Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lina Gustafsson zatrudniła się w ubojni świń jako weterynarz. Przez 90 dni stawiała się do pracy, w której każdego dnia przywożono transporty trzody. Jej zadaniem było sprawdzenie stanu zdrowia każdej świni, a po uboju stanu tuszy.
Na pozór całość wygląda względnie dobrze. Są procedury. Jest komunikacja. Są osoby odpowiadające za dobrostan, za jakość, za inspekcje i kontrole. Wszyscy, którzy zajmują się zwierzętami, mają odpowiednie kwalifikacje i certyfikaty. Kilku weterynarzy w niebieskich kaskach codziennie nadzoruje wszystkie czynności. Ale cała reszta, o której nie rozmawiamy?
Wyjątkowy reportaż, jakiego jeszcze nie było!
Nie ocenia! Nie przekonuje! Nie nagina rzeczywistości!
Dlaczego więc jest tak przerażający?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 178
Rok wydania: 2021
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU
Rapport från ett slakteri
Copyright © Lina Gustafsson
First published by Natur & Kultur, 2020
Polish edition published in arrangement with Partners in Stories in conjunction with Livia Stoia Literary Agency
The cost of this translation was defrayed by a subsidy from the Swedish Arts Council. Gratefully acknowledged.
Copyright © for the Polish translation by LETHE, 2020
Copyright © for the Polish edition by LETHE, 2021
TŁUMACZENIE: Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska
PROJEKT OKŁADKI: Justyna Grubka, animi2
REDAKCJA: Joanna Kułakowska-Lis
KOREKTA: Katarzyna Zioła-Zemczak
OPRACOWANIE GRAFICZNE KSIĄŻKI I SKŁAD: Jarosław Jabłoński, jjprojekt.pl
ILUSTRACJA NA OKŁADCE: Marzufello (shutterstock)
REDAKTOR NACZELNA: Małgorzata Jasińska
WYDAWCA
LETHE Jakub Chmielniak
ul. Czajkowskiego 15
43-300 Bielsko-Biała
ISBN 978-83-66303-26-3
Animi2 jest imprintem wydawniczym Fundacji LETHE
Nasze książki znajdziesz na animi.pl
Jako lekarz weterynarii Urzędu ds. Bezpieczeństwa Żywności sprawujesz kontrolę nad jakością produkcji, mając na względzie dobrostan zwierząt, zdrowie konsumentów oraz ułatwienie prawidłowego działania firm wytwarzających żywność. Rozwiązując wraz ze swoim zespołem różnorodne i trudne zadania, każdego dnia zyskujesz szansę rozwoju i doskonalenia własnych umiejętności.
Fragment standardowego ogłoszenia w procesie rekrutacji na stanowisko lekarza weterynarii Urzędu ds. Bezpieczeństwa Żywności
W oknie portierni siedzi pluszowa różowa świnka. Opieram łokcie o blat i biorę głęboki wdech. Przede mną leżą w rządku raporty roczne: na każdej okładce kawałek mięsa i logo.
Na zewnątrz zatrzymała się ciężarówka, kierowca macha z kabiny. Strażnik upija łyk kawy z kubka, kiwa głową i naciska przycisk, aby otworzyć bramę. Gdy świeży transport zwierząt przejeżdża obok, w jednym z otworów wentylacyjnych miga świński ryj.
– Lina? – Do środka wchodzi mój nowy szef. Ma mocny uścisk dłoni. Strażnik wklepuje moje dane do komputera, muszę sobie wybrać hasło do karty dostępu. Potem szef prowadzi mnie do bramki, gdzie, po przyłożeniu identyfikatora do czytnika, słyszę pięć piknięć – cztery krótkie i jedno długie – następnie kliknięcie i lampka zapala się na zielono. Wchodzę na teren zakładu.
Za bramką otwiera się bezkresny krajobraz szarych blaszanych budynków. Poza słabym zapachem zgnilizny nic nie zdradza, co się tutaj produkuje. Ruszamy przez asfaltowy plac, mijają nas wjeżdżające i wyjeżdżające ciężarówki. Zostawiamy obok zniszczony budynek biurowy, gdzie kilka miesięcy wcześniej byłam na rozmowie i gdzie na ścianie wciąż wisi schemat z 1998 roku. Kiedy przechodzimy obok sklepu dla personelu, czuć znajomą woń szkolnej stołówki – popularnej kiełbasy i keczupu. Po drugiej stronie dziedzińca wspinamy się po metalowych schodach do jednego z zabudowań produkcyjnych.
W pokoju socjalnym grupa moich nowych kolegów pije w przerwie kawę. Jeden z nich wstaje i wyjmuje kubek dla mnie. To Anders, również weterynarz, ma mnie dzisiaj we wszystko wprowadzić. Siadamy naprzeciw siebie przy jednym ze stolików.
– Witaj! – mówi z uśmiechem. – Co cię do nas sprowadziło?
– Zawsze chciałam się zajmować dobrostanem zwierząt…, a ponieważ właśnie mam się przeprowadzić, pomyślałam, że to dobra okazja, aby zmienić pracę – odpowiadam. – Długo tu jesteś?
– Osiem lat. Zaczynałem na zastępstwie, jak ty, a potem zostałem.
Anders ma przed sobą kartkę z punktami, które będzie stopniowo odhaczał. Na początek opowiada o zespole obsługującym ubojnie całego regionu. Składa się on zarówno z lekarzy weterynarii, jak i z kontrolerów żywności i obejmuje bardzo duży obszar.
– Każdy zwykle zaczyna tutaj, w wielkiej, zautomatyzowanej ubojni, dopóki się nie oswoi i nie wprawi. Potem będziesz musiała jeździć też do tych mniejszych rzeźni.
Anders podaje mi broszurę z wydrukowaną prezentacją w PowerPoincie, między innymi na temat kolorów ubrań roboczych. Białe obowiązują w hali ubojni, szare – w pomieszczeniu rekreacyjnym, czerwone fartuchy przeznaczone są dla tych, którzy wychodzą na zewnątrz zapalić. Anders wskazuje palcem na ustęp dotyczący godzin pracy.
– Aby ubój mógł się zacząć, najpierw zwierzęta muszą zostać zbadane przez lekarza, czyli jeśli się rano spóźnimy, nastąpi przestój w produkcji. To może kosztować masę pieniędzy.
Obowiązki weterynarza polegają głównie na oględzinach świń w magazynie przedubojowym, bezpośrednio po ich przywiezieniu, a potem w hali ubojni po ich zabiciu.
– Najlepiej oglądać je od razu, kiedy są wyładowywane z ciężarówki – kontynuuje Anders. – Jeśli trafią się sztuki, które nie są w stanie same iść, należy je stracić.
– Robi to weterynarz?
– Nie, to nie twoje zadanie. To załatwia obsługa magazynu.
Trochę rzednie mi mina. Anders kiwa głową ze zrozumieniem.
– Oni są w tym zręczni. Zresztą tutaj w ogóle jest sprawny personel. Niestety, w mniejszych rzeźniach nie zawsze wszystko tak dobrze funkcjonuje.
Dopiwszy resztkę kawy, wstaje z krzesła.
– Może weźmiemy teraz rzeczy dla ciebie, a potem zejdziemy do magazynu przedubojowego.
Dostaję cały stos ubrań. W szatni przebieram się w białe gumowce i biały fartuch, na włosy naciągam siatkę, a na nią wkładam niebieski kask z ochronnymi słuchawkami.
Żeby znaleźć się w magazynie, trzeba przejść przez ubojnię. Anders otwiera drzwi. Wszystko atakuje moje zmysły. Zwierzęta, dźwięki, zapachy. Ciała świń przesuwają się pół metra od nas. Wiszą za tylne nogi na hakach zamocowanych na szynie pod sufitem. Ich grzbiety są rozcięte aż po szyję, wskutek czego połówki tworzą literę V. Głowy kiwają się tuż nad posadzką. Wnętrze ciała jest wybebeszone, skóra różowa i gładka.
Dźwięki zlewają się w zwartą barierę: jednostajnemu szumowi maszyn towarzyszą podniesione głosy i przenikliwy odgłos metalu trącego o metal. Staram się nie zatrzymywać spojrzenia na pyskach świń i spokojnie oddychać przez usta. Intensywny zapach jest trudną do określenia mieszaniną woni jeszcze ciepłych ciał, płynów ustrojowych i stali. Robię to samo co Anders: myję i dezynfekuję ręce przy drzwiach. Potem idziemy zygzakiem przez halę, mijając rzędy świńskich tusz i mężczyzn w niebieskich plastikowych fartuchach. Niektórzy machają do nas, Anders pozdrawia ich wesoło.
W drugim końcu ubojni przechodzimy przez gumową kurtynę. Podłoga i ściany za nią są ciemne. Znaleźliśmy się w tak zwanej strefie brudnej, to znaczy w części budynku, gdzie zwierzęta wciąż są zwierzętami. Tutaj na białe stroje należy włożyć zielone płaszcze, a białe kalosze zmienić na czarne. Idziemy po schodach w dół; Anders zatrzymuje się przy drzwiach z klamką umazaną krwią, czyli przed wejściem do magazynu przedubojowego.
– Wchodząc do środka, trzeba sprawdzić, czy akurat świnie nie są przepędzane do uboju – ostrzega, po czym otwiera. Natychmiast zatyka mi oddech. Odór amoniaku sprawia, że czuję szczypanie w gardle.
Magazyn jest bardzo duży, wypełniony rzędami kojców. Ściany i posadzka są betonowe, a kojce oddzielone metalowymi przegrodami. W jednym z pierwszych leży blisko siebie kilka świń. Mają zamknięte oczy i opierają ryjki na kłębie sąsiadki. Przystajemy na chwilę i przyglądamy się im.
– Słodziaki – mówi Anders. – Skończyły dopiero sześć miesięcy, właściwie są jak psie szczenięta.
Kiwam głową. Delikatna szczecina w okolicy uszu faluje nieznacznie przy każdym oddechu leżącego obok zwierzęcia. Czując nasze spojrzenia, jedno z nich siada, wydaje krótki kwik i patrzy prosto na nas. Sygnał wywołuje reakcję w ciągu sekundy: wszystkie pozostałe również się budzą.
– Jest jak jest. – Anders wzrusza ramionami i idzie dalej.
Od strony asfaltowego placu wzdłuż jednej ściany magazynu biegnie rampa wyładunkowa z drzwiami unoszonymi do góry. Zwierzęta przywożone są codziennie, oprócz sobót. Pochodzą z różnego rodzaju hodowli; większość stanowią konwencjonalnie chowane tuczniki przeznaczone do uboju, ale są także świnie spełniające określone wymogi specyfikacji, świnie z ekologicznego chowu regulowanego przepisami unijnymi oraz świnie opatrzone miejscowym znakiem towarowym, który oznacza, że jest to produkt wysokiej jakości wytwarzany lokalnie. Zdecydowanie mniejszy udział w każdym transporcie mają starsze osobniki – lochy i niekiedy knury. Wszystkie zabijane są przy zastosowaniu identycznych metod, ale świnie z chowu ekologicznego nie mogą być trzymane w magazynie przez noc.
Kiedy do rampy podjeżdża tyłem ciężarówka, Anders i ja stajemy z boku, aby dokonać regulaminowej inspekcji żywych zwierząt. Musimy sprawdzić, czy żadne z nich nie wykazuje objawów choroby, w wyniku której mięso mogłoby być niebezpieczne do spożycia przez ludzi. Musimy także być czujni na nietypowe choroby zakaźne, ich rozpowszechnienie bowiem doprowadziłoby do kryzysu w całej branży. Naszym obowiązkiem jest też zwrócenie uwagi, aby nie doszło do naruszenia przepisów dotyczących dobrostanu zwierząt.
Betonowa posadzka jest mokra i trochę śliska. Na opadającej lekko w dół klapie ciężarówki znajdują się w równych odstępach wąskie szczeble. Kierowca otwiera z hukiem ciężkie drzwi. Platforma ciężarówki pokryta jest cienką brązową warstwą odchodów zmieszanych z trocinami, z widocznymi wszędzie śladami odciśniętych tułowi i racic. Zwierzęta najbliżej wyjścia wyglądają na oszołomione. Mają za sobą czterogodzinną podróż i wyraźnie potrzebują trochę czasu, aby stanąć na nogi. Kierowca uderza je po grzbietach plastikowym poganiaczem w kształcie wiosła, jednocześnie przeciskając się między nimi w głąb platformy. Ma do wyładowania dwieście sześćdziesiąt tuczników ulokowanych na trzech poziomach. Zwierzęta ociągają się – stoją z uszami zgiętymi do przodu i patrzą, szeroko otwierając oczy. W końcu pierwsze odważne stawiają niepewne kroki. Po chwili znowu pojawia się kierowca i kolejny raz uderza je po grzbietach. Niektóre próbują uciec do tyłu, jak najdalej od niego, ale nie mogą się przedostać. Inne kwiczą.
Gdy pierwsze świnie zejdą po pochylni, z kolejnymi idzie łatwiej. Plastikowe wiosło zawiera w środku małe ziarenka, które przy każdym uderzeniu grzechoczą niczym marakasy. Część zwierząt, trafiona nimi, kuli się lub potyka, a potem czmycha, starając się uniknąć kolejnego ciosu. Kiedy już staną na posadzce magazynu, przejmuje je pracownik ubojni wyposażony w podobny poganiacz i z jego pomocą energicznie zapędza wszystkie po kolei do kojców, równocześnie licząc, ile ich jest.
Wiele świń kuleje. Z przyzwyczajenia usiłuję je zdiagnozować, jakby były moimi psimi pacjentami: czy uszkodzona jest tylko jedna kończyna, czy więcej, i dokładnie która?
– Dużo z nich utyka – zauważam.
Anders potakuje.
– Tak. Czasami wynika to z tego, że długo leżały w czasie transportu i zdrętwiały im nogi. Trzeba patrzeć na całość. Na przykład ta świnia – wskazuje na jedną z wielu – utyka, ale idzie na wszystkich czterech nogach, nie jest wychudzona i trafi do uboju dzisiaj, więc nie musimy się nią przejmować. Ale jeśli ubój miałby nastąpić jutro, możemy się domagać, żeby zabito ją w pierwszej kolejności.
– Czy takie przypadki zgłasza się do urzędu gminy?
– To wymaga wyważenia. Jeśli zgłosisz coś takiego, przewoźnik pewnie powie, że przy załadunku żadna sztuka nie kulała. I wtedy niewiele możesz zrobić.
Jedna ze świń ma przerośnięte racice i chyba problemy ze stawami. Gdy kierowca próbuje wypchnąć ją z przyczepy, zwierzę uderza ryjem w ziemię.
– Tę trzeba zastrzelić – oznajmia pracujący przy odbiorze Bengt i idzie po pistolet bolcowy. W tym czasie świni udaje się zejść z ciężarówki i przemieścić trochę dalej. Na widok Bengta zwierzę próbuje zawrócić, ale zatrzymuje się i przebiera nogami w miejscu. Białka oczu błyszczą, spojrzenie błądzi nerwowo. Bengt przykłada pistolet do płata czołowego i pociąga za spust. Świnia upada, kompletnie zesztywniała. On popycha ją butem i przewraca na bok. Potem bierze nóż i robi nacięcie w tylnej części karku, aż do mostka. Z otworu bluzga krew. Zwierzę dostaje drgawek, konwulsje wstrząsają tułowiem, wykręcają go, rzucają nim na boki, niemal podrywają znad posadzki. W ciągu tego półminutowego dzikiego tańca krew rozpryskuje się wszędzie – po podłodze, po ścianach, sięga nawet do kojców.
Nie mogę przestać na to patrzeć. Serce bije mi mocno. Kierowca ukrył się za ścianą, żeby nie zostać obryzganym, i wygląda raczej na znudzonego. Anders kartkuje notes. Podczas gdy świnia wykrwawia się na betonowej posadzce, Bengt przyprowadza wózek transportowy. Założywszy łańcuch wokół jednej nogi martwego zwierzęcia, które po wytarzaniu się we własnej krwi jest całe czerwone, wciąga je na wózek i zawozi do ubojni w celu dalszej kontroli. Kiedy wraca, Anders zatrzymuje go na chwilę.
– Bengt, to jest Lina, od dzisiaj nasza nowa weterynarz.
– Świetnie, witamy – mówi. Właśnie kolejna ciężarówka podjeżdża tyłem do rampy. Bengt chwyta plastikowe wiosło i uśmiecha się przelotnie. Nie ma czasu na pogaduszki.
W przerwie Anders zabiera mnie do innej części budynku, aby pokazać, gdzie można kupić sobie lunch, oraz by pokwitować w magazynie odbiór podkoszulki z długim rękawem. Na pewno mi się przyda, zimą w magazynie jest chłodno, ponieważ drzwi na rampę często są otwarte. Wchodzimy po schodkach na platformę biegnącą nad ubojnią. Widać z niej szyny, na których zawieszone są ciała świń. Jest to skomplikowany zmechanizowany system, grube brązowe belki biegną wszerz i wzdłuż pod sufitem. Czuć olejem, a znad pojemników, w których oparzane są zwierzęta, unosi się para. Po przejściu przez drzwi trafiamy do wąskiego korytarza. Farba łuszczy się ze ścian. Mijamy szatnię za szatnią, w których każdego dnia przebierają się setki osób.
– Łatwo się tu zgubić, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto wskaże ci drogę – mówi Anders.
Z głębi korytarza dobiega gwar głosów. Dotarliśmy do zakładowej stołówki o nazwie Wesoła Świnka. Dzisiejsze danie dnia: kawałki bekonu w sosie śmietanowym. Salę wypełnia mnóstwo ubojowych w czapkach na głowach. Na ścianach, zamiast obrazów, wiszą oprawione w ramki zdjęcia formatu A3 ilustrujące proces uboju: mężczyźni pędzą świnie, inni trzymają flaki w rękach, kolejni rozbierają mięso. Niektóre fotografie zostały wykonane chyba jeszcze w minionym stuleciu. Najwyraźniej nikt nie czuje tu potrzeby upiększania czegokolwiek, ważna jest tylko oczywista duma z wykonywanego zawodu.
Jest wpół do siódmej rano i w portierni nie ma jeszcze nikogo. Przeciągam kartę identyfikacyjną przez czytnik przy obrotowej bramce i ruszam przez ciemny dziedziniec. Mocno wieje i duże krople deszczu zacinają z boku. Ktoś uruchamia silnik ciężarówki, jej reflektory tworzą tunele światła. Przede mną piętrzą się szare budynki, a w ich długich ścianach zieją czernią wzdłuż rampy otwory wyładowcze. Cały teren jest jak mała osada fabryczna, gdzie wszystko i wszyscy spełniają określoną funkcję. Magazyn, w którym trzymane są zwierzęta, to miejsce kresu ich egzystencji. Stanowiska kłucia, gdzie umierają. To tam zamieniane są w coś, co można kupić w sklepie.
Tuż za ciężkimi stalowymi drzwiami leży wycieraczka poplamiona resztkami zwierzęcej tkanki i błotem, naniesionym na butach personelu. Skręcam od razu w prawo i dochodzę do niewielkiego korytarza, w którym stoją różne kosze ze starannie ułożonymi stosami ubrań roboczych. Mężczyzna odpowiedzialny za przydział odzieży, marszcząc czoło, szuka odpowiedniego rozmiaru.
– Ktoś tu nie umie podnieść jak należy warstwy ubrań, tylko wywraca wszystko do góry nogami! Kto to może być? – Obrzuca mnie surowym spojrzeniem, jego biała czapka przekrzywiła się trochę na bok.
– Niestety nie wiem.
Koncentruję się, żeby przypomnieć sobie, co powinnam włożyć. Pod ścianami szatni stoją rzędem pomarańczowe szafki. Jak wynika z pożółkłej tabliczki z nazwiskiem wypisanym na maszynie, moja należała kiedyś do niejakiego Nilsa Ericssona. Jej wnętrze jest wytapetowane nalepkami przypominającymi o innej epoce. Spola kröken – Riksmarsch 19781.
1 Spola kröken to hasło kampanii informacyjnej prowadzonej w Szwecji w latach 1971–1988 w celu zmniejszenia spożycia alkoholu (przyp. tłum.).
Wkładam pudełko z lunchem do torby i wychodzę z szatni. Z każdym krokiem odgłosy i zapachy z ubojni stają się coraz wyraźniejsze. Otwieram drzwi z napisem Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności. Na kartce wypisane jest upomnienie, że dla dobra wszystkich należy uważać, aby na butach nie przenosić krwi. Na ścianach wiszą zdjęcia przyrody: zająca, ptaków, dzikich zwierząt, lasu. W tej części mieści się pokój socjalny i biuro regionalnego zespołu Urzędu ds. Bezpieczeństwa Żywności. Urząd wynajmuje pomieszczenia od ubojni usytuowane ściana w ścianę z rzeźnią. Zatrzymuję spojrzenie na dużej drewnianej dekoracji. Przedstawia mężczyznę z bronią i łosia stojącego na dwóch nogach. Łoś się uśmiecha i podnosi kciuk do góry.
Pokój socjalny jest pełen ludzi. Jedna z pracownic, Gunilla, przygotowała jesienny bufet. Menu wisi na szafie, przyklejone taśmą. Są w nim różne mięsne dania na śniadanie i na lunch, a także sałatka z łososia.
– Masz ochotę? – pyta Gunilla i wyciąga w moją stronę bułeczkę z trudną do określenia pastą.
– Nie, dziękuję – odpowiadam.
Koledzy przy stoliku robią wielkie oczy.
– Pyszności Gunilli się nie odmawia – mówi ktoś, a wszyscy potakują. Licytują się ze śmiechem, ile to są w stanie zjeść w ciągu dnia.
– Kiedy zacząłem tu pracować, byłem szczupły – wtrąca jeden z weterynarzy. – Wystarczy miesiąc, a zobaczysz, ile ci przybędzie.
Biorę czarną kawę i siadam przy stoliku, grzejąc sobie dłonie o kubek. Chociaż palce mam zimne, pocę się pod pachami. To chyba odpowiednia chwila, aby poinformować, że nie jadam mięsa. Mijają sekundy. Patrzę na koleżanki i kolegów, na ich pełne talerze, na pozbawione okien ściany, lekko wibrujące od maszyn pracujących w ubojni. Kawa jest gorąca, parzy w gardle, kiedy ją przełykam.
Dzisiaj pracuję z Sandrą, lekarką po sześćdziesiątce. Spod białej czapki wygląda siwy pukiel. Nieustannie powtarza, że mogę ją o wszystko pytać. Pracuje tutaj od paru lat.
– Na początku to wszystko może trochę przytłaczać, ale bez obaw. Nie ma co panikować! Wszyscy kiedyś zaczynaliśmy. Przyzwyczaisz się.
Schodzimy do magazynu przedubojowego. Nie przyjechał jeszcze żaden transport, mamy więc czas, aby zrobić obchód i obejrzeć świnie, które spędziły w nim noc. Kojce są ciasne i brudne. Nad każdym wisi zafoliowana kartka z informacją, ile zwierząt można w nim trzymać. W nocy na trzynaście metrów kwadratowych przypada siedemnaście sztuk, we dnie tę samą powierzchnię zajmują dwadzieścia cztery zwierzęta. To dokładnie tyle miejsca, aby wszystkie jednocześnie mogły leżeć.
Podczas gdy, stojąc w jednym z przejść między kojcami, obserwujemy leżące w nich świnie, pojawia się ktoś z personelu i zaczyna po kolei otwierać bramki.
– Zabiera je do ogłuszenia – informuje Sandra.
Mężczyzna wpycha się między zwierzęta stłoczone na betonowej posadzce. Część z nich wstaje żwawo, inne podnoszą się z wysiłkiem. Pracownik uderza je po grzbietach, aby zmusić do wyjścia i do poruszania się do przodu przez korytarz przepędowy. Na każdym ostrym zakręcie znajduje się pneumatyczna bramka, która wysuwa się w miarę przemieszczania się świń, tak by zablokować je w sektorach. Ważne jest utrzymanie stałego tempa – przez cały czas od tyłu muszą dochodzić kolejne zwierzęta, aby nie powstały żadne przestoje w produkcji.
Razem z Sandrą idziemy za mężczyzną. Ostatnie metry korytarza prowadzą do butiny, specjalnie zaprojektowanego duńskiego systemu oszałamiania zwierząt przed ubojem, stosowanego w większości dużych ubojni trzody chlewnej w Szwecji. Składa się on ze stalowych pojemników, koszy, opuszczanych do szybu usytuowanego poniżej poziomu zerowego ubojni i wyposażonego w automatyczne dozowniki dwutlenku węgla, który pozbawia zwierzęta świadomości. Gdy jeden kosz znajduje się na dole, drugi jest na górze, gotowy do załadowania.
Zwierzęta opornie pokonują ostatni odcinek, wciąż się zatrzymują i próbują zawracać. To jednak niemożliwe – są zablokowane przez automatyczną zapadkę, która opuszcza się za nimi, stopniowo przesuwa i popycha je do przodu. Według producenta system ten jest korzystny ze względu na dobrostan zwierząt, gdyż redukuje kontakt personelu z trzodą i tym samym zmniejsza ryzyko niewłaściwego obchodzenia się z nią. Świnie jednak i tak są zestresowane, a opuszczająca się ścianka wywołuje wśród nich panikę. Kwiczą i włażą jedna na drugą. Oczy mają szeroko otwarte, poruszają się nerwowo. Zapadka wciąż je popycha. Potem wyłania się kolejna automatyczna przegroda, prostopadła do poprzedniej. Wpycha grupkę świń do butiny i klapa się zamyka. Kosz opuszcza się do szybu. Niczym w diabelskim młynie, który na krótko zatrzymuje się dla wsiadających, po chwili wynurza się kolejny wolny kosz.
– Czy można zajrzeć do szybu? – pytam mężczyznę stojącego tuż przy jego otworze. Kręci głową i obrzuca mnie dziwnym spojrzeniem.
– Nie tutaj. Ewentualnie można popatrzeć na lochy. – Wskazuje na drugi koniec hali, gdzie zabijane są lochy i knury. Dorosłe zwierzęta mają oddzielny system. – Ale raczej nie polecam.
– Dlaczego?
– Jakby tu powiedzieć… to chyba nie jest to, co one szczególnie lubią.
Mężczyzna odwraca się w stronę kolejnej grupy świń, na które czeka już kosz. Zapełnia się go od tyłu. Przy szybie znajduje się monitor pokazujący stężenie dwutlenku węgla. Na samym dole powinno ono wynosić ponad dziewięćdziesiąt procent i nigdy nie może spaść poniżej osiemdziesięciu procent.
Zwierzęta po oszołomieniu są wyrzucane na tak zwany tapczan po drugiej stronie ściany, gdzie są przygotowywane do następnej operacji, czyli kłucia.
Sandra trąca mnie w ramię – przyjechał transport loch. Idziemy tam. Jedna jest chuda: wyraźnie widać sterczące kości biodrowe, a skóra zwisa z kręgosłupa jak nienapięty namiot. Zostaje umieszczona w kojcu sama; od razu zaczyna chodzić po nim nerwowo i podgryzać ogrodzenie.
– Chyba jest zestresowana – zauważam.
– Owszem. I nie wygląda na zdrową. – Sandra podchodzi do Svena z personelu obsługującego magazyn.
– Tę lochę trzeba potraktować priorytetowo – zwraca się do niego.
Innymi słowy: trzeba zabić ją dzisiaj, a nie jutro. Sven kiwa głową.
– W przypadku loch nie tak łatwo jest ocenić ich stan. Ta na przykład może być chuda, bo miała prosięta, które niedawno ją ssały, albo jest chora lub nie była karmiona… ale to raczej mało prawdopodobne – mówi Sandra.
– Nie powinniśmy tego zgłosić w gminie? To przecież musiało trwać jakiś czas.
– Dobre pytanie. Oczywiście, można mieć chore zwierzę, to nie jest zakazane, tylko trzeba z nim coś zrobić. W tym przypadku trudno powiedzieć, co się stało. – Waha się przez chwilę. – Kilka lat temu dużo mówiło się w mediach o tym, że gminy otrzymują mało zgłoszeń od weterynarzy inspekcji sanitarnej w ubojniach. No więc zaczęliśmy wysyłać ich więcej, aż w końcu odpowiednie urzędy zostały wręcz zasypane zgłoszeniami. Dlatego teraz oczekuje się od nas, abyśmy byli nieco bardziej selektywni.
Później mamy możliwość obejrzeć ciało tej chudej lochy od wewnątrz: cała klatka piersiowa jest jak przegniła, płuca w stanie rozkładu, prawdopodobnie po silnym zapaleniu, nie ma w nich ani jednej zdrowej tkanki. Wprost niepojęte, jak to zwierzę w ogóle mogło oddychać.
Z magazynu przedubojowego wkracza się prosto w fazę procesu, która nadaje tempo pracy całej ubojni. Chodzi o kłucie. Sandry już nie ma, ja zaś jestem w drodze do hali ubojowej, lecz zatrzymuję się na moment. To tutaj trafiają bezwładne zwierzęta po oszołomieniu dwutlenkiem węgla. To tutaj żywe staje się martwe, a zwierzę zamienia się w produkt. Po osiem sztuk naraz stacza się po pochyłej platformie na ruchomą taśmę. Trzej stojący przy niej pracownicy zakładają łańcuchowe pęta na tylną kończynę każdego osobnika, który następnie jest podnoszony za pomocą mechanicznego podnośnika i „na wisząco” zaczyna podróż do poszczególnych stanowisk roboczych linii ubojowej. Mimo na wpół zamkniętych oczu, pyski zwierząt nie są pozbawione wyrazu; nadają go im nieznacznie uniesione brwi, lekko uchylone ryjki.
Dwaj mężczyźni stoją w wykafelkowanej niecce w posadzce, jeden z nożem, drugi ze stemplem w ręce. Są ubrani w gumowe spodnie ogrodniczki, wysokie kalosze i gumowe rękawice. Wszystko jest mokre i czerwone od krwi.
Wkrótce po opuszczeniu komory do oszałamiania zwierzęta przesuwają się na wysokości ramion obu pracowników. Wbijanie noża w jedną szyję po drugiej wymaga drobnego, ergonomicznie poprawnego ruchu. Pierwszy z mężczyzn ma słuchawki na uszach i patrzy tępo przed siebie. Po każdym ukłuciu zanurza nóż w naczyniu z wrzącą wodą, od czasu do czasu ostrzy go leniwie o ostrzałkę wiszącą u paska w talii. Ten ze stemplem wsadza dwa palce w otwór zrobiony przez kolegę. Jego zadanie polega na dopilnowaniu, aby żaden osobnik nie pojechał dalej bez wykrwawienia. Na pierwszy rzut oka wszystkie świnie są do siebie podobne – wystarczy odwrócić się na sekundę, by którąś przegapić. Takie sytuacje zdarzały się wcześniej, powodując, że w gazetach ukazywały się nagłówki o zwierzętach, które oparzano żywcem. Aby tego uniknąć, jedna osoba specjalnie sprawdza, czy kłucie było skuteczne i czy powstała dziura.
Nóż powinien być obosieczny i ma zostać wbity w przednią część klatki piersiowej w celu przecięcia dużych naczyń krwionośnych biegnących od aorty. Najpierw krew tryska kaskadą i łukowatym strumieniem leje się na podłogę. Potem tylko cieknie, a na koniec kapie. Ryzyko, że zwierzęta odzyskają świadomość po ogłuszeniu, jest znikome, ponieważ były odpowiednio długo poddane działaniu mieszaniny o wysokim stężeniu CO2. Mimo to trzeba uważać na wszelkie oznaki niepełnej utraty świadomości. Osobniki powinny zwisać bezwładnie, nie powinny wydawać żadnych dźwięków ani oddychać rytmicznie czy mrugać oczami. W razie dostrzeżenia przez personel objawów mogących wskazywać na niedostateczne oszołomienie, należy sprawdzić odruchy warunkowe i oddać strzał w głowę zwierzęcia z pistoletu bolcowego.
Na taśmie nie pojawiają się już kolejne zwierzęta. Przerwa. Wyświetlacz nad stanowiskiem kłucia rytmicznie miga. Mężczyźni spłukują fartuchy. Ruszam na górę po śliskich metalowych schodkach. Po lewej stronie, na szynie pod sufitem wiszą świeżo zakłute świnie. Krew pod nimi tworzy gruby błyszczący dywan. Mechanizm obronny organizmu przed wykrwawieniem się, czyli powstawanie skrzepów, nie działa wystarczająco szybko.
Zwierzęta są tak blisko, że wystarczy wyciągnąć rękę, by ich dotknąć. Ich ciała są ciepłe, brudne i mają ślady po bójkach w magazynie. Wszystko stało się całkiem niedawno.
Gdy wchodzę do hali ubojni, Sandra macha w moją stronę. Czeka na mnie na tak zwanym mostku lekarskim. Nad jej głową znajduje się display wyświetlający czas i bieżące dane produkcyjne:
Godzina 08.20
Zrealizowany ubój: 512
Prognoza na dziś: 3100
Wkładam siatkowy podkoszulek, niebieski fartuch, a na lewą dłoń wciągam wzmacnianą stalową nicią rękawiczkę, na wypadek gdyby prawa ręka z nożem niefortunnie się ześlizgnęła. Ubojowi wokół pozdrawiają mnie skinieniem głowy. Mostek to domena weterynarzy. Stoi się na nim razem z jednym z pracowników ubojowych i czeka na tusze do oceny. Słodki, metaliczny zapach krwi i para unosząca się z przepiłowanych właśnie na pół ciał wywołują we mnie odruch wymiotny, który maskuję chrząknięciem.
– Teraz jest całkiem spokojnie – mówi Sandra. – Czasami jednak naprawdę jest co robić. Ale nie warto się stresować.
Rozglądam się wokół. Wszędzie coś się dzieje. Ciała świń przesuwają się przede mną, za mną i po bokach. Nieco dalej, na innym dziale, są oparzane w kadzi gorącą wodą. Potem płomienie opalają skórę, a na kolejnym stanowisku tusze obracają się między plastikowymi bijakami z metalowymi skrobakami na końcach, które usuwają naskórek i brud. Czterdzieści minut po tym, jak zwierzętom przekłuto tętnice szyjne i żyły jarzmowe, ich ciała wjeżdżają do naszej części hali. Jeden z pracowników stoi na wysokiej platformie i odcina jądra. Wykonuje kilka szybkich, płynnych ruchów, po czym dużym łukiem wrzuca jądra do metalowego pojemnika. Niektóre lądują poza nim i ślizgają się po mokrych kafelkach posadzki jak kamienie curlingowe po lodzie.
Następnie wyjmowane są narządy. Pracownicy muszą nadążyć za nieubłaganym tempem ruchomej taśmy. Jeden robi pierwsze nacięcie w poprzek brzucha, wycina odbyt i zawiązuje ostatni odcinek odbytnicy, aby nie wyciekały z niego odchody. Drugi usuwa jelita, żołądek, pęcherz moczowy i śledzionę, zbiera wszystkie organy razem i ciska je do stalowej balii. Trzeci przedłuża nacięcie jamy brzusznej, przecina przeponę, wyrywa wątrobę i narządy klatki piersiowej. Następnie zawiesza cały komplet na haku przenośnika. Po usunięciu organów wewnętrznych ciało zostaje przepołowione; piła automatyczna przecina je dokładnie przez kręgosłup.
Teraz jest niczym książka, można dotknąć każdej części, otworzyć ją i czytać. Moi koledzy, kontrolerzy żywności, stoją rzędem i właśnie to robią. Jeden ogląda przód i wnętrze, inny patrzy na tylną część, a dwóch pomaga w ocenie wszystkich przesuwających się narządów. Jedyne zadanie młodego chłopaka to odpowiednie położenie śledziony w kadzi z jelitami, tak, by była dobrze widoczna, a nie leżała zwinięta i ukryta pod resztą. Chłopak ma małe słuchawki w uszach i podczas krótkich pauz, jakie co jakiś czas powstają, żywo wybija takt nogą.
Na posadzce wyłożonej żółtymi kafelkami można odczytać ślady witalności świń. Na początku krew tworzy całe smugi, ale wielkość i częstotliwość kropel zmniejsza się w miarę oddalania się od momentu śmierci. Na końcu linii ubojowej w ogóle zanikają: wszystko jest już osuszone i opróżnione.
– Jeżeli masz ochotę, możesz iść się przyjrzeć pracy kontrolerów – proponuje Sandra. Ponieważ poziom hałasu i tak uniemożliwia jakąkolwiek konwersację, kiwam głową i przechodzę do ich stanowisk. Tu, na równoległych torach, jedzie pojemnik z flakami, przesuwa się przenośnik hakowy z organami jamy klatki piersiowej oraz rozebrana tusza.
Sture sprawia wrażenie bardzo sprawnego. Jego zadanie polega na kontroli organów na hakach. Ocena każdego kompletu zabiera mu kilka sekund. Wzdłuż podłogi biegnie taśma na odpady, na którą rzuca większość badanych płuc. W wielu z nich zauważa zmiany chorobowe świadczące o stanie zapalnym lub o ropniach. Odwraca się szybko i rejestruje na monitorze większe znaleziska. Dwaj inni koledzy oglądają te same tusze i jeśli są na nich mniejsze obszary do wycięcia, zaznaczają je specjalnym mazakiem, a taką tuszę kierują na bok, aby jeden z ubojowych ją oczyścił. Jeśli jednak widzą poważne oznaki choroby, umieszczają na wewnętrznej stronie goleni pomarańczową karteczkę z napisem: „Zatrzymane w celu kontroli”. Następnie przyciskają odpowiedni guzik, kierując tuszę na inny tor. Ciało, zamiast podążać dalej wzdłuż linii rozbiorowej, robi ostry zakręt i jedzie w kierunku stanowiska weterynaryjnego. Tam my zbadamy je wraz z organami i zdecydujemy, czy całą świnię, lub tylko jej części, należy wrzucić do otworu na odpady, czy zatwierdzić do spożycia.
Gdy wracam na nasz mostek, przed Sandrą wiszą dwie świnie. U jednej widać krwiaki w tkance mięśniowej goleni.
– Ta się przeforsowała – wyjaśnia mi.
– Jak to? – pytam.
– Niektóre są tak ożywione i szczęśliwe, że przetrwały transport… że mogą się potem poślizgnąć.
Prosi ubojowego, aby usunął krwiaki, po czym zajmuje się drugą świnią.
– Spójrz! – Wskazuje ostrzem noża na jej pachwinę, a potem wycina węzeł chłonny i kładzie mi go na dłoni. – Złośliwy chłoniak! Wszystkie węzły chłonne są powiększone. Mamy szczęście, że dzisiaj zdarzył się taki przypadek, dzięki temu możesz zobaczyć, jak się pobiera próbki do wysłania. – Sandra skrupulatnie wycina jeszcze trzy węzły chłonne i wszystkie wkłada do jednej foliowej torebki, po czym zwraca się do ubojowego, który stoi obok.
– Znakujemy ją.
Po każdej stronie korpusu zwierzęcia mężczyzna robi nożem duży krzyż oznaczający, że tusza jest odrzucona. Następnie przyciska guzik – wybrakowane ciało opuszcza normalną linię, a on popycha je w kierunku otworu w posadzce. Wykonuje szybkie cięcie na płatach skóry, na których zawieszone są tylne nogi, i niemal stukilogramowa świnia spada do specjalnego kontenera na odpady ulokowanego w piwnicy.
W czasie przerwy pytam kolegów weterynarzy, jak to się stało, że zaczęli pracować w Urzędzie do spraw Bezpieczeństwa Żywności. Niektórzy interesują się głównie bezpieczeństwem żywności, innym zależy na dobrostanie zwierząt. Jedni wypalili się w coraz bardziej wymagającym zawodzie weterynarza, a drudzy wybrali posadę tutaj głównie ze względu na stały czas pracy oraz dlatego, że rzadko trzeba zostawać po godzinach. W przypadku wielu zdecydowała kombinacja wszystkich tych czynników.
Ale wszyscy są zgodni: „To ludzie sprawiają, że każdy dobrze się tu czuje”.
A jeden dodaje: „Trudno robić coś ważniejszego. Tu jest się częścią życia i śmierci”.
Wymiguję się od wspólnego lunchu i siedząc przy komputerze, małymi kęsami zjadam swoją kanapkę. Pod koniec dnia przeglądam razem z Sandrą grafik na najbliższy miesiąc. W odróżnieniu od wielu innych kolegów, którzy obsługują również mniejsze rzeźnie w regionie, ona i ja będziemy pracować tylko w tej dużej ubojni trzody chlewnej.
– Wygląda na to, że to dzięki tobie i mnie w tym roku nie zabraknie świątecznej szynki – mówi Sandra ze śmiechem. Szybko obliczam w myślach. Do Bożego Narodzenia zostały trzy miesiące. Moja obecność tutaj zagwarantuje, że do 24 grudnia może zostać poddanych ubojowi sto osiemdziesiąt tysięcy świń.
To świnie, które widziałam dzisiaj:
świnie kaszlące
świnie utykające
świnie z odgryzionym ogonem
świnie z zapaleniem worków śluzowych wokół stawów
jedna świnia z zapaleniem płuc
świnie z ranami
świnie z ropieniami
jedna świnia chora na raka
jedna chuda locha.
Docieram do ubojni kwadrans przed szóstą. Inspektor żywności, Sture, jest już na miejscu, półtorej godziny przed rozpoczęciem swojej zmiany. Przysiadłszy na stole, popija kawę z automatu. Ma pomarszczoną twarz i ciepły uśmiech.
– Ranny ptaszek z ciebie! – rzucam na powitanie.
– Przez całe życie wstawałem o wpół do piątej. Przyzwyczajenie to druga natura, a zacząłem pracować w ubojni, jak skończyłem piętnaście lat. Teraz mam sześćdziesiąt – odpowiada mi.
Rozmawiamy przez chwilę. Inspektor żywności to deficytowa profesja. W Szwecji już tego nie uczą, najbliżej takie umiejętności można zdobyć w Danii. Liczni inspektorzy z naszego zespołu pracowali wcześniej jako ubojowi, ale zdecydowali się przekwalifikować, kiedy Urząd do spraw Bezpieczeństwa Żywności ogłosił nabór na te stanowiska, opłacając odpowiednie kształcenie. Wciąż jednak jest ich mało i w razie potrzeby niełatwo dostać wolne. Sture wyjmuje śniadaniówkę, dolewa sobie kawy, po czym włącza telewizor w rogu i siada na krześle.
Dzisiaj pracuję razem z lekarką weterynarii Tiną. Najpierw mamy skontrolować świnie, które przywieziono poprzedniego wieczoru, już po zakończeniu zmiany. W kojcach widać wielkie kałuże wody, odchodów i uryny. Zwierzęta leżą stłoczone w rogach i ogrzewają się nawzajem. Sven bierze szlauch i zaczyna opryskiwać je wodą. Wszystkie próbują uciec przed zimną strugą.
– On chce je obudzić, żeby łatwiej było je pędzić. Poza tym lepiej, jeśli nie są zanadto brudne, bo to powoduje potem wiele zanieczyszczeń – wyjaśnia moja towarzyszka.
Obie jesteśmy w grubych niebieskich kurtkach i z rękami w kieszeniach stoimy w jednym z przejść między ciągami kojców. Tina jest około pięćdziesiątki i pracuje w ubojni od dziesięciu lat.
– Wszyscy są tu mili. Stanie w magazynie nie jest może najbardziej ekscytującą rzeczą na świecie, ale ciekawie jest w grupach tematycznych, tam czujesz, że możesz jednak mieć na coś jakiś wpływ – mówi.
W owych grupach są omawiane i opracowywane procedury dotyczące higieny żywności, dobrostanu zwierząt, eksportu i temu podobnych spraw. Zespół Tiny na przykład skupia się na tym, aby pracownicy Urzędu do spraw Bezpieczeństwa Żywności dokonywali jasnych i opartych na podobnych kryteriach ocen tuszy na terenie całej Szwecji.
Chodzimy między kojcami i pobieżnie lustrujemy zwierzęta. Nie badamy ich, tylko próbujemy wychwycić rzeczy rzucające się w oczy. Ja szukam osobników, które, zgodnie z przepisami, nie powinny być transportowane oraz takich, których stan może wskazywać na zaniedbania w hodowli, czyli na przykład mocno utykają, mają złamane kończyny lub spore rany, uszkodzone ogony czy przerośnięte racice. Po skontrolowaniu każdego rzędu trzeba podpisać odpowiedni dokument. Większość świń stoi lub leży w kojcach bardzo blisko siebie. Dlatego źle czuję się z tym, że mam poświadczać, iż zwierzęta są zdrowe, podczas gdy ich nie zbadałam ani nie widziałam, jak się poruszają. I źle czuję się z tym, że mam wyrazić zgodę na ich śmierć. Idę za Tiną i oddycham z ulgą, kiedy to ona podpisuje. Ale pięć minut później, gdy stoję sama przy jednym z kojców, Sven zwraca się do mnie:
– Postaw tu parafkę, żebyśmy mogli je zabić.
Piszę swoje inicjały. Sven dziękuje mi skinieniem głowy i obraca tabliczkę nad boksem. Z jednej strony jest czerwona, a na odwrocie zielona – to znak dla kolegów, którzy prowadzą zwierzęta do następnych stanowisk, że ta partia jest dopuszczona do uboju.
Kłuje mnie w żołądku: to ja powiedziałam tak.
Po kolejnych dziesięciu parafkach przestaje to być takie osobiste.
Gdy przechodzę między kojcami, zwierzęta spoglądają na mnie i cicho pochrumkują. Przyciągają moje spojrzenie. Nad oczami mają fałdkę, która wygląda jak uniesiona w wiecznym zmartwieniu brew. Niektóre są ciekawskie, unoszą ryjki, węszą i robią kilka kroków do przodu. Inne boją się każdego mojego ruchu, płoszą się i wciskają w róg. Wszystkie patrzą. Z łatwością odróżniają znajomych od obcych, zarówno jeśli chodzi o świnie, jak i o ludzi. Teraz stoimy po dwóch stronach barierki i próbujemy rozgryźć się wzajemnie. Głośno przełykam ślinę.
Przyjeżdża kolejny transport. Jedno ze zwierząt nie może iść. Robi krok, ale nagle przystaje i próbuje się położyć, zamiast pędzić dalej z całym stadem. W końcu pada na beton. Bengt wyjmuje pneumatyczny pistolet i strzela mu prosto w głowę. Potem wpycha nóż głęboko w klatkę piersiową. Tym razem wiem, co będzie dalej. Chowamy się za drzwiami, żeby uniknąć ochlapania krwią.
– Chyba nie powinna była znaleźć się w transporcie, skoro nie może chodzić – mówię.
– To prawda, ale nie wiadomo, w jakim stanie była wcześniej – odpowiada Tina.
Kolejny transport. Zaczyna się rozładunek. Zwracamy uwagę na świnię, która stoi w miejscu i się trzęsie. Tina woła Bengta. Gdy ten kładzie wiosło na jej grzbiecie, ona próbuje się odwrócić i wyjść, nie jest jednak w stanie. Bengt wznosi oczy do nieba i idzie po pistolet. Znowu strzela. Wbijam wzrok w betonową posadzkę, widzę, jak krew wypełnia wszystkie małe szczeliny.
Tina podchodzi do przewoźnika.
– Przy załadunku nie było żadnych problemów – wyjaśnia mężczyzna.
– Jak długo pan jechał?
– Tylko dziesięć minut.
– Przecież to nie mogło powstać w dziesięć minut – szepczę do Tiny.
– No cóż. Często po najkrótszych transportach zdarzają się najgorsze przypadki.
Już później, w hali ubojni, dochodzę do wniosku, że tamte dwie świnie doznały silnej reakcji stresowej podczas transportu, a to spowodowało szybki spadek wartości pH w mięśniach, co z kolei zawsze prowadzi do tego, że włókna mięśniowe stają się blade i wodniste. Tego rodzaju zmiany w mięsie wieprzowym nazywane są wadą PSE – pale, soft, exudative (blade, miękkie, wodniste) – i wpływają na jego jakość. Dawniej wiele zwierząt reagowało w ten sposób, ale w wyniku odpowiednich zabiegów hodowlanych geny zwiększające ryzyko powstania tak zwanego „mięsa dotkniętego stresem” zostały niemal całkowicie wyeliminowane z genotypu. Zmieniono zwierzęta, ale nie ich otoczenie.
Przyjeżdżają kolejne transporty, świnie wylewają się z różnych doków przeładunkowych. W jednej partii niemal wszystkie pokryte są odchodami. Aby określić stopień ich zanieczyszczenia i to, jak długo znajdują się w takim stanie, trzeba będzie dokładnie przyjrzeć się oblepiającemu ich tułowie pancerzowi z gnojówki – czy kał i mocz wżarły się w skórę?
Zbliża się do nas młody, dwudziestokilkuletni kierowca ubrany w kombinezon.
– Jedna jest martwa – informuje, wskazując na ciężarówkę.
Wspinamy się na platformę i podchodzimy do świni leżącej na boku w lepkiej brei. Szczecina jest mokra, oczy zamknięte. Skóra wokół ryja ma niebieskawy odcień. Na wpół otwarte żuchwy ułożone są w małą literę O, jakby zwierzę w momencie śmierci gwizdało.
– Osobniki padłe w transporcie zawsze trzeba zgłaszać – poucza mnie Tina. W późniejszej informacji do gminy napiszemy: „Nie zaobserwowano żadnych śladów obrażeń zewnętrznych”.
– Myśli pani, że padła z braku tlenu? – pyta kierowca.
– Niewykluczone – odpowiada Tina.
Po południu, gdy stoimy w magazynie żywca i przyglądamy się świniom wybiegającym z ciężarówek, Tina pyta, co sprawiło, że przyszłam tu pracować.
– Zawsze interesował mnie dobrostan zwierząt, a od wielu lat czułam, że chcę zrobić coś bardziej konkretnego dla zwierząt hodowlanych – wyjaśniam, przypominając sobie równocześnie reakcje moich przyjaciół i znajomych, gdy dowiedzieli się o mojej nowej posadzie. Części z nich wydawało się to całkiem logiczne, że teraz chcę się skupić na kontroli uboju. A mój dawny kolega po fachu, który sam hoduje owce, powiedział: „Dobrze wiedzieć, że będzie tam weterynarz, któremu naprawdę zależy”. Inni pukali się w czoło, mówiąc, że chyba zwariowałam.
– No i co na razie myślisz o tym wszystkim? – pyta Tina.
– Nie wiem… – odzywam się niepewnie. – A według ciebie, ile tak naprawdę można zrobić dla tych zwierząt? Wydaje się, że co najwyżej dopilnować, żeby niedomagające czy okaleczone zostały zabite w pierwszej kolejności…
Nie sądziłam, że po pięciu i pół roku studiów weterynaryjnych wciąż jeszcze jestem naiwna. Czuję jednak, że owa łatwowierność powoli mnie opuszcza. Chyba pod wpływem tempa, skali i własnej znikomości w obliczu potężnego systemu. Dałam się w to wciągnąć. Walczę ze sobą, aby odpędzać negatywne myśli, próbuję trzymać się pragmatycznych powodów, dla których się tu znalazłam. Powtarzam w duchu: daj sobie trochę czasu, Lino.
Tina słucha mnie, kiwając głową.
– Jesz w ogóle mięso? – pyta.
– Nie… Ale nie mam odwagi się do tego tutaj przyznać. To byłoby jak przeklinanie w kościele.
Wybucha śmiechem.
– To trudna sprawa.
Kiedy opuszczamy magazyn po ostatniej zmianie, są w nim setki świń. Przydadzą się jutro, aby można było wznowić ubój z samego rana – nigdy nie może ich zabraknąć. Podczas gdy one będą leżeć przez noc na betonie i czekać na śmierć, ja pojadę autobusem do domu, zrobię sobie kolację, zjem, wyśpię się, znowu wstanę, wrócę tutaj i w pokoju socjalnym wypiję kawę. Zwierzęta w magazynie dostały kilka wiader karmy, którą szybko przeżuwają.
Jedna świnia kuleje – na jej przedniej kończynie, wygiętej pod nienaturalnym kątem, zieje duża otwarta rana.
– Może powinniśmy ją obejrzeć? – sugeruję Gunnarowi, koledze weterynarzowi, z którym mam dzisiaj zmianę. Zwierzę dokuśtykało jakoś do kojca. Wchodzimy za nim do środka, podczas gdy kojec zapełnia się od tyłu.
– To może być stare złamanie – mówi Gunnar lekko przepraszającym tonem do przewoźnika i Svena. – Chcemy na to zerknąć.
Tamci wzdychają ciężko i próbują złapać świnię, która ucieka z jednej strony kojca na drugą i stara się nam wymknąć. Jej utykanie pogłębia się z każdym krokiem. W końcu udaje się ją ująć w korytarzu. Zwierzę stoi z nisko opuszczonym brzuchem i ciężko dyszy. Po chwili podchodzi do niego młody mężczyzna z pistoletem, przykłada go do czoła i naciska spust. Świnia nadal stoi jak sparaliżowana. Pusty strzał. Inny pracownik wybucha śmiechem. Przy następnej próbie nie zabrakło bolca i świnia przewraca się na bok. Kiedy skurcze ustępują i przestaje cieknąć krew, Gunnar opłukuje ciało wodą z węża, a potem ogląda przednią kończynę. Nie jest złamana. A widoczna na niej rana okazuje się starym, dużym wrzodem. Przewoźnik jest oburzony, że pośrednio oskarżyliśmy go o załadowanie świni ze złamaną nogą. Gunnarowi jest chyba głupio, że się pomyliliśmy. A ja się wstydzę, że przeze mnie zwierzę miało jeszcze gorszy koniec.
W hali ubojni próbuję się nauczyć usuwać serce jednym cięciem.
– Mamy takie samo serce jak świnie, no nie – mówi Gunnar. Nie wiem, czy to jest pytanie, czy stwierdzenie.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej.
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
DZIEŃ 4
DZIEŃ 5
DZIEŃ 7
DZIEŃ 8
DZIEŃ 9
DZIEŃ 10
DZIEŃ 11
DZIEŃ 12
DZIEŃ 13
DZIEŃ 15
DZIEŃ 16
DZIEŃ 17
DZIEŃ 18
DZIEŃ 19
DZIEŃ 20
DZIEŃ 21
DZIEŃ 22
DZIEŃ 23
DZIEŃ 24
DZIEŃ 25
DZIEŃ 26
DZIEŃ 29
DZIEŃ 30
DZIEŃ 31
DZIEŃ 33
DZIEŃ 35
DZIEŃ 36
DZIEŃ 37
DZIEŃ 38
DZIEŃ 39
DZIEŃ 40
DZIEŃ 41
DZIEŃ 42
DZIEŃ 43
DZIEŃ 44
DZIEŃ 45
DZIEŃ 46
DZIEŃ 47
DZIEŃ 48
DZIEŃ 49
DZIEŃ 50
DZIEŃ 52
DZIEŃ 53
DZIEŃ 55
DZIEŃ 58
DZIEŃ 59
DZIEŃ 60
DZIEŃ 61
DZIEŃ 62
DZIEŃ 67
DZIEŃ 70
DZIEŃ 72
DZIEŃ 73
DZIEŃ 75
DZIEŃ 76
DZIEŃ 77
DZIEŃ 78
DZIEŃ 80
DZIEŃ 81
DZIEŃ 82
DZIEŃ 83
DZIEŃ 84
DZIEŃ 85
BIBLIOGRAFIA