Salamandra - Natasza Socha - ebook

Salamandra ebook

Natasza Socha

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o kobiecie, która na nowo musi stworzyć listę marzeń. Historia o tym, że każdy potrafi się odrodzić, zupełnie jak kolorowe salamandry. I o tym, że najtrudniej jest przytulić samego siebie. 

Kalina ma 54 lata i samotnie wychowuje ośmioletnią Helenę. Po odejściu ukochanego Kosmy wprowadza się do nich starsza córka Kaliny, która chce pomóc matce, chociaż sama tkwi po uszy we własnych problemach. Od kiedy w ich domu pojawia się Jakub, życie wszystkich kobiet całkowicie się zmienia.

 

Co tak naprawdę stało się z Kosmą?

Czy Kalina będzie w stanie odzyskać radość życia?

Czy jej starsza córka w końcu znajdzie szczęście?

Salamandra. Historia o niedojrzałej dojrzałości jest kolejną częścią serii Matki, czyli córki, na którą wszyscy czekali!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 298

Oceny
4,5 (20 ocen)
13
4
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annczech

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna ksiazka polecam gorąco
00
itrzeciak3

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle nie mogłam się oderwać od czytania.
00
Armenika

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam ten klimat! to poczucie humoru i obserwacje świata. I tę rodzinę. Rzecz jasna. Szkoda tylko, że... ale tego dowiecie się już z lektury😉
00

Popularność




Autorka: Natasza Socha

Redakcja: Klaudia Opozda

Korekta: Kinga Kościak

Projekt graficzny okładki: Panczakiewicz Art.design

eBook: Atelier Du Châteaux

Zdjęcia na okładce: Julita Pająk (zdjęcie autorki)

 

Redaktor prowadząca: Agnieszka Knapek

Redaktor serii: Agnieszka Filas

Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Natasza Socha

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2024

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8317-315-3

Część pierwsza

Rozdział pierwszy

Od­bi­cie w lu­strze po­pu­ka­ło się w czo­ło. Ka­li­na zer­k­nęła raz jesz­cze, żeby się upew­nić, czy do­brze zo­ba­czy­ła, ale o żad­nej po­my­łce nie mo­gło być mowy. Chcia­ła zi­gno­ro­wać ten wi­dok, ale wie­dzia­ła, że nie po­win­na. Cza­sa­mi zda­rza­ło jej się roz­ma­wiać z lu­strem, czy może ra­czej upra­wiać pan­to­mi­mę, bo prze­cież z jej ust nie wy­do­by­wał się ża­den dźwi­ęk. Po pro­stu pa­trzy­ła przed sie­bie, podświa­do­mie ocze­ku­jąc, że wła­sne od­bi­cie będzie z nią gra­ło fair. Te­raz jed­nak wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, cho­ciaż wie­dzia­ła, że lu­stro mia­ło ra­cję. To był głu­pi po­my­sł. W pew­nym wie­ku i po pew­nych ży­cio­wych prze­jściach nie trze­ba wi­ęcej na sie­bie pa­trzeć.

Ka­li­na mia­ła pi­ęćdzie­si­ąt czte­ry lata i czu­ła się do­kład­nie jak ktoś, kto za­li­czył już pierw­szą po­ło­wę swo­je­go ży­cia, a może na­wet znacz­nie wi­ęcej, i te­raz ma już tyl­ko z gór­ki. Po pro­stu tur­la się pro­sto do trum­ny lub urny, je­śli pla­nu­je być skre­mo­wa­ny. Pew­nie nie było to zbyt opty­mi­stycz­ne my­śle­nie, ale na inne chwi­lo­wo nie mo­gła so­bie po­zwo­lić. Poza tym trze­ba na­praw­dę bar­dzo się wy­si­lić, żeby zna­le­źć coś po­zy­tyw­ne­go w fak­cie, że zo­sta­ła nam „mniej­sza po­ło­wa”, jak to ma­wia­ła He­le­na, jej ośmio­let­nia cór­ka. Za ka­żdym ra­zem, kie­dy kro­iły ja­błko albo brzo­skwi­nię na pół, mała do­kład­nie ogląda­ła obie części i twier­dzi­ła, że mimo szcze­rych chęci jed­na po­ło­wa jest wi­ęk­sza od dru­giej. Ka­li­na oczy­wi­ście pró­bo­wa­ła wy­ja­śnić jej, że po­ło­wy za­wsze są iden­tycz­ne, ale ra­cjo­nal­ne ar­gu­men­ty rzad­ko kie­dy tra­fia­ją do dzie­ci, zwłasz­cza tak pew­nych sie­bie, sta­now­czych i prze­ko­na­nych o wła­snej ra­cji, jak He­le­na.

Ka­li­na wy­szła z ła­zien­ki, ga­sząc za sobą świa­tło. Kon­fron­ta­cja z lu­strza­nym od­bi­ciem wca­le jej nie po­mo­gła, a już na pew­no nie po­pra­wi­ła hu­mo­ru. Osta­tecz­nie po raz ko­lej­ny do­wie­dzia­ła się tego, co nie było dla niej żad­ną ta­jem­ni­cą. Ci­ągle była pi­ęćdzie­si­ęciocz­te­ro­let­nią ko­bie­tą, któ­rą zdra­dził uko­cha­ny mężczy­zna.

Ko­sma.

Gdy­by ktoś po­wie­dział jej kil­ka lat temu, że tak wła­śnie po­to­czy się jej ży­cie, czy zde­cy­do­wa­ła­by się na nie, mimo wszyst­ko? A może nie od­po­wie­dzia­ła­by wów­czas na jego ogło­sze­nie w ga­ze­cie, na ten ab­sur­dal­ny anons, że po­szu­ku­je ko­goś do zwie­dza­nia świa­ta, ko­goś, kto nie tyl­ko za­bie­rze go w pod­róż, ale rów­nież za nią za­pła­ci? Jak to było?

Za­mknęła oczy.

 

Czter­dzie­sto­dwu­la­tek, sła­bo upo­sa­żo­ny fi­nan­so­wo, lek­ko de­pre­syj­ny i odro­bi­nę scho­ro­wa­ny (choć zde­cy­do­wa­nie mniej niż po­dej­rze­wał le­karz), szu­ka ko­bie­ty, któ­ra za­bie­rze go w pod­róż po świe­cie. Nie po­sia­dam te­le­fo­nu, ale w naj­bli­ższą so­bo­tę będę cze­kał o go­dzi­nie 17.00 w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym, pod mi­ło­rzębem ja­po­ńskim…

 

Wte­dy wy­da­wa­ło jej się to z jed­nej stro­ny ab­sur­dal­ne, z dru­giej in­try­gu­jące i pew­nie dla­te­go spo­tka­ła się z nim pod tym mi­ło­rzębem, tak jak so­bie za­ży­czył w ogło­sze­niu, a po­tem wszyst­ko na­gle sta­nęło na gło­wie. Po­je­cha­ła z nim w pod­róż i na­wet je­że­li nie zwie­dzi­li ca­łe­go świa­ta, tyl­ko mały ka­wa­łe­czek Eu­ro­py, to i tak za­pa­mi­ęta­ła to jako jed­ną z naj­pi­ęk­niej­szych przy­gód w swo­im ży­ciu. Jako przy­go­dę, któ­ra za­ko­ńczy­ła się po­częciem He­le­ny, od­na­le­zie­niem ojca, wy­pro­wadz­ką z domu mat­ki, a po­tem wspól­nym ży­ciem z mężczy­zną, któ­ry po­tra­fił ją roz­śmie­szać ka­żde­go dnia.

Ale nie ma mężczyzn ide­al­nych. Dwa lata temu wy­da­rzy­ło się coś, co tyl­ko po­twier­dzi­ło tę re­gu­łę. Ka­li­na nie lu­bi­ła wra­cać my­śla­mi do tam­tych chwil, tyle że to było nie­mo­żli­we. Nie dało się wy­ma­zać z pa­mi­ęci cze­goś, co ro­ze­rwa­ło du­szę na pół. Czło­wiek ma wro­dzo­ną zdol­no­ść do przy­wo­ły­wa­nia smut­nych wspo­mnień, ka­to­wa­nia się nimi, a po­tem roz­kręca­nia my­śli w taki spo­sób, że na ko­ńcu po­zo­sta­je tyl­ko czar­na roz­pacz, po­ci­ąga­nie no­sem, ocie­ra­nie łez i pró­ba scho­wa­nia się w naj­ciem­niej­szym kącie.

– Do­brze, ale te­raz mu­szę ugo­to­wać obiad, dla­te­go nie za­cznę roz­kle­jać się nad sobą, bo prze­cież zro­bi­łam to już dzi­siaj rano i chy­ba na ja­kiś czas wy­star­czy – mruk­nęła do sie­bie.

Do­sko­na­le wie­dzia­ła, że jed­na ne­ga­tyw­na myśl błys­ka­wicz­nie przy­ci­ąga ko­lej­ną, a ta na­stęp­ną, i na­stęp­ną, aż w pew­nym mo­men­cie czło­wiek na­wet nie wie, kie­dy ode­chcie­wa mu się wszyst­kie­go, zwłasz­cza wy­ko­ny­wa­nia ru­ty­no­wych czyn­no­ści, któ­re tyl­ko do­pro­wa­dza­ją go do sza­łu. Bo czy na­praw­dę, kie­dy zo­sta­je się sko­pa­nym po du­pie, trze­ba skro­bać mar­chew­kę? Myć zlew? Roz­wie­szać pra­nie? Sprzątać kuch­nię?

Tyle że w tej kuch­ni sie­dzia­ła wła­śnie He­le­na. Spryt­na, mądra i cu­dow­na ośmio­lat­ka, któ­rej na pew­no też bra­ko­wa­ło ojca, cho­ciaż sta­ra­ła się nie dać tego po so­bie po­znać.

Po zdra­dzie Ko­smy zo­sta­ły same. Co praw­da Kon­stan­cja, mat­ka Ka­li­ny, na­tych­miast za­pro­po­no­wa­ła jej, by prze­pro­wa­dzi­ły się z po­wro­tem do ro­dzin­ne­go domu, ale ta sta­now­czo od­mó­wi­ła. Sta­now­czo­ści zresz­tą rów­nież na­uczy­ła się od Ko­smy, cho­ciaż wy­da­wa­ło jej się, że w tym wie­ku zmia­na przy­zwy­cza­jeń jest prak­tycz­nie nie­mo­żli­wa. Ale to on po­ka­zał jej, że za­wsze mo­żna po­wie­dzieć nie, nie­za­le­żnie od tego, ile ma się lat. Jak on to wte­dy po­wie­dział: „Nie mu­sisz być taka jak two­ja mat­ka, nie wszyst­ko prze­cież jest dzie­dzicz­ne. Coś tam w nas prze­ni­ka i po­zo­sta­je, ale za wie­le wy­bo­rów w na­szym ży­ciu sami je­ste­śmy od­po­wie­dzial­ni. I za­wsze mo­że­my się zmie­nić”.

Po sze­ściu mie­si­ącach od ode­jścia Ko­smy, do Ka­li­ny wpro­wa­dzi­ła się Kira, star­sza cór­ka, dzi­siaj trzy­dzie­sto­dwu­let­nia, do­ro­sła ko­bie­ta. Zro­bi­ła to bez py­ta­nia. Po pro­stu pew­ne­go dnia zja­wi­ła się z dwo­ma du­ży­mi wa­liz­ka­mi i in­for­ma­cją, że przez ja­kiś czas tu­taj zo­sta­nie.

– Ale ja nie po­trze­bu­ję żad­nej po­mo­cy – roz­ry­cza­ła się na­tych­miast Ka­li­na, wsku­tek cze­go Kira tyl­ko po­ki­wa­ła ze zro­zu­mie­niem gło­wą, a na­stęp­nie wpa­ko­wa­ła się do mniej­sze­go po­ko­ju i za­częła ukła­dać rze­czy w sza­fie. Za­mó­wi­ła też duże łó­żko i nową ko­mo­dę.

– Tak, też tak uwa­żam, ale po­zwo­lisz, że cię nie po­słu­cham. Osta­tecz­nie ni­g­dy tego nie ro­bi­łam, praw­da? – Pu­ści­ła do niej oko.

Ka­li­na nie od­po­wie­dzia­ła. Wy­da­wa­ło jej się, że woli być sama, a jed­nak po­czu­ła wdzi­ęcz­no­ść, że ktoś miał ocho­tę się nią za­opie­ko­wać. Na­wet je­że­li była to jej wła­sna cór­ka. Nie po­tra­fi­ła się po­zbie­rać po tej zdra­dzie, po tym, jak Ko­sma z dnia na dzień tak bar­dzo ją zra­nił, oszu­kał i prze­kre­ślił wszyst­ko, co było mi­ędzy nimi.

– Nie mów tak – po­wta­rza­ła za ka­żdym ra­zem Kira. – Wspo­mi­naj ra­czej to, co do­bre, nie uda­waj, że nie było wa­sze­go wy­jaz­du do Am­ster­da­mu, że nie spędzi­li­ście cza­su nad mo­rzem, że nie kąpa­łaś się nago, że nie za­li­czy­łaś pla­ży nu­dy­stów i nie po­pi­łaś śle­dzi mle­kiem – przy­po­mnia­ła jej li­stę, któ­rą kil­ka lat temu Ka­li­na za­bra­ła ze sobą w pod­róż.

Gdy­by mo­żna było cof­nąć czas…

Tyl­ko co by wte­dy zro­bi­ła? Zo­sta­ła­by w domu mat­ki i da­lej eg­zy­sto­wa­ła, uda­jąc po­słusz­ną cór­kę, któ­ra nie ma wła­sne­go zda­nia? Ja­dła cia­sto z za­wsze tego sa­me­go ta­le­rzy­ka, roz­wi­ązy­wa­ła krzy­żów­ki i wzdy­cha­ła do świa­ta za oknem? Czy jed­nak za­ry­zy­ko­wa­ła­by przy­naj­mniej tych kil­ka do­brych lat, kie­dy to czu­ła się wresz­cie szczęśli­wa i spe­łnio­na?

– No, sama wi­dzisz. – Kira wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Poza tym, gdy­byś po­stąpi­ła ina­czej, nie mia­ła­byś dziś He­le­ny. A ona jest zde­cy­do­wa­nie war­ta ka­żdych łez, bólu, nie­prze­spa­nych nocy, a ta­kże od­ro­stów na gło­wie, o któ­rych już wi­ęcej nie wspom­nę, bo mam w so­bie ja­kieś po­kła­dy li­to­ści – do­da­ła jesz­cze, zer­ka­jąc na gło­wę swo­jej mat­ki, któ­rej wło­sy fak­tycz­nie wo­ła­ły o po­mstę do nie­ba.

Tyle że Ka­li­na nie mia­ła na nic ani ocho­ty, ani siły. Nie in­te­re­so­wa­ło jej to, że jej ja­sny blond daw­no się wy­płu­kał, a wło­sy od­ro­sły, po­dob­nie jak te na no­gach i pod pa­cha­mi, że daw­no nie de­pi­lo­wa­ła brwi i że tak na­praw­dę nie pa­mi­ęta­ła, kie­dy ostat­nio uży­ła kre­mu do twa­rzy. Na­gle wy­da­ło jej się to tak bar­dzo nie­istot­ne, głu­pie i nie­po­trzeb­ne, że nie chcia­ła za­wra­cać so­bie tym gło­wy. Gdy­by nie Kira, pew­nie wy­gląda­ła­by wkrót­ce go­rzej niż wła­sna mat­ka, ale na szczęście cór­ka jej na to nie po­zwo­li­ła. To ona, w ko­ńcu, za­pro­wa­dzi­ła ją do fry­zje­ra, siłą po­sa­dzi­ła na krze­śle i ka­za­ła fry­zjer­ce wy­cza­ro­wać ze znisz­czo­nych wło­sów coś, to zno­wu przy­po­mi­na­ło­by daw­ną Ka­li­nę. Wzi­ęła ją też do ko­sme­tycz­ki, na za­ku­py i na ma­ni­cu­re. Chcia­ła na­wet za­fun­do­wać jej ma­saż, ale tu mat­ka za­opo­no­wa­ła. Kie­dy jed­nak spoj­rza­ła wie­czo­rem w lu­stro, po­czu­ła się tro­chę le­piej, zwłasz­cza że jej wła­sne od­bi­cie pró­bo­wa­ło się odro­bi­nę uśmiech­nąć. Nie za­re­ago­wa­ła na to, nie od­po­wie­dzia­ła tym sa­mym, ale po­czu­ła cie­pło, któ­re do­tknęło jej pęk­ni­ęte­go ser­ca i po­wo­li, na­praw­dę bar­dzo po­wo­li, za­częło je skle­jać.

Oczy­wi­ście na­stęp­ne­go dnia to ser­ce pękło po raz ko­lej­ny. Ale lu­dzie tak wła­śnie prze­ży­wa­ją roz­sta­nia.

– Mamo, co my­ślisz o tym, żeby na obiad zro­bić mi na­le­śni­ki z dże­mem ma­li­no­wym? – He­le­na po­de­szła do niej i do­tknęła jej ra­mie­nia, wy­trąca­jąc tym sa­mym ze wspo­mnień. – Oczy­wi­ście mo­gła­bym to zro­bić sama, ale chy­ba nie umiem – do­da­ła z uśmie­chem i bez­rad­nie roz­ło­ży­ła ręce.

Ka­li­na nie prze­pa­da­ła za go­to­wa­niem, cho­ciaż mu­sia­ła przy­znać, że przy­go­to­wu­jąc po­tra­wy, za­po­mi­na­ła o so­bie. Tego też na­uczy­ła się od Ko­smy. On za­wsze lu­bił go­to­wać i ro­bił z tego praw­dzi­wą ce­re­mo­nię. Ga­dał przy tym jak najęty, wy­my­ślał całe hi­sto­rie, wy­ci­ągał na świa­tło dzien­ne ja­kieś cie­ka­wost­ki, o któ­rych nie mia­ła wcze­śniej po­jęcia, i za­wsze tak do­pra­wiał ca­ło­ść hu­mo­rem, że cho­ćby ugo­to­wał zwy­kłe jaj­ko na twar­do, to sma­ko­wa­ło po pro­stu wy­bit­nie.

Skrzy­wi­ła się.

Nie po­win­na za ka­żdym ra­zem przy­wo­ły­wać w my­ślach Ko­smy. To nie ma naj­mniej­sze­go sen­su, bo on już dla niej nie ist­nie­je. Zdra­dził ją, oszu­kał i ska­zał na by­cie sa­mot­ną mat­ką. To była jego de­cy­zja i dla­te­go Ka­li­na po­win­na prze­stać ka­to­wać się wspo­mnie­nia­mi i oglądać za sie­bie. Pro­blem po­le­gał na tym, że bar­dzo ła­two coś so­bie po­wie­dzieć, ale jesz­cze ła­twiej o tym za­po­mnieć. Gło­wa nie słu­cha ser­ca, i na od­wrót.

– Może zro­bi­my je ra­zem? – za­pro­po­no­wa­ła. – Ja będę ci mó­wi­ła, co i jak masz przy­go­to­wać, a ty po pro­stu będziesz to wy­ko­ny­wać. Je­śli za­uwa­żę ja­kieś za­gro­że­nie zwi­ąza­ne z po­pa­rze­niem lub do­pro­wa­dze­niem kuch­ni do ru­iny, oczy­wi­ście za­re­agu­ję. – Spoj­rza­ła py­ta­jąco na cór­kę.

Dziew­czyn­ka się ro­ze­śmia­ła.

– Po­wie­dzia­łaś to te­raz jak tata – za­wo­ła­ła, zu­pe­łnie nie­świa­do­ma, że wła­śnie wbi­ła nóż w ser­ce Ka­li­ny, na nowo roz­dra­pu­jąc za­le­d­wie częścio­wo za­go­jo­ną ranę.

Ale prze­cież to nie była wina He­le­ny, ośmio­let­nie­go dziec­ka, któ­re ko­cha­ło Ko­smę ca­łym sobą i któ­re zu­pe­łnie nie ro­zu­mia­ło tego, co się wy­da­rzy­ło. Albo ro­zu­mia­ło, ale ina­czej niż mat­ka. Mniej bo­le­śnie i z mniej­szy­mi pre­ten­sja­mi.

– To wyj­mij mi­skę, mik­ser i wszyst­kie skład­ni­ki, któ­re będą nam po­trzeb­ne – ode­zwa­ła się po chwi­li Ka­li­na tro­chę bez­na­mi­ęt­nie, cho­ciaż pró­bo­wa­ła wy­krze­sać z sie­bie odro­bi­nę ener­gii.

– Jaj­ka też?

Ski­nęła gło­wą.

– Do­dać cu­kru do cia­sta?

– Nie, bo kon­fi­tu­ra z ma­lin, któ­rą zro­bi­ła bab­cia, jest wy­star­cza­jąco słod­ka – wy­ja­śni­ła cór­ce, cho­ciaż wy­da­wa­ło jej się, że te sło­wa są ja­koś od­dzie­lo­ne od my­śli, że mówi co­kol­wiek, byle tyl­ko za­głu­szyć swo­ją zło­ść wy­mie­sza­ną ze smut­kiem.

Nie­spo­dzie­wa­nie He­le­na po­de­szła do niej i moc­no ją przy­tu­li­ła.

– Ko­cham cię mamo, wiesz? – mruk­nęła pod no­sem, zu­pe­łnie jak­by świet­nie wie­dzia­ła, co w tym mo­men­cie po­win­na po­wie­dzieć.

Za­dzia­ła­ło.

Dzie­ci mają wro­dzo­ną umie­jęt­no­ść le­cze­nia ran do­ros­łych. Na­wet je­że­li ro­bią to nie­świa­do­mie. Albo być może wła­śnie dla­te­go.

*

Kira usia­dła na nie­wiel­kim bal­ko­nie w miesz­ka­niu mat­ki, za­pa­li­ła pa­pie­ro­sa i za­ci­ągnęła się. Ile to już razy obie­cy­wa­ła so­bie, że rzu­ci pa­le­nie, ale po­tem wy­da­rza­ło się coś, co nie po­zwa­la­ło jej tego zro­bić. Dziw­ne, bo mia­ła sil­ną wolę i tak na­praw­dę to ona de­cy­do­wa­ła o wszyst­kim, co jej do­ty­czy­ło. A jed­nak w tym przy­pad­ku sil­na wola oka­za­ła się nie­wy­star­cza­jąca. Z dru­giej stro­ny, mo­gło być też tak, że ro­bi­ła tro­chę na prze­kór obec­nym tren­dom, aby nie pa­lić, nie jeść mi­ęsa, nie no­sić skó­rza­nych bu­tów, zdro­wo się odży­wiać, a na­wet prze­stać go­lić wło­sy pod pa­cha­mi i na no­gach, bo prze­cież naj­wa­żniej­sza jest na­tu­ral­no­ść, a nie ule­ga­nie mo­dom. Pro­blem po­le­gał jed­nak na tym, że wła­śnie w ten spo­sób ro­dził się ko­lej­ny trend i czło­wiek wpa­dał w pu­łap­kę pa­ra­dok­sów.

Mat­ki nie było w domu – wy­szła z He­le­ną do po­blis­kie­go par­ku, bo ma­łej przy­po­mnia­ło się, że musi ze­brać do szko­ły ko­lo­ro­we kwia­ty i je opi­sać.

Kira się za­my­śli­ła.

Kie­dy wpro­wa­dzi­ła się tu­taj dwa lata temu, krót­ko po nu­me­rze, jaki wy­wi­nął Ko­sma, nie pla­no­wa­ła, że zo­sta­nie tak dłu­go. A jed­nak ży­cie, jak zwy­kle, mia­ło swo­je pla­ny i kom­plet­nie nie przej­mo­wa­ło się tym, cze­go ocze­ki­wa­ła od nie­go Kira. Tak na­praw­dę nie prze­nio­sła się tu­taj po to, żeby wes­przeć Ka­li­nę, cho­ciaż, nie­ja­ko au­to­ma­tycz­nie, tak to wła­śnie za­dzia­ła­ło.

W rze­czy­wi­sto­ści ucie­kła przed ko­lej­ną po­ra­żką.

Pro­blem po­le­gał na tym, że wszyst­kie ko­bie­ty w jej ro­dzi­nie prędzej czy pó­źniej pa­ko­wa­ły się w ja­kieś pro­ble­my z mężczy­zna­mi. To była klątwa, cho­ler­ne prze­kle­ństwo, któ­re za­częło się nie wia­do­mo kie­dy i dla­cze­go. Czy za­po­cząt­ko­wa­ła je Kwi­ry­na vel Lu­iza, pra­bab­ka Kiry, któ­ra przed woj­ną we­szła w do­ro­słe ży­cie jako ko­bie­ta lek­kich oby­cza­jów? Któ­ra uma­wia­ła się z mężczy­zna­mi tyl­ko w kon­kret­nym celu, a kie­dy już po­zna­ła tego, w któ­rym tak na­praw­dę się za­ko­cha­ła, oka­za­ło się, że jest on mężem jej wła­snej cór­ki? To była nie­zwy­kle skom­pli­ko­wa­na i za­wi­ła hi­sto­ria i gdy­by Kira pró­bo­wa­ła ją ko­muś opo­wie­dzieć, znu­dzo­ny słu­chacz za­pew­ne uzna­łby, że to stresz­cze­nie ja­kie­jś sła­bej bra­zy­lij­skiej ope­ry my­dla­nej, na do­da­tek na­pi­sa­nej przez gra­fo­ma­na. Tym­cza­sem to była hi­sto­ria jej ro­dzi­ny. Czy to wła­śnie z tego po­wo­du wszyst­ko, co wy­da­rzy­ło się po­tem, nie mia­ło do­bre­go za­ko­ńcze­nia?

Kwi­ry­na nie zna­la­zła szczęścia w mi­ło­ści, po­dob­nie jak jej cór­ka, Kon­stan­cja, bo­wiem gdy wresz­cie uci­chły echa ro­dzin­nej afe­ry, inne spra­wy sta­nęły po­mi­ędzy nią a Jó­ze­fem, jej mężem. Spra­wy na tyle po­wa­żne, że na­wet pró­bo­wa­ła wy­rzu­cić go z domu, tyle że się nie dał. Jej dziad­ko­wie byli jak ogień i woda, całe ży­cie w kontrze. Po­tem przy­szła ko­lej na Ka­li­nę. Kie­dy po­zna­ła Ko­smę, przez ja­kiś czas wy­da­wa­ło się, że w ko­ńcu los się do niej uśmiech­nął, ale po­tem zno­wu do­sta­ła bez­względ­ne­go kop­nia­ka pro­sto w splot sło­necz­ny. No i wresz­cie ona, Kira. Ko­bie­ta, w któ­rej teo­re­tycz­nie pod­ko­chi­wa­li się nie­mal wszy­scy mężczy­źni, na któ­rych dłu­żej za­wie­si­ła oko. To, że była atrak­cyj­na i że przy­ci­ąga­ła płeć prze­ciw­ną, było oczy­wi­ste, tyl­ko dla­cze­go nie po­tra­fi­ła stwo­rzyć żad­ne­go uda­ne­go zwi­ąz­ku? Dla­cze­go, kie­dy na­praw­dę się za­ko­chi­wa­ła, na­gle oka­zy­wa­ło się, że nic z tego nie będzie?

Kie­dy do­wie­dzia­ła się, czym zaj­mo­wa­ła się jej pra­bab­ka, po­my­śla­ła, że jest do niej po­dob­na. W ca­łych tych dam­sko-męskich ukła­dach cho­dzi­ło jej prze­cież tyl­ko o to, żeby ko­goś zdo­być, mieć nad nim prze­wa­gę i by czer­pać z tego ko­rzy­ści. Tyle że na dłu­ższą metę było to po­twor­nie smut­ne. Pra­wie jak me­lan­cho­lij­na opo­wie­ść o ćmie wy­ko­nu­jącej swój śmier­tel­ny lot w stro­nę świa­tła.

Kie­dy Kira wpro­wa­dzi­ła się do mat­ki, gdzie za­jęła mniej­szy po­kój oraz sza­fę, któ­ra wcze­śniej częścio­wo na­le­ża­ła do Ko­smy, po­ukła­da­ła na pó­łkach nie tyl­ko swo­je ciu­chy, ale też żal, zło­ść i jed­no­cze­śnie na­dzie­ję, że może za ja­kiś czas wszyst­ko się uło­ży, a ona po­zna mi­ło­ść swo­je­go ży­cia. Cza­sem była zła na sie­bie, że tak bar­dzo za­prząta­ła so­bie gło­wę po­dob­ny­mi my­śla­mi. W ko­ńcu, czy ko­bie­ta ma pra­wo czuć się spe­łnio­na tyl­ko wte­dy, kie­dy po­zna swo­ją dru­gą po­ło­wę? Czy nie może być szczęśli­wa ot tak, po pro­stu? Bo czu­je się do­brze sama ze sobą, bo ma cie­ka­wą pra­cę, bo może ro­bić, co chce, bo nie musi ni­ko­go py­tać o zda­nie, bo może żyć na wła­snych wa­run­kach? Dla­cze­go w ta­kim ra­zie, co ja­kiś czas, po­wra­ca­ły te na­tręt­ne my­śli i pra­gnie­nie, żeby z kimś być? By dzie­lić z kimś czas wol­ny, za­in­te­re­so­wa­nia, by jeść ra­zem ko­la­cję, a rano wspól­nie pić kawę? Brzmia­ło to ba­nal­nie i mało fe­mi­ni­stycz­nie, a jed­nak Kira podświa­do­mie za tym tęsk­ni­ła.

– Moja eman­cy­pa­cja śmie­je mi się pro­sto w twarz – przy­zna­wa­ła sama przed sobą.

Męczył ją rów­nież fakt, że chy­ba nie do ko­ńca uda­ło jej się po­móc wła­snej mat­ce, któ­ra na­dal moc­no prze­ży­wa­ła to, co wy­da­rzy­ło się dwa lata temu, cho­ciaż ro­bi­ła do­brą minę do złej gry. Do­brze, że mia­ła He­le­nę, któ­ra była ni­czym ra­dar i do­sko­na­le wy­czu­wa­ła, kie­dy ro­dzi­ciel­ka wpa­da­ła w gor­szy na­strój. Ośmio­lat­ka. Mała dziew­czyn­ka z kręco­ny­mi wło­sa­mi i za­dar­tym no­skiem. To wła­śnie ona pró­bo­wa­ła roz­śmie­szać Ka­li­nę albo wy­my­ślać za­da­nia, dzi­ęki któ­rym mat­ka nie mo­gła sku­piać się wy­łącz­nie na so­bie, tyl­ko zmu­szo­na była prze­rzu­cić śro­dek ci­ężko­ści na inne tory. Kto wie, może ten na­gły wy­pad po ko­lo­ro­we kwia­ty do ogro­du bo­ta­nicz­ne­go rów­nież był jed­nym z pod­stęp­nych po­my­słów jej ma­łej sio­stry, któ­ra za­uwa­ży­ła, że Ka­li­na sta­cza się wła­śnie w ciem­ny dół roz­pa­czy?

To nie po­win­no być za­da­niem ośmio­let­nie­go dziec­ka.

Usły­sza­ła, jak dziew­czy­ny wcho­dzą do miesz­ka­nia, dla­te­go czym prędzej zga­si­ła pa­pie­ro­sa i wy­rzu­ci­ła go przez bal­kon. Mat­ka nie zno­si­ła, kie­dy Kira pa­li­ła i za ka­żdym ra­zem pró­bo­wa­ła ro­bić jej na ten te­mat wy­kład. Oczy­wi­ście bez­sku­tecz­nie, i zu­pe­łnie bez­sen­sow­nie.

– Mam kwia­ty – po­in­for­mo­wa­ła ją już przy pro­gu He­le­na. – Ale wy­da­je mi się, że nie są tak ko­lo­ro­we, jak to so­bie wy­obra­ża­łam. My­ślisz, że mogę je po­ma­lo­wać farb­ka­mi?

Kira za­sta­no­wi­ła się przez chwi­lę.

– To wszyst­ko za­le­ży, do cze­go ich po­trze­bu­jesz. Je­że­li cho­dzi­ło o to, żeby ze­brać kwia­ty i po­ka­zać je ta­ki­mi, ja­kie są, to po­ma­lo­wa­nie ich będzie czy­mś w ro­dza­ju oszu­stwa, nie sądzisz? – Zmarsz­czy­ła czo­ło i pu­ści­ła do ma­łej oko.

He­le­na spo­wa­żnia­ła.

– Nie wiem, czy oszu­stwo nie wy­da­rzy­ło się już tro­chę wcze­śniej, kie­dy pani po­wie­dzia­ła nam, że lato to bar­dzo barw­na pora roku i że na pew­no znaj­dzie­my kwia­ty pra­wie we wszyst­kich ko­lo­rach. Bo zo­bacz, ja mam prze­wa­gę żó­łtych i one jesz­cze na­wet mi się po­do­ba­ją, ale po­zo­sta­łe są po pro­stu bia­łe. A bia­ły to nie ko­lor. – Za­ło­ży­ła rękę na rękę i wy­dęła usta. – Lu­bisz bia­ły?

Kira uśmiech­nęła się do niej.

– Chy­ba naj­bar­dziej lu­bię nie­bie­ski, a po­tem czar­ny. Ale bia­ły w su­mie też – do­da­ła. – Nie po­win­naś się tak przej­mo­wać, w ko­ńcu co in­ne­go bia­łe ubra­nia, a co in­ne­go kwia­ty.

– Nie do ko­ńca. Bo płat­ki to też jak­by ro­dzaj su­kien­ki. My­śla­łam, że będą czer­wo­ne, po­ma­ra­ńczo­we, może na­wet nie­bie­skie. Szu­ka­łam, ale nic z tego. Mama mówi, że nie­któ­re po pro­stu już prze­kwi­tły.

Kira spoj­rza­ła na dziew­czyn­kę z roz­czu­le­niem, a po­tem prze­nio­sła wzrok na mat­kę. Ka­li­na sta­ła po­środ­ku po­ko­ju i przy­słu­chi­wa­ła się tej roz­mo­wie, albo przy­naj­mniej ta­kie spra­wia­ła wra­że­nie. Bo wzrok mia­ła ra­czej nie­obec­ny. Pew­nie przy­po­mnia­ło jej się, jak kie­dyś z Kos­mą cho­dzi­li po par­ku i zbie­ra­li li­ście, a on opo­wia­dał im rze­czy, o któ­rych ni­g­dy wcze­śniej nie sły­sza­ły. Ko­sma miał nie­zwy­kłą zdol­no­ść do za­pa­mi­ęty­wa­nia cie­ka­wo­stek, na któ­re zwy­kły czło­wiek nie zwra­cał wi­ęk­szej uwa­gi. Ko­chał się we wszel­kie­go ro­dza­ju hi­sto­ryj­kach, któ­ry­mi po­tem za­chwy­cał swo­ich słu­cha­czy. Były to drob­nost­ki, rze­czy, któ­rych wi­ęk­szo­ść lu­dzi na­wet nie pró­bo­wa­ła ko­do­wać w swo­jej pa­mi­ęci – w prze­ci­wie­ństwie do ojca He­le­ny. Na przy­kład, że na świe­cie jest oko­ło sze­śćdzie­si­ąt razy wi­ęcej drzew niż lu­dzi. Że koty nie mają oboj­czy­ków. I że od­cisk zębów jest tak samo uni­ka­to­wy jak li­nie pa­pi­lar­ne.

– Zro­bić ci kawę? – spy­ta­ła Kira, pa­trząc na mat­kę.

– Tak, nie – pa­dła od­po­wie­dź, co było do­syć ab­sur­dal­ne, bo­wiem za­wie­ra­ło w so­bie zde­cy­do­wa­ną sprzecz­no­ść i nie po­zwa­la­ło oso­bie py­ta­jącej wy­ko­nać żad­ne­go ru­chu.

– Ale bar­dziej tak, czy bar­dziej nie? – za­ry­zy­ko­wa­ła Kira.

Ka­li­na tyl­ko mach­nęła ręką, a po­tem za­mknęła się w ła­zien­ce.

He­le­na po­de­szła do swo­jej star­szej sio­stry i szturch­nęła ją lek­ko.

– W ogro­dzie bo­ta­nicz­nym był pies. My­ślę, że to dla­te­go mama jest smut­na.

Kira unio­sła ze zdu­mie­niem brwi.

– Ze względu na psa? Je­steś pew­na?

– Pies miał na imię Ko­sma– od­pa­rła po­nu­ro dziew­czyn­ka.

Kira się skrzy­wi­ła.

No tak. To mia­ło pra­wo za­bo­leć, tym bar­dziej że imię nie na­le­ża­ło do zbyt po­pu­lar­nych. Swo­ją dro­gą to tro­chę dziw­ne, żeby tak na­zwać psa, z dru­giej stro­ny, ostat­nio na­tknęła się na sucz­kę o imie­niu Ka­ta­rzy­na. I za ka­żdym ra­zem, kie­dy sły­sza­ła jej imię, była prze­ko­na­na, że ktoś zwra­ca się do przed­sta­wi­cie­la homo sa­piens, a nie do psa.

Ka­ta­rzy­no, idzie­my!

Naj­wy­ra­źniej jed­nak po­ja­wi­ła się ko­lej­na moda, po­le­ga­jąca na nada­wa­niu zwie­rza­kom ludz­kich imion. Na­wet bab­cia jej ule­gła. Wcze­śniej mia­ła kota Pa­try­cju­sza, te­raz Mie­czy­sła­wa.

– Masz ja­kiś plan? – spy­ta­ła na­gle He­le­na, pa­trząc wy­cze­ku­jąco na Kirę.

– Mo­że­my w coś za­grać. Albo wspól­nie upiec cia­sto. Albo pó­jść do kina – rzu­ca­ła po ko­lei dziew­czy­na, ale jej młod­sza sio­stra tyl­ko prze­cząco kręci­ła gło­wą.

– Mama z ka­żdej z tych rze­czy się wy­kręci. Po­wie, że boli ją gło­wa, albo że już była na spa­ce­rze i te­raz chce się po­ło­żyć. To musi być coś wy­jąt­ko­we­go, żeby nie mo­gła od­mó­wić.

Ła­two po­wie­dzieć. Tak na­praw­dę Ka­li­na mo­gła od­rzu­cić ka­żdą pro­po­zy­cję, bo mia­ła świet­ną wy­mów­kę. Była nie­szczęśli­wa, po­rzu­co­na, a ka­żdy psy­cho­log po­wie­dzia­łby jej, że ma pra­wo prze­ży­wać to po swo­je­mu.

Na­gle Kira pod­nio­sła gło­wę i pstryk­nęła pal­ca­mi.

– Wiesz co, to na pew­no jest głu­pi po­my­sł, ale z głu­pich po­my­słów cza­sem ro­dzą się do­bre za­ko­ńcze­nia. Wła­śnie na to wpa­dłam, kie­dy po­wie­dzia­łaś mi o psie. Pies!

– Ale co z nim? – za­py­ta­ła zdzi­wio­na He­le­na.

– Mu­si­my ku­pić na­szej ma­mie psa – szep­nęła Kira, zer­ka­jąc w stro­nę ła­zien­ki.

– O tak! – za­wo­ła­ła ura­do­wa­na dziew­czyn­ka. – To jest naj­bar­dziej cu­dow­ny po­my­sł, na jaki mo­głaś wpa­ść. Oczy­wi­ście, że mu­si­my ku­pić psa. Du­że­go, wło­cha­te­go psa, któ­ry będzie się mamą opie­ko­wał. Będzie li­zał ją po buzi i wcho­dził jej na ko­la­na.

– Może jed­nak nie­ko­niecz­nie du­że­go, bo wa­run­ki miesz­ka­nio­we mamy dość ogra­ni­czo­ne, ale śred­niej wiel­ko­ści pie­sek z całą pew­no­ścią będzie się tu­taj do­brze czuł.

– Tyl­ko że mama ni­g­dy się na to nie zgo­dzi – za­uwa­ży­ła, ca­łkiem słusz­nie, He­le­na.

– Oczy­wi­ście że nie, dla­te­go mu­si­my zro­bić wszyst­ko, żeby uzna­ła, że to jej po­my­sł.

– Ale jak? – za­in­te­re­so­wa­ła się dziew­czyn­ka. Na jej twa­rzy ma­lo­wa­ły się co­raz wi­ęk­sze wy­pie­ki. Oczy­ma wy­obra­źni wi­dzia­ła już pew­nie cu­dow­ne­go, pu­szy­ste­go czwo­ro­no­ga, le­żące­go na ka­na­pie lub pod sto­łem, w ocze­ki­wa­niu, aż na podło­gę spad­nie mi­mo­cho­dem ja­kiś sma­ko­łyk.

– Daj mi szan­sę, a na pew­no coś wy­my­ślę. – Kira unios­ła w górę kciuk.

Po­my­sł był bez­na­dziej­ny i dla­te­go miał pra­wo się udać.

Rozdział drugi

Jó­zef Ko­sza­łka miał osiem­dzie­si­ąt czte­ry lata, ale wy­da­wa­ło mu się, że jest znacz­nie młod­szy, bo­wiem przy ży­ciu utrzy­my­wa­ły go nie­ko­ńczące się kłót­nie z żoną, Kon­stan­cją. Gdy­by kie­dy­kol­wiek ogło­szo­no kon­kurs na naj­bar­dziej burz­li­wy zwi­ązek, z pew­no­ścią wy­gra­li­by w przed­bie­gach. Ich hi­sto­ria była tak skom­pli­ko­wa­na, za­gma­twa­na, a jed­no­cze­śnie ab­sur­dal­na, że cza­sem sam za­sta­na­wiał się, jak to mo­żli­we, że tyle rze­czy mo­gło spot­kać dwo­je lu­dzi. Inni wie­dli nud­ną eg­zy­sten­cję, w któ­rej naj­wi­ęk­szym sza­le­ństwem był za­kup no­wej me­blo­ścian­ki, oni tym­cza­sem roz­bi­li bank z ży­cio­wy­mi non­sen­sa­mi.

Za­częło się bar­dzo tra­dy­cyj­nie. Mło­da i ślicz­na Kon­stan­cja po­ja­wi­ła się w ga­bi­ne­cie we­te­ry­na­ryj­nym, w któ­ry pra­co­wał Jó­zef, i bła­gal­nym to­nem po­pro­si­ła go o ura­to­wa­nie kota. Nie było to zbyt skom­pli­ko­wa­ne, bo tak na­praw­dę wy­star­czy­ło zwie­rza­ka od­ro­ba­czyć, ale dzi­ęki temu Jó­zef po­znał Kon­stan­cję, a ich zna­jo­mo­ść szyb­ko za­owo­co­wa­ła ślu­bem. To był do­bry krok ze stro­ny mło­de­go Ko­sza­łki, któ­ry le­czył rany po nie­szczęśli­wym za­uro­cze­niu nie­ja­ką Lu­izą. Tyle że po­tem wszyst­ko się po­mie­sza­ło. Jego ma­łże­ństwo z Kon­stan­cją nie na­le­ża­ło do zbyt uda­nych, może dla­te­go, że Kost­ka ni­g­dy nie spra­wia­ła wra­że­nia szczęśli­wej, za to wiecz­nie z cze­goś nie­za­do­wo­lo­nej. A Jó­zek po la­tach prób i pod­cho­dów zno­wu spo­tkał na swo­jej dro­dze Lu­izę i prze­pa­dł po raz dru­gi. Pech chciał, że była ona nie tyl­ko ko­bie­tą lek­kich oby­cza­jów (na imię mia­ła Kwi­ry­na, a nie Lu­iza), ale jed­no­cze­śnie mat­ką Kon­stan­cji, o czym oczy­wi­ście wcze­śniej nie miał zie­lo­ne­go po­jęcia. Kie­dy Kon­stan­cja się o tym do­wie­dzia­ła, nie chcia­ła już mieć z Jó­ze­fem nic wspól­ne­go. Ze swo­ją mat­ką rów­nież. Była jed­nak w ci­ąży i mu­sia­ła to wszyst­ko ja­koś ogar­nąć.

Jej po­my­sł był pro­sty, choć okrut­ny. Jó­ze­fo­wi oznaj­mi­ła, że dziec­ko zma­rło przy po­ro­dzie, a za­tem w tej sy­tu­acji nic ich już nie łączy. Po­pro­si­ła go, żeby ni­g­dy się z nią nie kon­tak­to­wał, w prze­ciw­nym ra­zie po­pe­łni sa­mo­bój­stwo. Jó­zef do­sze­dł do wnio­sku, że po­wi­nien tę pro­śbę spe­łnić, bez względu na to, jak bar­dzo bo­la­ło go ser­ce. Wy­je­chał, nie wie­dząc, że ich dziec­ko żyje.

Tym dziec­kiem była Ka­li­na – dziew­czyn­ka, któ­ra wy­cho­wy­wa­ła się bez ojca. Kie­dy w wie­ku trzech lat po raz pierw­szy o nie­go spy­ta­ła, mat­ka wy­ja­śni­ła jej, że tata uma­rł. I praw­do­po­dob­nie wszyst­ko uda­ło­by się utrzy­mać w ta­jem­ni­cy, aż do śmier­ci (fak­tycz­nej śmier­ci) głów­nych za­in­te­re­so­wa­nych, tyle że Ka­li­na zu­pe­łnie nie­ocze­ki­wa­nie od­kry­ła praw­dę. Po­mó­gł jej w tym Ko­sma oraz ich wspól­na pod­róż po Eu­ro­pie. To wte­dy Ka­li­na stwo­rzy­ła li­stę rze­czy do zro­bie­nia, na któ­rej zna­la­zł się punkt, aby od­wie­dzić grób ojca. Tyle że za­miast gro­bu spo­tka­ła sa­me­go Jó­ze­fa, z krwi i ko­ści, ży­we­go, i bar­dzo zdu­mio­ne­go fak­tem, że jego cór­ka rów­nież żyje.

Kie­dy w ko­ńcu do­ta­rło do nich oboj­ga, że mogą się na­wza­jem do­tknąć, pa­dli so­bie w ob­jęcia i pró­bo­wa­li nad­ro­bić stra­co­ne lata.

Osta­tecz­nie Jó­zef wy­brał się do Po­zna­nia, by za­py­tać swo­ją żonę, z któ­rą zresz­tą na­dal nie miał roz­wo­du, ja­kim cu­dem i z ja­kie­go po­wo­du uśmier­ci­ła go przed wła­sną cór­ką. I na od­wrót. Kon­stan­cja nie czu­ła się zo­bo­wi­ąza­na, żeby mu co­kol­wiek tłu­ma­czyć – na­dal le­czy­ła zra­nio­ną du­szę. Tym ra­zem jed­nak Jó­zef był upar­ty i po­sta­no­wił, że nie wró­ci do ro­dzin­nych Roz­ło­gów, tyl­ko zo­sta­nie w Po­zna­niu bez względu na wszyst­ko. Kon­stan­cja pró­bo­wa­ła opo­no­wać, ale jej nie po­słu­chał.

– A je­śli cię otru­ję? – spy­ta­ła kie­dyś, pa­trząc na nie­go mało przy­chyl­nym wzro­kiem. – Co, je­śli upie­kę cia­sto i wsy­pię do nie­go coś, co bar­dzo ci za­szko­dzi albo spo­wo­du­je, że w ko­ńcu zej­dziesz z tego świa­ta?

Jó­zef odro­bi­nę się wzdry­gnął, ale nie dał po so­bie nic po­znać.

– Za­ry­zy­ku­ję – stwier­dził od­wa­żnie, jak na mężczy­znę przy­sta­ło. – Poza tym dzi­siej­sze ba­da­nia tok­sy­ko­lo­gicz­ne są bar­dzo za­awan­so­wa­ne i po­li­cja szyb­ko od­kry­ła­by, co było przy­czy­ną mo­jej śmier­ci. Chy­ba nie chcia­ła­byś na sta­re lata wy­lądo­wać w wi­ęzie­niu, praw­da? – zer­k­nął na nią py­ta­jąco.

Kon­stan­cja wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Je­że­li to mia­ła­by być cena za mój spo­kój, to po­wa­żnie się nad tym za­sta­no­wię – od­po­wie­dzia­ła.

Jó­zef jed­nak za­ry­zy­ko­wał. Wy­na­jął ma­le­ńkie miesz­kan­ko w po­bli­żu wil­li, w któ­rej miesz­ka­ła, i nie­mal ka­żde­go dnia ją od­wie­dzał, pró­bu­jąc na nowo zdo­być jej względy. No i miał czas dla Ka­li­ny, któ­rą mógł wresz­cie le­piej po­znać. Je­śli cho­dzi o jego żonę, to po raz ko­lej­ny po­mó­gł mu kot, cho­ciaż nie ten sam, co kil­ka­dzie­si­ąt lat temu. Tym ra­zem był to łysy Pa­try­cjusz, któ­ry się czy­mś za­krztu­sił i któ­re­mu Jó­zef ura­to­wał ży­cie. To zmi­ęk­czy­ło odro­bi­nę ka­mien­ne ser­ce Kon­stan­cji, cho­ciaż nie na tyle, by za­pro­po­no­wa­ła mu wspól­ne miesz­ka­nie i ewen­tu­al­nie od­wo­ła­ła gro­źbę otru­cia. Spra­wy jed­nak po­su­wa­ły się do przo­du, na­wet je­że­li po­wo­li. Kon­stan­cja dwa razy dała się na­mó­wić na spa­cer, raz do kina, aż w ko­ńcu Jó­zef za­pro­po­no­wał jej wspól­ny wy­pad do Kro­ścien­ka, do któ­re­go pla­no­wał za­brać ją już wie­ki temu.

Jak się oka­za­ło, nie był to naj­lep­szy po­my­sł, ale wte­dy nie mógł o tym wie­dzieć.

Kon­stan­cja zgo­dzi­ła się na wy­jazd pod wa­run­kiem, że nie będzie się do niej od­zy­wał, a on po­sze­dł na taki układ. Na szczęście sama o owym wa­run­ku za­po­mnia­ła i na­wet dwa razy za­py­ta­ła go o coś pod­czas pod­ró­ży po­ci­ągiem. Jó­zef po­czuł za­pach na­dziei.

Pech chciał jed­nak, że do­kład­nie w tym sa­mym cza­sie do Kro­ścien­ka wy­bra­ła się Kwi­ry­na vel Lu­iza, któ­ra przy­je­cha­ła tu ze swo­jej ma­le­ńkiej miej­sco­wo­ści Gi­gon­das na po­łud­niu Fran­cji, w któ­rej za­miesz­ka­ła za­raz po tym, jak wy­dał się jej ro­mans z Jó­ze­fem. Od tam­te­go cza­su słuch po niej za­gi­nął, a przy­naj­mniej Jó­zef ni­g­dy wi­ęcej o niej nie sły­szał, ani ni­g­dy wi­ęcej jej nie zo­ba­czył, nie miał na­wet po­jęcia, czy jesz­cze żyje. Ale po­nie­waż los bywa zło­śli­wy i chęt­nie pa­ku­je lu­dzi w dziw­ne sy­tu­acje, wy­słał do Kroś­cien­ka Kwi­ry­nę oraz Kon­stan­cję i Jó­ze­fa do­kład­nie w tym sa­mym cza­sie.

Czy do­szło do cu­dow­ne­go po­go­dze­nia, do wy­ba­cze­nia so­bie na­wza­jem, do wy­ja­śnie­nia za­le­głych spraw i ule­cze­nia daw­nych ran? Nic z tych rze­czy. Bo nie był to ani ro­man­tycz­ny film, ani pro­gram te­le­wi­zyj­ny, w któ­rym wszy­scy pa­da­ją so­bie w ra­mio­na, tyl­ko po­nu­ra rze­czy­wi­sto­ść, w któ­rej głów­ną rolę od­gry­wa­ła trój­ka zra­nio­nych lu­dzi – i to zra­nio­nych tak bar­dzo, że o ja­kim­kol­wiek wy­ba­cze­niu nie mo­gło być mowy. Naj­gor­sze zaś było to, że Kon­stan­cja nie chcia­ła uwie­rzyć Jó­ze­fo­wi w przy­pad­ko­we spo­tka­nie. Była nie­mal prze­ko­na­na, że wie­dział o przy­je­ździe jej mat­ki i wszyst­ko do­kład­nie ukar­to­wał.

– Ni­g­dy w ży­ciu nie za­ry­zy­ko­wa­łbym cze­goś ta­kie­go – bro­nił się za­cie­kle. – Gdy­bym to zro­bił, mia­ła­byś ab­so­lut­ne pra­wo mnie nie tyl­ko otruć, ale na­wet po­sie­kać sie­kie­rą – pró­bo­wał ob­ró­cić wszyst­ko w żart, ale Kon­stan­cja pa­trzy­ła na nie­go mor­der­czym wzro­kiem, a na jej ustach nie po­ja­wił się cho­ćby cień uśmie­chu.

– Dla­cze­go moja mat­ka tu przy­je­cha­ła? Dla­cze­go wła­śnie te­raz?

Wzru­szył bez­rad­nie ra­mio­na­mi.

– Nie mam zie­lo­ne­go po­jęcia. I wierz mi, że gdy­bym o tym wie­dział, za­pro­po­no­wa­łbym ci po­byt na dru­gim kra­ńcu Pol­ski.

Przez mo­ment wpraw­dzie za­świ­ta­ła mu myśl, że może war­to by­ło­by po­roz­ma­wiać we trój­kę, ale szyb­ko ją prze­pędził. Wy­star­czy­ło to jed­no spo­tka­nie na gór­skim szla­ku. Po­cząt­ko­wo Jó­zef my­ślał, że uj­rzał wid­mo, ale po­tem do­ta­rło do nie­go, że wid­ma po­ja­wia­ją się za­zwy­czaj w nocy i z całą pew­no­ścią nie są ubra­ne w ja­sno­po­pie­la­te dre­sy i wy­god­ne buty, nie mają też wło­sów upi­ętych w kok ani krwi­sto­czer­wo­nych ust, któ­re przy­ci­ąga­ją wzrok z od­leg­ło­ści kil­ku ki­lo­me­trów. Kwi­ry­na vel Lu­iza mia­ła wte­dy dzie­wi­ęćdzie­si­ąt pięć lat, ale w dal­szym ci­ągu wy­gląda­ła za­chwy­ca­jąco. Na­wet z sia­tecz­ką de­li­kat­nych zmarsz­czek, któ­re po­kry­wa­ły jej twarz, w grun­cie rze­czy do­da­jących jej tyl­ko ja­kie­goś roz­czu­la­jące­go uro­ku. Nie osła­bła też siła jej spoj­rze­nia – jej cha­rak­te­ry­stycz­ne tęczów­ki, jed­na nie­bie­ska, dru­ga nie­bie­sko-brązo­wa, od za­wsze cza­ro­wa­ły mężczyzn. Kon­stan­cja na wi­dok mat­ki sta­nęła jak wry­ta, a po­tem z ca­łej siły uszczyp­nęła ra­mię Jó­ze­fa, co chy­ba było nie­kon­tro­lo­wa­nym od­ru­chem. Choć bo­le­snym.

– Auć! – wy­rwa­ło mu się, ale wte­dy uszczyp­ni­ęcie tyl­ko przy­bra­ło na sile. Zro­zu­miał, że zna­la­zł się w kla­sycz­nej pu­łap­ce, mi­ędzy przy­sło­wio­wym mło­tem a ko­wa­dłem, i zu­pe­łnie nie wie­dział, jak się za­cho­wać.

Wy­jścia miał dwa – albo chwy­cić Kon­stan­cję, prze­rzu­cić ją przez ra­mię i zwie­wać w dru­gą stro­nę, albo po­de­jść do Kwi­ry­ny i się z nią przy­wi­tać. Jed­no i dru­gie wy­da­wa­ło mu się jed­nak nie na miej­scu, dla­te­go stał jak słup soli, mru­ga­jąc tyl­ko ocza­mi i ma­jąc na­dzie­ję, że ja­kiś dziw­ny zbieg oko­licz­no­ści po­zwo­li mu wy­rwać się z tej dzi­wacz­nej sy­tu­acji. Bu­rza z pio­ru­na­mi. Trzęsie­nie zie­mi. Albo cho­ciaż nie­wiel­kie tor­na­do.

Ale nic na to nie wska­zy­wa­ło. Nie­bo było po­god­ne, nie za­no­si­ło się na bu­rzę, w po­bli­żu nie po­ja­wił się na­gle nie­dźwie­dź, któ­ry mó­głby ich prze­pło­szyć, nie było też żad­nych in­nych tu­ry­stów. Tyl­ko oni sami, we trój­kę.

– Kon­stan­cja. – Pierw­sza ode­zwa­ła się Kwi­ry­na. Po­ru­szy­ła się lek­ko. Przez mo­ment wy­da­wa­ło się, że chcia­ła po­de­jść do cór­ki, ale w po­ło­wie dro­gi jak­by się cze­goś wy­stra­szy­ła i zno­wu przy­sta­nęła.

Kon­stan­cja nie od­po­wie­dzia­ła, do­brze cho­ciaż, że pu­ści­ła rękę Jó­ze­fa, moc­no za­czer­wie­nio­ną już od upo­rczy­we­go pod­szczy­py­wa­nia.

– Czy mo­żesz mi to ja­koś wy­ja­śnić? – zwró­ci­ła się w ko­ńcu do męża chłod­nym to­nem, cho­ciaż pew­nie właś­ciw­sze by­ło­by okre­śle­nie lo­do­wa­tym jak woda w prze­ręblu.

– Kost­ka… ja zu­pe­łnie… ja nie wiem… O Boże… chy­ba… – Z ust Jó­ze­fa za­częły wy­do­by­wać się do­syć nie­skład­ne frag­men­ty zdań, któ­re w ża­den spo­sób nie chcia­ły po­łączyć się w ca­ło­ść. Tak na­praw­dę było to coś w ro­dza­ju be­łko­tu, któ­ry ni­cze­go nie wy­ja­śniał, ani w ni­czym nie po­ma­gał.

– Ro­zu­miem – ode­zwa­ła się Kon­stan­cja, cho­ciaż zde­cy­do­wa­nie było to kłam­stwo. – Zo­sta­wię was sa­mych, z pew­no­ścią ma­cie so­bie dużo do po­wie­dze­nia, a ja wró­cę do ho­te­lu po swo­je rze­czy i jesz­cze dzi­siaj opusz­czę to miej­sce. Ode­chcia­ło mi się gór, wy­cie­czek, spa­ce­rów i w ogó­le cze­go­kol­wiek, co ma z tobą ja­ki­kol­wiek zwi­ązek.

Po­cząt­ko­wo chciał ją za­trzy­mać, cho­ciaż do­sko­na­le wie­dział, że nie ma na to żad­nych szans. Na­praw­dę trud­no było wy­tłu­ma­czyć to, co wła­śnie się wy­da­rzy­ło, i świet­nie ro­zu­miał, że Kon­stan­cja po raz ko­lej­ny po­czu­ła się zra­nio­na. Z jed­nej stro­ny, był zły na Kwi­ry­nę, że po­ja­wi­ła się w ich ży­ciu wła­śnie te­raz, wła­śnie w tym mo­men­cie, kie­dy po­now­nie za­czy­nał bu­do­wać tę wie­żę z kloc­ków, z dru­giej, ucie­szył się, że żyje, że do­brze wy­gląda i że mógł raz jesz­cze ją zo­ba­czyć.

Kon­stan­cja do­trzy­ma­ła sło­wa i fak­tycz­nie jesz­cze tego sa­me­go dnia wy­je­cha­ła. Jó­zef chciał zro­bić to samo, ale po­my­ślał, że może war­to dać jej tro­chę cza­su. Spo­tkał się też z Kwi­ry­ną, bo prze­cież nie mógł tak tego zo­sta­wić. W ko­ńcu kie­dyś była jego mi­ło­ścią, kimś, dla kogo chcia­ło mu się rano wsta­wać, dla kogo chcia­ło mu się śpie­wać, a na­wet ta­ńczyć w desz­czu. Nie mógł wy­je­chać bez po­że­gna­nia, bez tej ostat­niej roz­mo­wy lub cho­ćby paru py­tań, któ­re przez tyle lat go męczy­ły.

Nie roz­ma­wia­li zbyt dłu­go. Lu­iza vel Kwi­ry­na nie chcia­ła opo­wia­dać o so­bie, o tym, co robi, gdzie miesz­ka, ani ja­kie ma pla­ny na przy­szło­ść.

– Nic mi nie po­wiesz? – spy­tał Jó­zef.

Uśmiech­nęła się do nie­go, a po­tem do­tknęła jego ręki.

– Jak­by czas się cof­nął – ode­zwa­ła się na­gle. – Ni­g­dy nie przy­pusz­cza­łam, że mo­żna do­tknąć prze­szło­ści, a jed­nak mi się uda­ło. I je­stem te­raz szczęśli­wa.

Do Po­zna­nia wró­cił po dwóch dniach. Oczy­wi­ście nie było na­wet mowy, by Kon­stan­cja chcia­ła go wi­dzieć. Raz przy­nió­sł jej na­ręcze róż, tak wiel­kie, że sam le­d­wo je dźwi­gał, i na­wet ucie­szył się, kie­dy otwo­rzy­ła mu drzwi, ale chwi­lę pó­źniej zro­zu­miał, że jego ra­do­ść była przed­wcze­sna. Kon­stan­cja bo­wiem chwy­ci­ła z we­rwą za bu­kiet, a po­tem zdzie­li­ła go nim z ca­łej siły. Jó­zef za­chwiał się, upa­dł, a na jego cia­ło spa­dło pi­ęćdzie­si­ąt do­rod­nych, czer­wo­nych róż, któ­re nie­mal ca­łko­wi­cie go przy­kry­ły.

– Je­że­li po­ja­wisz się tu­taj raz jesz­cze, rzu­cę w cie­bie no­ża­mi – za­gro­zi­ła mu, a on po­my­ślał, że może mó­wić praw­dę.

Kon­stan­cja zde­cy­do­wa­nie po­trze­bo­wa­ła wi­ęcej cza­su i bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­nych prze­pro­sin. Po­sta­no­wił, że będzie o nią wal­czył, bo mimo wszyst­ko ją rów­nież na swój spo­sób ko­chał i ni­g­dy nie prze­stał o niej my­śleć. Cza­sem w ży­ciu tak jest, że mo­żna ko­chać dwie oso­by jed­no­cze­śnie. I w ża­den spo­sób nie da się tego ra­cjo­nal­nie wy­tłu­ma­czyć.

*

Obec­nie sy­tu­acja wy­gląda­ła nie­co le­piej niż jesz­cze parę lat temu, cho­ciaż oczy­wi­ście da­le­ka była od ide­ału. Po dłu­gim cza­sie prze­pra­sza­nia Kon­stan­cji, za­bie­ga­nia o jej względy i tłu­ma­cze­nia, że wy­pad do Kro­ścien­ka był ab­so­lut­nym zbie­giem oko­licz­no­ści, je­śli cho­dzi o spo­tka­nie z Kwi­ry­ną, Jó­zef Ko­sza­łka do­stąpił za­szczy­tu spo­tka­nia się ze swo­ją żoną w ka­wiar­ni i omó­wie­nia wspól­nej przy­szło­ści. To był gi­gan­tycz­ny po­stęp w ich re­la­cjach i on do­sko­na­le zda­wał so­bie z tego spra­wę. Dla przy­pad­ko­wych osób, któ­re w tym sa­mym cza­sie zna­la­zły się w knajp­ce, mo­gło to jed­nak wy­glądać dość dzi­wacz­nie, bo­wiem przez pierw­sze dwa­dzie­ścia mi­nut Jó­zef i Kon­stan­cja nie od­zy­wa­li się do sie­bie, tyl­ko wy­mie­nia­li się spoj­rze­nia­mi. Jó­zef pa­trzył na swo­ją żonę ła­god­nie, prze­pra­sza­jąco i z wiel­ką na­dzie­ją, ona zaś ci­ska­ła pio­ru­na­mi. Kie­dy otwie­rał usta, żeby coś po­wie­dzieć, na­tych­miast za­sznu­ro­wy­wa­ła swo­je i gro­źnie marsz­czy­ła czo­ło, da­jąc mu tym sa­mym do zro­zu­mie­nia, żeby się nie od­zy­wał. Kie­dy przy ich sto­le po­ja­wi­ła się kel­ner­ka, któ­ra chcia­ła przy­jąć za­mó­wie­nie, obo­je nie­mal jed­no­cze­śnie krzyk­nęli:

– Wody!

A po­tem zno­wu wró­ci­li do pa­trze­nia na sie­bie.

Na szczęście po upły­ni­ęciu wspo­mnia­nych dwu­dzie­stu mi­nut Jó­ze­fo­wi uda­ło się od­chrząk­nąć, a na­stęp­nie wtrącić je­den je­dy­ny wy­raz.

– Prze­pra­szam.

Kon­stan­cja za­ci­snęła pi­ęści, ale do niej chy­ba też do­ta­rło, że ta­kie sie­dze­nie nie ma naj­mniej­sze­go sen­su, że trze­ba w ko­ńcu coś po­wie­dzieć.

– Zu­pe­łnie nie ro­zu­miem, po co to wszyst­ko. Chy­ba wy­star­cza­jąco często da­wa­łam ci do zro­zu­mie­nia, że nie chcę mieć z tobą już nic wspól­ne­go. Na­sze ma­łże­ństwo od sa­me­go po­cząt­ku było nie­uda­ne, dla­te­go nie wi­dzę po­wo­dów, dla któ­rych mie­li­by­śmy je ra­to­wać – ode­zwa­ła się w ko­ńcu i było to jed­no z dłu­ższych zdań, ja­kie Jó­zef od niej usły­szał od cza­su fe­ral­ne­go wy­pa­du do Kro­ścien­ka.

Mógł oczy­wi­ście wspi­ąć się na wy­ży­ny ro­man­ty­zmu i wro­dzo­nej elo­kwen­cji, może na­wet uro­nić łzę wzru­sze­nia, a wszyst­ko po to, by prze­ko­nać Kon­stan­cję, że na­dal ją ko­cha i że nie wy­obra­ża so­bie bez niej ży­cia. Ale za­miast tego po pro­stu chwy­cił ją za rękę i spo­koj­nie po­wie­dział:

– Gdy­by nie było war­to, to­bym nie pró­bo­wał.

Być może było to zda­nie wy­po­wie­dzia­ne w porę, być może było do­kład­nie tym, co ko­bie­ta chcia­ła usły­szeć, bo­wiem dwa ty­go­dnie pó­źniej Jó­zef Ko­sza­łka mógł się wpro­wa­dzić do sta­rej wil­li, cho­ciaż oczy­wi­ście za­miesz­kał w osob­nym po­ko­ju. Kon­stan­cja orze­kła rów­nież, że nie obie­cu­je mu, iż ka­żde­go dnia będą wspól­nie pili kawę, je­dli obiad i gra­li w scrab­ble, a wszel­kie pró­by na­ci­sku są po pro­stu bez­sen­sow­ne. Jó­zef po­ki­wał tyl­ko ze zro­zu­mie­niem gło­wą – do­sko­na­le wie­dział, że to, co za­ofe­ro­wa­ła mu jego żona, i tak było Mo­unt Eve­re­stem jej mo­żli­wo­ści.

– Dzi­ęku­ję – uśmiech­nął się za­tem i pró­bo­wał ją przy­tu­lić, ale od­bił się od muru chło­du i dy­stan­su.

Spo­koj­nie. Na wszyst­ko przyj­dzie czas, na­wet je­śli obo­je byli już gru­bo po osiem­dzie­si­ąt­ce.

Tym, co ich do sie­bie zbli­ży­ło, co ka­za­ło im trzy­mać się ra­zem i często spon­ta­nicz­nie się uśmie­chać, była ich mała dziew­czyn­ka, ich cu­dow­na wnucz­ka He­le­na, na wi­dok któ­rej obo­je do­słow­nie roz­ta­pia­li się ni­czym kost­ka ma­sła po­zo­sta­wio­na na sło­ńcu. A ja­kiś czas temu po­łączy­ło ich coś jesz­cze – strach o cór­kę, któ­ra znów zo­sta­ła sama, i któ­rej świat znów roz­sy­pał się na ka­wa­łki.

– Ty­po­wy fa­cet – wy­sy­cza­ła przez zęby Kon­stan­cja, kie­dy Ka­li­na po­wie­dzia­ła im, co za­szło. – Za­wró­cić w gło­wie, do­pro­wa­dzić do tego, że ko­bie­ta mu za­ufa, odda całą sie­bie, ra­zem z wła­sny­mi ma­rze­nia­mi, po to, by na ko­ńcu ją zo­sta­wić, zu­pe­łnie jak­by to go już nic nie ob­cho­dzi­ło.

Jó­zef pró­bo­wał coś wtrącić, ja­koś wy­tłu­ma­czyć Kos­mę, ale wie­dział, że to stra­ta cza­su. Kon­stan­cja mia­ła swo­je po­wo­dy, żeby tak mó­wić, dla­te­go do­sze­dł do wnios­ku, że tym ra­zem za­cho­wa mil­cze­nie. Było mu cho­ler­nie żal cór­ki, któ­ra po raz ko­lej­ny do­sta­ła od losu prztycz­ka w nos i po któ­rej wi­dać było, że so­bie z tym zu­pe­łnie nie ra­dzi.

Ten stan trwał do­kład­nie dwa­dzie­ścia trzy mie­si­ące.

Na tę chwi­lę Jó­zef Ko­sza­łka miał dwa zmar­twie­nia. Pierw­sze zwi­ąza­ne było z jego cór­ką, któ­rej za wszel­ką cenę pró­bo­wał po­móc, tyle że nie miał po­my­słu, jak to zro­bić, dru­gie zaś do­ty­czy­ło jego ko­lej­nej kłót­ni z Kon­stan­cją, po któ­rej to żona ka­za­ła mu się wy­no­sić z domu. Co praw­da ta­kie sło­wa pa­da­ły z jej ust dość często, a on ni­g­dy się tym nie przej­mo­wał, ale te­raz było ja­koś ina­czej. Pech chciał, że w ich ży­cie zno­wu nie­ja­ko wmie­sza­ła się Kwi­ry­na, a wła­ści­wie jej duch, bo mat­ka Kon­stan­cji od roku nie żyła. Swo­ją dro­gą, to i tak było nie­sa­mo­wi­te, że do­bie­gła set­ki, i to po­dob­no w świet­nych kon­dy­cji i zdro­wiu. O jej śmier­ci do­wie­dzie­li się od mera mias­tecz­ka Gi­gon­das, gdzie miesz­ka­ła aż do sa­me­go ko­ńca i gdzie jesz­cze rok temu ta­ńczy­ła na we­se­lu cór­ki mera. Po­dob­no Kwi­ry­na po­pro­si­ła go o to, by w ra­zie na­de­jścia jej ostat­niej go­dzi­ny, po­wia­do­mił jej naj­bli­ższą ro­dzi­nę, ale do­pie­ro mie­si­ąc po jej śmier­ci, żeby, broń Boże, nie przy­szło im do gło­wy po­ja­wiać się na po­grze­bie. Obie­cał jej to, ma­jąc jed­nak na­dzie­ję, że ta chwi­la to bar­dzo od­le­gła przy­szło­ść.

A jed­nak na­de­szła szyb­ciej, niż się spo­dzie­wał. Lu­iza vel Kwi­ry­na pew­ne­go ma­jo­we­go wie­czo­ru za­snęła w fo­te­lu, a kie­dy zna­le­zio­no ją ran­kiem, w ręku wci­ąż trzy­ma­ła ksi­ążkę, gło­wę mia­ła opar­tą o za­głó­wek i lek­ko od­chy­lo­ną do tyłu, a na jej twa­rzy błąkał się uśmiech. Mer na­pi­sał do Kon­stan­cji i Jó­ze­fa, że była to pi­ęk­na śmie­rć, je­że­li wol­no mu użyć ta­kich słów. Jó­zef od­czy­tał ten list na głos, ale Kon­stan­cja nie ode­zwa­ła się sło­wem. Wy­słu­cha­ła go do ko­ńca, a po­tem po pro­stu wy­szła z kuch­ni, ubra­ła się i ru­szy­ła na dłu­gi spa­cer. Wie­dział, że nie po­wi­nien jej szu­kać, że ona nie chce te­raz jego to­wa­rzy­stwa – naj­wy­ra­źniej mu­sia­ła być z tym sama i na swój spo­sób po­że­gnać się z mat­ką, któ­ra do­pro­wa­dzi­ła do nie­od­wra­cal­nych za­wi­ro­wań w ży­ciu wie­lu lu­dzi.

Mie­si­ąc temu otrzy­ma­li ko­lej­ny list, tym ra­zem od ad­wo­ka­ta Lu­izy vel Kwi­ry­ny, któ­ry po­in­for­mo­wał ich, iż zgod­nie z ży­cze­niem jego klient­ki, rok po jej śmier­ci, Jó­zef Ko­sza­łka zo­sta­je spad­ko­bier­cą jej ma­jąt­ku. Dla­cze­go rok, tego ad­wo­kat nie wie­dział, po­dob­nie zresz­tą jak Jó­zef. W te­sta­men­cie wy­ra­źnie sta­ło, że wszyst­kie do­bra, któ­re Kwi­ry­na po­sia­da­ła, naj­chęt­niej za­pi­sa­ła­by ona swo­jej cór­ce Kon­stan­cji, ale po­nie­waż zda­wa­ła so­bie spra­wę z tego, że jej ży­cze­nie zo­sta­ło­by od­rzu­co­ne, dla­te­go na wszel­ki wy­pa­dek prze­pi­sa­ła ca­ło­ść na swo­je­go zi­ęcia, któ­ry „z całą pew­no­ścią będzie wie­dział, jak do­brze wy­ko­rzy­stać ten dar”.

– Mowy nie ma – ode­zwa­ła się Kon­stan­cja, pa­trząc po­nu­ro na Jó­ze­fa, któ­ry prze­ka­zał jej te in­for­ma­cje. – Je­że­li na­dal chcesz ze mną miesz­kać, nie przyj­miesz tego te­sta­men­tu.

– Kost­ka, ale to nie musi być dla nas. Mo­że­my te pie­ni­ądze po­da­ro­wać Ka­li­nie, Ki­rze, no, w ogó­le zro­bić z nimi coś do­bre­go. Chy­ba to wła­śnie mia­ła na my­śli Lu­iza.

Ko­bie­ta po­kręci­ła prze­cząco gło­wą.

– Nie, bo to ozna­cza­ło­by, że w ja­ki­mś sen­sie wy­ba­czy­łam swo­jej mat­ce, a to nie jest praw­da.

– Dla­te­go też wszyst­ko za­pi­sa­ła mnie – za­uwa­żył słusz­nie Jó­zef. – Wie­dzia­ła, że spra­wy tak się po­to­czą, dla­te­go wo­la­ła nie ry­zy­ko­wać.

Jego żona wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Być może za­pi­sa­ła ma­jątek to­bie, bo na­dal cię ko­cha­ła – wy­ce­dzi­ła przez zęby. – Bo ni­g­dy nie mo­gła o to­bie za­po­mnieć, o swo­jej wiel­kiej mi­ło­ści, któ­ra zu­pe­łnie przy­pad­kiem była mężem jej wła­snej cór­ki – do­da­ła jesz­cze, jak­by o tym nie pa­mi­ętał.

Jó­zef przy­gry­zł war­gę. Nie po­trze­bo­wał tych pie­ni­ędzy, ro­zu­miał też mo­ty­wa­cję Kon­stan­cji, a jed­nak w głębi du­szy czuł, że mó­głby te środ­ki do­brze spo­żyt­ko­wać. I że Kwi­ry­nie bar­dzo na tym za­le­ża­ło.

– Nie po­do­ba mi się twój wy­raz twa­rzy – oznaj­mi­ła Kon­stan­cja, bacz­nie mu się przy­gląda­jąc. – Wiem, co za­mie­rzasz, dla­te­go raz jesz­cze się temu sprze­ci­wiam. Albo pa­kuj swo­je wa­liz­ki. – Na po­twier­dze­nie swo­ich słów tup­nęła nogą, a po­tem wy­szła z kuch­ni, trza­ska­jąc drzwia­mi, co zresz­tą było jej ulu­bio­nym pod­kre­śle­niem nie­za­do­wo­le­nia, zło­ści i obu­rze­nia.

Jó­zef tym­cza­sem usia­dł na krze­śle, si­ęgnął po ja­błko i za­czął je po­wo­li obie­rać.

Był w krop­ce. Nie chciał po raz ko­lej­ny na­ra­żać się żo­nie, ale nie chciał też od­rzu­cać pre­zen­tu, któ­ry tak nie­ocze­ki­wa­nie do­stał.

I co tu zro­bić?

Zer­k­nął na kota Mie­czy­sła­wa (na­stęp­cę Pa­try­cju­sza, tyle że nie ły­se­go, a wy­le­nia­łe­go), któ­ry wła­śnie wsze­dł do kuch­ni z pod­nie­sio­nym ogo­nem i sta­nął przy no­dze Jó­ze­fa, do­ma­ga­jąc się skór­ki od ja­błka. Wy­ar­ty­ku­ło­wał to gło­śnym miauk­ni­ęciem oraz zmru­że­niem śle­pi.

– Po­mo­żesz mi pod­jąć de­cy­zję?

Kot nie od­po­wie­dział.

Rozdział trzeci

Kie­dy lu­dzie za­czy­na­ją my­śleć o tym sa­mym, prędzej czy pó­źniej musi do­jść do ja­kie­goś spi­ęcia w ko­smo­sie, a wszech­świat z cie­ka­wo­ścią przy­gląda się tym my­ślom, za­sta­na­wia­jąc się, o co tak na­praw­dę cho­dzi. I co mo­żna z tym zro­bić. W tym przy­pad­ku nie była to ja­kaś spo­ra gru­pa osób, szcze­rze mó­wi­ąc, cho­dzi­ło tu rap­tem o dwie – dziad­ka i wnucz­kę, któ­rym sen z po­wiek spędzał ten sam pro­blem. Za­rów­no bo­wiem Jó­zef, jak i Kira, cały czas za­sta­na­wia­li się, jak mo­gli­by po­móc Ka­li­nie, któ­ra ich zda­niem z ka­żdym mie­si­ącem, za­miast le­piej, ra­dzi­ła so­bie go­rzej, albo ra­czej nie ra­dzi­ła.

Kira, któ­ra sama do­świad­czy­ła trzech brzyd­kich za­wo­dów mi­ło­snych, do­sko­na­le wie­dzia­ła, że roz­sta­nia nie są ła­twe, wie­dzia­ła też, że ka­żdy prze­ży­wa je na swój spo­sób, ale jak ba­nal­nie by to nie brzmia­ło, to jed­nak naj­lep­szym le­kar­stwem za­wsze oka­zy­wał się czas. Coś, co jesz­cze kil­ka ty­go­dni temu wy­da­wa­ło się bez­brze­żną czar­ną dziu­rą, po ja­ki­mś cza­sie zmniej­sza­ło swo­ją wiel­ko­ść i czło­wiek za­czy­nał się od­bu­do­wy­wać. Zresz­tą, nie od dzi­siaj wia­do­mo, że cia­ło ludz­kie naj­le­piej re­ge­ne­ru­je się samo, po­dob­nie jak umy­sł. Ale ta teo­ria naj­wy­ra­źniej nie do­ty­czy­ła…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej