Ramienice -  Joanna Bagrij - ebook
NOWOŚĆ

Ramienice ebook

Joanna Bagrij

4,0

215 osób interesuje się tą książką

Opis

Pasjonujący kryminał o zawiłościach ludzkich losów i bezlitosnych sekretach ukrytych na dnie Jeziora Binowskiego

Maj 2019 roku, Szczecin. Jędrzej Rogudzki zgłasza zaginięcie swojej żony Kaliny. Kobieta zniknęła bez śladu w dzień zaplanowanego wyjazdu do domku letniskowego. Zabrała torbę podróżną, laptop i telefon, i wszystko wskazuje na to, że nie chce być odnaleziona. A przynajmniej tak się wydaje na pierwszy rzut oka.

Kiedy młody sierżant Mikołaj Trecz zaczyna badać sprawę, na jaw wychodzą niepokojące fakty o małżeństwie Rogudzkich – zdrada, konflikty i skrywana przez Kalinę współpraca z osobami z półświatka. Do śledztwa dołącza doświadczona policjantka z archiwum X, aspirantka Lena Dobrowicz, która podejrzewa, że to zaginięcie może być powiązane z zagadkową sprawą sprzed lat. Gdy ciało Kaliny zostaje odnalezione w Puszczy Bukowej, trop prowadzi policjantów do przejrzystych wód Jeziora Binowskiego i tajemniczych ramienic. Aspirantka Dobrowicz wspólnie z sierżantem Treczem rozpoczynają wyścig z czasem, aby schwytać zabójcę, który zawsze zdaje się być o krok przed nimi.

O autorce

Joanna Bagrij – autorka kryminałów „Oddech śmierci”, „Pogranicznik” i „Nadbrzeżnik”. Absolwentka zarządzania na Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu. Pochodzi z Dolnego Śląska, pracuje w obszarze marketingu internetowego. Prowadzi bloga Born to create i podcast o pisaniu książek Didaskalia Joanny Bagrij.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 512

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

świetna polecam
00
SowiDwor

Dobrze spędzony czas

dobra historia
00
Miculka

Nie oderwiesz się od lektury

trzyma w napięciu! świetnie napisana
00



Prolog

„Dziennik Szczeciński”, 12 października 2010 r.

Makabryczne znalezisko w środku szczecińskiego lasu – wędkarze odkryli zwłoki w skalnej grocie!

W Puszczy Bukowej, w sąsiedztwie miejscowości Węglino w poniedziałek około godziny trzynastej dokonano makabrycznego odkrycia – w jednej ze skalnych grot na brzegu jeziora Węglinko odnaleziono ciało. Ze względu na prawdopodobieństwo popełnienia przestępstwa dochodzenie przejęła Komenda Wojewódzka Policji w Szczecinie. Policjanci z Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego wraz z prokuraturą przeprowadzili już czynności śledcze i zabezpieczyli miejsce zdarzenia.

– Na skutek obniżenia poziomu wód gruntowych i naturalnego procesu osuszania terenów podmokłych odsłoniło się wejście do groty, w której znajdowały się zwłoki w zaawansowanym stanie rozkładu. Na ten moment nie znamy tożsamości ofiary ani przyczyny zgonu. Medyk sądowy dokonał oględzin i zlecił transport ciała do Zakładu Medycyny Sądowej w Szczecinie. W najbliższych dniach zostaną przeprowadzone sekcja zwłok oraz analiza uzębienia i materiału genetycznego. Na miejscu wciąż pracują policyjni technicy, którzy starają się zabezpieczyć dowody potencjalnie wskazujące na popełnienie przestępstwa – poinformował podkomisarz Kajetan Szymaniuk, oficer prasowy Komendy Wojewódzkiej w Szczecinie.

Świadkowie, którzy powiadomili policję, relacjonują, że znalezione przez nich ciało należy do kobiety. Według mężczyzn zwłoki ubrane były w damskie ubrania, czego na razie nie potwierdziła szczecińska komenda. Obecni na miejscu funkcjonariusze służący w zlikwidowanym Posterunku Policji w Starym Czarnowie sugerują, że ofiarą może być szesnastoletnia Hanna Lackowiak zaginiona w czerwcu dwa tysiące szóstego roku. Jak udało się nam dowiedzieć, na razie rodzina Hanny nie brała udziału w identyfikacji zwłok ani nie została oficjalnie poinformowana o znalezieniu ciała. Szczecińska policja milczy także na temat ewentualnego powiązania między tymi sprawami.

Do zaginięcia Hanny Lackowiak doszło podczas obozu harcerskiego zorganizowanego nad Jeziorem Binowskim. Zniknięcie nastolatki zgłosił opiekun grupy. Wieczorem w przeddzień zakończenia wakacyjnego wyjazdu Hanna oddaliła się od kolegów obozujących przy ognisku i udała się w stronę jeziora. Kilku młodocianych, którzy jako ostatni widzieli zaginioną, wspominało, że dziewczyna kręciła się przy ciemnym pojeździe zaparkowanym nieopodal domków letniskowych sąsiadujących z obozem harcerskim. Lokalna policja potwierdza, że właściciel pojazdu marki Volkswagen Golf został cztery lata temu przesłuchany – nic nie wskazywało na to, aby był zamieszany w sprawę.

Poszukiwania Hanny trwały przeszło sześć miesięcy. Ostatecznie prowadząca dochodzenie Prokuratura Rejonowa w Gryfinie przyjęła, że dziewczyna weszła do Jeziora Binowskiego i utonęła. Wskazywały na to przedmioty porzucone na plaży: para klapek, sweter i dżinsowe szorty. Również psy tropiące, którym nie udało się podjąć tropu poza linią brzegową jeziora, zdawały się potwierdzać to założenie. Hipotezę o utonięciu przypieczętowała należąca do zaginionej bransoletka, na którą wśród glonów natrafiła ekipa nurków. Ciała nastolatki nie udało się jednak odnaleźć.

Wiele osób, w tym rodzina zaginionej, było sceptycznych co do przebiegu wydarzeń przedstawionych przez prokuraturę – Hanna cieszyła się opinią doskonałej pływaczki, a Jezioro Binowskie to spokojna toń, bez zdradliwego mulistego dna. Dziewczyna nie miałaby problemów z utrzymaniem się na powierzchni nawet podczas wieczornej kąpieli. Jednak w dniu zaginięcia nastolatka mogła być pod wpływem alkoholu; do spożywania napojów wyskokowych przyznało się kilku młodocianych świadków. Mając na uwadze ten fakt, dowody poszlakowe oraz brak jasnego wskazania na popełnienie przestępstwa, prokuratura umorzyła postępowanie po ośmiu miesiącach.

Odnalezienie zwłok nad jeziorem Węglinko może rzucać nowe światło na sprawę Hanny Lackowiak. Jeśli ciało należy do zaginionej nastolatki, wersja wydarzeń założona przez prokuraturę może być błędna. Możliwe, że Hania zginęła w toni innego akwenu, niż przypuszczali pierwotnie śledczy. Nie jest również wykluczone, że zwłoki zostały przeniesione pośmiertnie do dobrze ukrytej skalnej groty. Węglinko od strony północnej otaczają wapienne skały, częściowo zanurzone w wodzie. Ze względu na trudne ukształtowanie terenu i ryzyko utknięcia w szczelinie skalnej nie zapuszczają się w nie nawet doświadczeni lokalni wędkarze. Dzięki temu to miejsce stanowi doskonałą kryjówkę do ukrycia zwłok.

Nieoficjalnie udało nam się dowiedzieć, że dochodzenie w sprawie zaginięcia i śmierci Hanny Lackowiak zostanie wznowione, gdy tylko potwierdzi się tożsamość odnalezionych zwłok. Śledczy z Komendy Wojewódzkiej i prokuratury będą musieli rozważyć udział osób trzecich i ewentualne popełnienie przestępstwa. Być może rodzina zaginionej w końcu doczeka się przełomu w śledztwie i po czterech latach uzyska odpowiedź, co stało się tamtej feralnej nocy. To nie wróci życia Hani, ale pomoże bliskim uporać się ze stratą.

1

W piątek po południu, koło osiemnastej, mieliśmy wyjechać na weekend do domku letniskowego. Kalina wróciła z pracy po siedemnastej, jak zwykle pakowała się bez ładu i składu, biegała po mieszkaniu, wrzucając różne rzeczy do swojej czerwonej torby. Nieco ją popędzałem, bo… no, o dwudziestej chciałem obejrzeć mecz. Zdenerwowała się, że nigdy nie daję jej wystarczająco dużo czasu, że przeze mnie znowu czegoś zapomni, a poza tym wszystko jest na jej głowie. Tradycyjnie zrobiła się nerwówka. Miała przecież cały tydzień, żeby się spakować, ale…

– Gdzie jest ten domek? – przerwał mi funkcjonariusz siedzący po drugiej stronie stołu.

Spojrzałem na niego zirytowany. Gapił się beznamiętnie w ekran laptopa, ospale przesuwając palce po klawiaturze. Wiedziałem, że nie notuje wszystkiego, co mówię, i z opóźnieniem wyłapuje poszczególne informacje. Od momentu, kiedy wyszedł po mnie na dyżurkę, czułem, że nie potraktuje mnie i tej sprawy poważnie. Nadęty dupek.

– W Binowie, nad jeziorem – odpowiedziałem sucho.

– W jakim ośrodku?

– W żadnym.

W końcu przeniósł na mnie wzrok, unosząc brew. W jego oczach dostrzegłem zniecierpliwienie. Westchnął ciężko i machnął dłonią, zachęcając mnie do rozwinięcia wypowiedzi.

– Mam tam niewielki domek – powiedziałem, siląc się na obojętny ton.

– No proszę, bardzo przyjemna okolica. Często tam jeździcie? – zapytał, nieco się ożywiając.

– Od wiosny do jesieni to tak co dwa tygodnie, czasem co trzy. To ma jakieś znaczenie?

– Może mieć – odpowiedział i znów spuścił wzrok na ekran komputera. Po chwili dodał: – Sprzeczaliście się podczas pakowania i co było dalej?

– Wziąłem nasze torby, poszedłem do garażu, wrzuciłem je do bagażnika. Wsiadłem do samochodu i czekałem na Kalinę. Przyszła po pięciu minutach, rzuciła nerkę na siedzenie i powiedziała, że wraca na górę, by się upewnić, że zamknęła mieszkanie. Zawsze wszystko sprawdza po kilka razy, cierpi na jakiś rodzaj nerwicy natręctw. Zdążyłem się już do tego przyzwyczaić, więc po prostu kiwnąłem głową. Włączyłem Google Maps, wybrałem najszybszą trasę, wszedłem na chwilę na portal z informacjami i tak zleciało kolejne dziesięć minut. Po kwadransie miałem już dość i zadzwoniłem do niej. Nie odebrała. Poszedłem więc sprawdzić, co robi.

– Czy spotkał pan kogoś na klatce? – zapytał policjant, zerkając ukradkiem na wiszący na ścianie zegar.

– A co, będziecie sprawdzać, czy mówię prawdę? – obruszyłem się.

– Tak, będziemy weryfikować to, co pan…

– Jestem o coś podejrzany? – przerwałem mu, podnosząc się z twardego krzesła.

– Proszę pana, na razie to nie wiemy, czy w ogóle można kogokolwiek o cokolwiek podejrzewać. Proszę usiąść. – Uniósł dłonie i uśmiechnął się lekko, chcąc mnie uspokoić.

Nie podziałało. Za bardzo rozpraszała mnie plama po kawie na jego polówce.

– A pan na moim miejscu siedziałby spokojnie? Kurwa mać, moja żona zaginęła! – Umilkłem. Poczułem, jak moim ciałem zaczynają wstrząsać dreszcze. Odwróciłem się do funkcjonariusza plecami, żeby nie mógł widzieć mojej twarzy. Zakryłem ją dłońmi. Chciałem, żeby w końcu zainteresował się zniknięciem Kaliny na poważnie. Od tego przecież była ta cholerna policja.

– Panie Jędrzeju, chciałbym jak najszybciej zacząć działać, ale najpierw muszę się dowiedzieć, co się dokładnie stało. Może… może pana żona… No, musimy ustalić, gdzie teraz przebywa. Na razie nie mamy pewności, że w ogóle coś złego się stało.

Nie wierzył mi. Nie wierzył, że Kalina zaginęła. Próbował mi delikatnie powiedzieć, że po prostu ode mnie odeszła. Pewnie od razu tak pomyślał, kiedy zobaczył jej zdjęcie. Jest cholernie atrakcyjna, taka mocna dziewiątka. Ma kasztanowe włosy do ramion, zgrabny tyłek, wymodelowane przez pilates łydki, nieco umięśnione ramiona. Jedyne, co mi się w niej nie do końca podoba, to nos – za duży jak na tak szczupłą twarz. A ja wizualnie do niej nie pasuję. Nie chodzi o to, że nie jestem przystojny, bo jestem, ale ona wygląda jak babka z biznes klasy, żona jakiegoś polityka czy biznesmena. Nawet gdy wkłada dres, prezentuje się elegancko. Szkopuł tkwił jednak w szczegółach – w jej charakterze.

Usłyszałem lekkie trzaśnięcie drzwiami. Policjant wyszedł z pokoju. Odetchnąłem głęboko i zrobiłem kilka wymachów rękami, żeby się trochę dotlenić. Kuźwa. Siedzę już tutaj dobre dwie godziny, oczy mnie pieką, dłonie zdrętwiały od zaciskania w pięści, głowa mi napieprza, a żołądek zaczął się samoistnie trawić. W dodatku jest tu tak duszno i gorąco, że pot płynie strużkami po moich plecach. Powinienem posłuchać Maćka i nieco podkoloryzować sprawę dyżurnemu. Może wtedy potraktowaliby mnie z większym szacunkiem.

– Panie Rogudzki, przyniosłem panu kawę – odezwał się policjant, który znów pojawił się w pomieszczeniu.

– Dzięki.

– Proszę usiąść i kontynuujmy. Jak wspomniałem, potrzebujemy szczegółów, by zacząć działać operacyjnie.

– Jasne – odburknąłem.

Odruchowo sięgnąłem po kubek. Kawa smakowała całkiem nieźle, co mnie zaskoczyło. Spodziewałem się parzochy z kożuchem fusów pływających przy powierzchni, a dostałem aromatyczne cappuccino z aksamitną pianką. Cóż, chociaż z tym się postarali.

– No dobrze. Czyli nie spotkał pan nikogo na korytarzu, wracając do domu? – kontynuował funkcjonariusz.

Udobruchał mnie tą kawą, więc odpowiedziałem spokojnie:

– Nie. To znaczy tak, spotkałem. Na pierwszym piętrze minąłem się z Krzyśkiem, wychodził z psem na spacer. Zagadnął mnie i pogadaliśmy z jakieś pięć, może dziesięć minut. Cały czas jednak zerkałem na schody prowadzące na nasze piętro i wypatrywałem Kaliny.

– Pod którym numerem mieszka ten facet?

– Pod szóstką.

– Nikt więcej nie kręcił się na klatce?

– Nie… Chociaż pod drzwiami chyba latały dzieciaki Grudzikowskich. Wydaje mi się, że widziałem ich kręcone czupryny.

– Dobrze.

Policjant kiwnął głową i podsunął mi talerzyk z ciastkami. Poczęstowałem się, zanim zadał kolejne pytanie:

– Czy z waszego bloku da się wyjść inaczej niż przez garaż i drzwi do klatki? Są jakieś dodatkowe wejścia?

– Nie ma. Znaczy sąsiedzi z parteru mają ogródki, część z nich zrobiła sobie furtki, więc oni mogą wyjść bezpośrednio na patio.

– Rozumiem. Okej, czyli po rozmowie z panem Krzysztofem…

– Rejchartem.

– …poszedł pan do mieszkania?

– Nie. Wyszedłem z Krzyśkiem przed klatkę, bo pomyślałem, że może Kalina przed wyjazdem postanowiła jeszcze wyrzucić śmieci i się z kimś po prostu zagadała. Niestety nie znalazłem jej tam. Wróciłem więc do bloku i wdrapałem się na trzecie piętro. Pociągnąłem za klamkę, ale drzwi do mieszkania były zamknięte. Nie miałem swojego klucza, więc nie mogłem sprawdzić, czy Kalina jest w środku. Pomyślałem jednak, że gdy ja wyszedłem na dwór, ona musiała zejść do garażu. Zdziwiłem się tylko, że do mnie nie dzwoni; auto było zamknięte, a ona nie lubi czekać. Nagle uprzytomniłem sobie, że zostawiłem telefon w samochodzie. Zbiegłem więc po schodach, ciesząc się, że w końcu będziemy mogli wyjechać.

– Pani Kaliny nie było jednak w garażu – dopowiedział policjant.

– Nie. Wkurzyłem się strasznie. Otworzyłem samochód, złapałem za komórkę i zacząłem do niej wydzwaniać. Nie odbierała. Pobiegłem do mieszkania, zacząłem walić i krzyczeć, żeby mi otworzyła. Niestety nie było żadnej odpowiedzi. Przytknąłem więc ucho do drzwi, telefonowałem i nasłuchiwałem, czy w mieszkaniu słychać dzwonek jej telefonu. Nic jednak nie usłyszałem.

– I klucza pan nie miał?

– Nie, nie zabrałem go z mieszkania, gdy zszedłem z bagażami do garażu. Kalina miała zamknąć drzwi.

– Czy takie sytuacje już się zdarzały?

– Jakie? Że nie zabierałem klucza?

– Nie. Że pańska żona zamykała się przed panem w mieszkaniu, a pan próbował dostać się do środka.

– Może raz czy dwa. Czasem kłóciliśmy się dość… intensywnie. Wie pan, Kalina jest temperamentna, a ja… no w sumie też trochę.

– Rozumiem.

Policjant zapisał coś, stukając energicznie w klawiaturę, a ja miałem wrażenie, że właśnie wyrobił sobie ostateczną opinię o tej sprawie – skoro byłem takim furiatem, Kalina musiała mnie zostawić. Ot, po prostu odeszła bez słowa. Niestety za tą teorią przemawiała jeszcze jedna rzecz: jej torba, a raczej brak torby.

– Okej, czyli został pan bez klucza i możliwości dostania się do mieszkania, był pan wściekły, nie mógł się pan skontaktować z żoną – podsumował funkcjonariusz. – Co pan zrobił?

– Zadzwoniłem do Maćka, mojego przyjaciela. Poprosiłem, żeby przywiózł zapasowy klucz. Opowiedziałem mu o wszystkim, a on poradził, żebym popytał sąsiadów, czy nie widzieli Kaliny. Tak też zrobiłem.

– Dowiedział się pan czegoś?

– Gdybym się dowiedział, to…

– Nie byłoby tu pana, jasne. Inaczej sformułuję pytanie: z kim udało się panu porozmawiać?

– Tylko Grudzikowscy byli w domu i ta starsza kobieta spod dziesiątki. I oczywiście nic nie widzieli. Wyszedłem znów przed klatkę, obszedłem całą okolicę, poszedłem nawet do osiedlowego sklepu. Cały czas próbowałem się dodzwonić do Kaliny, wysyłałem SMS-y, ale ona nie odpowiadała. W końcu koło dziewiętnastej przyjechał Maciek.

– Jak nazwisko?

– Wyszewski.

– Dzwonił pan do znajomych, rodziny?

– Nie od razu i nie do wszystkich.

– Co to znaczy?

– Maciek poradził mi, żebym poczekał z obdzwanianiem ludzi. Uspokajał mnie, że Kalina po prostu postanowiła ode mnie odpocząć i żebym dał jej trochę czasu. W takim przypadku bez sensu było niepokoić jej rodzinę. Zadzwoniłem tylko do Aśki Petryszki, jej najlepszej koleżanki. Niestety Aśka nic na temat Kaliny nie wiedziała.

– Czy to się już zdarzało? Czy pańska żona „odpoczywała” wcześniej od pana?

– Nie – odpowiedziałem bez namysłu.

Policjant spojrzał na mnie badawczym wzrokiem. Pewnie się zastanawiał, czy nie kłamię i czy nie próbuję zatuszować przemocy domowej. Mogłem dać głowę, że będzie wypytywać o nasze małżeńskie relacje sąsiadów. Sięgnąwszy po kawę, odezwał się w końcu:

– To dlaczego pana znajomy pomyślał, że pańska żona tak właśnie zrobiła? Że wyjechała od pana odpocząć? Sugerowała to kiedyś panu?

– Raz lub dwa, oczywiście podczas kłótni i wzburzenia – odpowiedziałem szczerze. – Nie sądziłem, że kiedykolwiek zrealizuje swoją obietnicę. Jednak teraz mam pewną wątpliwość, bo… Zniknęła również jej torba.

– Torba, która leżała zamknięta w bagażniku, podczas gdy pan biegał po bloku? – upewnił się policjant.

Uniósł głowę znad laptopa. Po raz pierwszy wydawał się szczerze zainteresowany.

– Tak. Kalina wzięła z mieszkania zapasowy kluczyk do auta i otworzyła bagażnik. Sprawdziłem, kluczyk zniknął z szuflady.

– Ale jeśli była na pana wściekła, to czemu nie zabrała samochodu?

– Jeżdżę piętnastoletnim uterenowionym subaru. Kalina go nienawidzi. Sama korzysta ze służbowego audi. W tych kwestiach myśli jak facet: to, czym jeździsz, cię definiuje. Nigdy nie zabrałaby subaru.

– Nawet gdyby chciała zrobić panu na złość? – dopytywał funkcjonariusz, pogryzając ciastko.

– Wiedziała, że mi na tym aucie nie zależy. Dla mnie to tylko środek transportu. Do szkoły chodzę na piechotę, a jak potrzebuję dostać się do centrum, wybieram komunikację miejską. Zabierając mi subaru, nic by na tym nie ugrała.

– Czyli mogła wziąć swój służbowy samochód?

– Nie wiem. Na weekendy zostawia go zwykle pod biurowcem. Auto idzie wtedy na myjnię, jakiś przegląd. – Wzruszyłem ramionami i odwróciłem wzrok w stronę okna. Już tak długo się nad tym zastanawiałem, że zaczynałem tracić poczucie rzeczywistości. To wszystko było jak dziwny, popieprzony sen.

Głos policjanta wyrwał mnie z rozmyślań:

– Czy coś jeszcze, oprócz torby, zniknęło? Czy nerka, którą pańska żona rzuciła na siedzenie, została w samochodzie?

– Tak, były w niej chusteczki i jedna karta kredytowa. A z mieszkania… No, nie ma jej portfela, komórki, laptopa i iPada. To wszystko zawsze zabierała ze sobą na wyjazdy.

– Czy te przedmioty spakowała do czerwonej torby?

– Nie, raczej nie. Do laptopa używała zawsze osobnego pokrowca, a w zasadzie takiej większej torebki.

– A co z paszportem?

– Nie miała. Ostatnio skończył nam się termin ważności tych dokumentów, nie wyrabialiśmy nowych.

– Okej – powiedział policjant, przeciągając sylaby. Pewnie zapisał sobie, że musi to jeszcze sprawdzić. Dodał: – Czy oprócz mieszkania na Grabskiego i tego domku letniskowego w Binowie macie jakieś inne nieruchomości?

– Nie.

– No dobrze. Zapytam pana jeszcze o kilka kwestii ze standardowego formularza i będziemy kończyć.

Kiwnąłem głową i siorbnąłem ostatni łyk kawy. Funkcjonariusz skrzywił się nieznacznie i zapytał:

– A czy pańska żona nie zachowywała się ostatnio inaczej niż zwykle? Była podekscytowana, a może przygaszona?

– Nie, nie wydaje mi się.

– Mogła mieć depresję?

– Kalina? Pan myśli, że mogłaby się zabić? W życiu! Prędzej zabiłaby wszystkich dookoła niż samą siebie. Choć nie zawsze była zadowolona, lubiła swoje życie.

– A często się kłóciliście?

– Nie wiem, co dla pana znaczy „często” w przypadku kłótni małżeńskich.

– Kilka razy w tygodniu, codziennie – podpowiedział.

– Przeciętnie kilka razy w miesiącu mieliśmy większą sprzeczkę – odparłem ostrożnie po namyśle.

– O co się kłóciliście?

– Muszę odpowiadać na to pytanie?

– Tak – rzucił krótko, przeszywając mnie wzrokiem. – Jeśli pan uważa, że pańska żona mogła zaginąć, muszę ustalić, czy faktycznie do tego doszło i czy nie miała powodów, żeby po prostu od pana odejść.

– Mogła to zrobić w każdej chwili: odejść. Jest pewna siebie, silna i zdecydowana. Mogła mi po prostu rzucić papierami rozwodowymi w twarz. Zarabia więcej ode mnie, jest niezależna finansowo. Sama dobrze sobie radzi w każdym temacie: załatwi fachowca albo nauczy się z internetu, jak coś naprawić. Przeżyłaby beze mnie.

– Czyli o pieniądze się nie kłóciliście – podsumował funkcjonariusz.

– Czasem twierdziła, że za dużo wydaję na głupoty, dość dokładnie kontrolowała nasze konto. Ale jeśli już pan musi wiedzieć, najczęściej sprzeczaliśmy się o odmienne priorytety. To znaczy jej życiowy cel jakoś rok temu diametralnie się zmienił: chciała robić wielką karierę i jednocześnie mieć dziecko. Ja miałbym siedzieć w domu i zajmować się bach… to znaczy bąblem. Miała też inny pomysł: żebym zmienił pracę na lepiej płatną. Rzucił szkołę i poszedł do korporacji albo do banku. Kilka razy nawet się odgrażała, że odejdzie, jeśli tego nie zrobię.

– Podejrzewam, że panu się to nie podobało?

– Powiedzmy, że nie ciągnie mnie ani do bycia ojcem, ani do pracy w korporacji.

– W takim razie może właśnie nadszedł ten moment.

– Na odejście? – Musiałem się pohamować, żeby nie zaśmiać się policjantowi prosto w twarz. Widać, że nie znał Kaliny. Szybko dodałem: – Gdyby chciała odejść, zrobiłaby to z przytupem. Ale musiałaby mieć dobry powód, żeby mnie zostawić. Widzi pan, mam dobry kontakt z teściową. Gdyby Kalina zostawiła mnie ze zwykłego widzimisię, matka nie dałaby jej spokoju, ciągle suszyłaby jej głowę, że porzuciła tak wspaniałego człowieka jak ja. Ich relacja była dziwna, ale mimo to żona nigdy nie odcięłaby się od swojej rodziny. I uprzedzając pana pytanie: tak, zadzwoniłem w końcu do teściowej. Kaliny ani u niej nie było ani do niej nie dzwoniła. Tak naprawdę to… Nikt nic nie wie. Obdzwoniliśmy z Maćkiem wszystkich wspólnych znajomych, koleżanki Kaliny, jej bliższą i dalszą rodzinę. Do nikogo się nie odzywała. A ja… nie mam pojęcia, co robić dalej. – Głos mi się łamał. Miałem nadzieję, że funkcjonariusz w końcu okaże mi krztę empatii. – Zaczniecie jej szukać? – zapytałem.

– Panie Rogudzki, będę z panem szczery: pańska żona jest dorosłą osobą i wszystko, co pan mówi, wskazuje na to, że zrobiła sobie po prostu od pana i od wszystkich innych przerwę. Zniknęła razem ze spakowaną torbą podróżną i rzeczami osobistymi. Poza tym nic nie zginęło z mieszkania. Nie zauważył pan też śladów walki ani spustoszenia, prawda? Cóż, oczywiście przeprowadzimy czynności, ale tak naprawdę nie mamy zbyt mocnych podstaw do wpisania pańskiej żony na listę osób zaginionych i rozpoczęcia poszukiwań na większą skalę.

– Nie zapytał pan, czy miała wrogów.

– A miała?

– Chyba ostatnio miała jakąś scysję z klientem.

– Oczywiście, to też sprawdzimy, porozmawiamy z jej pracodawcą. Proszę zapisać nazwę firmy, w której pracuje. – Podsunął mi notes.

Wziąłem do ręki zwykły najtańszy długopis i zapisałem nazwę i adres banku. Kalina zajmowała się klientami VIP w sekcji produktów inwestycyjnych. To przecież możliwe, że któryś z tych nadętych dupków za jej radą wybrał fundusz czy aktywa, które nie przyniosły mu spodziewanego zwrotu. I winą mógł obarczyć Kalinę. Czemu policja nie bierze tego pod uwagę? W Szczecinie nadal zamieszkuje półświatek, a ja wiem, że moja żona swego czasu obsługiwała kilku szemranych gości. Swoją drogą frustratów wyżywających się na kobietach jest wśród nich pewnie niemało.

Rozmyślając, przyglądałem się funkcjonariuszowi, który nagle ze sprawnością doświadczonej sekretarki zaczął klepać w klawiaturę laptopa. Pewnie już marzył o obiedzie, a taki maruda jak ja tylko mu tutaj przeszkadzał. Raz jeszcze rozejrzałem się po pokoju – w niczym nie przypominał tych z policyjnych seriali kryminalnych. To było zwykłe biuro – pod ścianą stały komody ze sklejki, za plecami policjanta wisiał kalendarz z małymi kotkami, a na biurku piętrzyły się papierowe teczki przewiązane bawełnianymi tasiemkami. Żadnych pancernych szaf na dokumenty, tablic ze zdjęciami podejrzanych i makabrycznych scen z miejsc zbrodni czy mapy miasta z zaznaczonymi na czerwono kropkami.

– Proszę zapoznać się z protokołem i podpisać się na samym dole – powiedział funkcjonariusz, podając mi świeżo zadrukowaną kartkę.

Nie zamierzałem czytać tego, co zanotował, i raz jeszcze przez to wszystko przechodzić. Jeśli pominął coś w moich zeznaniach, to z pewnością nie będzie ich teraz uzupełniać. Sprawdziłem tylko swoje dane na pierwszej stronie, a następnie przeszedłem do ostatniej. Widniało tam nazwisko i stopień funkcjonariusza – aspirant Jacek Borudzki, data – siedemnasty maja dwa tysiące dziewiętnastego roku i miejsce na mój podpis. Szybko się podpisałem i przesunąłem kartkę w jego stronę.

Kiwnął głową i spojrzał mi prosto w oczy.

– Panie Rogudzki – odezwał się – mam do pana ostatnie pytanie, takie poza protokołem. Skoro od razu podejrzewał pan, że pana żona zaginęła, dlaczego zgłosił się pan do nas dopiero po tygodniu?

***

Aspirant Jacek Borudzki był bardziej zmęczony niż zwykle. Od kilku miesięcy miał małe dziecko, które nosiło w sobie całą wściekłość tego świata. Każdego wieczoru niewinnie wyglądający bobas potrafił wydzierać się godzinami i uspokajać dopiero wtedy, gdy doprowadził oboje rodziców na skraj wyczerpania. Niewyspany policjant nie miał siły zajmować się robotą i najchętniej zamknąłby się w swoim garażu, aby składać modele pojazdów z czasów drugiej wojny światowej. Idąc korytarzem Komisariatu Policji Szczecin-Śródmieście, pomyślał, że taki luksus zupełnego zatracenia się w hobby nie będzie mu dany jeszcze przez kilka dobrych lat. Po kiego grzyba zachciało mu się dzieciaka? Wiedli z żoną takie dobre, spokojne życie, co weekend jeździli na działkę, a latem co drugi tydzień robili sobie wypad nad Bałtyk.

Westchnął ciężko i zamaszyście otworzył drzwi do stołówki. Otoczył go gwar ożywionych rozmów przeplatanych niecenzuralnymi słowami i wybuchami szczerego śmiechu. Jego koledzy nie mieli większych powodów do zmartwień. Żyli tu jak pączki w maśle – zajmowali się dochodzeniami dotyczącymi drobnych przewinień, w większości jeździli po mieście nowiutkimi radiowozami z suszarką i nabijali rządową kabzę pieniędzmi pechowców. Sprawy większego kalibru niemal od razu trafiały do wojewódzkiej, gdzie prawdziwe asy dochodzeniówki mogły się wykazać. Ci tutaj, gdyby zostali wysłani na miejsce zdarzenia, z pewnością zadeptaliby wszystkie ślady, ułatwiając sprawcy uniknięcie wymiaru sprawiedliwości.

Policjant rozejrzał się po sali. Wypatrzył sierżanta Mikołaja Trecza, który dopiero niedawno dołączył do szczecińskiej jednostki. Przydzielony mu nowy partner wyglądał na rozgarniętego faceta, chociaż już teraz można w nim było dostrzec żyłkę do cwaniactwa i poszukiwania drogi na skróty. Został tu przeniesiony aż z Piotrkowa Trybunalskiego nie za zasługi, a za jakieś niejasne sprawki. Jak dotąd Trecz zachowywał się w porządku, brał wszystkie dyżury i nawet zastępował kolegów, którzy musieli wyrwać się po dzieciaka do przedszkola albo męczyli się z teściami na niedzielnych obiadkach. Borudzkiemu też kilka razy uratował dupę, więc postanowił dać szansę sierżantowi.

Aspirant podszedł do stolika i klepnął Trecza w plecy, a ten niemal zakrztusił się barszczem ukraińskim. Siedzący obok koledzy zarechotali, zaś twarz sierżanta przybrała kolor zupy, którą jadł.

– Co do kur… – zaczął Trecz.

Szybko urwał, gdy zobaczył uśmiech na twarzy kolegi. Sam wybuchnął śmiechem. Zamachnął się ręką, szturchnął przesłodzony kompot, który wylał się na stół, czym po raz kolejny rozbawił swoich kolegów. Śmiał się dalej nieco przez łzy, bo zdał sobie sprawę, że policjanci ze Śródmieścia nie dadzą mu spokoju w następnych tygodniach. Nawet nie chciał myśleć, jaką ksywkę mu przyklepią.

– Nie marnuj jedzenia, Trecz. Domowy kompocik od pani Reni to świetna sprawa. Tyle w nim cukru, że nie trzeba się już w nocy pieścić z żoną! – zażartował Borudzki, szydząc z policyjnej kuchni. – À propos spraw: mam dla ciebie coś na rozgrzewkę. Zaginięcie. Dobre dla takiej świeżyny jak ty.

2

Policyjna kia sprawnie mknęła po Pomorzanach, zmierzając w kierunku Gumieńców. Chcąc pozwiedzać Szczecin, Mikołaj Trecz przypadkowo wybrał trasę o mniejszym natężeniu ruchu. Alternatywna nowiuteńka dwupasmowa droga krajowa numer trzynaście, która w teorii miała być szybsza, w praktyce okazała się wolniejsza. Na wysokości Ikea zderzyły się dwa samochody, a korek zaczynał sięgać aż do skrzyżowania z krajową dziesiątką, o czym wspominał spiker w regionalnej stacji radiowej. Policjant uśmiechnął się i zanucił pod nosem. Na razie mógł dziękować ślepemu losowi za łut szczęścia.

Ignorując czczą paplaninę siedzącego na fotelu pasażera aspiranta, Trecz rozmyślał o tym, co będzie robić po południu. Zamierzał wybrać się na Wały Chrobrego, przejść się po knajpach, wyrwać jakąś dziewczynę i spędzić z nią miło czas. W samotności szybko się nudził. Potrzebował towarzystwa i rozrywki. Przeprowadzkę do największego miasta na Pomorzu Zachodnim traktował jak szansę na nowy start. Nikt go tu nie znał, zła reputacja nie ciągnęła się za nim, nie miał żadnych zobowiązań. Byłby głupi, gdyby nie spróbował na nowo ułożyć sobie życia. Kto wie, może właśnie ta dziwna sprawa otworzy przed nim drzwi do świetlanej kariery.

Zaparkował brawurowo na miejscu dla niepełnosprawnych przed blokiem, w którym mieszkali Rogudzcy. Energicznie wyskoczył z radiowozu, nie czekając, aż jego partner za nim nadąży. Chciał jak najszybciej przepytać wszystkich sąsiadów, a następnie rozejrzeć się po mieszkaniu zaginionej. Nie liczył, że cokolwiek tam znajdzie. Jednak zgodnie z poleceniem Borudzkiego mieli zdobyć jak najwięcej dowodów, które wskażą, że Rogudzka nie zaginęła, tylko zostawiła swojego męża i wyjechała bez słowa. Jego zadanie polegało na wyjaśnieniu kilku kwestii niepasujących do policyjnej hipotezy i błyskawicznym zamknięciu sprawy. „To da się zrobić”, pomyślał Trecz, gdy aspirant wyjawił mu swoje intencje.

Niestety sierżant nie miał szczęścia do sąsiadów Rogudzkich. Zastał tylko trzech mieszkańców, w tym starszą kobietę spod dziesiątki, która według Rogudzkiego była w domu podczas zaginięcia jego żony. Okazało się, że staruszka miała pierwsze objawy demencji i nie potrafiła odpowiedzieć logicznie na żadne z pytań Trecza. Najbardziej rozmowna była młoda matka dzieląca wschodnią ścianę mieszkania z Kaliną i Jędrzejem.

– Ja nie powinnam mówić o nich złego słowa, ale skoro już pan pyta, to tam nie działo się za dobrze – powiedziała, wpuszczając sierżanta do środka.

– A dokładniej?

– On się cały czas na nią darł. Krzyczał, przeklinał, wyzywał ją od… nie zamierzam nawet tego powtarzać.

– A ona? Jak reagowała?

– Kalina nie pozostawała mu dłużna. Ale chociaż ma charakterek, zdecydowanie rzadziej go atakowała, częściej płakała i zamykała się w pokoju.

– I pani to wszystko od siebie słyszała?

– Tak. Oni nie należą do najcichszych. My często mamy otwarte okna, oni też, więc dodatkowo głos się niesie.

Trecz, usadowiwszy się wygodnie na kanapie, na której w nieładzie leżały dziecięce ubranka, rozejrzał się po mieszkaniu. Nie potrafił ocenić, czy mury faktycznie są na tyle cienkie, że sąsiadka mogła słyszeć Rogudzkich. Podczas opieki nad dzieckiem na pewno brakowało jej rozrywek, więc mogła podkolorować co nieco, by wzbudzić jego uwagę.

– A nie chciała pani tego zgłosić na policję? Chociażby za zakłócanie spokoju dziennego lub ciszy nocnej? – zapytał policjant, otwierając notes.

– Wie pan, kiedyś zgłosiłam taką jedną parę i wyszłam na tym nie najlepiej: przez miesiąc oklejali mi samochód kutasami. Bo kiedy przyjechali pana koledzy, ona się wszystkiego wyparła, robiła maślane oczy do swojego typa, a potem mnie się oberwało, że na nich nagadałam. Ja się już w nie swoje sprawy nie wtrącam. A poza tym…

– Tak?

– Kalina nie potrzebowała, żeby ktoś się za nią wstawiał. Jak ich widziałam na korytarzu, nie kleiła się do męża, nie ukrywała swojej niechęci. Nie zauważyłam u niej klasycznego syndromu maltretowanej kobiety, więc interwencja była zbędna.

– Zna się pani na tym? – Trecz uśmiechnął się ironicznie.

– Siedzę w domu z dzieckiem, oglądam te wszystkie paradokumentalne seriale, to coś nieco na ten temat wiem. – Kobieta machnęła ręką, nie dostrzegłszy drwiny, po czym dodała: – A i raz z nią rozmawiałam na ten temat.

– I co pani Rogudzka powiedziała?

– Przepraszała za krzyki i zapewniała, że nic takiego się u nich nie dzieje. Stwierdziła to, co wszyscy tu wiemy: Rogudzki nie może pogodzić się z tym, że żona zarabia lepiej i odniosła większy sukces zawodowy.

– Rogudzka to pani powiedziała?

Kobieta uniosła ramiona i nieco zawstydzona sięgnęła po niemowlęce śpioszki. Zaczęła je kompulsywnie składać, co nie umknęło uwadze Trecza.

– No, może nie słowo w słowo, ale taki był sens. Rogudzki… to śliski typ, mówię panu. Zwykle się do wszystkich uśmiecha, potakuje, udaje układnego, wchodzi w bezbarwne pogawędki. On by się nigdy nie przyznał, że źle traktuje swoją żonę. Frustruje go to, że Kalina przynosi lepszą kasę do domu, ale sam nic z tym nie zrobi. Dobrze mu na ciepłej posadce.

– No dobrze. Była tu pani w piątek, gdy pani Rogudzka zniknęła?

– Nie, wyjechaliśmy z Pawłem w czwartek do jego rodziców. Proszę porozmawiać z panem Krzyśkiem, on ponoć brał aktywny udział w poszukiwaniach.

– Tak? Zorganizowali jakieś poszukiwania?

– A tak, tak. – Kobieta pokiwała głową. Uśmiechnęła się kwaśno i dodała: – Choć znając ich, te poszukiwania były czymś zakrapiane albo spędzili je przed PlayStation. Ten znajomy Rogudzkiego, Maciej, to też niezły lawirant. Nie zdziwiłabym się, gdyby ci trzej po prostu siedzieli w mieszkaniu i no… sam pan wie.

– Mhm – mruknął porozumiewawczo Trecz. Zadając kolejne pytanie, spojrzał kobiecie prosto w oczy: – A co pani sądzi o zniknięciu Rogudzkiej?

– Mam nadzieję, że Rogudzki nic jej nie zrobił. Czasami mówił takie rzeczy, że… Ale to pan musi ocenić, czy byłby do tego zdolny, czy po prostu nie potrafił pohamować najgorszych emocji. Nie chciałabym, żebyśmy mieli tutaj zabójcę. Pewnie tylko wyolbrzymiam sprawę, co? – Kobieta uśmiechnęła się słabo, czekając, aż policjant zaprzeczy jej złym przeczuciom.

– Na razie nic na to nie wskazuje – odpowiedział sucho.

– No tak – odpowiedziała i zamyśliła się na chwilę. Następnie wstała i schowała ubranka do niewielkiej komody. Krążąc po pokoju, odezwała się: – Wydaje mi się, że Kalina nie zostawiłaby mieszkania i nie wyjechała po cichu. Spodziewałabym się raczej, że wyrzuci graty Rogudzkiego przez okno, zmieni zamki, no wie pan, puści go z torbami. Jednak… ostatnio zachowywała się nieco inaczej niż zwykle. Nie żebyśmy jakoś dużo ze sobą rozmawiały, ale emanowała od niej inna energia. Najpierw chodziła przybita, bo zdechł jej pies, a potem po jakichś dwóch tygodniach była radosna jak skowronek.

– Myśli pani, że miała kogoś na boku?

– Tutaj nikogo nie widziałam. Nawet swoich koleżanek nie zapraszała. W zasadzie to odwiedzał ich tylko ten znajomy Rogudzkiego.

– Sądzi pani, że Rogudzka jest osobą zamkniętą? Jak to się mówi… – Trecz podrapał się po dwudniowym zaroście, szukając właściwego słowa.

– Introwertyczną? – podpowiedziała młoda matka.

– No właśnie.

– A bo ja wiem. – Wzruszyła ramionami. – Aż tak dobrze jej nie znałam. Pogadać to ona lubiła, ale zwykle o pierdołach. Słuchała też nieźle, ale sama nigdy mi się nie zwierzała. Nie była nadęta, choć przez ten elegancki ubiór wyglądała jak taka typowa babka z banku z kołkiem w dupie. Była jednak w porządku. Kilka razy pomogła mi, nam… finansowo.

– Rozumiem. Czyli ogółem wzbudziła pani sympatię.

– Ogółem to ciężko kogoś osądzać na podstawie przelotnych spotkań na korytarzu oraz tego, co się słyszy za ścianą. Nie wolno nam oceniać innych po powierzchowności. Proszę o tym pamiętać.

Nieco inną opinię o Rogudzkich wyraził czterdziestoparoletni mężczyzna wynajmujący kawalerkę nad ich mieszkaniem. Nie wdając się w większe szczegóły, dość lakonicznie opowiedział Treczowi, jakie ma zdanie o Rogudzkiej.

– Wie pan, ona mi wyglądała na straszną zołzę. Nigdy się nie uśmiechała, zawsze była taka poważna i gburowata. Potrafiła zrugać Jędrka przy sąsiadach za byle pierdołę. Nic jej nigdy nie pasowało, bujała się audi, a ostatnio nawet bmw, a Jędrek męczył się tą swoją starą subarynką. Biedny chłop. On był w nią zapatrzony jak w obrazek, przychyliłby jej nieba. A ona pewnie mu rogi doprawiała, często jej nie było wieczorami w domu. Banki nie są przecież otwarte do północy, co nie?

Trecz zanotował wszystko, podkreślając kilka nowych faktów w swoim notatniku. Upił łyk wody gazowanej, którą poczęstował go mężczyzna, i zapytał:

– Znał się pan lepiej z Rogudzkim?

– Jak sąsiad z sąsiadem. W nowych blokach ludzie zwykle się izolują, ale my tutaj mamy całkiem zżytą społeczność. Matki spotykają się z matkami, faceci wpadają do siebie pooglądać razem mecz i takie tam. To pewnie przez to, że właściciele walczą z deweloperem o odszkodowanie.

– Rogudzki jest tu lubiany?

– No, dość. Zawsze przynosi fajne piwko na nasze męskie spotkania. Pomagał niektórym przy remontach, chętnie grzebie przy autach, wypala fajkę pod blokiem, gdy ktoś go poczęstuje. Swój chłop.

– A słyszał pan jakieś krzyki z mieszkania Rogudzkich?

– Czasem ją słyszałem. Żaden szewc by się takiej wiązanki nie powstydził, jaką ona potrafiła rzucić. Straszne babsko. Karierowiczka, to od razu widać. Miała Jędrkowi za złe, że z powołaniem uczy dzieci w szkole, zamiast za przeproszeniem zapierdzielać w korporacji od świtu do zmierzchu.

– I jak pan myśli, co się stało z Rogudzką?

– Zostawiła go. I zrobiła to tak, żebyście podejrzewali, że to on ją zaciukał.

– Dlaczego pan tak twierdzi?

– A nie tak to właśnie wygląda? Żona zniknęła, mąż został na mieszkaniu, które nawet nie należy do niego. Wszystko tu było na nią. Jeśli w ciągu tygodnia nie da znaku życia, nie przyjdą do Jędrka papiery rozwodowe, to proszę wspomnieć moje słowa. Ona to wszystko zaaranżowała. Mściwa su… baba.

Trecz wziął numer telefonu mężczyzny i z zamętem w głowie wyszedł na korytarz. To miała być prosta sprawa, a już kolejna osoba wspominała mu o śmierci Rogudzkiej. Czy coś faktycznie mogło być na rzeczy? Spojrzawszy na zegarek, zdziwił się, że jest już trzynasta. Za dwadzieścia minut powinien pojawić się Rogudzki, z którym byli umówieni na oględziny mieszkania.

Sierżant zszedł energicznie na pierwsze piętro, gdzie spotkał aspiranta Borudzkiego. Kolega ponarzekał chwilę, że Trecz na niego nie poczekał, a następnie zrelacjonował, co udało mu się ustalić. Na osiedlu nie było kamer, podobnie jak na całej ulicy Grabskiego. Terenu wspólnoty nie ochraniała żadna firma ochroniarska. Nowi lokatorzy wciąż się wprowadzali, więc kręciło się tu wielu majstrów, wykonawców, kurierów, pracowników firm przeprowadzkowych. Mieszkańcom trudno byłoby stwierdzić obecność intruza.

– Obszedłem te bloki dookoła – powiedział Borudzki. – Tam z tyłu budują kolejne „ekskluzywne blokowiska”. Jeśli sprawa się rozkręci, będziemy mogli przepytać chłopaków z budowy. Może widzieli coś ciekawego. Okna Rogudzkich wychodzą właśnie na tamtą stronę.

– Mam nadzieję, że nic się nie rozkręci i dzisiaj jesteśmy tu po raz pierwszy i ostatni – odpowiedział sierżant, sprawdzając rejestr połączeń na swoim smartfonie. – Coś mi się wydaje, że ta cała Rogudzka to…

– Chciała dać nauczkę mężowi? – dokończył aspirant.

– Ta… Jak na to wpadłeś?

– Spotkałem Krzysztofa Rejcharta, szedł akurat z psem na spacer. Nie ma zbyt dobrej opinii o swojej sąsiadce.

– Niech no zgadnę, powiedział, że to wredna baba, która ciągle wsiadała za byle pierdołę na Rogudzkiego.

– No, coś w tym stylu. Dodał jeszcze, że wieczorami przesiadywała przy placu zabaw z telefonem przy uchu. Stwierdził, że musiała coś ukrywać przed mężem, skoro nie prowadziła rozmów telefonicznych w domu. Coś może w tym być.

– Jezu, skąd ci sąsiedzi tak dobrze się znają? Przypomina mi to komunistyczne osiedle w pipidówce, a nie nowoczesne, przeszklone bloki w dużym mieście, gdzie każdy ceni sobie anonimowość.

– Mikuś, Szczecin to nie Warszawa. Tutaj ludzie aż tak bardzo się nie izolują.

– Mhm – mruknął Trecz. – A pytałeś tego Rejcharta o dzień, w którym zniknęła Rogudzka? Pomagał w jej poszukiwaniach?

– Niespecjalnie. To znaczy te poszukiwania ograniczyły się do przejścia dookoła osiedla, zajrzenia do najbliższych sklepów, kilkukrotnego wydzwaniania na jej komórkę. Całość zamknęła się w dwudziestu, może trzydziestu minutach. Potem trzej muszkieterowie, Rogudzki, Wyszewski i Rejchart, poszli na mecz.

– Czyli Rogudzki się aż tak bardzo nie przejął zniknięciem żony.

– Przejąłem się – odezwał się Rogudzki, który znienacka pojawił się za plecami policjantów. – Ale co więcej mogłem zrobić?

***

Wyszedłem z pracy wcześniej, niż zamierzałem. Chociaż początkowo dość dobrze się trzymałem, nie dałem rady wytrwać do ostatniej lekcji. Miałem już dość tych wszystkich wrzasków i próśb o zamianę nauki programowania na gry online. Zostawiłem więc dzieciaki pod okiem Marzenki, wymigując się bólem głowy. Zawsze mogłem na nią liczyć, jak wszyscy w naszej szkole. Ta młoda nauczycielka była jeszcze taka pełna werwy i nieskażona codziennością pracy w polskim systemie oświaty. Kiedyś się sparzy, ale to już nie mój problem. Zresztą miałem teraz większe zmartwienia. Policja chciała przeszukać nasze mieszkanie, a ja z jakichś powodów się tego obawiałem.

Nie chodziło o to, że mam coś do ukrycia. Po prostu nie chciałem, żeby ktoś grzebał w rzeczach moich i Kaliny. Czego oni mogą się doszukać w szafach z eleganckimi kieckami? Plamy po winie na kostiumie od włoskiego projektanta? Nie miałem jednak wyboru i musiałem z nimi współpracować, po to przecież zgłosiłem zaginięcie, żeby policja zaczęła działać. Zadzwoniłem więc do Maćka z prośbą o wsparcie. Od razu zgodził się uczestniczyć w tym spotkaniu, choć sam nie za bardzo przepadał za policją. Myślę, że jednak ciekawość w nim przeważyła – nie codziennie można być w centrum prawdziwej policyjnej akcji. Będzie o czym opowiadać kumplom przy piwie.

Zastaliśmy funkcjonariuszy na klatce, komentujących bardzo „dyskretnie” ustalenia poczynione w naszej sprawie. Rozbawiły mnie ich miny, gdy zostali nakryci przez dwóch mężczyzn z siatami w rękach i torbami na laptopa przewieszonymi przez ramię. Starszy z policjantów, aspirant, który przyjmował moje zgłoszenie, zrobił się czerwony jak burak, a młodszy starał się zachować kamienną twarz, jak gdyby nic się nie stało. Nie potrafił jednak ukryć zaciekawienia – dokładnie zlustrował nas wzrokiem. Mnie to nie przeszkadzało, jednak widziałem, że Maciek zaczyna się denerwować. Czułem za plecami jego przyspieszony oddech. Powinien się, kurwa, opanować, bo te dwa gnoje naprawdę pomyślą, że mamy coś na sumieniu. A jak będą chcieli, na pewno coś na nas znajdą.

W końcu się przedstawili i wymieniliśmy kilka zupełnie zbędnych zdań. Otworzyłem drzwi i weszliśmy do środka. Funkcjonariusze włożyli lateksowe rękawiczki i zaczęli rozglądać się po kolejnych pomieszczeniach sześćdziesięciometrowego mieszkania. Jeden wszedł do łazienki, a drugi skierował się do sypialni. My z Maćkiem poszliśmy do kuchni. Odpaliłem ekspres i zrobiłem nam kawę. Wyszewski od razu rzucił się na swoją łapczywie, nie dodając mleka ani cukru. Tak to właśnie jest, jak pracuje się po dziesięć godzin dziennie. Maciek przesadzał z pracą tak samo jak Kalina. Choć pod wieloma względami się różnili, ta jedna rzecz ich łączyła – pracoholizm.

Pakując mrożonki do zamrażalnika, usłyszałem przytłumiony głos sierżanta Trecza:

– Panie Rogudzki, może pan tu na chwilę podejść?

Poszedłem do łazienki, gdzie zobaczyłem, jak pochyla się nad koszem na śmieci. Zniesmaczył mnie ten widok.

– Nie wspominał pan, że pańska żona jest w ciąży – powiedział, pokazując zużyty test ciążowy.

– Nic o tym nie wiem – przyznałem ze szczerym zdziwieniem.

Oparłem się o ścianę i patrzyłem, jak funkcjonariusz chowa podłużny przedmiot do zamykanej plastikowej torebki. Zacząłem się zastanawiać, kiedy ostatnio uprawialiśmy z Kaliną seks. Zdarzało się to coraz rzadziej, a i tak najczęściej używałem prezerwatywy. Ciąża była więc wykluczona.

– Czyli do niego wróciła… – wymsknęło mi się.

– Słucham? – zapytał policjant.

Nie odpowiedziałem. Nie miałem na to siły. Odwróciłem się i poszedłem do kuchni. Drżącą ręką sięgnąłem po kubek z kawą. Upiłem łyk, licząc na to, że zapach aromatycznego napoju doda mi otuchy. Niestety tym razem nie podziałał na mnie kojąco.

– Do kogo wróciła? Co pan miał na myśl?

Cholerny Trecz nie chciał dać za wygraną. Usiadł przy wyspie obok Maćka, kładąc na blacie zafoliowany test ciążowy. Wyszewski spojrzał na mnie wymownie, po czym pokręcił głową, szepcząc bezgłośnie: „A nie mówiłem!”.

Westchnąłem ciężko, sięgnąłem po ukrytego na okapie papierosa i uciekłem na balkon. Musiałem się uspokoić.

– Pan wie, o co chodzi? – Usłyszałem Trecza.

– Tak. Kalina miała romans – odparł Maciek. – Obiecała Jędrkowi, że rzuci tamtego.

– Kiedy to było?

– Jakiś rok temu, może dwa.

– Sama się przyznała?

– Nakryłem ją! – krzyknąłem, zanim kumpel zdążył mnie uprzedzić.

Zgasiłem papierosa o metalowy rant balkonowej barierki i niechętnie wróciłem do kuchni.

– A jak? – drążył Trecz.

– Po co to panu? To stara sprawa, poza tym moja i Kaliny. Szczegóły nie powinny nikogo interesować.

– Na pewno stara? Po pana reakcji wnioskuję, że dziecko…

– A jaką ma pan pewność, że było… że jest jakiekolwiek dziecko? Może ten test miał negatywny wynik. Może po prostu spóźniał się jej okres i postanowiła to sprawdzić.

– Okej, jasne, tak mogło być – zgodził się ze mną Trecz, kiwając głową. Nie poprzestał jednak na tym i szybko wyskoczył z kolejnym pytaniem: – Wie pan, kim był ten mężczyzna?

– Nie. Nie obchodziło mnie to zupełnie.

Policjant zapisywał coś w notesie, a ja ukradkiem spojrzałem wymownie na Maćka. Zaklinałem go w duchu, aby nie pisnął ani słowa.

– Czy coś wskazywało na to, że pańska żona mogła do niego wrócić?

– Nie.

Starałem się przyjąć obojętny wyraz twarzy, ale chyba nie do końca mi się to udało. Musiałem wyglądać żałośnie. Tak się przynajmniej czułem – rogacz pracujący w szkole podstawowej za śmieszne pieniądze.

– Niech pan da już z tym spokój, co? – odezwał się Maciek. – Proszę pogadać z koleżankami Kaliny. One będą wiedziały więcej.

– No dobrze, zostawmy to na razie.

Trecz wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Przyglądał się fotografiom, które Kalina zawiesiła na ścianie. Nie było to nic artystycznego – zwykłe zdjęcia przedstawiające nas nad morzem, w Binowie, w Zakopanem, Chorwacji i na Teneryfie. Na żadnym z nich nie widnieliśmy razem. Nie lubiliśmy, gdy ktoś obcy nas fotografował. Najczęściej to Kalina pozowała i prawie zawsze miała umartwioną minę, jakby spędzała ze mną te wszystkie wakacje za karę. W świetle ostatnich wydarzeń zacząłem się zastanawiać, czy może faktycznie tak się przy mnie czuła.

– A co to za historia z psem? – zapytał policjant, oglądając ostatnią fotografię. Na niej musiał być Roger.

– Jakim psem? – włączył się Maciek.

– No państwa Rogudzkich. Sąsiadka zeznała, że pani Kalina ostatnio chodziła przybita z powodu zdech… straty psa.

– Tak, mieliśmy labradora. Odszedł kilka tygodni temu. Zatruł się czymś – odpowiedziałem.

– Ktoś go otruł?

– Raczej nie. Może zjadł trutkę na szczury albo jakieś śmieci wyrzucone w krzakach. Ludzie zrobili sobie śmietnisko z tamtego skwerku na końcu ulicy. W każdym razie jeśli chodzi o Rogera, weterynarz bez przeprowadzenia sekcji nie potrafił stwierdzić w stu procentach, co stanowiło przyczynę śmierci. A Kalina na sekcję się nie zgodziła. To ona zawiozła Rogera do przychodni. Od razu zdecydowała się na kremację.

– To był bardziej jej pies czy pana? – pytał dalej Trecz.

– Jej – odezwał się Maciek, a gdy policjant spojrzał na niego wzrokiem pełnym dezorientacji, wyjaśnił: – Odpowiadam za Jędrka, bo czasem przez „poprawność polityczną” nie mówi tego, co ma na myśli.

– Aha, czyli pan będzie teraz adwokatem pana Rogudzkiego? – zakpił Trecz.

– W żadnym razie – odpowiedziałem rozdrażniony i dodałem: – Szczerze mówiąc, nie przepadałem za Rogerem. Kalina wzięła go ze schroniska, chciała zrobić mi w ten sposób niespodziankę. Niestety nie wiedziała, że mam alergię, a do tego niespecjalnie dogaduję się z psami.

– I mimo to został z wami?

– Nie chcieliśmy ponownie oddawać go do schroniska. Ja zaopatrzyłem się w dobre leki, a Kalina zainwestowała w porządny odkurzacz. Koniec końców z moim uczuleniem nie było tak źle.

– O ile nie nasikał wam albo mi na dywan – dorzucił mój kumpel.

– Panu? – zdziwił się Trecz.

– Tak, czasem podrzucałem Rogera do Maćka. Ten pies wariował, jak zbyt długo siedział sam w domu. Bezdomne zwierzaki często mają jakieś wypaczenia. – Widząc zdziwioną minę policjanta, szybko dodałem: – Tak powiedziała babka ze schroniska.

– Okej – bąknął. – Czyli nie tęskni pan za tym psem?

– Eee, trochę tęsknię, w końcu to było żywe stworzenie – odpowiedziałem nieco zakłopotany. – Niemniej Kalina bardzo to przeżywała, bo Roger najadł się czegoś, kiedy ona go wyprowadzała. Chyba trochę się obwiniała, że go nie upilnowała.

– No i na początku ten pies to było takie jej dziecko – znowu wtrącił Maciek. – Robiła mu milion zdjęć, wrzucała na Instagram, kupowała zabawki, horrendalnie drogie karmy.

– A pan się na tym zna? – zapytał Trecz.

– Niespecjalnie, ale Jędrek mi opowiadał.

– No, tak było – przyznałem. – Z czasem jednak pierwsze zauroczenie psiakiem zniknęło i straciła nim zainteresowanie.

– I pan się obawiał, że tak samo będzie z dzieckiem? – walnął policjant.

Muszę przyznać, że był przenikliwy. Potrafił połączyć kropki. Miałem tylko nadzieję, że wstrzyma się od wyciągania pochopnych wniosków. Zamiast odpowiedzieć na to pytanie, rzuciłem:

– Powinniście sprawdzić ten trop.

Trecz patrzył na mnie, nic nie rozumiejąc.

– Śmierć Rogera może być powiązana ze zniknięciem Kaliny – wyjaśniłem.

– Nie mówisz poważnie, Jędrek! Myślisz, że to mogło być… ostrzeżenie? – zapytał Maciek, wpatrując się z przestrachem w Trecza.

– A jaka była jej reakcja na to wydarzenie? Opowiadała panom, że się kogoś boi? Coś ją niepokoiło? – zwrócił się do nas sierżant.

Maciek spojrzał na mnie, jakbym siedział w głowie Kaliny i wiedział, co wtedy czuła. Prawda tymczasem była taka, że już od dawna mi się nie zwierzała. Nie mówiła, co ją gryzie, o czym myśli ani co planuje. Oddaliła się ode mnie.

– Była po prostu smutna – odpowiedziałem w końcu.

– No to raczej nie macie się czym martwić w związku ze śmiercią psa – skwitował Trecz.

– Ale sprawdzicie to? Pogadacie z ludźmi z banku, czy nie uwziął się na nią jakiś klient? – nalegał Maciek.

– Jasne – rzucił od niechcenia sierżant.

Przewróciłem oczami i westchnąłem głośno. Miałem serdecznie dość tej farsy. Policja szukała tylko dowodów, które potwierdziłyby, że Kalina odeszła ode mnie bez słowa. To było żałosne.

– Czyj to laptop? – zapytał drugi policjant, który nagle pojawił się w kuchni.

– Kaliny – odpowiedziałem.

– Zeznał pan, że żona zabrała komputer ze sobą – rzucił Trecz.

W jego głosie wyczułem nutę podejrzenia. Wytrzymałem jego spojrzenie.

– To jej prywatny sprzęt. Ostatnimi czasy ciągle używała laptopa firmowego. Ten leżał chyba w jej szafie.

– Tak, właśnie tam go znalazłem – powiedział aspirant. – Dziwne miejsce na trzymanie komputera.

– Taki miała nawyk. Cenne dla niej rzeczy ukrywała między swetrami. Nie zdziwiłbym się, gdyby znalazł pan tam coś jeszcze.

– A tak, znalazłem pustą kopertę – potwierdził policjant. – Wie pan, co mogło w niej być? Pieniądze? Listy? Fotografie?

Zastanowiłem się. Kalina nie miała zwyczaju trzymania kasy po szafach. Lubiła płacić kartą i często narzekała, że w małych miejscowościach pomniejsi przedsiębiorcy prowadzący biznes na lewo akceptują wyłącznie gotówkę. Pokręciłem więc głową i wzruszyłem ramionami. Byłem już tym wszystkim przytłoczony.

– Jeśli się pan zgodzi, zabierzemy ten komputer na komisariat. Może coś w nim znajdziemy.

– Jasne, bierzcie – odpowiedziałem machinalnie.

– Czy jest jeszcze coś, o czym powinniśmy wiedzieć?

Pokręciłem głową i opadłem na fotel. Poczułem mdłości i pulsowanie w skroni. Chyba dopiero teraz zaczynało do mnie docierać, że Kaliny nie ma. Zamglonym wzrokiem zlustrowałem mieszkanie. Wszystko tutaj należało do niej – wykończona na wymiar kuchnia z szafkami z drewna dębowego, puszysty dywan wyłożony przed skórzaną kanapą do ogrzania stóp, rachityczne draceny stojące na komodzie kupionej za bezcen na pchlim targu. Ona tu wszystko urządziła, wykłócała się ze mną o każdą pierdołę, męczyła majstrów o najmniejszą niedoróbkę, wojowała z deweloperem o krzywo położone płytki na balkonie. Jeszcze dwa lata temu nie odeszłaby od tego wszystkiego sama. Nie porzuciłaby tego, co tu zbudowała. Teraz nie byłbym już tego pewien. W którymś momencie przestało jej na tym zależeć. I na mnie.

– Panie Rogudzki, proszę podpisać protokół z dzisiejszego przeszukania.

Trecz podsunął mi pod nos jakiś świstek. Odszukałem miejsce na podpis i postawiłem niewyraźną parafkę. Gdy oddawałem policjantowi dokument, spojrzał na mnie tak, że aż przeszły mnie ciarki.

3

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Małgorzata Lach

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © stone36 / Stock.Adobe.com

Wyklejka: © Henryk Niestrój / Stock.Adobe.com

Copyright © 2025 by Joanna Bagrij

Copyright © 2025, Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Dominik Górka, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8371-862-0

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek