Raport z rzeźni - Lina Gustafsson - ebook

Raport z rzeźni ebook

Lina Gustafsson

4,4

Opis

Wiedzieć, a widzieć – to duża różnica.

 

Lina Gustafsson zatrudniła się w ubojni świń jako weterynarz. Przez 90 dni stawiała się do pracy, w której każdego dnia przywożono transporty trzody. Jej zadaniem było sprawdzenie stanu zdrowia każdej świni, a po uboju stanu tuszy.

 

Na pozór całość wygląda względnie dobrze. Są procedury. Jest komunikacja. Są osoby odpowiadające za dobrostan, za jakość, za inspekcje i kontrole. Wszyscy, którzy zajmują się zwierzętami, mają odpowiednie kwalifikacje i certyfikaty. Kilku weterynarzy w niebieskich kaskach codziennie nadzoruje wszystkie czynności. Ale cała reszta, o której nie rozmawiamy?

 

Wyjątkowy reportaż, jakiego jeszcze nie było!

Nie ocenia! Nie przekonuje! Nie nagina rzeczywistości!

Dlaczego więc jest tak przerażający?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 178

Rok wydania: 2021

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
3
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wowik88

Całkiem niezła

dokładnie tak wyobrażałem sobie obraz rzeźni, nie mniej rozterki lekarzy weterynarii, bądź ich wyrachowanie, czy też ignorancja to tak naprawdę pokazanie mechanizmu przyzwyczajenia, spowszednienia pewnych obrazów i czynności, które nie budzą po pewnym czasie już na nikim wrażenia. Jeżeli wśród lekarzy ludzi wygląda to niejednokrotnie nie lepiej - to nie ma co się dziwić na brak empati w przypadku lekarzy weterynarii pracujących w rzeźniach.
00

Popularność




TY­TUŁ ORY­GI­NAŁU

Rap­port från ett slak­teri

Co­py­ri­ght © Lina Gu­sta­fs­son

First pu­bli­shed by Na­tur & Kul­tur, 2020

Po­lish edi­tion pu­bli­shed in ar­ran­ge­ment with Part­ners in Sto­ries in con­junc­tion with Li­via Stoia Li­te­rary Agency

The cost of this trans­la­tion was de­frayed by a sub­sidy from the Swe­dish Arts Co­un­cil. Gra­te­fully ack­now­led­ged.

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by LE­THE, 2020

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by LE­THE, 2021

TŁU­MA­CZE­NIE: Elż­bieta Pta­szyń­ska-Sa­dow­ska

PRO­JEKT OKŁADKI: Ju­styna Grubka, ani­mi2

RE­DAK­CJA: Jo­anna Ku­ła­kow­ska-Lis

KO­REKTA: Ka­ta­rzyna Zioła-Ze­mczak

OPRA­CO­WA­NIE GRA­FICZNE KSIĄŻKI I SKŁAD: Ja­ro­sław Ja­błoń­ski, jjpro­jekt.pl

ILU­STRA­CJA NA OKŁADCE: Ma­rzu­fello (shut­ter­stock)

RE­DAK­TOR NA­CZELNA: Mał­go­rzata Ja­siń­ska

WY­DAWCA

LE­THE Ja­kub Chmiel­niak

ul. Czaj­kow­skiego 15

43-300 Biel­sko-Biała

ISBN 978-83-66303-26-3

Ani­mi2 jest im­prin­tem wy­daw­ni­czym Fun­da­cji LE­THE

Na­sze książki znaj­dziesz na animi.pl

Jako le­karz we­te­ry­na­rii Urzędu ds. Bez­pie­czeń­stwa Żyw­no­ści spra­wu­jesz kon­trolę nad ja­ko­ścią pro­duk­cji, ma­jąc na wzglę­dzie do­bro­stan zwie­rząt, zdro­wie kon­su­men­tów oraz uła­twie­nie pra­wi­dło­wego dzia­ła­nia firm wy­twa­rza­ją­cych żyw­ność. Roz­wią­zu­jąc wraz ze swoim ze­spo­łem róż­no­rodne i trudne za­da­nia, każ­dego dnia zy­sku­jesz szansę roz­woju i do­sko­na­le­nia wła­snych umie­jęt­no­ści.

Frag­ment stan­dar­do­wego ogło­sze­nia w pro­ce­sie re­kru­ta­cji na sta­no­wi­sko le­ka­rza we­te­ry­na­rii Urzędu ds. Bez­pie­czeń­stwa Żyw­no­ści

DZIEŃ 1

W oknie por­tierni sie­dzi plu­szowa ró­żowa świnka. Opie­ram łok­cie o blat i biorę głę­boki wdech. Przede mną leżą w rządku ra­porty roczne: na każ­dej okładce ka­wa­łek mięsa i logo.

Na ze­wnątrz za­trzy­mała się cię­ża­rówka, kie­rowca ma­cha z ka­biny. Straż­nik upija łyk kawy z kubka, kiwa głową i na­ci­ska przy­cisk, aby otwo­rzyć bramę. Gdy świeży trans­port zwie­rząt prze­jeż­dża obok, w jed­nym z otwo­rów wen­ty­la­cyj­nych miga świń­ski ryj.

– Lina? – Do środka wcho­dzi mój nowy szef. Ma mocny uścisk dłoni. Straż­nik wkle­puje moje dane do kom­pu­tera, mu­szę so­bie wy­brać ha­sło do karty do­stępu. Po­tem szef pro­wa­dzi mnie do bramki, gdzie, po przy­ło­że­niu iden­ty­fi­ka­tora do czyt­nika, sły­szę pięć pik­nięć – cztery krót­kie i jedno dłu­gie – na­stęp­nie klik­nię­cie i lampka za­pala się na zie­lono. Wcho­dzę na te­ren za­kładu.

Za bramką otwiera się bez­kre­sny kra­jo­braz sza­rych bla­sza­nych bu­dyn­ków. Poza sła­bym za­pa­chem zgni­li­zny nic nie zdra­dza, co się tu­taj pro­du­kuje. Ru­szamy przez as­fal­towy plac, mi­jają nas wjeż­dża­jące i wy­jeż­dża­jące cię­ża­rówki. Zo­sta­wiamy obok znisz­czony bu­dy­nek biu­rowy, gdzie kilka mie­sięcy wcze­śniej by­łam na roz­mo­wie i gdzie na ścia­nie wciąż wisi sche­mat z 1998 roku. Kiedy prze­cho­dzimy obok sklepu dla per­so­nelu, czuć zna­jomą woń szkol­nej sto­łówki – po­pu­lar­nej kieł­basy i ke­czupu. Po dru­giej stro­nie dzie­dzińca wspi­namy się po me­ta­lo­wych scho­dach do jed­nego z za­bu­do­wań pro­duk­cyj­nych.

W po­koju so­cjal­nym grupa mo­ich no­wych ko­le­gów pije w prze­rwie kawę. Je­den z nich wstaje i wyj­muje ku­bek dla mnie. To An­ders, rów­nież we­te­ry­narz, ma mnie dzi­siaj we wszystko wpro­wa­dzić. Sia­damy na­prze­ciw sie­bie przy jed­nym ze sto­li­ków.

– Wi­taj! – mówi z uśmie­chem. – Co cię do nas spro­wa­dziło?

– Za­wsze chcia­łam się zaj­mo­wać do­bro­sta­nem zwie­rząt…, a po­nie­waż wła­śnie mam się prze­pro­wa­dzić, po­my­śla­łam, że to do­bra oka­zja, aby zmie­nić pracę – od­po­wia­dam. – Długo tu je­steś?

– Osiem lat. Za­czy­na­łem na za­stęp­stwie, jak ty, a po­tem zo­sta­łem.

An­ders ma przed sobą kartkę z punk­tami, które bę­dzie stop­niowo od­ha­czał. Na po­czą­tek opo­wiada o ze­spole ob­słu­gu­ją­cym uboj­nie ca­łego re­gionu. Składa się on za­równo z le­ka­rzy we­te­ry­na­rii, jak i z kon­tro­le­rów żyw­no­ści i obej­muje bar­dzo duży ob­szar.

– Każdy zwy­kle za­czyna tu­taj, w wiel­kiej, zauto­ma­ty­zo­wa­nej ubojni, do­póki się nie oswoi i nie wprawi. Po­tem bę­dziesz mu­siała jeź­dzić też do tych mniej­szych rzeźni.

An­ders po­daje mi bro­szurę z wy­dru­ko­waną pre­zen­ta­cją w Po­wer­Po­in­cie, mię­dzy in­nymi na te­mat ko­lo­rów ubrań ro­bo­czych. Białe obo­wią­zują w hali ubojni, szare – w po­miesz­cze­niu re­kre­acyj­nym, czer­wone far­tu­chy prze­zna­czone są dla tych, któ­rzy wy­cho­dzą na ze­wnątrz za­pa­lić. An­ders wska­zuje pal­cem na ustęp do­ty­czący go­dzin pracy.

– Aby ubój mógł się za­cząć, naj­pierw zwie­rzęta mu­szą zo­stać zba­dane przez le­ka­rza, czyli je­śli się rano spóź­nimy, na­stąpi prze­stój w pro­duk­cji. To może kosz­to­wać masę pie­nię­dzy.

Obo­wiązki we­te­ry­na­rza po­le­gają głów­nie na oglę­dzi­nach świń w ma­ga­zy­nie przed­ubo­jo­wym, bez­po­śred­nio po ich przy­wie­zie­niu, a po­tem w hali ubojni po ich za­bi­ciu.

– Naj­le­piej oglą­dać je od razu, kiedy są wy­ła­do­wy­wane z cię­ża­rówki – kon­ty­nu­uje An­ders. – Je­śli tra­fią się sztuki, które nie są w sta­nie same iść, na­leży je stra­cić.

– Robi to we­te­ry­narz?

– Nie, to nie twoje za­da­nie. To za­ła­twia ob­sługa ma­ga­zynu.

Tro­chę rzed­nie mi mina. An­ders kiwa głową ze zro­zu­mie­niem.

– Oni są w tym zręczni. Zresztą tu­taj w ogóle jest sprawny per­so­nel. Nie­stety, w mniej­szych rzeź­niach nie za­wsze wszystko tak do­brze funk­cjo­nuje.

Do­piw­szy resztkę kawy, wstaje z krze­sła.

– Może weź­miemy te­raz rze­czy dla cie­bie, a po­tem zej­dziemy do ma­ga­zynu przed­ubo­jo­wego.

Do­staję cały stos ubrań. W szatni prze­bie­ram się w białe gu­mowce i biały far­tuch, na włosy na­cią­gam siatkę, a na nią wkła­dam nie­bie­ski kask z ochron­nymi słu­chaw­kami.

Żeby zna­leźć się w ma­ga­zy­nie, trzeba przejść przez uboj­nię. An­ders otwiera drzwi. Wszystko ata­kuje moje zmy­sły. Zwie­rzęta, dźwięki, za­pa­chy. Ciała świń prze­su­wają się pół me­tra od nas. Wi­szą za tylne nogi na ha­kach za­mo­co­wa­nych na szy­nie pod su­fi­tem. Ich grzbiety są roz­cięte aż po szyję, wsku­tek czego po­łówki two­rzą li­terę V. Głowy ki­wają się tuż nad po­sadzką. Wnę­trze ciała jest wy­be­be­szone, skóra ró­żowa i gładka.

Dźwięki zle­wają się w zwartą ba­rierę: jed­no­staj­nemu szu­mowi ma­szyn to­wa­rzy­szą pod­nie­sione głosy i prze­ni­kliwy od­głos me­talu trą­cego o me­tal. Sta­ram się nie za­trzy­my­wać spoj­rze­nia na py­skach świń i spo­koj­nie od­dy­chać przez usta. In­ten­sywny za­pach jest trudną do okre­śle­nia mie­sza­niną woni jesz­cze cie­płych ciał, pły­nów ustro­jo­wych i stali. Ro­bię to samo co An­ders: myję i de­zyn­fe­kuję ręce przy drzwiach. Po­tem idziemy zyg­za­kiem przez halę, mi­ja­jąc rzędy świń­skich tusz i męż­czyzn w nie­bie­skich pla­sti­ko­wych far­tu­chach. Nie­któ­rzy ma­chają do nas, An­ders po­zdra­wia ich we­soło.

W dru­gim końcu ubojni prze­cho­dzimy przez gu­mową kur­tynę. Pod­łoga i ściany za nią są ciemne. Zna­leź­li­śmy się w tak zwa­nej stre­fie brud­nej, to zna­czy w czę­ści bu­dynku, gdzie zwie­rzęta wciąż są zwie­rzę­tami. Tu­taj na białe stroje na­leży wło­żyć zie­lone płasz­cze, a białe ka­lo­sze zmie­nić na czarne. Idziemy po scho­dach w dół; An­ders za­trzy­muje się przy drzwiach z klamką uma­zaną krwią, czyli przed wej­ściem do ma­ga­zynu przed­ubo­jo­wego.

– Wcho­dząc do środka, trzeba spraw­dzić, czy aku­rat świ­nie nie są prze­pę­dzane do uboju – ostrzega, po czym otwiera. Na­tych­miast za­tyka mi od­dech. Odór amo­niaku spra­wia, że czuję szczy­pa­nie w gar­dle.

Ma­ga­zyn jest bar­dzo duży, wy­peł­niony rzę­dami koj­ców. Ściany i po­sadzka są be­to­nowe, a kojce od­dzie­lone me­ta­lo­wymi prze­gro­dami. W jed­nym z pierw­szych leży bli­sko sie­bie kilka świń. Mają za­mknięte oczy i opie­rają ryjki na kłę­bie są­siadki. Przy­sta­jemy na chwilę i przy­glą­damy się im.

– Sło­dziaki – mówi An­ders. – Skoń­czyły do­piero sześć mie­sięcy, wła­ści­wie są jak psie szcze­nięta.

Ki­wam głową. De­li­katna szcze­cina w oko­licy uszu fa­luje nie­znacz­nie przy każ­dym od­de­chu le­żą­cego obok zwie­rzę­cia. Czu­jąc na­sze spoj­rze­nia, jedno z nich siada, wy­daje krótki kwik i pa­trzy pro­sto na nas. Sy­gnał wy­wo­łuje re­ak­cję w ciągu se­kundy: wszyst­kie po­zo­stałe rów­nież się bu­dzą.

– Jest jak jest. – An­ders wzru­sza ra­mio­nami i idzie da­lej.

Od strony as­fal­to­wego placu wzdłuż jed­nej ściany ma­ga­zynu bie­gnie rampa wy­ła­dun­kowa z drzwiami uno­szo­nymi do góry. Zwie­rzęta przy­wo­żone są co­dzien­nie, oprócz so­bót. Po­cho­dzą z róż­nego ro­dzaju ho­dowli; więk­szość sta­no­wią kon­wen­cjo­nal­nie cho­wane tucz­niki prze­zna­czone do uboju, ale są także świ­nie speł­nia­jące okre­ślone wy­mogi spe­cy­fi­ka­cji, świ­nie z eko­lo­gicz­nego chowu re­gu­lo­wa­nego prze­pi­sami unij­nymi oraz świ­nie opa­trzone miej­sco­wym zna­kiem to­wa­ro­wym, który ozna­cza, że jest to pro­dukt wy­so­kiej ja­ko­ści wy­twa­rzany lo­kal­nie. Zde­cy­do­wa­nie mniej­szy udział w każ­dym trans­por­cie mają star­sze osob­niki – lo­chy i nie­kiedy knury. Wszyst­kie za­bi­jane są przy za­sto­so­wa­niu iden­tycz­nych me­tod, ale świ­nie z chowu eko­lo­gicz­nego nie mogą być trzy­mane w ma­ga­zy­nie przez noc.

Kiedy do rampy pod­jeż­dża ty­łem cię­ża­rówka, An­ders i ja sta­jemy z boku, aby do­ko­nać re­gu­la­mi­no­wej in­spek­cji ży­wych zwie­rząt. Mu­simy spraw­dzić, czy żadne z nich nie wy­ka­zuje ob­ja­wów cho­roby, w wy­niku któ­rej mięso mo­głoby być nie­bez­pieczne do spo­ży­cia przez lu­dzi. Mu­simy także być czujni na nie­ty­powe cho­roby za­kaźne, ich roz­po­wszech­nie­nie bo­wiem do­pro­wa­dzi­łoby do kry­zysu w ca­łej branży. Na­szym obo­wiąz­kiem jest też zwró­ce­nie uwagi, aby nie do­szło do na­ru­sze­nia prze­pi­sów do­ty­czą­cych do­bro­stanu zwie­rząt.

Be­to­nowa po­sadzka jest mo­kra i tro­chę śli­ska. Na opa­da­ją­cej lekko w dół kla­pie cię­ża­rówki znaj­dują się w rów­nych od­stę­pach wą­skie szcze­ble. Kie­rowca otwiera z hu­kiem cięż­kie drzwi. Plat­forma cię­ża­rówki po­kryta jest cienką brą­zową war­stwą od­cho­dów zmie­sza­nych z tro­ci­nami, z wi­docz­nymi wszę­dzie śla­dami od­ci­śnię­tych tu­łowi i ra­cic. Zwie­rzęta naj­bli­żej wyj­ścia wy­glą­dają na oszo­ło­mione. Mają za sobą czte­ro­go­dzinną po­dróż i wy­raź­nie po­trze­bują tro­chę czasu, aby sta­nąć na nogi. Kie­rowca ude­rza je po grzbie­tach pla­sti­ko­wym po­ga­nia­czem w kształ­cie wio­sła, jed­no­cze­śnie prze­ci­ska­jąc się mię­dzy nimi w głąb plat­formy. Ma do wy­ła­do­wa­nia dwie­ście sześć­dzie­siąt tucz­ni­ków ulo­ko­wa­nych na trzech po­zio­mach. Zwie­rzęta ocią­gają się – stoją z uszami zgię­tymi do przodu i pa­trzą, sze­roko otwie­ra­jąc oczy. W końcu pierw­sze od­ważne sta­wiają nie­pewne kroki. Po chwili znowu po­ja­wia się kie­rowca i ko­lejny raz ude­rza je po grzbie­tach. Nie­które pró­bują uciec do tyłu, jak naj­da­lej od niego, ale nie mogą się prze­do­stać. Inne kwi­czą.

Gdy pierw­sze świ­nie zejdą po po­chylni, z ko­lej­nymi idzie ła­twiej. Pla­sti­kowe wio­sło za­wiera w środku małe zia­renka, które przy każ­dym ude­rze­niu grze­cho­czą ni­czym ma­ra­kasy. Część zwie­rząt, tra­fiona nimi, kuli się lub po­tyka, a po­tem czmy­cha, sta­ra­jąc się unik­nąć ko­lej­nego ciosu. Kiedy już staną na po­sadzce ma­ga­zynu, przej­muje je pra­cow­nik ubojni wy­po­sa­żony w po­dobny po­ga­niacz i z jego po­mocą ener­gicz­nie za­pę­dza wszyst­kie po ko­lei do koj­ców, rów­no­cze­śnie li­cząc, ile ich jest.

Wiele świń ku­leje. Z przy­zwy­cza­je­nia usi­łuję je zdia­gno­zo­wać, jakby były mo­imi psimi pa­cjen­tami: czy uszko­dzona jest tylko jedna koń­czyna, czy wię­cej, i do­kład­nie która?

– Dużo z nich utyka – za­uwa­żam.

An­ders po­ta­kuje.

– Tak. Cza­sami wy­nika to z tego, że długo le­żały w cza­sie trans­portu i zdrę­twiały im nogi. Trzeba pa­trzeć na ca­łość. Na przy­kład ta świ­nia – wska­zuje na jedną z wielu – utyka, ale idzie na wszyst­kich czte­rech no­gach, nie jest wy­chu­dzona i trafi do uboju dzi­siaj, więc nie mu­simy się nią przej­mo­wać. Ale je­śli ubój miałby na­stą­pić ju­tro, mo­żemy się do­ma­gać, żeby za­bito ją w pierw­szej ko­lej­no­ści.

– Czy ta­kie przy­padki zgła­sza się do urzędu gminy?

– To wy­maga wy­wa­że­nia. Je­śli zgło­sisz coś ta­kiego, prze­woź­nik pew­nie po­wie, że przy za­ła­dunku żadna sztuka nie ku­lała. I wtedy nie­wiele mo­żesz zro­bić.

Jedna ze świń ma prze­ro­śnięte ra­cice i chyba pro­blemy ze sta­wami. Gdy kie­rowca pró­buje wy­pchnąć ją z przy­czepy, zwie­rzę ude­rza ry­jem w zie­mię.

– Tę trzeba za­strze­lić – oznaj­mia pra­cu­jący przy od­bio­rze Bengt i idzie po pi­sto­let bol­cowy. W tym cza­sie świni udaje się zejść z cię­ża­rówki i prze­mie­ścić tro­chę da­lej. Na wi­dok Bengta zwie­rzę pró­buje za­wró­cić, ale za­trzy­muje się i prze­biera no­gami w miej­scu. Białka oczu błysz­czą, spoj­rze­nie błą­dzi ner­wowo. Bengt przy­kłada pi­sto­let do płata czo­ło­wego i po­ciąga za spust. Świ­nia upada, kom­plet­nie ze­sztyw­niała. On po­py­cha ją bu­tem i prze­wraca na bok. Po­tem bie­rze nóż i robi na­cię­cie w tyl­nej czę­ści karku, aż do mostka. Z otworu blu­zga krew. Zwie­rzę do­staje drga­wek, kon­wul­sje wstrzą­sają tu­ło­wiem, wy­krę­cają go, rzu­cają nim na boki, nie­mal pod­ry­wają znad po­sadzki. W ciągu tego pół­mi­nu­to­wego dzi­kiego tańca krew roz­pry­skuje się wszę­dzie – po pod­ło­dze, po ścia­nach, sięga na­wet do koj­ców.

Nie mogę prze­stać na to pa­trzeć. Serce bije mi mocno. Kie­rowca ukrył się za ścianą, żeby nie zo­stać obry­zga­nym, i wy­gląda ra­czej na znu­dzo­nego. An­ders kart­kuje no­tes. Pod­czas gdy świ­nia wy­krwa­wia się na be­to­no­wej po­sadzce, Bengt przy­pro­wa­dza wó­zek trans­por­towy. Za­ło­żyw­szy łań­cuch wo­kół jed­nej nogi mar­twego zwie­rzę­cia, które po wy­ta­rza­niu się we wła­snej krwi jest całe czer­wone, wciąga je na wó­zek i za­wozi do ubojni w celu dal­szej kon­troli. Kiedy wraca, An­ders za­trzy­muje go na chwilę.

– Bengt, to jest Lina, od dzi­siaj na­sza nowa we­te­ry­narz.

– Świet­nie, wi­tamy – mówi. Wła­śnie ko­lejna cię­ża­rówka pod­jeż­dża ty­łem do rampy. Bengt chwyta pla­sti­kowe wio­sło i uśmie­cha się prze­lot­nie. Nie ma czasu na po­ga­duszki.

W prze­rwie An­ders za­biera mnie do in­nej czę­ści bu­dynku, aby po­ka­zać, gdzie można ku­pić so­bie lunch, oraz by po­kwi­to­wać w ma­ga­zy­nie od­biór pod­ko­szulki z dłu­gim rę­ka­wem. Na pewno mi się przyda, zimą w ma­ga­zy­nie jest chłodno, po­nie­waż drzwi na rampę czę­sto są otwarte. Wcho­dzimy po schod­kach na plat­formę bie­gnącą nad uboj­nią. Wi­dać z niej szyny, na któ­rych za­wie­szone są ciała świń. Jest to skom­pli­ko­wany zme­cha­ni­zo­wany sys­tem, grube brą­zowe belki bie­gną wszerz i wzdłuż pod su­fi­tem. Czuć ole­jem, a znad po­jem­ni­ków, w któ­rych opa­rzane są zwie­rzęta, unosi się para. Po przej­ściu przez drzwi tra­fiamy do wą­skiego ko­ry­ta­rza. Farba łusz­czy się ze ścian. Mi­jamy szat­nię za szat­nią, w któ­rych każ­dego dnia prze­bie­rają się setki osób.

– Ła­two się tu zgu­bić, ale za­wsze znaj­dzie się ktoś, kto wskaże ci drogę – mówi An­ders.

Z głębi ko­ry­ta­rza do­biega gwar gło­sów. Do­tar­li­śmy do za­kła­do­wej sto­łówki o na­zwie We­soła Świnka. Dzi­siej­sze da­nie dnia: ka­wałki be­konu w so­sie śmie­ta­no­wym. Salę wy­peł­nia mnó­stwo ubo­jo­wych w czap­kach na gło­wach. Na ścia­nach, za­miast ob­ra­zów, wi­szą opra­wione w ramki zdję­cia for­matu A3 ilu­stru­jące pro­ces uboju: męż­czyźni pę­dzą świ­nie, inni trzy­mają flaki w rę­kach, ko­lejni roz­bie­rają mięso. Nie­które fo­to­gra­fie zo­stały wy­ko­nane chyba jesz­cze w mi­nio­nym stu­le­ciu. Naj­wy­raź­niej nikt nie czuje tu po­trzeby upięk­sza­nia cze­go­kol­wiek, ważna jest tylko oczy­wi­sta duma z wy­ko­ny­wa­nego za­wodu.

DZIEŃ 2

Jest wpół do siód­mej rano i w por­tierni nie ma jesz­cze ni­kogo. Prze­cią­gam kartę iden­ty­fi­ka­cyjną przez czyt­nik przy ob­ro­to­wej bramce i ru­szam przez ciemny dzie­dzi­niec. Mocno wieje i duże kro­ple desz­czu za­ci­nają z boku. Ktoś uru­cha­mia sil­nik cię­ża­rówki, jej re­flek­tory two­rzą tu­nele świa­tła. Przede mną pię­trzą się szare bu­dynki, a w ich dłu­gich ścia­nach zieją czer­nią wzdłuż rampy otwory wy­ła­dow­cze. Cały te­ren jest jak mała osada fa­bryczna, gdzie wszystko i wszy­scy speł­niają okre­śloną funk­cję. Ma­ga­zyn, w któ­rym trzy­mane są zwie­rzęta, to miej­sce kresu ich eg­zy­sten­cji. Sta­no­wi­ska kłu­cia, gdzie umie­rają. To tam za­mie­niane są w coś, co można ku­pić w skle­pie.

Tuż za cięż­kimi sta­lo­wymi drzwiami leży wy­cie­raczka po­pla­miona reszt­kami zwie­rzę­cej tkanki i bło­tem, na­nie­sio­nym na bu­tach per­so­nelu. Skrę­cam od razu w prawo i do­cho­dzę do nie­wiel­kiego ko­ry­ta­rza, w któ­rym stoją różne ko­sze ze sta­ran­nie uło­żo­nymi sto­sami ubrań ro­bo­czych. Męż­czy­zna od­po­wie­dzialny za przy­dział odzieży, marsz­cząc czoło, szuka od­po­wied­niego roz­miaru.

– Ktoś tu nie umie pod­nieść jak na­leży war­stwy ubrań, tylko wy­wraca wszystko do góry no­gami! Kto to może być? – Ob­rzuca mnie su­ro­wym spoj­rze­niem, jego biała czapka prze­krzy­wiła się tro­chę na bok.

– Nie­stety nie wiem.

Kon­cen­truję się, żeby przy­po­mnieć so­bie, co po­win­nam wło­żyć. Pod ścia­nami szatni stoją rzę­dem po­ma­rań­czowe szafki. Jak wy­nika z po­żół­kłej ta­bliczki z na­zwi­skiem wy­pi­sa­nym na ma­szy­nie, moja na­le­żała kie­dyś do nie­ja­kiego Nilsa Erics­sona. Jej wnę­trze jest wy­ta­pe­to­wane na­lep­kami przy­po­mi­na­ją­cymi o in­nej epoce. Spola kröken – Rik­smarsch 19781.

1 Spola kröken to ha­sło kam­pa­nii in­for­ma­cyj­nej pro­wa­dzo­nej w Szwe­cji w la­tach 1971–1988 w celu zmniej­sze­nia spo­ży­cia al­ko­holu (przyp. tłum.).

Wkła­dam pu­dełko z lun­chem do torby i wy­cho­dzę z szatni. Z każ­dym kro­kiem od­głosy i za­pa­chy z ubojni stają się co­raz wy­raź­niej­sze. Otwie­ram drzwi z na­pi­sem Urząd ds. Bez­pie­czeń­stwa Żyw­no­ści. Na kartce wy­pi­sane jest upo­mnie­nie, że dla do­bra wszyst­kich na­leży uwa­żać, aby na bu­tach nie prze­no­sić krwi. Na ścia­nach wi­szą zdję­cia przy­rody: za­jąca, pta­ków, dzi­kich zwie­rząt, lasu. W tej czę­ści mie­ści się po­kój so­cjalny i biuro re­gio­nal­nego ze­społu Urzędu ds. Bez­pie­czeń­stwa Żyw­no­ści. Urząd wy­naj­muje po­miesz­cze­nia od ubojni usy­tu­owane ściana w ścianę z rzeź­nią. Za­trzy­muję spoj­rze­nie na du­żej drew­nia­nej de­ko­ra­cji. Przed­sta­wia męż­czy­znę z bro­nią i ło­sia sto­ją­cego na dwóch no­gach. Łoś się uśmie­cha i pod­nosi kciuk do góry.

Po­kój so­cjalny jest pe­łen lu­dzi. Jedna z pra­cow­nic, Gu­nilla, przy­go­to­wała je­sienny bu­fet. Menu wisi na sza­fie, przy­kle­jone ta­śmą. Są w nim różne mię­sne da­nia na śnia­da­nie i na lunch, a także sa­łatka z ło­so­sia.

– Masz ochotę? – pyta Gu­nilla i wy­ciąga w moją stronę bu­łeczkę z trudną do okre­śle­nia pa­stą.

– Nie, dzię­kuję – od­po­wia­dam.

Ko­le­dzy przy sto­liku ro­bią wiel­kie oczy.

– Pysz­no­ści Gu­nilli się nie od­ma­wia – mówi ktoś, a wszy­scy po­ta­kują. Li­cy­tują się ze śmie­chem, ile to są w sta­nie zjeść w ciągu dnia.

– Kiedy za­czą­łem tu pra­co­wać, by­łem szczu­pły – wtrąca je­den z we­te­ry­na­rzy. – Wy­star­czy mie­siąc, a zo­ba­czysz, ile ci przy­bę­dzie.

Biorę czarną kawę i sia­dam przy sto­liku, grze­jąc so­bie dło­nie o ku­bek. Cho­ciaż palce mam zimne, pocę się pod pa­chami. To chyba od­po­wied­nia chwila, aby po­in­for­mo­wać, że nie ja­dam mięsa. Mi­jają se­kundy. Pa­trzę na ko­le­żanki i ko­le­gów, na ich pełne ta­le­rze, na po­zba­wione okien ściany, lekko wi­bru­jące od ma­szyn pra­cu­ją­cych w ubojni. Kawa jest go­rąca, pa­rzy w gar­dle, kiedy ją prze­ły­kam.

Dzi­siaj pra­cuję z San­drą, le­karką po sześć­dzie­siątce. Spod bia­łej czapki wy­gląda siwy pu­kiel. Nie­ustan­nie po­wta­rza, że mogę ją o wszystko py­tać. Pra­cuje tu­taj od paru lat.

– Na po­czątku to wszystko może tro­chę przy­tła­czać, ale bez obaw. Nie ma co pa­ni­ko­wać! Wszy­scy kie­dyś za­czy­na­li­śmy. Przy­zwy­cza­isz się.

Scho­dzimy do ma­ga­zynu przed­ubo­jo­wego. Nie przy­je­chał jesz­cze ża­den trans­port, mamy więc czas, aby zro­bić ob­chód i obej­rzeć świ­nie, które spę­dziły w nim noc. Kojce są cia­sne i brudne. Nad każ­dym wisi za­fo­lio­wana kartka z in­for­ma­cją, ile zwie­rząt można w nim trzy­mać. W nocy na trzy­na­ście me­trów kwa­dra­to­wych przy­pada sie­dem­na­ście sztuk, we dnie tę samą po­wierzch­nię zaj­mują dwa­dzie­ścia cztery zwie­rzęta. To do­kład­nie tyle miej­sca, aby wszyst­kie jed­no­cze­śnie mo­gły le­żeć.

Pod­czas gdy, sto­jąc w jed­nym z przejść mię­dzy koj­cami, ob­ser­wu­jemy le­żące w nich świ­nie, po­ja­wia się ktoś z per­so­nelu i za­czyna po ko­lei otwie­rać bramki.

– Za­biera je do ogłu­sze­nia – in­for­muje San­dra.

Męż­czy­zna wpy­cha się mię­dzy zwie­rzęta stło­czone na be­to­no­wej po­sadzce. Część z nich wstaje żwawo, inne pod­no­szą się z wy­sił­kiem. Pra­cow­nik ude­rza je po grzbie­tach, aby zmu­sić do wyj­ścia i do po­ru­sza­nia się do przodu przez ko­ry­tarz prze­pę­dowy. Na każ­dym ostrym za­krę­cie znaj­duje się pneu­ma­tyczna bramka, która wy­suwa się w miarę prze­miesz­cza­nia się świń, tak by za­blo­ko­wać je w sek­to­rach. Ważne jest utrzy­ma­nie sta­łego tempa – przez cały czas od tyłu mu­szą do­cho­dzić ko­lejne zwie­rzęta, aby nie po­wstały żadne prze­stoje w pro­duk­cji.

Ra­zem z San­drą idziemy za męż­czy­zną. Ostat­nie me­try ko­ry­ta­rza pro­wa­dzą do bu­tiny, spe­cjal­nie za­pro­jek­to­wa­nego duń­skiego sys­temu osza­ła­mia­nia zwie­rząt przed ubo­jem, sto­so­wa­nego w więk­szo­ści du­żych ubojni trzody chlew­nej w Szwe­cji. Składa się on ze sta­lo­wych po­jem­ni­ków, ko­szy, opusz­cza­nych do szybu usy­tu­owa­nego po­ni­żej po­ziomu ze­ro­wego ubojni i wy­po­sa­żo­nego w au­to­ma­tyczne do­zow­niki dwu­tlenku wę­gla, który po­zba­wia zwie­rzęta świa­do­mo­ści. Gdy je­den kosz znaj­duje się na dole, drugi jest na gó­rze, go­towy do za­ła­do­wa­nia.

Zwie­rzęta opor­nie po­ko­nują ostatni od­ci­nek, wciąż się za­trzy­mują i pró­bują za­wra­cać. To jed­nak nie­moż­liwe – są za­blo­ko­wane przez au­to­ma­tyczną za­padkę, która opusz­cza się za nimi, stop­niowo prze­suwa i po­py­cha je do przodu. We­dług pro­du­centa sys­tem ten jest ko­rzystny ze względu na do­bro­stan zwie­rząt, gdyż re­du­kuje kon­takt per­so­nelu z trzodą i tym sa­mym zmniej­sza ry­zyko nie­wła­ści­wego ob­cho­dze­nia się z nią. Świ­nie jed­nak i tak są ze­stre­so­wane, a opusz­cza­jąca się ścianka wy­wo­łuje wśród nich pa­nikę. Kwi­czą i włażą jedna na drugą. Oczy mają sze­roko otwarte, po­ru­szają się ner­wowo. Za­padka wciąż je po­py­cha. Po­tem wy­ła­nia się ko­lejna au­to­ma­tyczna prze­groda, pro­sto­pa­dła do po­przed­niej. Wpy­cha grupkę świń do bu­tiny i klapa się za­myka. Kosz opusz­cza się do szybu. Ni­czym w dia­bel­skim mły­nie, który na krótko za­trzy­muje się dla wsia­da­ją­cych, po chwili wy­nu­rza się ko­lejny wolny kosz.

– Czy można zaj­rzeć do szybu? – py­tam męż­czy­znę sto­ją­cego tuż przy jego otwo­rze. Kręci głową i ob­rzuca mnie dziw­nym spoj­rze­niem.

– Nie tu­taj. Ewen­tu­al­nie można po­pa­trzeć na lo­chy. – Wska­zuje na drugi ko­niec hali, gdzie za­bi­jane są lo­chy i knury. Do­ro­słe zwie­rzęta mają od­dzielny sys­tem. – Ale ra­czej nie po­le­cam.

– Dla­czego?

– Jakby tu po­wie­dzieć… to chyba nie jest to, co one szcze­gól­nie lu­bią.

Męż­czy­zna od­wraca się w stronę ko­lej­nej grupy świń, na które czeka już kosz. Za­peł­nia się go od tyłu. Przy szy­bie znaj­duje się mo­ni­tor po­ka­zu­jący stę­że­nie dwu­tlenku wę­gla. Na sa­mym dole po­winno ono wy­no­sić po­nad dzie­więć­dzie­siąt pro­cent i ni­gdy nie może spaść po­ni­żej osiem­dzie­się­ciu pro­cent.

Zwie­rzęta po oszo­ło­mie­niu są wy­rzu­cane na tak zwany tap­czan po dru­giej stro­nie ściany, gdzie są przy­go­to­wy­wane do na­stęp­nej ope­ra­cji, czyli kłu­cia.

San­dra trąca mnie w ra­mię – przy­je­chał trans­port loch. Idziemy tam. Jedna jest chuda: wy­raź­nie wi­dać ster­czące ko­ści bio­drowe, a skóra zwisa z krę­go­słupa jak nie­na­pięty na­miot. Zo­staje umiesz­czona w kojcu sama; od razu za­czyna cho­dzić po nim ner­wowo i pod­gry­zać ogro­dze­nie.

– Chyba jest ze­stre­so­wana – za­uwa­żam.

– Ow­szem. I nie wy­gląda na zdrową. – San­dra pod­cho­dzi do Svena z per­so­nelu ob­słu­gu­ją­cego ma­ga­zyn.

– Tę lo­chę trzeba po­trak­to­wać prio­ry­te­towo – zwraca się do niego.

In­nymi słowy: trzeba za­bić ją dzi­siaj, a nie ju­tro. Sven kiwa głową.

– W przy­padku loch nie tak ła­two jest oce­nić ich stan. Ta na przy­kład może być chuda, bo miała pro­sięta, które nie­dawno ją ssały, albo jest chora lub nie była kar­miona… ale to ra­czej mało praw­do­po­dobne – mówi San­dra.

– Nie po­win­ni­śmy tego zgło­sić w gmi­nie? To prze­cież mu­siało trwać ja­kiś czas.

– Do­bre py­ta­nie. Oczy­wi­ście, można mieć chore zwie­rzę, to nie jest za­ka­zane, tylko trzeba z nim coś zro­bić. W tym przy­padku trudno po­wie­dzieć, co się stało. – Waha się przez chwilę. – Kilka lat temu dużo mó­wiło się w me­diach o tym, że gminy otrzy­mują mało zgło­szeń od we­te­ry­na­rzy in­spek­cji sa­ni­tar­nej w uboj­niach. No więc za­czę­li­śmy wy­sy­łać ich wię­cej, aż w końcu od­po­wied­nie urzędy zo­stały wręcz za­sy­pane zgło­sze­niami. Dla­tego te­raz ocze­kuje się od nas, aby­śmy byli nieco bar­dziej se­lek­tywni.

Póź­niej mamy moż­li­wość obej­rzeć ciało tej chu­dej lo­chy od we­wnątrz: cała klatka pier­siowa jest jak prze­gniła, płuca w sta­nie roz­kładu, praw­do­po­dob­nie po sil­nym za­pa­le­niu, nie ma w nich ani jed­nej zdro­wej tkanki. Wprost nie­po­jęte, jak to zwie­rzę w ogóle mo­gło od­dy­chać.

Z ma­ga­zynu przed­ubo­jo­wego wkra­cza się pro­sto w fazę pro­cesu, która na­daje tempo pracy ca­łej ubojni. Cho­dzi o kłu­cie. San­dry już nie ma, ja zaś je­stem w dro­dze do hali ubo­jo­wej, lecz za­trzy­muję się na mo­ment. To tu­taj tra­fiają bez­władne zwie­rzęta po oszo­ło­mie­niu dwu­tlen­kiem wę­gla. To tu­taj żywe staje się mar­twe, a zwie­rzę za­mie­nia się w pro­dukt. Po osiem sztuk na­raz sta­cza się po po­chy­łej plat­for­mie na ru­chomą ta­śmę. Trzej sto­jący przy niej pra­cow­nicy za­kła­dają łań­cu­chowe pęta na tylną koń­czynę każ­dego osob­nika, który na­stęp­nie jest pod­no­szony za po­mocą me­cha­nicz­nego pod­no­śnika i „na wi­sząco” za­czyna po­dróż do po­szcze­gól­nych sta­no­wisk ro­bo­czych li­nii ubo­jo­wej. Mimo na wpół za­mknię­tych oczu, py­ski zwie­rząt nie są po­zba­wione wy­razu; na­dają go im nie­znacz­nie unie­sione brwi, lekko uchy­lone ryjki.

Dwaj męż­czyźni stoją w wy­ka­fel­ko­wa­nej niecce w po­sadzce, je­den z no­żem, drugi ze stem­plem w ręce. Są ubrani w gu­mowe spodnie ogrod­niczki, wy­so­kie ka­lo­sze i gu­mowe rę­ka­wice. Wszystko jest mo­kre i czer­wone od krwi.

Wkrótce po opusz­cze­niu ko­mory do osza­ła­mia­nia zwie­rzęta prze­su­wają się na wy­so­ko­ści ra­mion obu pra­cow­ni­ków. Wbi­ja­nie noża w jedną szyję po dru­giej wy­maga drob­nego, er­go­no­micz­nie po­praw­nego ru­chu. Pierw­szy z męż­czyzn ma słu­chawki na uszach i pa­trzy tępo przed sie­bie. Po każ­dym ukłu­ciu za­nu­rza nóż w na­czy­niu z wrzącą wodą, od czasu do czasu ostrzy go le­ni­wie o ostrzałkę wi­szącą u pa­ska w ta­lii. Ten ze stem­plem wsa­dza dwa palce w otwór zro­biony przez ko­legę. Jego za­da­nie po­lega na do­pil­no­wa­niu, aby ża­den osob­nik nie po­je­chał da­lej bez wy­krwa­wie­nia. Na pierw­szy rzut oka wszyst­kie świ­nie są do sie­bie po­dobne – wy­star­czy od­wró­cić się na se­kundę, by któ­rąś prze­ga­pić. Ta­kie sy­tu­acje zda­rzały się wcze­śniej, po­wo­du­jąc, że w ga­ze­tach uka­zy­wały się na­główki o zwie­rzę­tach, które opa­rzano żyw­cem. Aby tego unik­nąć, jedna osoba spe­cjal­nie spraw­dza, czy kłu­cie było sku­teczne i czy po­wstała dziura.

Nóż po­wi­nien być obo­sieczny i ma zo­stać wbity w przed­nią część klatki pier­sio­wej w celu prze­cię­cia du­żych na­czyń krwio­no­śnych bie­gną­cych od aorty. Naj­­pierw krew try­ska ka­skadą i łu­ko­wa­tym stru­mie­niem leje się na pod­łogę. Po­tem tylko ciek­nie, a na ko­niec ka­pie. Ry­zyko, że zwie­rzęta od­zy­skają świa­do­mość po ogłu­sze­niu, jest zni­kome, po­nie­waż były od­po­wied­nio długo pod­dane dzia­ła­niu mie­sza­niny o wy­so­kim stę­że­niu CO2. Mimo to trzeba uwa­żać na wszel­kie oznaki nie­peł­nej utraty świa­do­mo­ści. Osob­niki po­winny zwi­sać bez­wład­nie, nie po­winny wy­da­wać żad­nych dźwię­ków ani od­dy­chać ryt­micz­nie czy mru­gać oczami. W ra­zie do­strze­że­nia przez per­so­nel ob­ja­wów mo­gą­cych wska­zy­wać na nie­do­sta­teczne oszo­ło­mie­nie, na­leży spraw­dzić od­ru­chy wa­run­kowe i od­dać strzał w głowę zwie­rzę­cia z pi­sto­letu bol­co­wego.

Na ta­śmie nie po­ja­wiają się już ko­lejne zwie­rzęta. Prze­rwa. Wy­świe­tlacz nad sta­no­wi­skiem kłu­cia ryt­micz­nie miga. Męż­czyźni spłu­kują far­tu­chy. Ru­szam na górę po śli­skich me­ta­lo­wych schod­kach. Po le­wej stro­nie, na szy­nie pod su­fi­tem wi­szą świeżo za­kłute świ­nie. Krew pod nimi two­rzy gruby błysz­czący dy­wan. Me­cha­nizm obronny or­ga­ni­zmu przed wy­krwa­wie­niem się, czyli po­wsta­wa­nie skrze­pów, nie działa wy­star­cza­jąco szybko.

Zwie­rzęta są tak bli­sko, że wy­star­czy wy­cią­gnąć rękę, by ich do­tknąć. Ich ciała są cie­płe, brudne i mają ślady po bój­kach w ma­ga­zy­nie. Wszystko stało się cał­kiem nie­dawno.

Gdy wcho­dzę do hali ubojni, San­dra ma­cha w moją stronę. Czeka na mnie na tak zwa­nym mostku le­kar­skim. Nad jej głową znaj­duje się di­splay wy­świe­tla­jący czas i bie­żące dane pro­duk­cyjne:

Go­dzina 08.20

Zre­ali­zo­wany ubój: 512

Pro­gnoza na dziś: 3100

Wkła­dam siat­kowy pod­ko­szu­lek, nie­bie­ski far­tuch, a na lewą dłoń wcią­gam wzmac­nianą sta­lową ni­cią rę­ka­wiczkę, na wy­pa­dek gdyby prawa ręka z no­żem nie­for­tun­nie się ze­śli­zgnęła. Ubo­jowi wo­kół po­zdra­wiają mnie ski­nie­niem głowy. Mo­stek to do­mena we­te­ry­na­rzy. Stoi się na nim ra­zem z jed­nym z pra­cow­ni­ków ubo­jo­wych i czeka na tu­sze do oceny. Słodki, me­ta­liczny za­pach krwi i para uno­sząca się z prze­pi­ło­wa­nych wła­śnie na pół ciał wy­wo­łują we mnie od­ruch wy­miotny, który ma­skuję chrząk­nię­ciem.

– Te­raz jest cał­kiem spo­koj­nie – mówi San­dra. – Cza­sami jed­nak na­prawdę jest co ro­bić. Ale nie warto się stre­so­wać.

Roz­glą­dam się wo­kół. Wszę­dzie coś się dzieje. Ciała świń prze­su­wają się przede mną, za mną i po bo­kach. Nieco da­lej, na in­nym dziale, są opa­rzane w ka­dzi go­rącą wodą. Po­tem pło­mie­nie opa­lają skórę, a na ko­lej­nym sta­no­wi­sku tu­sze ob­ra­cają się mię­dzy pla­sti­ko­wymi bi­ja­kami z me­ta­lo­wymi skro­ba­kami na koń­cach, które usu­wają na­skó­rek i brud. Czter­dzie­ści mi­nut po tym, jak zwie­rzę­tom prze­kłuto tęt­nice szyjne i żyły jarz­mowe, ich ciała wjeż­dżają do na­szej czę­ści hali. Je­den z pra­cow­ni­ków stoi na wy­so­kiej plat­for­mie i od­cina ją­dra. Wy­ko­nuje kilka szyb­kich, płyn­nych ru­chów, po czym du­żym łu­kiem wrzuca ją­dra do me­ta­lo­wego po­jem­nika. Nie­które lą­dują poza nim i śli­zgają się po mo­krych ka­fel­kach po­sadzki jak ka­mie­nie cur­lin­gowe po lo­dzie.

Na­stęp­nie wyj­mo­wane są na­rządy. Pra­cow­nicy mu­szą na­dą­żyć za nie­ubła­ga­nym tem­pem ru­cho­mej ta­śmy. Je­den robi pierw­sze na­cię­cie w po­przek brzu­cha, wy­cina od­byt i za­wią­zuje ostatni od­ci­nek od­byt­nicy, aby nie wy­cie­kały z niego od­chody. Drugi usuwa je­lita, żo­łą­dek, pę­cherz mo­czowy i śle­dzionę, zbiera wszyst­kie or­gany ra­zem i ci­ska je do sta­lo­wej ba­lii. Trzeci prze­dłuża na­cię­cie jamy brzusz­nej, prze­cina prze­ponę, wy­rywa wą­trobę i na­rządy klatki pier­sio­wej. Na­stęp­nie za­wie­sza cały kom­plet na haku prze­no­śnika. Po usu­nię­ciu or­ga­nów we­wnętrz­nych ciało zo­staje prze­po­ło­wione; piła au­to­ma­tyczna prze­cina je do­kład­nie przez krę­go­słup.

Te­raz jest ni­czym książka, można do­tknąć każ­dej czę­ści, otwo­rzyć ją i czy­tać. Moi ko­le­dzy, kon­tro­le­rzy żyw­no­ści, stoją rzę­dem i wła­śnie to ro­bią. Je­den ogląda przód i wnę­trze, inny pa­trzy na tylną część, a dwóch po­maga w oce­nie wszyst­kich prze­su­wa­ją­cych się na­rzą­dów. Je­dyne za­da­nie mło­dego chło­paka to od­po­wied­nie po­ło­że­nie śle­dziony w ka­dzi z je­li­tami, tak, by była do­brze wi­doczna, a nie le­żała zwi­nięta i ukryta pod resztą. Chło­pak ma małe słu­chawki w uszach i pod­czas krót­kich pauz, ja­kie co ja­kiś czas po­wstają, żywo wy­bija takt nogą.

Na po­sadzce wy­ło­żo­nej żół­tymi ka­fel­kami można od­czy­tać ślady wi­tal­no­ści świń. Na po­czątku krew two­rzy całe smugi, ale wiel­kość i czę­sto­tli­wość kro­pel zmniej­sza się w miarę od­da­la­nia się od mo­mentu śmierci. Na końcu li­nii ubo­jo­wej w ogóle za­ni­kają: wszystko jest już osu­szone i opróż­nione.

– Je­żeli masz ochotę, mo­żesz iść się przyj­rzeć pracy kon­tro­le­rów – pro­po­nuje San­dra. Po­nie­waż po­ziom ha­łasu i tak unie­moż­li­wia ja­ką­kol­wiek kon­wer­sa­cję, ki­wam głową i prze­cho­dzę do ich sta­no­wisk. Tu, na rów­no­le­głych to­rach, je­dzie po­jem­nik z fla­kami, prze­suwa się prze­no­śnik ha­kowy z or­ga­nami jamy klatki pier­sio­wej oraz ro­ze­brana tu­sza.

Sture spra­wia wra­że­nie bar­dzo spraw­nego. Jego za­da­nie po­lega na kon­troli or­ga­nów na ha­kach. Ocena każ­dego kom­pletu za­biera mu kilka se­kund. Wzdłuż pod­łogi bie­gnie ta­śma na od­pady, na którą rzuca więk­szość ba­da­nych płuc. W wielu z nich za­uważa zmiany cho­ro­bowe świad­czące o sta­nie za­pal­nym lub o rop­niach. Od­wraca się szybko i re­je­struje na mo­ni­to­rze więk­sze zna­le­zi­ska. Dwaj inni ko­le­dzy oglą­dają te same tu­sze i je­śli są na nich mniej­sze ob­szary do wy­cię­cia, za­zna­czają je spe­cjal­nym ma­za­kiem, a taką tu­szę kie­rują na bok, aby je­den z ubo­jo­wych ją oczy­ścił. Je­śli jed­nak wi­dzą po­ważne oznaki cho­roby, umiesz­czają na we­wnętrz­nej stro­nie go­leni po­ma­rań­czową kar­teczkę z na­pi­sem: „Za­trzy­mane w celu kon­troli”. Na­stęp­nie przy­ci­skają od­po­wiedni gu­zik, kie­ru­jąc tu­szę na inny tor. Ciało, za­miast po­dą­żać da­lej wzdłuż li­nii roz­bio­ro­wej, robi ostry za­kręt i je­dzie w kie­runku sta­no­wi­ska we­te­ry­na­ryj­nego. Tam my zba­damy je wraz z or­ga­nami i zde­cy­du­jemy, czy całą świ­nię, lub tylko jej czę­ści, na­leży wrzu­cić do otworu na od­pady, czy za­twier­dzić do spo­ży­cia.

Gdy wra­cam na nasz mo­stek, przed San­drą wi­szą dwie świ­nie. U jed­nej wi­dać krwiaki w tkance mię­śnio­wej go­leni.

– Ta się prze­for­so­wała – wy­ja­śnia mi.

– Jak to? – py­tam.

– Nie­które są tak oży­wione i szczę­śliwe, że prze­trwały trans­port… że mogą się po­tem po­śli­zgnąć.

Prosi ubo­jo­wego, aby usu­nął krwiaki, po czym zaj­muje się drugą świ­nią.

– Spójrz! – Wska­zuje ostrzem noża na jej pa­chwinę, a po­tem wy­cina wę­zeł chłonny i kła­dzie mi go na dłoni. – Zło­śliwy chło­niak! Wszyst­kie wę­zły chłonne są po­więk­szone. Mamy szczę­ście, że dzi­siaj zda­rzył się taki przy­pa­dek, dzięki temu mo­żesz zo­ba­czyć, jak się po­biera próbki do wy­sła­nia. – San­dra skru­pu­lat­nie wy­cina jesz­cze trzy wę­zły chłonne i wszyst­kie wkłada do jed­nej fo­lio­wej to­rebki, po czym zwraca się do ubo­jo­wego, który stoi obok.

– Zna­ku­jemy ją.

Po każ­dej stro­nie kor­pusu zwie­rzę­cia męż­czy­zna robi no­żem duży krzyż ozna­cza­jący, że tu­sza jest od­rzu­cona. Na­stęp­nie przy­ci­ska gu­zik – wy­bra­ko­wane ciało opusz­cza nor­malną li­nię, a on po­py­cha je w kie­runku otworu w po­sadzce. Wy­ko­nuje szyb­kie cię­cie na pła­tach skóry, na któ­rych za­wie­szone są tylne nogi, i nie­mal stu­ki­lo­gra­mowa świ­nia spada do spe­cjal­nego kon­te­nera na od­pady ulo­ko­wa­nego w piw­nicy.

W cza­sie prze­rwy py­tam ko­le­gów we­te­ry­na­rzy, jak to się stało, że za­częli pra­co­wać w Urzę­dzie do spraw Bez­pie­czeń­stwa Żyw­no­ści. Nie­któ­rzy in­te­re­sują się głów­nie bez­pie­czeń­stwem żyw­no­ści, in­nym za­leży na do­bro­sta­nie zwie­rząt. Jedni wy­pa­lili się w co­raz bar­dziej wy­ma­ga­ją­cym za­wo­dzie we­te­ry­na­rza, a dru­dzy wy­brali po­sadę tu­taj głów­nie ze względu na stały czas pracy oraz dla­tego, że rzadko trzeba zo­sta­wać po go­dzi­nach. W przy­padku wielu zde­cy­do­wała kom­bi­na­cja wszyst­kich tych czyn­ni­ków.

Ale wszy­scy są zgodni: „To lu­dzie spra­wiają, że każdy do­brze się tu czuje”.

A je­den do­daje: „Trudno ro­bić coś waż­niej­szego. Tu jest się czę­ścią ży­cia i śmierci”.

Wy­mi­guję się od wspól­nego lun­chu i sie­dząc przy kom­pu­te­rze, ma­łymi kę­sami zja­dam swoją ka­napkę. Pod ko­niec dnia prze­glą­dam ra­zem z San­drą gra­fik na naj­bliż­szy mie­siąc. W od­róż­nie­niu od wielu in­nych ko­le­gów, któ­rzy ob­słu­gują rów­nież mniej­sze rzeź­nie w re­gio­nie, ona i ja bę­dziemy pra­co­wać tylko w tej du­żej ubojni trzody chlew­nej.

– Wy­gląda na to, że to dzięki to­bie i mnie w tym roku nie za­brak­nie świą­tecz­nej szynki – mówi San­dra ze śmie­chem. Szybko ob­li­czam w my­ślach. Do Bo­żego Na­ro­dze­nia zo­stały trzy mie­siące. Moja obec­ność tu­taj za­gwa­ran­tuje, że do 24 grud­nia może zo­stać pod­da­nych ubo­jowi sto osiem­dzie­siąt ty­sięcy świń.

To świ­nie, które wi­dzia­łam dzi­siaj:

świ­nie kasz­lące

świ­nie uty­ka­jące

świ­nie z od­gry­zio­nym ogo­nem

świ­nie z za­pa­le­niem wor­ków ślu­zo­wych wo­kół sta­wów

jedna świ­nia z za­pa­le­niem płuc

świ­nie z ra­nami

świ­nie z ro­pie­niami

jedna świ­nia chora na raka

jedna chuda lo­cha.

DZIEŃ 3

Do­cie­ram do ubojni kwa­drans przed szó­stą. In­spek­tor żyw­no­ści, Sture, jest już na miej­scu, pół­to­rej go­dziny przed roz­po­czę­ciem swo­jej zmiany. Przy­siadł­szy na stole, po­pija kawę z au­to­matu. Ma po­marsz­czoną twarz i cie­pły uśmiech.

– Ranny pta­szek z cie­bie! – rzu­cam na po­wi­ta­nie.

– Przez całe ży­cie wsta­wa­łem o wpół do pią­tej. Przy­zwy­cza­je­nie to druga na­tura, a za­czą­łem pra­co­wać w ubojni, jak skoń­czy­łem pięt­na­ście lat. Te­raz mam sześć­dzie­siąt – od­po­wiada mi.

Roz­ma­wiamy przez chwilę. In­spek­tor żyw­no­ści to de­fi­cy­towa pro­fe­sja. W Szwe­cji już tego nie uczą, naj­bli­żej ta­kie umie­jęt­no­ści można zdo­być w Da­nii. Liczni in­spek­to­rzy z na­szego ze­społu pra­co­wali wcze­śniej jako ubo­jowi, ale zde­cy­do­wali się prze­kwa­li­fi­ko­wać, kiedy Urząd do spraw Bez­pie­czeń­stwa Żyw­no­ści ogło­sił na­bór na te sta­no­wi­ska, opła­ca­jąc od­po­wied­nie kształ­ce­nie. Wciąż jed­nak jest ich mało i w ra­zie po­trzeby nie­ła­two do­stać wolne. Sture wyj­muje śnia­da­niówkę, do­lewa so­bie kawy, po czym włą­cza te­le­wi­zor w rogu i siada na krze­śle.

Dzi­siaj pra­cuję ra­zem z le­karką we­te­ry­na­rii Tiną. Naj­pierw mamy skon­tro­lo­wać świ­nie, które przy­wie­ziono po­przed­niego wie­czoru, już po za­koń­cze­niu zmiany. W koj­cach wi­dać wiel­kie ka­łuże wody, od­cho­dów i uryny. Zwie­rzęta leżą stło­czone w ro­gach i ogrze­wają się na­wza­jem. Sven bie­rze szlauch i za­czyna opry­ski­wać je wodą. Wszyst­kie pró­bują uciec przed zimną strugą.

– On chce je obu­dzić, żeby ła­twiej było je pę­dzić. Poza tym le­piej, je­śli nie są za­nadto brudne, bo to po­wo­duje po­tem wiele za­nie­czysz­czeń – wy­ja­śnia moja to­wa­rzyszka.

Obie je­ste­śmy w gru­bych nie­bie­skich kurt­kach i z rę­kami w kie­sze­niach sto­imy w jed­nym z przejść mię­dzy cią­gami koj­ców. Tina jest około pięć­dzie­siątki i pra­cuje w ubojni od dzie­się­ciu lat.

– Wszy­scy są tu mili. Sta­nie w ma­ga­zy­nie nie jest może naj­bar­dziej eks­cy­tu­jącą rze­czą na świe­cie, ale cie­ka­wie jest w gru­pach te­ma­tycz­nych, tam czu­jesz, że mo­żesz jed­nak mieć na coś ja­kiś wpływ – mówi.

W owych gru­pach są oma­wiane i opra­co­wy­wane pro­ce­dury do­ty­czące hi­gieny żyw­no­ści, do­bro­stanu zwie­rząt, eks­portu i temu po­dob­nych spraw. Ze­spół Tiny na przy­kład sku­pia się na tym, aby pra­cow­nicy Urzędu do spraw Bez­pie­czeń­stwa Żyw­no­ści do­ko­ny­wali ja­snych i opar­tych na po­dob­nych kry­te­riach ocen tu­szy na te­re­nie ca­łej Szwe­cji.

Cho­dzimy mię­dzy koj­cami i po­bież­nie lu­stru­jemy zwie­rzęta. Nie ba­damy ich, tylko pró­bu­jemy wy­chwy­cić rze­czy rzu­ca­jące się w oczy. Ja szu­kam osob­ni­ków, które, zgod­nie z prze­pi­sami, nie po­winny być trans­por­to­wane oraz ta­kich, któ­rych stan może wska­zy­wać na za­nie­dba­nia w ho­dowli, czyli na przy­kład mocno uty­kają, mają zła­mane koń­czyny lub spore rany, uszko­dzone ogony czy prze­ro­śnięte ra­cice. Po skon­tro­lo­wa­niu każ­dego rzędu trzeba pod­pi­sać od­po­wiedni do­ku­ment. Więk­szość świń stoi lub leży w koj­cach bar­dzo bli­sko sie­bie. Dla­tego źle czuję się z tym, że mam po­świad­czać, iż zwie­rzęta są zdrowe, pod­czas gdy ich nie zba­da­łam ani nie wi­dzia­łam, jak się po­ru­szają. I źle czuję się z tym, że mam wy­ra­zić zgodę na ich śmierć. Idę za Tiną i od­dy­cham z ulgą, kiedy to ona pod­pi­suje. Ale pięć mi­nut póź­niej, gdy stoję sama przy jed­nym z koj­ców, Sven zwraca się do mnie:

– Po­staw tu pa­rafkę, że­by­śmy mo­gli je za­bić.

Pi­szę swoje ini­cjały. Sven dzię­kuje mi ski­nie­niem głowy i ob­raca ta­bliczkę nad bok­sem. Z jed­nej strony jest czer­wona, a na od­wro­cie zie­lona – to znak dla ko­le­gów, któ­rzy pro­wa­dzą zwie­rzęta do na­stęp­nych sta­no­wisk, że ta par­tia jest do­pusz­czona do uboju.

Kłuje mnie w żo­łądku: to ja po­wie­dzia­łam tak.

Po ko­lej­nych dzie­się­ciu pa­raf­kach prze­staje to być ta­kie oso­bi­ste.

Gdy prze­cho­dzę mię­dzy koj­cami, zwie­rzęta spo­glą­dają na mnie i ci­cho po­chrum­kują. Przy­cią­gają moje spoj­rze­nie. Nad oczami mają fałdkę, która wy­gląda jak unie­siona w wiecz­nym zmar­twie­niu brew. Nie­które są cie­kaw­skie, uno­szą ryjki, wę­szą i ro­bią kilka kro­ków do przodu. Inne boją się każ­dego mo­jego ru­chu, pło­szą się i wci­skają w róg. Wszyst­kie pa­trzą. Z ła­two­ścią od­róż­niają zna­jo­mych od ob­cych, za­równo je­śli cho­dzi o świ­nie, jak i o lu­dzi. Te­raz sto­imy po dwóch stro­nach ba­rierki i pró­bu­jemy roz­gryźć się wza­jem­nie. Gło­śno prze­ły­kam ślinę.

Przy­jeż­dża ko­lejny trans­port. Jedno ze zwie­rząt nie może iść. Robi krok, ale na­gle przy­staje i pró­buje się po­ło­żyć, za­miast pę­dzić da­lej z ca­łym sta­dem. W końcu pada na be­ton. Bengt wyj­muje pneu­ma­tyczny pi­sto­let i strzela mu pro­sto w głowę. Po­tem wpy­cha nóż głę­boko w klatkę pier­siową. Tym ra­zem wiem, co bę­dzie da­lej. Cho­wamy się za drzwiami, żeby unik­nąć ochla­pa­nia krwią.

– Chyba nie po­winna była zna­leźć się w trans­por­cie, skoro nie może cho­dzić – mó­wię.

– To prawda, ale nie wia­domo, w ja­kim sta­nie była wcze­śniej – od­po­wiada Tina.

Ko­lejny trans­port. Za­czyna się roz­ła­du­nek. Zwra­camy uwagę na świ­nię, która stoi w miej­scu i się trzę­sie. Tina woła Bengta. Gdy ten kła­dzie wio­sło na jej grzbie­cie, ona pró­buje się od­wró­cić i wyjść, nie jest jed­nak w sta­nie. Bengt wznosi oczy do nieba i idzie po pi­sto­let. Znowu strzela. Wbi­jam wzrok w be­to­nową po­sadzkę, wi­dzę, jak krew wy­peł­nia wszyst­kie małe szcze­liny.

Tina pod­cho­dzi do prze­woź­nika.

– Przy za­ła­dunku nie było żad­nych pro­ble­mów – wy­ja­śnia męż­czy­zna.

– Jak długo pan je­chał?

– Tylko dzie­sięć mi­nut.

– Prze­cież to nie mo­gło po­wstać w dzie­sięć mi­nut – szep­czę do Tiny.

– No cóż. Czę­sto po naj­krót­szych trans­por­tach zda­rzają się naj­gor­sze przy­padki.

Już póź­niej, w hali ubojni, do­cho­dzę do wnio­sku, że tamte dwie świ­nie do­znały sil­nej re­ak­cji stre­so­wej pod­czas trans­portu, a to spo­wo­do­wało szybki spa­dek war­to­ści pH w mię­śniach, co z ko­lei za­wsze pro­wa­dzi do tego, że włókna mię­śniowe stają się blade i wod­ni­ste. Tego ro­dzaju zmiany w mię­sie wie­przo­wym na­zy­wane są wadą PSE – pale, soft, exu­da­tive (blade, mięk­kie, wod­ni­ste) – i wpły­wają na jego ja­kość. Daw­niej wiele zwie­rząt re­ago­wało w ten spo­sób, ale w wy­niku od­po­wied­nich za­bie­gów ho­dow­la­nych geny zwięk­sza­jące ry­zyko po­wsta­nia tak zwa­nego „mięsa do­tknię­tego stre­sem” zo­stały nie­mal cał­ko­wi­cie wy­eli­mi­no­wane z ge­no­typu. Zmie­niono zwie­rzęta, ale nie ich oto­cze­nie.

Przy­jeż­dżają ko­lejne trans­porty, świ­nie wy­le­wają się z róż­nych do­ków prze­ła­dun­ko­wych. W jed­nej par­tii nie­mal wszyst­kie po­kryte są od­cho­dami. Aby okre­ślić sto­pień ich za­nie­czysz­cze­nia i to, jak długo znaj­dują się w ta­kim sta­nie, trzeba bę­dzie do­kład­nie przyj­rzeć się ob­le­pia­ją­cemu ich tu­ło­wie pan­ce­rzowi z gno­jówki – czy kał i mocz wżarły się w skórę?

Zbliża się do nas młody, dwu­dzie­sto­kil­ku­letni kie­rowca ubrany w kom­bi­ne­zon.

– Jedna jest mar­twa – in­for­muje, wska­zu­jąc na cię­ża­rówkę.

Wspi­namy się na plat­formę i pod­cho­dzimy do świni le­żą­cej na boku w lep­kiej brei. Szcze­cina jest mo­kra, oczy za­mknięte. Skóra wo­kół ryja ma nie­bie­skawy od­cień. Na wpół otwarte żu­chwy uło­żone są w małą li­terę O, jakby zwie­rzę w mo­men­cie śmierci gwiz­dało.

– Osob­niki pa­dłe w trans­por­cie za­wsze trzeba zgła­szać – po­ucza mnie Tina. W póź­niej­szej in­for­ma­cji do gminy na­pi­szemy: „Nie za­ob­ser­wo­wano żad­nych śla­dów ob­ra­żeń ze­wnętrz­nych”.

– My­śli pani, że pa­dła z braku tlenu? – pyta kie­rowca.

– Nie­wy­klu­czone – od­po­wiada Tina.

Po po­łu­dniu, gdy sto­imy w ma­ga­zy­nie żywca i przy­glą­damy się świ­niom wy­bie­ga­ją­cym z cię­ża­ró­wek, Tina pyta, co spra­wiło, że przy­szłam tu pra­co­wać.

– Za­wsze in­te­re­so­wał mnie do­bro­stan zwie­rząt, a od wielu lat czu­łam, że chcę zro­bić coś bar­dziej kon­kret­nego dla zwie­rząt ho­dow­la­nych – wy­ja­śniam, przy­po­mi­na­jąc so­bie rów­no­cze­śnie re­ak­cje mo­ich przy­ja­ciół i zna­jo­mych, gdy do­wie­dzieli się o mo­jej no­wej po­sa­dzie. Czę­ści z nich wy­da­wało się to cał­kiem lo­giczne, że te­raz chcę się sku­pić na kon­troli uboju. A mój dawny ko­lega po fa­chu, który sam ho­duje owce, po­wie­dział: „Do­brze wie­dzieć, że bę­dzie tam we­te­ry­narz, któ­remu na­prawdę za­leży”. Inni pu­kali się w czoło, mó­wiąc, że chyba zwa­rio­wa­łam.

– No i co na ra­zie my­ślisz o tym wszyst­kim? – pyta Tina.

– Nie wiem… – od­zy­wam się nie­pew­nie. – A we­dług cie­bie, ile tak na­prawdę można zro­bić dla tych zwie­rząt? Wy­daje się, że co naj­wy­żej do­pil­no­wać, żeby nie­do­ma­ga­jące czy oka­le­czone zo­stały za­bite w pierw­szej ko­lej­no­ści…

Nie są­dzi­łam, że po pię­ciu i pół roku stu­diów we­te­ry­na­ryj­nych wciąż jesz­cze je­stem na­iwna. Czuję jed­nak, że owa ła­two­wier­ność po­woli mnie opusz­cza. Chyba pod wpły­wem tempa, skali i wła­snej zni­ko­mo­ści w ob­li­czu po­tęż­nego sys­temu. Da­łam się w to wcią­gnąć. Wal­czę ze sobą, aby od­pę­dzać ne­ga­tywne my­śli, pró­buję trzy­mać się prag­ma­tycz­nych po­wo­dów, dla któ­rych się tu zna­la­złam. Po­wta­rzam w du­chu: daj so­bie tro­chę czasu, Lino.

Tina słu­cha mnie, ki­wa­jąc głową.

– Jesz w ogóle mięso? – pyta.

– Nie… Ale nie mam od­wagi się do tego tu­taj przy­znać. To by­łoby jak prze­kli­na­nie w ko­ściele.

Wy­bu­cha śmie­chem.

– To trudna sprawa.

Kiedy opusz­czamy ma­ga­zyn po ostat­niej zmia­nie, są w nim setki świń. Przy­da­dzą się ju­tro, aby można było wzno­wić ubój z sa­mego rana – ni­gdy nie może ich za­brak­nąć. Pod­czas gdy one będą le­żeć przez noc na be­to­nie i cze­kać na śmierć, ja po­jadę au­to­bu­sem do domu, zro­bię so­bie ko­la­cję, zjem, wy­śpię się, znowu wstanę, wrócę tu­taj i w po­koju so­cjal­nym wy­piję kawę. Zwie­rzęta w ma­ga­zy­nie do­stały kilka wia­der karmy, którą szybko prze­żu­wają.

DZIEŃ 4

Jedna świ­nia ku­leje – na jej przed­niej koń­czy­nie, wy­gię­tej pod nie­na­tu­ral­nym ką­tem, zieje duża otwarta rana.

– Może po­win­ni­śmy ją obej­rzeć? – su­ge­ruję Gun­na­rowi, ko­le­dze we­te­ry­na­rzowi, z któ­rym mam dzi­siaj zmianę. Zwie­rzę do­kuś­ty­kało ja­koś do kojca. Wcho­dzimy za nim do środka, pod­czas gdy ko­jec za­peł­nia się od tyłu.

– To może być stare zła­ma­nie – mówi Gun­nar lekko prze­pra­sza­ją­cym to­nem do prze­woź­nika i Svena. – Chcemy na to zer­k­nąć.

Tamci wzdy­chają ciężko i pró­bują zła­pać świ­nię, która ucieka z jed­nej strony kojca na drugą i stara się nam wy­mknąć. Jej uty­ka­nie po­głę­bia się z każ­dym kro­kiem. W końcu udaje się ją ująć w ko­ry­ta­rzu. Zwie­rzę stoi z ni­sko opusz­czo­nym brzu­chem i ciężko dy­szy. Po chwili pod­cho­dzi do niego młody męż­czy­zna z pi­sto­le­tem, przy­kłada go do czoła i na­ci­ska spust. Świ­nia na­dal stoi jak spa­ra­li­żo­wana. Pu­sty strzał. Inny pra­cow­nik wy­bu­cha śmie­chem. Przy na­stęp­nej pró­bie nie za­bra­kło bolca i świ­nia prze­wraca się na bok. Kiedy skur­cze ustę­pują i prze­staje ciek­nąć krew, Gun­nar opłu­kuje ciało wodą z węża, a po­tem ogląda przed­nią koń­czynę. Nie jest zła­mana. A wi­doczna na niej rana oka­zuje się sta­rym, du­żym wrzo­dem. Prze­woź­nik jest obu­rzony, że po­śred­nio oskar­ży­li­śmy go o za­ła­do­wa­nie świni ze zła­maną nogą. Gun­na­rowi jest chyba głu­pio, że się po­my­li­li­śmy. A ja się wsty­dzę, że przeze mnie zwie­rzę miało jesz­cze gor­szy ko­niec.

W hali ubojni pró­buję się na­uczyć usu­wać serce jed­nym cię­ciem.

– Mamy ta­kie samo serce jak świ­nie, no nie – mówi Gun­nar. Nie wiem, czy to jest py­ta­nie, czy stwier­dze­nie.

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej.

SPIS TREŚCI

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

DZIEŃ 1

DZIEŃ 2

DZIEŃ 3

DZIEŃ 4

DZIEŃ 5

DZIEŃ 7

DZIEŃ 8

DZIEŃ 9

DZIEŃ 10

DZIEŃ 11

DZIEŃ 12

DZIEŃ 13

DZIEŃ 15

DZIEŃ 16

DZIEŃ 17

DZIEŃ 18

DZIEŃ 19

DZIEŃ 20

DZIEŃ 21

DZIEŃ 22

DZIEŃ 23

DZIEŃ 24

DZIEŃ 25

DZIEŃ 26

DZIEŃ 29

DZIEŃ 30

DZIEŃ 31

DZIEŃ 33

DZIEŃ 35

DZIEŃ 36

DZIEŃ 37

DZIEŃ 38

DZIEŃ 39

DZIEŃ 40

DZIEŃ 41

DZIEŃ 42

DZIEŃ 43

DZIEŃ 44

DZIEŃ 45

DZIEŃ 46

DZIEŃ 47

DZIEŃ 48

DZIEŃ 49

DZIEŃ 50

DZIEŃ 52

DZIEŃ 53

DZIEŃ 55

DZIEŃ 58

DZIEŃ 59

DZIEŃ 60

DZIEŃ 61

DZIEŃ 62

DZIEŃ 67

DZIEŃ 70

DZIEŃ 72

DZIEŃ 73

DZIEŃ 75

DZIEŃ 76

DZIEŃ 77

DZIEŃ 78

DZIEŃ 80

DZIEŃ 81

DZIEŃ 82

DZIEŃ 83

DZIEŃ 84

DZIEŃ 85

BI­BLIO­GRA­FIA