskowych wielkich miast lub tych odwiedzanych po raz pierwszy, nawet ich dopadały nerwy. Środkiem zaradczym na stres okazywały się lekceważące żarty członków ekipy. Muzycy Queen mieli do siebie duży dystans i potrafili śmiać się z komicznego efektu swoich pompatycznych wyczynów, co zdecydowanie pomagało im nie tracić kontaktu z rzeczywistością. A trzeba powiedzieć, że byli otoczeni pochlebcami gotowymi przyklasnąć wszystkiemu, co zespół robił.

– Fred, publiczność już jest.

– Dobrze, jak wyglądają?

Jak wyglądają? Wyczekująco? Mądrze? Groźnie?

– Wyglądają mi na całkiem miłą parkę.

– Ty durniu!

– A tak przy okazji, nowa płyta właśnie osiągnęła status…

– Złotej? Platynowej? Podwójnej platynowej? – wtrącił bezczelnie ktoś z zespołu.

– Nie, winylowej.

– Wal się.

– Podobno jakaś pani z Slough kupiła jeden egzemplarz…

– A wal się i tyle! Dobra, jedziemy z koksem! O której zaczynamy?

W korytarzach za kulisami wyczuwało się podniecenie i nerwowość, gdy szum na widowni się wzmagał, a zespół przebierał nogami, by w końcu wyjść na scenę. Ekipa techniczna z laminatami „Wstęp nieograniczony” zawieszonymi na szyjach wchodzi na scenę, by sprawdzić sprzęt oraz wybadać żeński „potencjał rozrywkowy” w pierwszych rzędach.

W tym czasie garderoba Queen pustoszeje, podczas gdy zespół, już w kostiumach, stroi piórka i szykuje się do mającej za chwilę nastąpić onieśmielającej i oszałamiającej próby ognia. By przepędzić nerwy i rozgrzać struny głosowe, Fred i Roger darli się, wchodząc na bardzo wysokie częstotliwości, niczym marcujące nocą koty. Roger natomiast, by rozgrzać nadgarstki, stukał i walił pałeczkami do perkusji we wszystko, co popadło, w tym w swego asystenta i byłego technicznego, Chrisa Taylora (zwanego też Crystal i bynajmniej niespokrewnionego z bębniarzem Queen).

Zdarzało się, że Queen spóźniał się na występ. Ale raz, podczas występu w Hiszpanii, spóźnili się nie ze swojej winy – ówczesny operator świateł, Joe Trovato, spożył wcześniej sporą ilość taniego lokalnego wina, co przez długi czas nie pozwoliło mu na opuszczenie toalety. Siedząc w odosobnieniu, biedaczek stracił poczucie czasu i dopiero dyskretne pukanie i zaniepokojony znajomy głos pytający, czy wszystko w porządku, skłoniły go do otworzenia drzwi. W drzwiach stał Fred oraz reszta zespołu – wszyscy wystrojeni i gotowi do występu. Joe ze skruszoną miną poprawił ubranie i zasiadł za konsolą do kontroli świateł.

Czas na show – show w wykonaniu Queen, czyli to, na co czekaliśmy cały dzień. Liczy się tylko kilka najbliższych godzin. Zaraz Queen zagra koncert w waszym mieście, dla was i tylko dla was – garstki szczęśliwców, którzy zdobyli bilety. Te cztery twarze dobrze znane z mediów wystąpią i zagrają na tej scenie na żywo – we własnej osobie i w kolorze. Przebyli długą drogę, walcząc z przeciwnościami losu i kacami, by ofiarować wam te zupełnie szczególne chwile. Nie zmarnujcie tego!

Scena gotowa, wszystko dopięte na ostatni guzik, wykładzina na scenie odkurzona, sprzęt podłączony, wszyscy na miejscu i w pełnej gotowości. Ekipa techniczna w pogotowiu, choć bez mundurków (mimo usilnych prób zmuszenia nas do założenia strojów kamuflujących naszą obecność na scenie). Po pierwszej wizycie w Japonii, zainspirowani tamtejszą kulturą członkowie Queen obdarowali nas czarnymi „happi”, czyli krótkimi kimonami z nazwą zespołu „Queen” zapisaną japońskimi czerwonymi znakami na plecach. Zaiste stylowo, ale średnio praktycznie, zważywszy, że masz w tym rozkładać sprzęt. Do tego trudno w ubranku rodem z buduaru zdobyć szacunek ważącego sto pięćdziesiąt kilo i mierzącego blisko dwa metry kierowcy ciężarówki lub gościa od rozładowania sprzętu. Operatorzy świateł na scenie i na platformie nosili czarne kombinezony, ale ja jakoś nie czułem się w nich swobodnie, biegając to tu, to tam podczas występów, więc moim ulubionym strojem roboczym były jeansy i koszulka – najlepiej darmowy gadżet od zespołu – noszona jako oznaka przywiązania i szacunku.

Ostatnia próba instrumentów połączona była z kontrolą podłączeń. Chodziło oczywiście o sprawdzenie, czy wszystkie instrumenty są podpięte do odpowiednich kanałów i czy wszystko działa jak należy po występie grupy otwierającej koncert. To dlatego przed koncertem, zanim zespół wkroczy na scenę, słyszy się pobrzękiwanie gitar, walenie w bębny i podgrywki na fortepianie. Wszystkie te zabiegi wykonywane są z dużą precyzją i kunsztem. Niebezpiecznie jest przy tym pokazać za dużo, ale też za mało umiejętności. Zasada numer jeden – to nie grać wtedy znanych riffów (pozer). Jeśli byłby to riff Queen, możesz narazić się na oklaski ze strony publiczności, a to oznacza piętnaście sekund sławy i wkurzenie całego zespołu. No i nieuchronnie reszta ekipy przypnie ci łatkę skończonego palanta. Najlepszym wyjściem jest zagranie kilku dźwięków i jednego lub dwóch akordów, dzięki czemu można nabrać publiczność, że naprawdę umie się grać. Zawsze jednak istniała ogromna pokusa, by podkręcić dźwięk i zasunąć parę taktów…

Wbrew pozorom sprawdzenie instrumentów tuż przed koncertem jest niezwykle ważne, bo po próbie nagłośnienia wiele rzeczy jeszcze ulega zmianie. Trzeba bardzo starannie ustawić głośniki, ponieważ akustyka może się zupełnie zmienić. Typowa wymówka inżynierów dźwięku brzmi: „Bez obaw – będzie brzmiało, jak wejdzie publiczność”. Nagle wszystkie przekaźniki radiowe zaczynają mieszać w bezprzewodowym systemie nagłośnienia gitar i mikrofonów. Temperatura i wilgotność powietrza zasadniczo wpływają na strojenie instrumentów, a w przypadku perkusji czasem powodują potworne sprzężenia zwrotne w postaci dudnienia. Mogło się na przykład okazać, że przez wzmacniacze Briana słychać lokalną radiostację lub firmę taksówkarską, a windy towarowe w budynku pracują na tej samej fazie co system nagłaśniający i w efekcie z głośników popłyną odgłosy charakterystyczne dla motorówki. Gwarantuję wam za to, że wszystkie tajemnicze chochliki elektroniczne rodem z otchłani Mordoru ujawniają swą obecność dokładnie na dwie minuty przed występem.

„RAZ – RAZ – DWA – DWA” – to znajomy okrzyk Jima Devenneya, speca od odsłuchu na scenie, wykrzykiwany do firmowego mikrofonu Freda – srebrnego Shure’a 565 SD. Jim przechadzał się po scenie ze sławną „magiczną różdżką”, czyli chromowaną rurką będącą kawałkiem statywu – drugim obok mikrofonu rekwizytem scenicznym Freda. Służył on Fredowi za miecz, gitarę, karabin, kij golfowy lub bejsbolowy, czy co tam mu akurat było potrzebne. Zazwyczaj reprezentował „kutasa, kochanie”. Po upewnieniu się, że wszystko jest ostatecznie gotowe, szef sceny łączył się przez walkie-talkie z garderobą i wzywał zespół na scenę.

Po opróżnieniu pęcherzy, otoczeni przez pomocników, główną krawcową i asystentów, ukryci za kulisami członkowie zespołu podskakiwali w miejscu, czekając, aż będą mogli ruszyć z bloków startowych. Do słuchawek głównego elektryka szła informacja, by wygasić salę. Ta ciemność bardzo podkręcała atmosferę, zarówno za kulisami, jak i na widowni. To ta niesamowita energia (oraz światło latarki) prowadziła Queen na scenę do tak zwanego Domu dla Lalek (Doll House) – ogromnej aluminiowej klatki umieszczonej w prawym tylnym rogu sceny i zasłoniętej czarnym materiałem. W tym niewidocznym sześcianie o powierzchni około sześciu metrów kwadratowych członkowie zespołu mogli na chwilę odsapnąć lub zejść z widoku, gdy akurat któryś z nich nie grał. Nawet nie wszyscy członkowie ekipy „Wstęp nieograniczony” mogli tam przebywać.

W tym momencie z głośników i odsłuchu grzmiała taśma z intro, próbując zdominować krzyk dochodzący od strony publiczności. Maszyny, sycząc, produkowały dym, przez który przebijały pulsujące, budzące się do życia światła sceny. Stąd już nie było odwrotu. Setki świateł rampy mrugały i błyskały, choć na razie jeszcze całkiem powściągliwie. Pełną siłę reflektory pokazywały dopiero wtedy, gdy konstrukcja powoli ruszała w górę, niczym budzący się metalowy potwór, plujący ogniem wielokolorowych świateł.

Zespół ustawiał się na scenie – Roger skradał się, by zasiąść na stołku, schowany za połyskującą perkusją. Brian ze swoją własnoręcznie wykonaną czerwoną gitarą, podłączoną do prądu przedłużoną spiralną pępowiną, krył się za ogromnym czarnym ekranem z lewej strony sceny. John, wyposażony w swego Fendera, nerwowo chodził tam i z powrotem za głośnikami, niczym przyszły tatuś przemierzający korytarze oddziału położniczego w oczekiwaniu na potomka.

Na znak z taśmy z intro, trio perfekcyjnie wstrzela się w graną piosenkę, Brian i John jednocześnie energicznie wyskakują z ukrycia na scenę. Tuż po pierwszych dźwiękach Fred kocim ruchem wypełza z Domku dla Lalek i krocząc lekko po scenie, zgrabnie odbiera ode mnie mikrofon. Powitalne okrzyki zwykle wzmagały się, gdy Fred stawał z przodu sceny, konstrukcja ze światłami ostatecznie zajmowała miejsce nad sceną, rzucając potężne snopy światła, a pirotechnicy odpalali sztuczne ognie. Wytwarzała się fantastyczna energia. Motto zespołu: „Oślepić ich i ogłuszyć!” – działało za każdym razem.

Oto przed wami zespół Queen! WIELKIE show, WIELKIE hity i obecnie – NAJWIĘKSZYZESPÓŁ W HISTORII! Zespół mógł już wcześniej występować w danym obiekcie, ale jak to bywa przy sekretnych spotkaniach byłych kochanków, zawsze jest pewien rodzaj oczekiwania z obu stron – jak daleko dziś się posuniemy? W powietrzu można wyczuć napięcie seksualne – kto zrobi pierwszy krok?

Fred. To on był tu panem. Z wielką wprawą uwodził i czarował swoją publiczność, siłą lub podstępem przejmując nad nimi kontrolę. Posuwając się w tej grze coraz dalej, nagle zwalniał tempo, by pokazać swoją wrażliwość, a za chwilę znowu ich rozpalał i doprowadzał do ekstazy.

Stąd jego wyznanie – „Chciałbym się pieprzyć z wami wszystkimi!”.

Robił, co mógł, by tej obietnicy dotrzymać. Gdy ja przyzwyczajałem wzrok do mroku po wygaszeniu świateł, oni przeżywali orgię na najwyższych obrotach. Dzień jak co dzień – taka praca. Większość koncertów Queen była bardzo dobra. Czasami trafiały się absolutnie niesamowite występy, rzadko ciut słabsze. Tak czy inaczej, Queen to zwierzę sceniczne, cudownie się na nich patrzyło. Przepis na ten sukces był całkiem prosty – oni po prostu świetnie grali. To byli muzycy, którzy do perfekcji opanowali swoje instrumenty i wierzyli w to, co robili. Gdy wyruszali w trasę po wydaniu nowej płyty, zawsze dawali z siebie wszystko, bo bez fałszywej skromności starali się o miano najlepszego zespołu na świecie.

Pierwszemu utworowi zawsze towarzyszyło lekkie napięcie – czy wszystko zadziała jak trzeba? Dla mnie było to oczywiste, ale czy zespół mógł siebie słyszeć aż tak dobrze? W tym momencie niezbędny stawał się kontakt wzrokowy. Nasz wewnętrzny język skinięć głowy, mrugnięć okiem i innych gestów służył do oceny poziomu zadowolenia zespołu. Wraz z rosnącą koncentracją zupełnie niezauważalne stawały się niewygody – dym gryzący w oczy, kłęby kurzu opadające po wybuchach pirotechnicznych czy spadające ze zbudowanych na scenie konstrukcji. Pierwszy numer szedł jak błyskawica. Potem zazwyczaj następował kolejny równie szybki utwór, niepoprzedzony nawet przerwą czy powitaniem. Dopiero po nim zespół Queen kłaniał się nisko swej publiczności, Fred krzyczał: „DZIĘKUJEMYWAM!”, a następnie pytał:

– Macie ochotę na rocka?

– TAK!

– Macie ochotę na rocka?

– TAK!

– No to jazda (do cholery)!

Kolejny szybki rockandrollowy numer (lub dwa) podgrzewa atmosferę na widowni, po czym pierwsza piosenka, w której wchodzi pianino, daje chwilę wytchnienia Fredowi i publiczności oraz pozwala mu przekazać mi wszelkie istotne informacje.

– Powiedz mu, że fałszuje – jak ja mam śpiewać jeszcze wyżej?!

– Ale komu?

– No wiesz! I temu drugiemu – nie łapie rytmu! Co z nim?

Potakiwałem tylko zgodnie.

– Nieważne. Powiedz mi lepiej, jak się mówi w Belgii „dobry wieczór” – dyszy.

– Masz to zapisane flamastrem na ręce.

– A jak mam to, kurwa, przeczytać w tych ciemnościach?

Techniczny – jasnowidz, chłopiec do bicia i noktowizor w jednym.

– No tak, nie przeczytasz. Do tego starło się od potu.

– Jak?

– Hmm. Może „Guten Soir, senoras”? – odpowiadam, wzruszając ramionami.

– Pieprzyć to! – Fred coś mamrocze, a następnie wybiera bezpieczną wersję angielską.

Szybka wymiana mikrofonu na szklankę ciepłego miodu z cytryną. Fred bierze łyk, by rozluźnić gardło, oddaje mi szklankę i zasiada do fortepianu. Fortepian to był zawsze najlepszy test, czy Fred jest zadowolony z obrotu spraw. Czy wszystko gra na planecie Merkury? Gdy on delikatnie muskał klawisze, rozluźniał się i rzucał komentarze w stronę swej wyczekującej publiczności, ja kucałem z boku koncertowego Steinwaya, bacznie obserwując Freda i starając się jednocześnie odwracać wzrok od wielobarwnych hipnotycznych refleksów odbijających się od klapy instrumentu.

Reszta zespołu mogła w tym czasie odsapnąć, napić się czegoś oraz poprawić odsłuch. John miał zazwyczaj niewiele uwag, dotyczyły one głównie werbla i hi-hatu w odsłuchu podłogowym. Pierwsza piosenka, w której Fred grał na fortepianie, stanowiła jeden z kluczowych elementów występu i gdy rzucał w moją stronę to spojrzenie, będące de facto serią skinień głowy, ruchów ręką i min, wiedziałem od razu, czy Fred chce, by dać głośniej mikrofon, czy fortepian brzmi zbyt ostro, czy jest zmęczony po ekscesach poprzedniej nocy oraz jak ocenia grę pozostałych członków zespołu. Wszystko to mogłem wyczytać z jego min, ruchów palców i skinięć głowy. Jeden ruch ręki Mercury’ego był jak gest Królowej. Kreśląc okręgi palcami, dawał mi znak, że jest mu za gorąco i chce, bym włączył wentylator znajdujący się pod fortepianem. Gdy Fred skinął, mrugnął lub uśmiechnął się do mnie w sposób, który nie miał przypisanego znaczenia, czułem się, jakby starszy brat dodawał mi odwagi lub okazywał wsparcie.

Przyznaję, że napełniało mnie to dumą i sprawiało mi wielką frajdę. Co robiłem w zamian? Wygłupiałem się, improwizując z Crystalem teatrzyk tuż obok fortepianu, albo zakładałem czapkę z daszkiem otrzymaną od jednego z japońskich fanów zespołu. Taką z ogromnymi klaszczącymi dłońmi sterczącymi nad daszkiem. Wyskakiwałem zza fortepianu i pociągałem za sznurek przyczepiony do tych dłoni, by razem z publicznością oklaskiwać Freda. Śmiał się z tego. Fred ogólnie dużo się śmiał. Potem gonił za mną aż za kulisy, by tam wymierzyć mi żartobliwego klapsa lub piąstkę. W każdej innej pracy, gdyby szef cię walnął, byłoby to odbierane jako niewybaczalny incydent, bez względu na okoliczności, ale przyjmowanie ciosów od Freda należało niemal do moich obowiązków służbowych. Poza tym te ciosy pozwalały Fredowi rozładować skumulowane napięcie, miały zdecydowanie żartobliwy charakter i wcale nie bolały. No i tych kilka lat temu moje mięśnie były twarde jak skała!

Ekipa techniczna na scenie mogła obserwować publiczność w świetle reflektorów, ale członkowie zespołu nie widzieli widowni, ponieważ sami byli oślepieni przez potężne snopy światła. Około stu reflektorów śledziło każdy ruch Freda, więc mógł jedynie nasłuchiwać odgłosów z widowni i starać się poczuć swoją publiczność. Rzadko kiedy widział coś więcej niż kilka pierwszych rzędów. Ale to mu wystarczało.

Po koncercie. Małe amerykańskie miasteczko. Pan Mercury komentuje:

– Widzieliście tych ludzi w pierwszych rzędach?! Co za paskudy! Nie zgadzam się, by tacy brzydale przychodzili na nasze występy!

To co, powinniśmy może urządzać castingi przed sprzedażą najlepszych miejsc na koncerty Queen? Może ustal to sobie sam z działem promocji…

Zawsze strasznie mnie kusiło, żeby rzucić okiem, jak „brzydale” reagują na jego muzykę, lub by „obczaić” laski, ale jak tylko Fred zauważał, że oddalam się za bardzo, posyłał mi przez scenę lub zza fortepianu mrożące krew w żyłach spojrzenie. Musiałem stale go obserwować, by w razie potrzeby w każdej chwili móc wskoczyć na scenę i na przykład odplątać kabel od mikrofonu złapany w liczne sceniczne pułapki. Oczywiście miałem to robić w sposób niezauważalny dla publiczności, czyli siedząc w kuckach. Wyglądałem, jakbym cierpiał na jakąś chroniczną przypadłość dolnego odcinka kręgosłupa. Z połączenia mnie i „brzydali” z pierwszych rzędów jak nic wyszedłby Quasimodo.

Fred był wyjątkowo skupiony i uważny na scenie. Potrafił zgrabnie unikać żenujących sytuacji, nawet w szale twórczej ekspresji, w przeciwieństwie do Briana, który biegał po scenie tam i z powrotem jak w transie, nie zwracając uwagi na otoczenie, młócąc powietrze czarnym spiralnym kablem od gitary i czarną kędzierzawą czupryną. To Fred zwinnie uskakiwał w bok, by ich kable się nie poplątały i nie skrępowały im ruchów z komicznym efektem dla tłumu. Gdy Brian biegł już z powrotem w głąb sceny, ciągle w totalnym amoku, Fred przekładał pod kablem jego gitary swój statyw od mikrofonu, by nie zostać unieruchomionym. Czasem oczywiście nie udało się uniknąć zaplątania. Wtedy Fred porzucał zaplątany mikrofon, zerkał na mnie porozumiewawczo i odbierał ode mnie zapasowy sprzęt. Czasami, gdy ja na czworakach próbowałem rozwiązać jakiś kablowy galimatias, on siadał mi na plecach i podskakiwał jak na koniu, chichocząc przy tym. Faktycznie, bardzo śmieszne. Fred, opanuj się, bo ludzie zaczynają gadać…

John nigdy nie przeżywał podobnych problemów, bo zawsze ustawiał się z przodu sceny lub na schodkach podestu dla perkusji. Podczas późniejszych tras zespołu zupełnie porzucił kable na rzecz przekaźników radiowych firmy Nady, które stosował do wszystkich gitar. John był z wykształcenia elektronikiem, więc nie dało się go oszukać, gdy coś w tej materii nawaliło!

Warto jednak wspomnieć, że w drugiej połowie lat siedemdziesiątych jedna z pierwszych prób użycia nadajników do podłączenia basu Johna zakończyła się fiaskiem. Podczas próby nagłośnienia testowałem ówczesną nowość w tej dziedzinie – system Schaeffera – i po zagraniu kilku dźwięków na basie zapytałem Tripa Khalafa, inżyniera dźwięku zespołu Queen:

– I jak to brzmi? Nie za bardzo sprzęga?

– Brzmi jak pierdzący aligator – padła mało entuzjastyczna odpowiedź.

Jeszcze na jakiś czas musieliśmy się przeprosić z kablami…

Rozdział drugi

Jeszcze jeden, czyli bis

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzeci

Ameryka

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział czwarty

Los Angeles

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział piąty

Japonia

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział szósty

Rozrywki w drodze

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział siódmy

Dni Sądu

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział ósmy

Nagrania

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dziewiąty

Montreux

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dziesiąty

Monachium

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział jedenasty

Londyn

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwunasty

Pociągi, statki i samoloty – autokary, ciężarówki i samochody

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzynasty

Ameryka Południowa

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział czternasty

Sun City

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział piętnasty

Myślałem, że już po wszystkim

(Prawie)

[1] Informacyjno-turystyczny przewodnik dla gejów (wszystkie przypisy do polskiego wydania pochodzą od tłumacza – przyp. red.).

[2] „Fag” to slangowe określenie papierosa.

Tytuł oryginału

Queen: Unseen

Text copyright © Peter Hince 2011

All photographs © Peter Hince 2011

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Sine Qua Non 2012

Copyright © for the translation by Aleksandra Machura & Ewa Magiera, 2012

Opieka redakcyjna Roman Rogowiecki

Korekta Sonia Miniewicz

Polska wersja okładki Paweł Szczepanik

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

ISBN: 978-83-63248-09-3

Wydawnictwo Sine Qua Non

www.wsqn.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

www.woblink.com