Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o kobiecie, która na nowo musi stworzyć listę marzeń. Historia o tym, że każdy potrafi się odrodzić, zupełnie jak kolorowe salamandry. I o tym, że najtrudniej jest przytulić samego siebie.
Kalina ma 54 lata i samotnie wychowuje ośmioletnią Helenę. Po odejściu ukochanego Kosmy wprowadza się do nich starsza córka Kaliny, która chce pomóc matce, chociaż sama tkwi po uszy we własnych problemach. Od kiedy w ich domu pojawia się Jakub, życie wszystkich kobiet całkowicie się zmienia.
Co tak naprawdę stało się z Kosmą?
Czy Kalina będzie w stanie odzyskać radość życia?
Czy jej starsza córka w końcu znajdzie szczęście?
Salamandra. Historia o niedojrzałej dojrzałości jest kolejną częścią serii Matki, czyli córki, na którą wszyscy czekali!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 298
Autorka: Natasza Socha
Redakcja: Klaudia Opozda
Korekta: Kinga Kościak
Projekt graficzny okładki: Panczakiewicz Art.design
eBook: Atelier Du Châteaux
Zdjęcia na okładce: Julita Pająk (zdjęcie autorki)
Redaktor prowadząca: Agnieszka Knapek
Redaktor serii: Agnieszka Filas
Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka
© Copyright by Natasza Socha
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2024
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
[email protected], www.pascal.pl
ISBN 978-83-8317-315-3
Odbicie w lustrze popukało się w czoło. Kalina zerknęła raz jeszcze, żeby się upewnić, czy dobrze zobaczyła, ale o żadnej pomyłce nie mogło być mowy. Chciała zignorować ten widok, ale wiedziała, że nie powinna. Czasami zdarzało jej się rozmawiać z lustrem, czy może raczej uprawiać pantomimę, bo przecież z jej ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Po prostu patrzyła przed siebie, podświadomie oczekując, że własne odbicie będzie z nią grało fair. Teraz jednak wzruszyła ramionami, chociaż wiedziała, że lustro miało rację. To był głupi pomysł. W pewnym wieku i po pewnych życiowych przejściach nie trzeba więcej na siebie patrzeć.
Kalina miała pięćdziesiąt cztery lata i czuła się dokładnie jak ktoś, kto zaliczył już pierwszą połowę swojego życia, a może nawet znacznie więcej, i teraz ma już tylko z górki. Po prostu turla się prosto do trumny lub urny, jeśli planuje być skremowany. Pewnie nie było to zbyt optymistyczne myślenie, ale na inne chwilowo nie mogła sobie pozwolić. Poza tym trzeba naprawdę bardzo się wysilić, żeby znaleźć coś pozytywnego w fakcie, że została nam „mniejsza połowa”, jak to mawiała Helena, jej ośmioletnia córka. Za każdym razem, kiedy kroiły jabłko albo brzoskwinię na pół, mała dokładnie oglądała obie części i twierdziła, że mimo szczerych chęci jedna połowa jest większa od drugiej. Kalina oczywiście próbowała wyjaśnić jej, że połowy zawsze są identyczne, ale racjonalne argumenty rzadko kiedy trafiają do dzieci, zwłaszcza tak pewnych siebie, stanowczych i przekonanych o własnej racji, jak Helena.
Kalina wyszła z łazienki, gasząc za sobą światło. Konfrontacja z lustrzanym odbiciem wcale jej nie pomogła, a już na pewno nie poprawiła humoru. Ostatecznie po raz kolejny dowiedziała się tego, co nie było dla niej żadną tajemnicą. Ciągle była pięćdziesięcioczteroletnią kobietą, którą zdradził ukochany mężczyzna.
Kosma.
Gdyby ktoś powiedział jej kilka lat temu, że tak właśnie potoczy się jej życie, czy zdecydowałaby się na nie, mimo wszystko? A może nie odpowiedziałaby wówczas na jego ogłoszenie w gazecie, na ten absurdalny anons, że poszukuje kogoś do zwiedzania świata, kogoś, kto nie tylko zabierze go w podróż, ale również za nią zapłaci? Jak to było?
Zamknęła oczy.
Czterdziestodwulatek, słabo uposażony finansowo, lekko depresyjny i odrobinę schorowany (choć zdecydowanie mniej niż podejrzewał lekarz), szuka kobiety, która zabierze go w podróż po świecie. Nie posiadam telefonu, ale w najbliższą sobotę będę czekał o godzinie 17.00 w ogrodzie botanicznym, pod miłorzębem japońskim…
Wtedy wydawało jej się to z jednej strony absurdalne, z drugiej intrygujące i pewnie dlatego spotkała się z nim pod tym miłorzębem, tak jak sobie zażyczył w ogłoszeniu, a potem wszystko nagle stanęło na głowie. Pojechała z nim w podróż i nawet jeżeli nie zwiedzili całego świata, tylko mały kawałeczek Europy, to i tak zapamiętała to jako jedną z najpiękniejszych przygód w swoim życiu. Jako przygodę, która zakończyła się poczęciem Heleny, odnalezieniem ojca, wyprowadzką z domu matki, a potem wspólnym życiem z mężczyzną, który potrafił ją rozśmieszać każdego dnia.
Ale nie ma mężczyzn idealnych. Dwa lata temu wydarzyło się coś, co tylko potwierdziło tę regułę. Kalina nie lubiła wracać myślami do tamtych chwil, tyle że to było niemożliwe. Nie dało się wymazać z pamięci czegoś, co rozerwało duszę na pół. Człowiek ma wrodzoną zdolność do przywoływania smutnych wspomnień, katowania się nimi, a potem rozkręcania myśli w taki sposób, że na końcu pozostaje tylko czarna rozpacz, pociąganie nosem, ocieranie łez i próba schowania się w najciemniejszym kącie.
– Dobrze, ale teraz muszę ugotować obiad, dlatego nie zacznę rozklejać się nad sobą, bo przecież zrobiłam to już dzisiaj rano i chyba na jakiś czas wystarczy – mruknęła do siebie.
Doskonale wiedziała, że jedna negatywna myśl błyskawicznie przyciąga kolejną, a ta następną, i następną, aż w pewnym momencie człowiek nawet nie wie, kiedy odechciewa mu się wszystkiego, zwłaszcza wykonywania rutynowych czynności, które tylko doprowadzają go do szału. Bo czy naprawdę, kiedy zostaje się skopanym po dupie, trzeba skrobać marchewkę? Myć zlew? Rozwieszać pranie? Sprzątać kuchnię?
Tyle że w tej kuchni siedziała właśnie Helena. Sprytna, mądra i cudowna ośmiolatka, której na pewno też brakowało ojca, chociaż starała się nie dać tego po sobie poznać.
Po zdradzie Kosmy zostały same. Co prawda Konstancja, matka Kaliny, natychmiast zaproponowała jej, by przeprowadziły się z powrotem do rodzinnego domu, ale ta stanowczo odmówiła. Stanowczości zresztą również nauczyła się od Kosmy, chociaż wydawało jej się, że w tym wieku zmiana przyzwyczajeń jest praktycznie niemożliwa. Ale to on pokazał jej, że zawsze można powiedzieć nie, niezależnie od tego, ile ma się lat. Jak on to wtedy powiedział: „Nie musisz być taka jak twoja matka, nie wszystko przecież jest dziedziczne. Coś tam w nas przenika i pozostaje, ale za wiele wyborów w naszym życiu sami jesteśmy odpowiedzialni. I zawsze możemy się zmienić”.
Po sześciu miesiącach od odejścia Kosmy, do Kaliny wprowadziła się Kira, starsza córka, dzisiaj trzydziestodwuletnia, dorosła kobieta. Zrobiła to bez pytania. Po prostu pewnego dnia zjawiła się z dwoma dużymi walizkami i informacją, że przez jakiś czas tutaj zostanie.
– Ale ja nie potrzebuję żadnej pomocy – rozryczała się natychmiast Kalina, wskutek czego Kira tylko pokiwała ze zrozumieniem głową, a następnie wpakowała się do mniejszego pokoju i zaczęła układać rzeczy w szafie. Zamówiła też duże łóżko i nową komodę.
– Tak, też tak uważam, ale pozwolisz, że cię nie posłucham. Ostatecznie nigdy tego nie robiłam, prawda? – Puściła do niej oko.
Kalina nie odpowiedziała. Wydawało jej się, że woli być sama, a jednak poczuła wdzięczność, że ktoś miał ochotę się nią zaopiekować. Nawet jeżeli była to jej własna córka. Nie potrafiła się pozbierać po tej zdradzie, po tym, jak Kosma z dnia na dzień tak bardzo ją zranił, oszukał i przekreślił wszystko, co było między nimi.
– Nie mów tak – powtarzała za każdym razem Kira. – Wspominaj raczej to, co dobre, nie udawaj, że nie było waszego wyjazdu do Amsterdamu, że nie spędziliście czasu nad morzem, że nie kąpałaś się nago, że nie zaliczyłaś plaży nudystów i nie popiłaś śledzi mlekiem – przypomniała jej listę, którą kilka lat temu Kalina zabrała ze sobą w podróż.
Gdyby można było cofnąć czas…
Tylko co by wtedy zrobiła? Zostałaby w domu matki i dalej egzystowała, udając posłuszną córkę, która nie ma własnego zdania? Jadła ciasto z zawsze tego samego talerzyka, rozwiązywała krzyżówki i wzdychała do świata za oknem? Czy jednak zaryzykowałaby przynajmniej tych kilka dobrych lat, kiedy to czuła się wreszcie szczęśliwa i spełniona?
– No, sama widzisz. – Kira wzruszyła ramionami. – Poza tym, gdybyś postąpiła inaczej, nie miałabyś dziś Heleny. A ona jest zdecydowanie warta każdych łez, bólu, nieprzespanych nocy, a także odrostów na głowie, o których już więcej nie wspomnę, bo mam w sobie jakieś pokłady litości – dodała jeszcze, zerkając na głowę swojej matki, której włosy faktycznie wołały o pomstę do nieba.
Tyle że Kalina nie miała na nic ani ochoty, ani siły. Nie interesowało jej to, że jej jasny blond dawno się wypłukał, a włosy odrosły, podobnie jak te na nogach i pod pachami, że dawno nie depilowała brwi i że tak naprawdę nie pamiętała, kiedy ostatnio użyła kremu do twarzy. Nagle wydało jej się to tak bardzo nieistotne, głupie i niepotrzebne, że nie chciała zawracać sobie tym głowy. Gdyby nie Kira, pewnie wyglądałaby wkrótce gorzej niż własna matka, ale na szczęście córka jej na to nie pozwoliła. To ona, w końcu, zaprowadziła ją do fryzjera, siłą posadziła na krześle i kazała fryzjerce wyczarować ze zniszczonych włosów coś, to znowu przypominałoby dawną Kalinę. Wzięła ją też do kosmetyczki, na zakupy i na manicure. Chciała nawet zafundować jej masaż, ale tu matka zaoponowała. Kiedy jednak spojrzała wieczorem w lustro, poczuła się trochę lepiej, zwłaszcza że jej własne odbicie próbowało się odrobinę uśmiechnąć. Nie zareagowała na to, nie odpowiedziała tym samym, ale poczuła ciepło, które dotknęło jej pękniętego serca i powoli, naprawdę bardzo powoli, zaczęło je sklejać.
Oczywiście następnego dnia to serce pękło po raz kolejny. Ale ludzie tak właśnie przeżywają rozstania.
– Mamo, co myślisz o tym, żeby na obiad zrobić mi naleśniki z dżemem malinowym? – Helena podeszła do niej i dotknęła jej ramienia, wytrącając tym samym ze wspomnień. – Oczywiście mogłabym to zrobić sama, ale chyba nie umiem – dodała z uśmiechem i bezradnie rozłożyła ręce.
Kalina nie przepadała za gotowaniem, chociaż musiała przyznać, że przygotowując potrawy, zapominała o sobie. Tego też nauczyła się od Kosmy. On zawsze lubił gotować i robił z tego prawdziwą ceremonię. Gadał przy tym jak najęty, wymyślał całe historie, wyciągał na światło dzienne jakieś ciekawostki, o których nie miała wcześniej pojęcia, i zawsze tak doprawiał całość humorem, że choćby ugotował zwykłe jajko na twardo, to smakowało po prostu wybitnie.
Skrzywiła się.
Nie powinna za każdym razem przywoływać w myślach Kosmy. To nie ma najmniejszego sensu, bo on już dla niej nie istnieje. Zdradził ją, oszukał i skazał na bycie samotną matką. To była jego decyzja i dlatego Kalina powinna przestać katować się wspomnieniami i oglądać za siebie. Problem polegał na tym, że bardzo łatwo coś sobie powiedzieć, ale jeszcze łatwiej o tym zapomnieć. Głowa nie słucha serca, i na odwrót.
– Może zrobimy je razem? – zaproponowała. – Ja będę ci mówiła, co i jak masz przygotować, a ty po prostu będziesz to wykonywać. Jeśli zauważę jakieś zagrożenie związane z poparzeniem lub doprowadzeniem kuchni do ruiny, oczywiście zareaguję. – Spojrzała pytająco na córkę.
Dziewczynka się roześmiała.
– Powiedziałaś to teraz jak tata – zawołała, zupełnie nieświadoma, że właśnie wbiła nóż w serce Kaliny, na nowo rozdrapując zaledwie częściowo zagojoną ranę.
Ale przecież to nie była wina Heleny, ośmioletniego dziecka, które kochało Kosmę całym sobą i które zupełnie nie rozumiało tego, co się wydarzyło. Albo rozumiało, ale inaczej niż matka. Mniej boleśnie i z mniejszymi pretensjami.
– To wyjmij miskę, mikser i wszystkie składniki, które będą nam potrzebne – odezwała się po chwili Kalina trochę beznamiętnie, chociaż próbowała wykrzesać z siebie odrobinę energii.
– Jajka też?
Skinęła głową.
– Dodać cukru do ciasta?
– Nie, bo konfitura z malin, którą zrobiła babcia, jest wystarczająco słodka – wyjaśniła córce, chociaż wydawało jej się, że te słowa są jakoś oddzielone od myśli, że mówi cokolwiek, byle tylko zagłuszyć swoją złość wymieszaną ze smutkiem.
Niespodziewanie Helena podeszła do niej i mocno ją przytuliła.
– Kocham cię mamo, wiesz? – mruknęła pod nosem, zupełnie jakby świetnie wiedziała, co w tym momencie powinna powiedzieć.
Zadziałało.
Dzieci mają wrodzoną umiejętność leczenia ran dorosłych. Nawet jeżeli robią to nieświadomie. Albo być może właśnie dlatego.
*
Kira usiadła na niewielkim balkonie w mieszkaniu matki, zapaliła papierosa i zaciągnęła się. Ile to już razy obiecywała sobie, że rzuci palenie, ale potem wydarzało się coś, co nie pozwalało jej tego zrobić. Dziwne, bo miała silną wolę i tak naprawdę to ona decydowała o wszystkim, co jej dotyczyło. A jednak w tym przypadku silna wola okazała się niewystarczająca. Z drugiej strony, mogło być też tak, że robiła trochę na przekór obecnym trendom, aby nie palić, nie jeść mięsa, nie nosić skórzanych butów, zdrowo się odżywiać, a nawet przestać golić włosy pod pachami i na nogach, bo przecież najważniejsza jest naturalność, a nie uleganie modom. Problem polegał jednak na tym, że właśnie w ten sposób rodził się kolejny trend i człowiek wpadał w pułapkę paradoksów.
Matki nie było w domu – wyszła z Heleną do pobliskiego parku, bo małej przypomniało się, że musi zebrać do szkoły kolorowe kwiaty i je opisać.
Kira się zamyśliła.
Kiedy wprowadziła się tutaj dwa lata temu, krótko po numerze, jaki wywinął Kosma, nie planowała, że zostanie tak długo. A jednak życie, jak zwykle, miało swoje plany i kompletnie nie przejmowało się tym, czego oczekiwała od niego Kira. Tak naprawdę nie przeniosła się tutaj po to, żeby wesprzeć Kalinę, chociaż, niejako automatycznie, tak to właśnie zadziałało.
W rzeczywistości uciekła przed kolejną porażką.
Problem polegał na tym, że wszystkie kobiety w jej rodzinie prędzej czy później pakowały się w jakieś problemy z mężczyznami. To była klątwa, cholerne przekleństwo, które zaczęło się nie wiadomo kiedy i dlaczego. Czy zapoczątkowała je Kwiryna vel Luiza, prababka Kiry, która przed wojną weszła w dorosłe życie jako kobieta lekkich obyczajów? Która umawiała się z mężczyznami tylko w konkretnym celu, a kiedy już poznała tego, w którym tak naprawdę się zakochała, okazało się, że jest on mężem jej własnej córki? To była niezwykle skomplikowana i zawiła historia i gdyby Kira próbowała ją komuś opowiedzieć, znudzony słuchacz zapewne uznałby, że to streszczenie jakiejś słabej brazylijskiej opery mydlanej, na dodatek napisanej przez grafomana. Tymczasem to była historia jej rodziny. Czy to właśnie z tego powodu wszystko, co wydarzyło się potem, nie miało dobrego zakończenia?
Kwiryna nie znalazła szczęścia w miłości, podobnie jak jej córka, Konstancja, bowiem gdy wreszcie ucichły echa rodzinnej afery, inne sprawy stanęły pomiędzy nią a Józefem, jej mężem. Sprawy na tyle poważne, że nawet próbowała wyrzucić go z domu, tyle że się nie dał. Jej dziadkowie byli jak ogień i woda, całe życie w kontrze. Potem przyszła kolej na Kalinę. Kiedy poznała Kosmę, przez jakiś czas wydawało się, że w końcu los się do niej uśmiechnął, ale potem znowu dostała bezwzględnego kopniaka prosto w splot słoneczny. No i wreszcie ona, Kira. Kobieta, w której teoretycznie podkochiwali się niemal wszyscy mężczyźni, na których dłużej zawiesiła oko. To, że była atrakcyjna i że przyciągała płeć przeciwną, było oczywiste, tylko dlaczego nie potrafiła stworzyć żadnego udanego związku? Dlaczego, kiedy naprawdę się zakochiwała, nagle okazywało się, że nic z tego nie będzie?
Kiedy dowiedziała się, czym zajmowała się jej prababka, pomyślała, że jest do niej podobna. W całych tych damsko-męskich układach chodziło jej przecież tylko o to, żeby kogoś zdobyć, mieć nad nim przewagę i by czerpać z tego korzyści. Tyle że na dłuższą metę było to potwornie smutne. Prawie jak melancholijna opowieść o ćmie wykonującej swój śmiertelny lot w stronę światła.
Kiedy Kira wprowadziła się do matki, gdzie zajęła mniejszy pokój oraz szafę, która wcześniej częściowo należała do Kosmy, poukładała na półkach nie tylko swoje ciuchy, ale też żal, złość i jednocześnie nadzieję, że może za jakiś czas wszystko się ułoży, a ona pozna miłość swojego życia. Czasem była zła na siebie, że tak bardzo zaprzątała sobie głowę podobnymi myślami. W końcu, czy kobieta ma prawo czuć się spełniona tylko wtedy, kiedy pozna swoją drugą połowę? Czy nie może być szczęśliwa ot tak, po prostu? Bo czuje się dobrze sama ze sobą, bo ma ciekawą pracę, bo może robić, co chce, bo nie musi nikogo pytać o zdanie, bo może żyć na własnych warunkach? Dlaczego w takim razie, co jakiś czas, powracały te natrętne myśli i pragnienie, żeby z kimś być? By dzielić z kimś czas wolny, zainteresowania, by jeść razem kolację, a rano wspólnie pić kawę? Brzmiało to banalnie i mało feministycznie, a jednak Kira podświadomie za tym tęskniła.
– Moja emancypacja śmieje mi się prosto w twarz – przyznawała sama przed sobą.
Męczył ją również fakt, że chyba nie do końca udało jej się pomóc własnej matce, która nadal mocno przeżywała to, co wydarzyło się dwa lata temu, chociaż robiła dobrą minę do złej gry. Dobrze, że miała Helenę, która była niczym radar i doskonale wyczuwała, kiedy rodzicielka wpadała w gorszy nastrój. Ośmiolatka. Mała dziewczynka z kręconymi włosami i zadartym noskiem. To właśnie ona próbowała rozśmieszać Kalinę albo wymyślać zadania, dzięki którym matka nie mogła skupiać się wyłącznie na sobie, tylko zmuszona była przerzucić środek ciężkości na inne tory. Kto wie, może ten nagły wypad po kolorowe kwiaty do ogrodu botanicznego również był jednym z podstępnych pomysłów jej małej siostry, która zauważyła, że Kalina stacza się właśnie w ciemny dół rozpaczy?
To nie powinno być zadaniem ośmioletniego dziecka.
Usłyszała, jak dziewczyny wchodzą do mieszkania, dlatego czym prędzej zgasiła papierosa i wyrzuciła go przez balkon. Matka nie znosiła, kiedy Kira paliła i za każdym razem próbowała robić jej na ten temat wykład. Oczywiście bezskutecznie, i zupełnie bezsensownie.
– Mam kwiaty – poinformowała ją już przy progu Helena. – Ale wydaje mi się, że nie są tak kolorowe, jak to sobie wyobrażałam. Myślisz, że mogę je pomalować farbkami?
Kira zastanowiła się przez chwilę.
– To wszystko zależy, do czego ich potrzebujesz. Jeżeli chodziło o to, żeby zebrać kwiaty i pokazać je takimi, jakie są, to pomalowanie ich będzie czymś w rodzaju oszustwa, nie sądzisz? – Zmarszczyła czoło i puściła do małej oko.
Helena spoważniała.
– Nie wiem, czy oszustwo nie wydarzyło się już trochę wcześniej, kiedy pani powiedziała nam, że lato to bardzo barwna pora roku i że na pewno znajdziemy kwiaty prawie we wszystkich kolorach. Bo zobacz, ja mam przewagę żółtych i one jeszcze nawet mi się podobają, ale pozostałe są po prostu białe. A biały to nie kolor. – Założyła rękę na rękę i wydęła usta. – Lubisz biały?
Kira uśmiechnęła się do niej.
– Chyba najbardziej lubię niebieski, a potem czarny. Ale biały w sumie też – dodała. – Nie powinnaś się tak przejmować, w końcu co innego białe ubrania, a co innego kwiaty.
– Nie do końca. Bo płatki to też jakby rodzaj sukienki. Myślałam, że będą czerwone, pomarańczowe, może nawet niebieskie. Szukałam, ale nic z tego. Mama mówi, że niektóre po prostu już przekwitły.
Kira spojrzała na dziewczynkę z rozczuleniem, a potem przeniosła wzrok na matkę. Kalina stała pośrodku pokoju i przysłuchiwała się tej rozmowie, albo przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Bo wzrok miała raczej nieobecny. Pewnie przypomniało jej się, jak kiedyś z Kosmą chodzili po parku i zbierali liście, a on opowiadał im rzeczy, o których nigdy wcześniej nie słyszały. Kosma miał niezwykłą zdolność do zapamiętywania ciekawostek, na które zwykły człowiek nie zwracał większej uwagi. Kochał się we wszelkiego rodzaju historyjkach, którymi potem zachwycał swoich słuchaczy. Były to drobnostki, rzeczy, których większość ludzi nawet nie próbowała kodować w swojej pamięci – w przeciwieństwie do ojca Heleny. Na przykład, że na świecie jest około sześćdziesiąt razy więcej drzew niż ludzi. Że koty nie mają obojczyków. I że odcisk zębów jest tak samo unikatowy jak linie papilarne.
– Zrobić ci kawę? – spytała Kira, patrząc na matkę.
– Tak, nie – padła odpowiedź, co było dosyć absurdalne, bowiem zawierało w sobie zdecydowaną sprzeczność i nie pozwalało osobie pytającej wykonać żadnego ruchu.
– Ale bardziej tak, czy bardziej nie? – zaryzykowała Kira.
Kalina tylko machnęła ręką, a potem zamknęła się w łazience.
Helena podeszła do swojej starszej siostry i szturchnęła ją lekko.
– W ogrodzie botanicznym był pies. Myślę, że to dlatego mama jest smutna.
Kira uniosła ze zdumieniem brwi.
– Ze względu na psa? Jesteś pewna?
– Pies miał na imię Kosma– odparła ponuro dziewczynka.
Kira się skrzywiła.
No tak. To miało prawo zaboleć, tym bardziej że imię nie należało do zbyt popularnych. Swoją drogą to trochę dziwne, żeby tak nazwać psa, z drugiej strony, ostatnio natknęła się na suczkę o imieniu Katarzyna. I za każdym razem, kiedy słyszała jej imię, była przekonana, że ktoś zwraca się do przedstawiciela homo sapiens, a nie do psa.
Katarzyno, idziemy!
Najwyraźniej jednak pojawiła się kolejna moda, polegająca na nadawaniu zwierzakom ludzkich imion. Nawet babcia jej uległa. Wcześniej miała kota Patrycjusza, teraz Mieczysława.
– Masz jakiś plan? – spytała nagle Helena, patrząc wyczekująco na Kirę.
– Możemy w coś zagrać. Albo wspólnie upiec ciasto. Albo pójść do kina – rzucała po kolei dziewczyna, ale jej młodsza siostra tylko przecząco kręciła głową.
– Mama z każdej z tych rzeczy się wykręci. Powie, że boli ją głowa, albo że już była na spacerze i teraz chce się położyć. To musi być coś wyjątkowego, żeby nie mogła odmówić.
Łatwo powiedzieć. Tak naprawdę Kalina mogła odrzucić każdą propozycję, bo miała świetną wymówkę. Była nieszczęśliwa, porzucona, a każdy psycholog powiedziałby jej, że ma prawo przeżywać to po swojemu.
Nagle Kira podniosła głowę i pstryknęła palcami.
– Wiesz co, to na pewno jest głupi pomysł, ale z głupich pomysłów czasem rodzą się dobre zakończenia. Właśnie na to wpadłam, kiedy powiedziałaś mi o psie. Pies!
– Ale co z nim? – zapytała zdziwiona Helena.
– Musimy kupić naszej mamie psa – szepnęła Kira, zerkając w stronę łazienki.
– O tak! – zawołała uradowana dziewczynka. – To jest najbardziej cudowny pomysł, na jaki mogłaś wpaść. Oczywiście, że musimy kupić psa. Dużego, włochatego psa, który będzie się mamą opiekował. Będzie lizał ją po buzi i wchodził jej na kolana.
– Może jednak niekoniecznie dużego, bo warunki mieszkaniowe mamy dość ograniczone, ale średniej wielkości piesek z całą pewnością będzie się tutaj dobrze czuł.
– Tylko że mama nigdy się na to nie zgodzi – zauważyła, całkiem słusznie, Helena.
– Oczywiście że nie, dlatego musimy zrobić wszystko, żeby uznała, że to jej pomysł.
– Ale jak? – zainteresowała się dziewczynka. Na jej twarzy malowały się coraz większe wypieki. Oczyma wyobraźni widziała już pewnie cudownego, puszystego czworonoga, leżącego na kanapie lub pod stołem, w oczekiwaniu, aż na podłogę spadnie mimochodem jakiś smakołyk.
– Daj mi szansę, a na pewno coś wymyślę. – Kira uniosła w górę kciuk.
Pomysł był beznadziejny i dlatego miał prawo się udać.
Józef Koszałka miał osiemdziesiąt cztery lata, ale wydawało mu się, że jest znacznie młodszy, bowiem przy życiu utrzymywały go niekończące się kłótnie z żoną, Konstancją. Gdyby kiedykolwiek ogłoszono konkurs na najbardziej burzliwy związek, z pewnością wygraliby w przedbiegach. Ich historia była tak skomplikowana, zagmatwana, a jednocześnie absurdalna, że czasem sam zastanawiał się, jak to możliwe, że tyle rzeczy mogło spotkać dwoje ludzi. Inni wiedli nudną egzystencję, w której największym szaleństwem był zakup nowej meblościanki, oni tymczasem rozbili bank z życiowymi nonsensami.
Zaczęło się bardzo tradycyjnie. Młoda i śliczna Konstancja pojawiła się w gabinecie weterynaryjnym, w który pracował Józef, i błagalnym tonem poprosiła go o uratowanie kota. Nie było to zbyt skomplikowane, bo tak naprawdę wystarczyło zwierzaka odrobaczyć, ale dzięki temu Józef poznał Konstancję, a ich znajomość szybko zaowocowała ślubem. To był dobry krok ze strony młodego Koszałki, który leczył rany po nieszczęśliwym zauroczeniu niejaką Luizą. Tyle że potem wszystko się pomieszało. Jego małżeństwo z Konstancją nie należało do zbyt udanych, może dlatego, że Kostka nigdy nie sprawiała wrażenia szczęśliwej, za to wiecznie z czegoś niezadowolonej. A Józek po latach prób i podchodów znowu spotkał na swojej drodze Luizę i przepadł po raz drugi. Pech chciał, że była ona nie tylko kobietą lekkich obyczajów (na imię miała Kwiryna, a nie Luiza), ale jednocześnie matką Konstancji, o czym oczywiście wcześniej nie miał zielonego pojęcia. Kiedy Konstancja się o tym dowiedziała, nie chciała już mieć z Józefem nic wspólnego. Ze swoją matką również. Była jednak w ciąży i musiała to wszystko jakoś ogarnąć.
Jej pomysł był prosty, choć okrutny. Józefowi oznajmiła, że dziecko zmarło przy porodzie, a zatem w tej sytuacji nic ich już nie łączy. Poprosiła go, żeby nigdy się z nią nie kontaktował, w przeciwnym razie popełni samobójstwo. Józef doszedł do wniosku, że powinien tę prośbę spełnić, bez względu na to, jak bardzo bolało go serce. Wyjechał, nie wiedząc, że ich dziecko żyje.
Tym dzieckiem była Kalina – dziewczynka, która wychowywała się bez ojca. Kiedy w wieku trzech lat po raz pierwszy o niego spytała, matka wyjaśniła jej, że tata umarł. I prawdopodobnie wszystko udałoby się utrzymać w tajemnicy, aż do śmierci (faktycznej śmierci) głównych zainteresowanych, tyle że Kalina zupełnie nieoczekiwanie odkryła prawdę. Pomógł jej w tym Kosma oraz ich wspólna podróż po Europie. To wtedy Kalina stworzyła listę rzeczy do zrobienia, na której znalazł się punkt, aby odwiedzić grób ojca. Tyle że zamiast grobu spotkała samego Józefa, z krwi i kości, żywego, i bardzo zdumionego faktem, że jego córka również żyje.
Kiedy w końcu dotarło do nich obojga, że mogą się nawzajem dotknąć, padli sobie w objęcia i próbowali nadrobić stracone lata.
Ostatecznie Józef wybrał się do Poznania, by zapytać swoją żonę, z którą zresztą nadal nie miał rozwodu, jakim cudem i z jakiego powodu uśmierciła go przed własną córką. I na odwrót. Konstancja nie czuła się zobowiązana, żeby mu cokolwiek tłumaczyć – nadal leczyła zranioną duszę. Tym razem jednak Józef był uparty i postanowił, że nie wróci do rodzinnych Rozłogów, tylko zostanie w Poznaniu bez względu na wszystko. Konstancja próbowała oponować, ale jej nie posłuchał.
– A jeśli cię otruję? – spytała kiedyś, patrząc na niego mało przychylnym wzrokiem. – Co, jeśli upiekę ciasto i wsypię do niego coś, co bardzo ci zaszkodzi albo spowoduje, że w końcu zejdziesz z tego świata?
Józef odrobinę się wzdrygnął, ale nie dał po sobie nic poznać.
– Zaryzykuję – stwierdził odważnie, jak na mężczyznę przystało. – Poza tym dzisiejsze badania toksykologiczne są bardzo zaawansowane i policja szybko odkryłaby, co było przyczyną mojej śmierci. Chyba nie chciałabyś na stare lata wylądować w więzieniu, prawda? – zerknął na nią pytająco.
Konstancja wzruszyła ramionami.
– Jeżeli to miałaby być cena za mój spokój, to poważnie się nad tym zastanowię – odpowiedziała.
Józef jednak zaryzykował. Wynajął maleńkie mieszkanko w pobliżu willi, w której mieszkała, i niemal każdego dnia ją odwiedzał, próbując na nowo zdobyć jej względy. No i miał czas dla Kaliny, którą mógł wreszcie lepiej poznać. Jeśli chodzi o jego żonę, to po raz kolejny pomógł mu kot, chociaż nie ten sam, co kilkadziesiąt lat temu. Tym razem był to łysy Patrycjusz, który się czymś zakrztusił i któremu Józef uratował życie. To zmiękczyło odrobinę kamienne serce Konstancji, chociaż nie na tyle, by zaproponowała mu wspólne mieszkanie i ewentualnie odwołała groźbę otrucia. Sprawy jednak posuwały się do przodu, nawet jeżeli powoli. Konstancja dwa razy dała się namówić na spacer, raz do kina, aż w końcu Józef zaproponował jej wspólny wypad do Krościenka, do którego planował zabrać ją już wieki temu.
Jak się okazało, nie był to najlepszy pomysł, ale wtedy nie mógł o tym wiedzieć.
Konstancja zgodziła się na wyjazd pod warunkiem, że nie będzie się do niej odzywał, a on poszedł na taki układ. Na szczęście sama o owym warunku zapomniała i nawet dwa razy zapytała go o coś podczas podróży pociągiem. Józef poczuł zapach nadziei.
Pech chciał jednak, że dokładnie w tym samym czasie do Krościenka wybrała się Kwiryna vel Luiza, która przyjechała tu ze swojej maleńkiej miejscowości Gigondas na południu Francji, w której zamieszkała zaraz po tym, jak wydał się jej romans z Józefem. Od tamtego czasu słuch po niej zaginął, a przynajmniej Józef nigdy więcej o niej nie słyszał, ani nigdy więcej jej nie zobaczył, nie miał nawet pojęcia, czy jeszcze żyje. Ale ponieważ los bywa złośliwy i chętnie pakuje ludzi w dziwne sytuacje, wysłał do Krościenka Kwirynę oraz Konstancję i Józefa dokładnie w tym samym czasie.
Czy doszło do cudownego pogodzenia, do wybaczenia sobie nawzajem, do wyjaśnienia zaległych spraw i uleczenia dawnych ran? Nic z tych rzeczy. Bo nie był to ani romantyczny film, ani program telewizyjny, w którym wszyscy padają sobie w ramiona, tylko ponura rzeczywistość, w której główną rolę odgrywała trójka zranionych ludzi – i to zranionych tak bardzo, że o jakimkolwiek wybaczeniu nie mogło być mowy. Najgorsze zaś było to, że Konstancja nie chciała uwierzyć Józefowi w przypadkowe spotkanie. Była niemal przekonana, że wiedział o przyjeździe jej matki i wszystko dokładnie ukartował.
– Nigdy w życiu nie zaryzykowałbym czegoś takiego – bronił się zaciekle. – Gdybym to zrobił, miałabyś absolutne prawo mnie nie tylko otruć, ale nawet posiekać siekierą – próbował obrócić wszystko w żart, ale Konstancja patrzyła na niego morderczym wzrokiem, a na jej ustach nie pojawił się choćby cień uśmiechu.
– Dlaczego moja matka tu przyjechała? Dlaczego właśnie teraz?
Wzruszył bezradnie ramionami.
– Nie mam zielonego pojęcia. I wierz mi, że gdybym o tym wiedział, zaproponowałbym ci pobyt na drugim krańcu Polski.
Przez moment wprawdzie zaświtała mu myśl, że może warto byłoby porozmawiać we trójkę, ale szybko ją przepędził. Wystarczyło to jedno spotkanie na górskim szlaku. Początkowo Józef myślał, że ujrzał widmo, ale potem dotarło do niego, że widma pojawiają się zazwyczaj w nocy i z całą pewnością nie są ubrane w jasnopopielate dresy i wygodne buty, nie mają też włosów upiętych w kok ani krwistoczerwonych ust, które przyciągają wzrok z odległości kilku kilometrów. Kwiryna vel Luiza miała wtedy dziewięćdziesiąt pięć lat, ale w dalszym ciągu wyglądała zachwycająco. Nawet z siateczką delikatnych zmarszczek, które pokrywały jej twarz, w gruncie rzeczy dodających jej tylko jakiegoś rozczulającego uroku. Nie osłabła też siła jej spojrzenia – jej charakterystyczne tęczówki, jedna niebieska, druga niebiesko-brązowa, od zawsze czarowały mężczyzn. Konstancja na widok matki stanęła jak wryta, a potem z całej siły uszczypnęła ramię Józefa, co chyba było niekontrolowanym odruchem. Choć bolesnym.
– Auć! – wyrwało mu się, ale wtedy uszczypnięcie tylko przybrało na sile. Zrozumiał, że znalazł się w klasycznej pułapce, między przysłowiowym młotem a kowadłem, i zupełnie nie wiedział, jak się zachować.
Wyjścia miał dwa – albo chwycić Konstancję, przerzucić ją przez ramię i zwiewać w drugą stronę, albo podejść do Kwiryny i się z nią przywitać. Jedno i drugie wydawało mu się jednak nie na miejscu, dlatego stał jak słup soli, mrugając tylko oczami i mając nadzieję, że jakiś dziwny zbieg okoliczności pozwoli mu wyrwać się z tej dziwacznej sytuacji. Burza z piorunami. Trzęsienie ziemi. Albo chociaż niewielkie tornado.
Ale nic na to nie wskazywało. Niebo było pogodne, nie zanosiło się na burzę, w pobliżu nie pojawił się nagle niedźwiedź, który mógłby ich przepłoszyć, nie było też żadnych innych turystów. Tylko oni sami, we trójkę.
– Konstancja. – Pierwsza odezwała się Kwiryna. Poruszyła się lekko. Przez moment wydawało się, że chciała podejść do córki, ale w połowie drogi jakby się czegoś wystraszyła i znowu przystanęła.
Konstancja nie odpowiedziała, dobrze chociaż, że puściła rękę Józefa, mocno zaczerwienioną już od uporczywego podszczypywania.
– Czy możesz mi to jakoś wyjaśnić? – zwróciła się w końcu do męża chłodnym tonem, chociaż pewnie właściwsze byłoby określenie lodowatym jak woda w przeręblu.
– Kostka… ja zupełnie… ja nie wiem… O Boże… chyba… – Z ust Józefa zaczęły wydobywać się dosyć nieskładne fragmenty zdań, które w żaden sposób nie chciały połączyć się w całość. Tak naprawdę było to coś w rodzaju bełkotu, który niczego nie wyjaśniał, ani w niczym nie pomagał.
– Rozumiem – odezwała się Konstancja, chociaż zdecydowanie było to kłamstwo. – Zostawię was samych, z pewnością macie sobie dużo do powiedzenia, a ja wrócę do hotelu po swoje rzeczy i jeszcze dzisiaj opuszczę to miejsce. Odechciało mi się gór, wycieczek, spacerów i w ogóle czegokolwiek, co ma z tobą jakikolwiek związek.
Początkowo chciał ją zatrzymać, chociaż doskonale wiedział, że nie ma na to żadnych szans. Naprawdę trudno było wytłumaczyć to, co właśnie się wydarzyło, i świetnie rozumiał, że Konstancja po raz kolejny poczuła się zraniona. Z jednej strony, był zły na Kwirynę, że pojawiła się w ich życiu właśnie teraz, właśnie w tym momencie, kiedy ponownie zaczynał budować tę wieżę z klocków, z drugiej, ucieszył się, że żyje, że dobrze wygląda i że mógł raz jeszcze ją zobaczyć.
Konstancja dotrzymała słowa i faktycznie jeszcze tego samego dnia wyjechała. Józef chciał zrobić to samo, ale pomyślał, że może warto dać jej trochę czasu. Spotkał się też z Kwiryną, bo przecież nie mógł tak tego zostawić. W końcu kiedyś była jego miłością, kimś, dla kogo chciało mu się rano wstawać, dla kogo chciało mu się śpiewać, a nawet tańczyć w deszczu. Nie mógł wyjechać bez pożegnania, bez tej ostatniej rozmowy lub choćby paru pytań, które przez tyle lat go męczyły.
Nie rozmawiali zbyt długo. Luiza vel Kwiryna nie chciała opowiadać o sobie, o tym, co robi, gdzie mieszka, ani jakie ma plany na przyszłość.
– Nic mi nie powiesz? – spytał Józef.
Uśmiechnęła się do niego, a potem dotknęła jego ręki.
– Jakby czas się cofnął – odezwała się nagle. – Nigdy nie przypuszczałam, że można dotknąć przeszłości, a jednak mi się udało. I jestem teraz szczęśliwa.
Do Poznania wrócił po dwóch dniach. Oczywiście nie było nawet mowy, by Konstancja chciała go widzieć. Raz przyniósł jej naręcze róż, tak wielkie, że sam ledwo je dźwigał, i nawet ucieszył się, kiedy otworzyła mu drzwi, ale chwilę później zrozumiał, że jego radość była przedwczesna. Konstancja bowiem chwyciła z werwą za bukiet, a potem zdzieliła go nim z całej siły. Józef zachwiał się, upadł, a na jego ciało spadło pięćdziesiąt dorodnych, czerwonych róż, które niemal całkowicie go przykryły.
– Jeżeli pojawisz się tutaj raz jeszcze, rzucę w ciebie nożami – zagroziła mu, a on pomyślał, że może mówić prawdę.
Konstancja zdecydowanie potrzebowała więcej czasu i bardziej wyrafinowanych przeprosin. Postanowił, że będzie o nią walczył, bo mimo wszystko ją również na swój sposób kochał i nigdy nie przestał o niej myśleć. Czasem w życiu tak jest, że można kochać dwie osoby jednocześnie. I w żaden sposób nie da się tego racjonalnie wytłumaczyć.
*
Obecnie sytuacja wyglądała nieco lepiej niż jeszcze parę lat temu, chociaż oczywiście daleka była od ideału. Po długim czasie przepraszania Konstancji, zabiegania o jej względy i tłumaczenia, że wypad do Krościenka był absolutnym zbiegiem okoliczności, jeśli chodzi o spotkanie z Kwiryną, Józef Koszałka dostąpił zaszczytu spotkania się ze swoją żoną w kawiarni i omówienia wspólnej przyszłości. To był gigantyczny postęp w ich relacjach i on doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Dla przypadkowych osób, które w tym samym czasie znalazły się w knajpce, mogło to jednak wyglądać dość dziwacznie, bowiem przez pierwsze dwadzieścia minut Józef i Konstancja nie odzywali się do siebie, tylko wymieniali się spojrzeniami. Józef patrzył na swoją żonę łagodnie, przepraszająco i z wielką nadzieją, ona zaś ciskała piorunami. Kiedy otwierał usta, żeby coś powiedzieć, natychmiast zasznurowywała swoje i groźnie marszczyła czoło, dając mu tym samym do zrozumienia, żeby się nie odzywał. Kiedy przy ich stole pojawiła się kelnerka, która chciała przyjąć zamówienie, oboje niemal jednocześnie krzyknęli:
– Wody!
A potem znowu wrócili do patrzenia na siebie.
Na szczęście po upłynięciu wspomnianych dwudziestu minut Józefowi udało się odchrząknąć, a następnie wtrącić jeden jedyny wyraz.
– Przepraszam.
Konstancja zacisnęła pięści, ale do niej chyba też dotarło, że takie siedzenie nie ma najmniejszego sensu, że trzeba w końcu coś powiedzieć.
– Zupełnie nie rozumiem, po co to wszystko. Chyba wystarczająco często dawałam ci do zrozumienia, że nie chcę mieć z tobą już nic wspólnego. Nasze małżeństwo od samego początku było nieudane, dlatego nie widzę powodów, dla których mielibyśmy je ratować – odezwała się w końcu i było to jedno z dłuższych zdań, jakie Józef od niej usłyszał od czasu feralnego wypadu do Krościenka.
Mógł oczywiście wspiąć się na wyżyny romantyzmu i wrodzonej elokwencji, może nawet uronić łzę wzruszenia, a wszystko po to, by przekonać Konstancję, że nadal ją kocha i że nie wyobraża sobie bez niej życia. Ale zamiast tego po prostu chwycił ją za rękę i spokojnie powiedział:
– Gdyby nie było warto, tobym nie próbował.
Być może było to zdanie wypowiedziane w porę, być może było dokładnie tym, co kobieta chciała usłyszeć, bowiem dwa tygodnie później Józef Koszałka mógł się wprowadzić do starej willi, chociaż oczywiście zamieszkał w osobnym pokoju. Konstancja orzekła również, że nie obiecuje mu, iż każdego dnia będą wspólnie pili kawę, jedli obiad i grali w scrabble, a wszelkie próby nacisku są po prostu bezsensowne. Józef pokiwał tylko ze zrozumieniem głową – doskonale wiedział, że to, co zaoferowała mu jego żona, i tak było Mount Everestem jej możliwości.
– Dziękuję – uśmiechnął się zatem i próbował ją przytulić, ale odbił się od muru chłodu i dystansu.
Spokojnie. Na wszystko przyjdzie czas, nawet jeśli oboje byli już grubo po osiemdziesiątce.
Tym, co ich do siebie zbliżyło, co kazało im trzymać się razem i często spontanicznie się uśmiechać, była ich mała dziewczynka, ich cudowna wnuczka Helena, na widok której oboje dosłownie roztapiali się niczym kostka masła pozostawiona na słońcu. A jakiś czas temu połączyło ich coś jeszcze – strach o córkę, która znów została sama, i której świat znów rozsypał się na kawałki.
– Typowy facet – wysyczała przez zęby Konstancja, kiedy Kalina powiedziała im, co zaszło. – Zawrócić w głowie, doprowadzić do tego, że kobieta mu zaufa, odda całą siebie, razem z własnymi marzeniami, po to, by na końcu ją zostawić, zupełnie jakby to go już nic nie obchodziło.
Józef próbował coś wtrącić, jakoś wytłumaczyć Kosmę, ale wiedział, że to strata czasu. Konstancja miała swoje powody, żeby tak mówić, dlatego doszedł do wniosku, że tym razem zachowa milczenie. Było mu cholernie żal córki, która po raz kolejny dostała od losu prztyczka w nos i po której widać było, że sobie z tym zupełnie nie radzi.
Ten stan trwał dokładnie dwadzieścia trzy miesiące.
Na tę chwilę Józef Koszałka miał dwa zmartwienia. Pierwsze związane było z jego córką, której za wszelką cenę próbował pomóc, tyle że nie miał pomysłu, jak to zrobić, drugie zaś dotyczyło jego kolejnej kłótni z Konstancją, po której to żona kazała mu się wynosić z domu. Co prawda takie słowa padały z jej ust dość często, a on nigdy się tym nie przejmował, ale teraz było jakoś inaczej. Pech chciał, że w ich życie znowu niejako wmieszała się Kwiryna, a właściwie jej duch, bo matka Konstancji od roku nie żyła. Swoją drogą, to i tak było niesamowite, że dobiegła setki, i to podobno w świetnych kondycji i zdrowiu. O jej śmierci dowiedzieli się od mera miasteczka Gigondas, gdzie mieszkała aż do samego końca i gdzie jeszcze rok temu tańczyła na weselu córki mera. Podobno Kwiryna poprosiła go o to, by w razie nadejścia jej ostatniej godziny, powiadomił jej najbliższą rodzinę, ale dopiero miesiąc po jej śmierci, żeby, broń Boże, nie przyszło im do głowy pojawiać się na pogrzebie. Obiecał jej to, mając jednak nadzieję, że ta chwila to bardzo odległa przyszłość.
A jednak nadeszła szybciej, niż się spodziewał. Luiza vel Kwiryna pewnego majowego wieczoru zasnęła w fotelu, a kiedy znaleziono ją rankiem, w ręku wciąż trzymała książkę, głowę miała opartą o zagłówek i lekko odchyloną do tyłu, a na jej twarzy błąkał się uśmiech. Mer napisał do Konstancji i Józefa, że była to piękna śmierć, jeżeli wolno mu użyć takich słów. Józef odczytał ten list na głos, ale Konstancja nie odezwała się słowem. Wysłuchała go do końca, a potem po prostu wyszła z kuchni, ubrała się i ruszyła na długi spacer. Wiedział, że nie powinien jej szukać, że ona nie chce teraz jego towarzystwa – najwyraźniej musiała być z tym sama i na swój sposób pożegnać się z matką, która doprowadziła do nieodwracalnych zawirowań w życiu wielu ludzi.
Miesiąc temu otrzymali kolejny list, tym razem od adwokata Luizy vel Kwiryny, który poinformował ich, iż zgodnie z życzeniem jego klientki, rok po jej śmierci, Józef Koszałka zostaje spadkobiercą jej majątku. Dlaczego rok, tego adwokat nie wiedział, podobnie zresztą jak Józef. W testamencie wyraźnie stało, że wszystkie dobra, które Kwiryna posiadała, najchętniej zapisałaby ona swojej córce Konstancji, ale ponieważ zdawała sobie sprawę z tego, że jej życzenie zostałoby odrzucone, dlatego na wszelki wypadek przepisała całość na swojego zięcia, który „z całą pewnością będzie wiedział, jak dobrze wykorzystać ten dar”.
– Mowy nie ma – odezwała się Konstancja, patrząc ponuro na Józefa, który przekazał jej te informacje. – Jeżeli nadal chcesz ze mną mieszkać, nie przyjmiesz tego testamentu.
– Kostka, ale to nie musi być dla nas. Możemy te pieniądze podarować Kalinie, Kirze, no, w ogóle zrobić z nimi coś dobrego. Chyba to właśnie miała na myśli Luiza.
Kobieta pokręciła przecząco głową.
– Nie, bo to oznaczałoby, że w jakimś sensie wybaczyłam swojej matce, a to nie jest prawda.
– Dlatego też wszystko zapisała mnie – zauważył słusznie Józef. – Wiedziała, że sprawy tak się potoczą, dlatego wolała nie ryzykować.
Jego żona wzruszyła ramionami.
– Być może zapisała majątek tobie, bo nadal cię kochała – wycedziła przez zęby. – Bo nigdy nie mogła o tobie zapomnieć, o swojej wielkiej miłości, która zupełnie przypadkiem była mężem jej własnej córki – dodała jeszcze, jakby o tym nie pamiętał.
Józef przygryzł wargę. Nie potrzebował tych pieniędzy, rozumiał też motywację Konstancji, a jednak w głębi duszy czuł, że mógłby te środki dobrze spożytkować. I że Kwirynie bardzo na tym zależało.
– Nie podoba mi się twój wyraz twarzy – oznajmiła Konstancja, bacznie mu się przyglądając. – Wiem, co zamierzasz, dlatego raz jeszcze się temu sprzeciwiam. Albo pakuj swoje walizki. – Na potwierdzenie swoich słów tupnęła nogą, a potem wyszła z kuchni, trzaskając drzwiami, co zresztą było jej ulubionym podkreśleniem niezadowolenia, złości i oburzenia.
Józef tymczasem usiadł na krześle, sięgnął po jabłko i zaczął je powoli obierać.
Był w kropce. Nie chciał po raz kolejny narażać się żonie, ale nie chciał też odrzucać prezentu, który tak nieoczekiwanie dostał.
I co tu zrobić?
Zerknął na kota Mieczysława (następcę Patrycjusza, tyle że nie łysego, a wyleniałego), który właśnie wszedł do kuchni z podniesionym ogonem i stanął przy nodze Józefa, domagając się skórki od jabłka. Wyartykułował to głośnym miauknięciem oraz zmrużeniem ślepi.
– Pomożesz mi podjąć decyzję?
Kot nie odpowiedział.
Kiedy ludzie zaczynają myśleć o tym samym, prędzej czy później musi dojść do jakiegoś spięcia w kosmosie, a wszechświat z ciekawością przygląda się tym myślom, zastanawiając się, o co tak naprawdę chodzi. I co można z tym zrobić. W tym przypadku nie była to jakaś spora grupa osób, szczerze mówiąc, chodziło tu raptem o dwie – dziadka i wnuczkę, którym sen z powiek spędzał ten sam problem. Zarówno bowiem Józef, jak i Kira, cały czas zastanawiali się, jak mogliby pomóc Kalinie, która ich zdaniem z każdym miesiącem, zamiast lepiej, radziła sobie gorzej, albo raczej nie radziła.
Kira, która sama doświadczyła trzech brzydkich zawodów miłosnych, doskonale wiedziała, że rozstania nie są łatwe, wiedziała też, że każdy przeżywa je na swój sposób, ale jak banalnie by to nie brzmiało, to jednak najlepszym lekarstwem zawsze okazywał się czas. Coś, co jeszcze kilka tygodni temu wydawało się bezbrzeżną czarną dziurą, po jakimś czasie zmniejszało swoją wielkość i człowiek zaczynał się odbudowywać. Zresztą, nie od dzisiaj wiadomo, że ciało ludzkie najlepiej regeneruje się samo, podobnie jak umysł. Ale ta teoria najwyraźniej nie dotyczyła…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej