Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Klasyczny kryminał z okresu PRL-u, w którym młody prokurator, Andrzej Dolecki decyduje się na śledztwo w sprawie śmierci Marii Jagodzińskiej. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że był to nieszczęśliwy wypadek, Dolecki przeczuwa, że coś jest nie tak i postanawia dokładniej zbadać sprawę.
Od początku wiadomo, że to mąż Marii, Henryk, wypchnął ją przez okno. Czytelnik śledzi więc, jak prokurator, pełen wątpliwości i wewnętrznych rozterek, próbuje znaleźć dowody i odkryć prawdziwe motywy zbrodni. Pomaga mu w tym sąsiadka Eliza Hoffmann, ekscentryczna starsza pani z obsesją na punkcie pająków i różowego wystroju. Mimo swojego nietypowego zachowania, Eliza okazuje się być bardzo pomocna dzięki swoim zdolnościom obserwacji.
Powieść została wykorzystany jako baza scenariusza odcinka serialu „07 zgłoś się!".
To nietypowy kryminał, który pokazuje, jak skomplikowane mogą być pozornie oczywiste sprawy.
Książka została pierwotnie wydana pod pseudonimem artystycznym Brunon Zbyszewski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Witold Wysmułek
Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o.o.
Projekt okładki: XAUDIO
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN 978-83-8341-133-0
Warszawa 2024
Wydawca:
XAUDIO Sp. z o.o.
e-mail: [email protected]
www.xaudio.pl
Maria powoli wracała do domu. Czuła się dziś bardzo źle. Była zmęczona prawie godzinnym staniem w kolejce po kabanosy dla Henryka. W Delikatesach nie działała wentylacja. Tłok, a dzień parny, gorący. Bolało ją serce, tępy ucisk paraliżował ruchy i oddech. Od dłuższego już czasu serce dawało znać o sobie w dokuczliwy i niepokojący sposób, lecz dopiero dwa lata temu zdecydowała się na wizytę u lekarza. Dowiedziała się wtedy, że jest bardzo poważnie chora i jeżeli nie zmieni swego dotychczasowego trybu życia, może nastąpić katastrofa.
— Powinna pani przede wszystkim unikać najmniejszego nawet wysiłku fizycznego, wszelkiego zdenerwowania. Absolutnie nie wolno się pani niczym denerwować. Musi pani dużo leżeć, wypoczywać, nauczyć się żyć bezproblemowo — oświadczył lekarz, a Maria pokiwała głową ze zrozumieniem, uśmiechając się lekko. Cudowna recepta na zdrowie. Jakby spokój, wygodne życie można było przyjmować w dawkach porcjowanych kroplomierzem na wodę lub cukier, przed lub po posiłku.
— Na którym piętrze pani mieszka? Na trzecim? Bez windy? — zapytał jeszcze lekarz. — Niedobrze, bardzo niedobrze. Niech się pani przeprowadzi czym prędzej na parter, to konieczne ze względu na pani serce, ono nie znosi takiego wysiłku, ono już długo nie zniesie żadnego w ogóle wysiłku.
Dowcipny lekarz, z dużym poczuciem humoru, ale bez najmniejszego poczucia rzeczywistości. W ciągu dnia często zdobywała Giewont, a czasem nawet Mont Blanc, biegając tam i z powrotem po schodach, aby spełnić każde życzenie Henryka. Zdarzało się, że podczas jednego popołudnia Henryk wyrażał ochotę na przeróżne rzeczy: czekoladowe cukierki albo szynkę, ptasie mleczko albo śledzia marynowanego, lemoniadę lub ciemne piwo. Gdy przynosiła, zdyszana, z sercem w gardle, puszkę sardynek, Henryk oznajmiał:
— Odechciało mi się. Zostaw na później. Ale teraz muszę zjeść coś słodkiego. Przynieś mi ciastka z kremem. Albo nie — od razu pięć, będą na zapas. Pewno mam cukrzycę. Tak mi się chce coś słodkiego.
A kiedy przynosiła ciastka takie, jakie sobie życzył, nigdy inne, nie tolerował bowiem żadnego sprzeciwu, i kiedy zaspokoił już apetyt „na słodkie”, po jakimś czasie wołał:
— Mario! Mario! Masz kiszone ogórki? Muszę zjeść coś ostrego, mdli mnie po tych wstrętnych ciastkach.
Usiłowała odgadywać jego życzenia, mieć w domu możliwie wszystko, na co mógłby wyrazić niespodziewanie ochotę, ale i to nie zawsze wystarczyło. Henryk często potrafił ją zaskoczyć — jego kulinarna wyobraźnia pracowała nieustannie, podsuwając mu różne warianty coraz to bardziej wyrafinowanych pragnień.
Wracała pośpiesznie z pracy o trzeciej, dogotowywała przygotowany poprzedniego dnia wieczorem obiad, podawała go mężowi. O godzinie szesnastej trzydzieści, z chwilą rozpoczęcia programu telewizyjnego, zasiadał przed telewizorem w miękkim, staromodnym fotelu, zajmującym dość znaczną część pokoju, i wtedy dopiero zaczynało się: —
Mario, mam pragnienie, przynieś mi wody mineralnej. Mario, kup mi sałatki śledziowej, uważaj tylko, aby była świeża. Mario, podaj mi plasterek szynki z sosem tatarskim. Mario, ubij mi krem ze śmietany, Mario! Mario! Mario!
Ulegała jego kaprysom, kłopotliwym zachciankom z całkowitym, biernym posłuszeństwem dobrej i oddanej żony. Nie miała już innego celu w życiu poza nim, poza swoim mężem; nie miała nikogo bliskiego, od wielu lat była sama, tylko z nim, skazana na niego. Starsza o osiem lat siostra, Klementyna, nie akceptowała Henryka, nie lubiła go. A dla Marii liczył się przede wszystkim Henryk, był na pierwszym planie: kiedyś, dawno — ponieważ go kochała, a od lat — ponieważ została przy nim i dla niego. Traktowała męża jak człowieka ciężko chorego i uważała szczerze, że jest ciężko chory. Podczas ostatnich pięciu lat zdziwaczał i postarzał się do tego stopnia, że mogła to sobie wytłumaczyć jedynie jego chorobą. Wiedziała od początku, że Henryk ma trudny charakter, jest despotyczny, wymagający, nie znoszący najmniejszego sprzeciwu, łatwo wpadający w długotrwale stany depresyjne. Dlatego nie spodobał się Klementynie, nie miała do niego zaufania. Ale Maria kiedyś kochała go, nauczyła się tolerancji, wybaczała, starała się go zrozumieć, bo wiele przeżył, i tak już zostało.
Przyśpieszyła kroku. Przełożyła wypchaną zakupami, ciężką torbę do drugiej ręki. Poczuła wyrzuty sumienia, że na tak długi czas opuściła dom. Henryk tego nie lubił. Henryk nie lubił, aby była przy nim blisko, w tym samym pokoju, ale też i nie znosił, aby wychodziła na dłużej z domu. Wymagał stałej jej obecności, ponieważ stale czegoś od niej potrzebował. Podaj herbatę, otwórz okno, zamknij okno, przykryj nogi pledem, weź pled. Denerwował się wciąż, że nie otacza go należytą opieką, nie dba o niego tak, jak na to zasługuje.
— Dobry Boże — westchnęła Maria, przypominając sobie ciągłe, nieustanne pretensje męża. Nie było jednak w jej westchnieniu ani sprzeciwu, ani buntu — nie potrafiła się już ani sprzeciwiać, ani tym bardziej buntować — uważając, że tak musi być i że ona nie da je z siebie wszystkiego, jeżeli Henryk jest z niej -niezadowolony.
Weszła na brudną klatkę schodową swego domu: starej, przedwojennej, czynszowej kamienicy o wysokich oknach, jeszcze wyższych sufitach, i mieszkaniach zimnych, ponurych, nieprzyjaznych. Jakby pierwszy raz w życiu widząc szpetotę budynku, w którym spędziła dwadzieścia lat swego życia, przystanęła na moment zaskoczona niespodziewanym odkryciem. Nagle serce ścisnęło się tak boleśnie, że aż krzyknęła głośno: nie spodziewała się bólu. Chwyciła się kurczowo lepkiej, brudnej poręczy. Przypomniał jej się lekarz, u którego była przed dworna laty i jego „recepta na zdrowie”. Odpoczywać, nie przemęczać się, nie denerwować, przeprowadzić -się szybko na parter.
— Dobry Boże! — westchnęła.
Schody wysokie i strome zwisały nad nią groźnie, napawając lękiem. Przeraziła się owego gwałtownego głosu serca. Nie chciała umrzeć, a pomyślała, że umrze, umrze bardzo prędko, jeszcze dzisiaj, z całą pewnością dzisiaj. Tak jest duszno, gorąco i tak bardzo jest zmęczona. Swoim życiem, które Składa się z ciągłego pośpiesznego wchodzenia na schody, spełniania kaprysów męża i lęku przed nim, przed jego cichym i groźnym gniewem i przed uciążliwym, bolesnym wspinaniem się na schody. Ale przecież nie może Umrzeć, nie wolno jej, bo co się stanie z Henrykiem? Jest niedołężny, chory, nieporadny, jak małe dziecko, które dopiero uczy się mówić, stawia pierwsze kroki, niepewne jeszcze, co chwila wołając: daj mi to! ja chcę tamto!
Odetchnęła głęboko i ostrożnie zaczęła wchodzić na górę. Czuła, jak serce rozsadza jej klatkę piersiową, dusi. Na wpół żywa stanęła wreszcie przed drzwiami mieszkania. Pot zalewał jej oczy, oddychała urywanie, pośpiesznie.
Henryk siedział przed telewizorem. Nie odwrócił nawet głowy.
— Gdzie się szwendałaś tak długo? — zapytał ze złością.
Rozpakowała torbę, szeleszcząc kusząco papierami. Czasem udawała się jej ta sztuczka: Henryk zainteresowany tym, czy przyniosła coś smacznego do jedzenia, zapominał o gniewie.
— Pytam się?! — krzyknął.
— Kolejka w Delikatesach — powiedziała Maria cicho, z wysiłkiem. — Ale kupiłam ci kabanosy.
— Tak długo czekałem na nie, że już mi przeszła ochota — burknął, ciągle jeszcze zły.
— Nie będziesz jadł?
— Ależ będę! Chciałabyś mnie głodem zamorzyć! Twarożek kupiłaś?
— Nie było w Delikatesach.
— To trzeba było pójść gdzie indziej, szukać i kupić! Nie chciało ci się po prostu, powiedz lepiej. Przecież wiesz, że muszę odżywiać się dietetycznie, unikać ciężkostrawnych potraw, bo jestem chory.
— Tak, Henryku — odparła pokornie.
— Więc dlaczego nie przyniosłaś twarożku?
— Przepraszam, Henryku. ,
— Twoim przeproszeniem się nie najem. — Nie odrywał wzroku od telewizora, ani razu na nią nie spojrzał.
— Ugotuję ci jajka na miękko — zaproponowała nieśmiało Maria patrząc z troską na męża. Był bardzo wzburzony. Ostatnio zdarzało mu się to coraz częściej. Nic nie znaczące głupstwo wyprowadzało go z równowagi. A potem cierpiał, nie mógł spać w nocy. Słyszała, leżąc na swym twardym łóżku w kuchni, jak jęczy, a czasem krzyczy pr zez sen.
— Jajka i jajka. Mam dość jajek! Daj te kabanosy.
Tylko szybko. Od obiadu nic nie jadłem, nie miał kto mi podać szklanki wody, bo ty chodzisz sobie na spacerki!
Maria wyszła do kuchni przygotować kolację. Wiedziała z doświadczenia, że Henryk, kiedy jest zdenerwowany i podniecony, potrafi być niesprawiedliwy i że nie należy się tym przejmować.
— Mario!
— Słucham cię? — Zajrzała do pokoju.
— Co z tą kolacją? Czy musisz się tak guzdrać?
— Ależ, Henryku — zaprotestowała łagodnie — jeszcze rąk nie zdążyłam umyć, a ty krzyczysz.
— Głodny jestem. Otwórz mi puszkę sardynek. Albo sajrę. Albo najlepiej i jedno, i drugie.
— Dobrze, Henryku.
— I diwa jajka ugotuj na twardo, i polej majonezem.
— Dobrze, Henryku.
— Za piętnaście minut jest dziennik, pośpiesz się.
— Zaraz ci podam — obiecała.
Kolację jadał zawsze podczas dziennika telewizyjnego. Już się tak przyzwyczaił. Nie daj Boże, co by się działo, gdyby nie zdążyła na czas podać mu talerza z jedzeniem. Zapomniała więc o swoim bolącym sercu, pośpiesznie krajała chleb, smarowała grubo masłem, otworzyła puszki z rybami. Nie wolno pozwolić, aby się denerwował, to mu szkodzi.
— Widzisz — powiedziała wnosząc tacę i kładąc nakrycia przed mężem — jak mi szybko poszło. Już możesz jeść. Za parę minut podam ci jajka, muszą się jeszcze chwilę gotować. A kabanosy wspaniale wyglądają.
— A gdzie rzodkiewki?
— Och! — przeraziła się Maria. — Zapomniałam o rzodkiewkach! Ale jutro...
Przerwał jej gwałtownie.
— O wszystkim zapominasz. Wiesz przecież, jak bardzo lubię rzodkiewki!
— Jutro...
— Jutro to nie dziś. A teraz wynoś się stąd! No, powiedziałem, wynoś się i nie przeszkadzaj.
Nie znosił, aby była w pokoju, podczas gdy on oglądał program telewizyjny. Upłynęło już chyba pięć lat, odkąd kazał jej spać w kuchni. Twierdził, że potrzebuje dla siebie maksimum spokoju i świeżego powietrza. Kupiła więc sobie rozkładane łóżko i w małej, ciasnej kuchni co wieczór rozstawiała je, wyciągała ze schowka pościel. W ciągu dnia, chcąc odpocząć, przysiadała na kuchennym taborecie.
— Henryku...
— Czego? — zapytał, mając usta pełne jedzenia. Połykał duże kęsy chleba, łapczywie i zachłannie, jakby nie jadł co najmniej od kilku dni, jakby cierpiał od dawna dotkliwy głód.
— Dziś jest film... Pozwolisz?
Spojrzał na nią uważnie, zastanawiając się może, czy zasłużyła na nagrodę.
— Jeśliby ci bardzo miało przeszkadzać... — powiedziała przepraszająco.
Zrobił przyzwalający ruch ręką. Maria, zadowolona z wyrażonej przez niego zgody, z nadzieją na spokojny wieczór, przyniosła mężowi jaja na twardo oblane suto żółtym majonezem, potem sprzątnęła w kuchni, starła stół, wysypała na parapet okienny okruszyny chleba dla wróbli. Zrobiła sobie kąpiel, po której poczuła ulgę. Odświeżona i zaróżowiona, przyjrzała się sobie w lustrze i stwierdziła, że wygląda okropnie.
„Jestem już bardzo stara — pomyślała. — Włosy... włosy zupełnie siwe. Nawet nie zauważyłam, kiedy osiwiałam. Może pofarbować? Ech, to śmieszne, aby kobieta w moim wieku farbowała włosy. Ale trzeba coś z nimi koniecznie zrobić. Może trwałą?”
Nakręciła papiloty, obwiązała głowę chustką i na palcach wsunęła się do pokoju, aby nie przeszkadzać Henrykowi. Chciała wysłuchać prognozy pogody na jutro — czy Wicherek zapowie kolejny wyż. Było bardzo gorąco w dusznym, rozpalonym mieście. Ale już skończył się dziennik, spóźniła się na prognozę pogody, szedł jakiś inny program. Może film się zaczął?
Henryk siedział jakoś inaczej niż zwykle. Nigdy nie widziała go w tak nienaturalnej pozie: wyprostowany, sztywny, z głową podaną do przodu, twarzą tak napiętą i bladą, że w świetle elektrycznym wydawało się, jakby była wycięta z papieru.
Przestraszyła się.
— Henryku! — zawołała i podbiegła do męża. — Słabo ci?
Odepchnął ją silnie. Zatoczyła się i boleśnie uderzyła biodrem o stół.
— Henryku!
Powoli obrócił ku niej zsinałą twarz. Milczał. Tylko wygięte konwulsyjnie usta poruszyły się bezgłośnie. ’
— Henryku! Na litość boską! Co ci się stało?
Zobaczyła jego oczy. Nigdy nie lubiła jego oczu. Były bardzo jasne, niebieskie, wypłowiałe, wypukłe oczy krótkowidza. Czasem wydawało się jej, że widzi w tych oczach nienawiść. Ale nie wiedziała, kogo Henryk mógłby nienawidzić. Zdjął okulary, odłożył je na stolik przed telewizorem, wpatrywał się w nią uporczywie. Zrozumiała: on jej nienawidzi. Poczuła lęk. Cofnęła się. Przeraziła się jego oczu i jego milczenia.
— Henryku — powiedziała niepewnie, cicho.
Znowu poruszył ustami. Usłyszała głos ochrypły, stłumiony, który ledwo przedarł się przez zaciśnięte usta. Pytał ją o coś, ale niewyraźnie, ona, przerażona widokiem zaciśniętych ust, nie zrozumiała jego pytania.
— Słucham?
— Dawno tu jesteś? — powiedział z wysiłkiem, a jego dłonie zacisnęły się na poręczy fotela.
— Ależ... — wciąż nie rozumiała.
— Dawno tu jesteś?! — krzyknął.
Zlękła się teraz nie na żarty. Chyba zwariował. Te jego ponure dziwactwa — od pięciu lat ani razu nie. wyszedł z domu — to wszystko były prawdopodobnie objawy choroby umysłowej. A teraz ma atak!
— Nie patrz tak na mnie!
Wtedy ruchem bardzo zwyczajnym, prostym, jak człowiek, który bardzo cierpi i pragnie otrząsnąć się z tego cierpienia, uniósł rękę do skroni, potarł czoło. Uspokoiła się. Może go coś zabolało, a może znowu przypomniały się tamte lata, o których przecież pragnął za wszelką cenę zapomnieć, jak tysiące, setki tysięcy innych ludzi, którzy przeżyli koszmar wojny.
— Przynieś mi szklankę wody — powiedział. Głos jego wciąż brzmiał ochryple i odniosła wrażenie, że mówienie przychodzi mu z trudnością.
Pobiegła do kuchni. Nalała wody, wycisnęła cytrynę.
„Może podać mu kropli uspokajających? — zastanowiła się. — Nie, lepiej go nie drażnić.”
— Dziękuję ci — powiedział, a ona znowu poczuła ukłucie lęku: nigdy, od wielu, wielu lat, za nic jej nie dziękował. To słowo zabrzmiało obco, a nawet wrogo, ostrzegawczo.
•— Lepiej ci?
— Talk — odpowiedział.
— Pójdę się położyć. Nie będę już oglądała tego filmu.
— Mówiłaś coś? — zapytał.
— Nie będę oglądała filmu, Henryku. Słuchaj, dlaczego zdjąłeś okulary? Przecież... — Był taki obcy bez szkieł, zmieniony, inny.
Uniósł się lekko w fotelu.
— Co przez to rozumiesz? Dlaczego mówisz o okularach? — żyły na skroniach stały się wypukłe, spocił się.
— Nie miałam nic złego na myśli — broniła się. — Po prostu...
— Dlaczego ty o to spytałaś? Nigdy nie trzeba o nic pytać.
Milczała. Nic z tego wszystkiego nie mogła zrozumieć. O co mu chodzi? Trzeba koniecznie sprowadzić lekarza, trzeba koniecznie, on... Z nim dzieje się coś złego.
— Jest straszliwie duszno. Otwórz okno — odezwał się.
— Okno jest przecież otwarte — odparła zdziwiona.
— Ale zasłona nie zaciągnięta. Komary wpadają.
— Jakie komary? Co ty mówisz? Może masz gorączkę? Wezwę lekarza.
— Nie jestem chory. To muchy, jeśli nie komary. Zasuń tę zasłonę!
— Ależ nie mogę jej zasunąć, bo popsuła się szyna. Coś się tam u góry zacięło.
— To mnie nie obchodzi! Chcę, abyś zasłoniła okno, rozumiesz?
— Dobrze, dobrze, nie denerwuj się. Spróbuję.
Przysunęła krzesło pod samo okno. Boże, jakie te okna wysokie! Stękając weszła na parapet. Przeszkadzała jej doniczka z paprocią. Odsunęła ją trochę na bok.
— Ależ jestem głupia — powiedziała. — Przecież nie dosięgnę. Muszę mieć szczotkę.
— Podam ci — zaofiarował się Henryk, i to było niezwykłe.
— Siedź, siedź — odparła, odwróciła się plecami do pokoju, schyliła, aby uklęknąć na parapecie i zejść na krzesło. Posłyszała za plecami zdyszany oddech.
— Henryku! — zawołała przerażona tym oddechem. Wyprostowała się, odwróciła się twarzą i zdążyła jeszcze pomyśleć, że jednak on ma atak i należy natychmiast wezwać pogotowie. Potem krzyknęła krótko, przeraźliwie. Śmiertelnie.
— Panie prokuratorze, proszę o przejrzenie sprawy i podpis. Nic ciekawego, zwykła formalność — powiedział Gorczyński, uśmiechając się uprzejmie.
Andrzej Dolecki nie oswoił się jeszcze ze swoim zawodowym tytułem. Dopiero od trzech miesięcy — po skończeniu prawa i odbytej aplikanturze ‚— rozpoczął pracę, sWoją prawdziwy pracę w życiu. Nie miał więc ani wprawy, ani praktyki, a, co gorsza, był z natury człowiekiem nieśmiałym, chociaż niewątpliwie zdolnym, o czym świadczył jego indeks, praca magisterska. Lecz sukcesy uczelniane wcale nie pomagały mu przełamywać wrodzonej nieśmiałości. Często tracił pewność siebie, nie umiał w odpowiednim momencie wykorzystać przekonywających argumentów. Wybór zawodu zaskoczył bez wyjątku wszystkich jego znajomych, którzy uważali, że nie nada je się do pełnienia funkcji prokuratora. Już podczas studiów najbliżsi koledzy wyrażali przekonanie, że nie umie wykorzystać swoich możliwości. Nie lubił, nie potrafił „pływać”, co koledzy mieli mu za złe. Wiele spraw oddawał walkowerem, nie podejmując się walki ani obrony, ponieważ żal mu było swoich przeciwników. I nagle — prokurator! Odradzano mu życzliwie, po przyjacielsku, tłumacząc, że nie na da je się do tego zawodu, jest zbyt wrażliwy, posiada zbyt dużą wyobraźnię. Powinien raczej wybrać adwokaturę, lepiej odpowiadającą jego dyspozycjom psychicznym. Andrzej jednak uparł się. I oto od trzech miesięcy przyzwyczajał się do zwrotu: „panie prokuratorze”, który wciąż brzmiał dla niego obco.
— Dziękuję.
Prowadził do tej pory tylko jedną sprawę, którą przegrał: mógł uzyskać o wiele wyższy wyrok skazujący. Była to pospolita sprawa o chuligaństwo i pobicie. Przed sądem stanął recydywista, trzykrotnie już karany za podobne przestępstwo. Andrzej przygotowywał się do prowadzenia tej sprawy starannie, drobiazgowo, może nawet z przesadną dokładnością. Czytając akta dotyczące owej ostatniej sprawy i sięgając do akt poprzednich, odnalazł moment współczucia dla dwudziestodwuletniego przestępcy, który dla piętnastu złotych na butelkę cienkusza pobił dotkliwie przypadkowego przechodnia. Poniewczasie dopiero Andrzej pojął, że niepotrzebnie wyszedł poza krąg samej sprawy, poza nagie fakty. Jego wyobraźnia zaczęła działać i nie potrafił się od niej uwolnić. Dlaczego ten chłopak został przestępcą? Odpowiadając na to pytanie, odtwarzał jego życie. Nie ulegało wątpliwości, że Wobec owego młodego przestępcy nie pomogą już, albo raczej niewiele, żadne środki profilaktyczne ani penitencjarne. Podmiot jego oskarżeń, notoryczny chuligan, który być może tylko przez szczęśliwy dla niego przypadek nie popełnił jeszcze poważniejszego przestępstwa, młody człowiek, stanowiący już duże zagrożenie z punktu widzenia interesów społecznych i z punktu widzenia litery prawa — nie mógł być inny, ponieważ został do niego przypisany właśnie taki model życia. Syn złodzieja i prostytutki, od dziecka głodny, pozostawiony sam sobie, obracający się w środowisku notorycznych przestępców, jako ośmioletni chłopak obrabował kiosk spożywczy, zabierając stamtąd cukierki, czekoladę, papierosy. Po trzech latach pobytu w Domu Poprawczym wrócił tam, skąd wyszedł: do swojej „rodziny”, w której przez ten czas zmieniło się kilku „ojców”. Znowu za kradzież powędrował do poprawczaka, aby po uzyskaniu pełnoletności i wyjściu na wolność szukać dla siebie przez kilka miesięcy miejsca wśród ludzi, którzy go jednak nie chcieli, nosił bowiem określone piętno. Więc znowu powrócił do „rodziny”, znowu kradł, znowu wyrok, i ledwo wyszedł, po tygodniu pobił przechodnia, żądając piętnastu złotych. Przypisany do życia, które go nauczyło zaspokajać tylko prymitywne potrzeby — jaki mógł być?
Andrzej Dolecki nie błysnął podczas rozprawy. Wygłosił przemówienie oskarżycielskie bardzo piękne, wzruszające, nieomal wyręczając adwokata z urzędu; oferował przestępcy zaufanie jako kredyt na przyszłość, z którego ten powinien umieć skorzystać, i ostatecznie żądał niewysokiego wymiaru kary. Potem czuł się podle, ponieważ nie umiał sobie odpowiedzieć na pytanie, czy tak rzeczywiście powinien był postąpić. Przecież nie do jego kompetencji należy sądzić, jego kompetencje — to orzekać o winie.
Andrzej już dawno przeczytał protokół, przejrzał zdjęcia. Wydawało mu się, że Gorczyński swoim powiedzeniem: „nic ciekawego, zwykła formalność”, pragnął dać mu do zrozumienia, że nadaje się tylko do takich spraw, które są „zwykłą formalnością”. Spojrzał jeszcze raz, teraz uważniej, na zdjęcia. Przeczytał ponownie załączniki. Tak. Prosta sprawa. Oczywiście, nigdy nie dadzą mu poważniejszej, nie „wykazał się” zaraz na początku.
Wyciągnął wieczne pióro, atrament wysechł.
— Proszę, panie prokuratorze — Gorczyński usłużnie podsunął mu długopis.
Chcąc ukryć zmieszanie, pochylił się nad papierami. Na samym wierzchu zdjęcie kobiety: leżącej na wznak, z szeroko rozrzuconymi rękami. Czarna strużka od ust poprzez brodę.
Przerzucił pozostałe zdjęcia. Było ich kilka, jak zwykle w takich przypadkach fotograf wykonał kilka ujęć. Zbliżenie, plan dalszy. En face i z profilu. Kobieta, która spadła z trzeciego piętra na twarde, pokryte betonem podwórze, nie miała żadnej szansy, nawet najmniejszej. Leżała bardzo płaska, jakby pozbawiona ciała, na plecach. Głowa przekręcona lekko na bok, przez ramię, nienaturalnie. Dłonie... puste. Puste, otwarte dłonie?
— Pan prokurator się zastanawia? — zapytał Gorczyński. — Nie ma nad czym, doprawdy.
— Proszę nie przeszkadzać — powiedział dość ostro Andrzej i zaraz się zmieszał, zaskoczony tonem swego głosu.
— Ależ dobrze, dobrze — uśmiechnął się pobłażliwie Gorczyński. — Oczywiście, niech pan prokurator się nie spieszy.
— Niech pan spojrzy — powiedział przepraszającym tonem Andrzej. — Te puste dłonie. Otwarte. Nie zacisnęły się na niczym, nie próbowały niczego uchwycić, na czymś się zatrzymać. Nawet instynktownie. Dlaczego?
— Och, panie prokuratorze...
— Myślę, że to ważne — powiedział Andrzej i zamyślił się.
Człowiek, który nagle traci równowagę. Musi być w tym momencie, skróconym do ułamków sekundy, strach. Okrutny, gwałtowny. Ale strach wyzwala instynkt: obronę życia. Wystarczy w ciemnościach zstępować ze schodów i potknąć się lekko, wtedy odruchem chroniącym przed upadkiem jest próba uchwycenia się czegoś: ściany, poręczy, choćby bezsensowne wyciągnięcie rąk, będące próbą odzyskania zachwianej równowagi. A człowiek, który traci równowagę, mając świadomość, że stoi na wysokości trzeciego piętra? Że właśnie ten ułamek sekundy waży o życiu, decyduje o nim? Nie można uwolnić się od instynktownych odruchów. Chyba że zostaje się czymś tak bardzo zaskoczonym, iż zamiast strachu jest tylko zdumienie, a już potem nie ma czasu ani na przerażenie, ani na obronę. Bo jak: po prostu zachwiała się, straciła równowagę stojąc w otwartym oknie i spadła bez najmniejszej próby obrony? Nie uchwyciła firanki, bo nie zdążyła? Nie pociągnęła jej za sobą, nie usiłowała na niczym zamknąć ręki, spadła jak worek piasku?
— Jak ona stała w oknie? — zapytał Andrzej.
— Nie wiem, nie było mnie przy tym. Ma pan zeznanie jej męża, Henryka Jagodzińskiego. Jest szczegółowe i wyczerpujące.
— Wiem, że pana nie było przy tym — powiedział spokojnie Andrzej. — Źle sformułowałem pytanie. A na to pytanie nie znajduję dokładnej odpowiedzi w wyjaśnieniach Henryka Jagodzińskiego. Chciałbym wiedzieć, czy w chwili wypadku stała twarzą do wnętrza pokoju?
Gorczyński wzruszył ramionami.
— O co panu chodzi, panie prokuratorze?
— O to, że... zaraz... — Andrzej jeszcze raz przeczytał protokół. — Tu jest kilka miejsc niejasnych, proszę pana.
— Co takiego?
— Cytuję: „Żona moja weszła na okno, aby poprawić popsutą zasłonę, która nie chciała się zasunąć...” Dobry Boże, polszczyzna wspaniała. Więc mam odpowiedź, ale nie wprost, na swoje pytanie. Jeżeli tak było, jak zeznaje jej mąż, musiała stać twarzą do podwórza.
— I co z tego?
— Właśnie. Wieszał pan kiedykolwiek firanki u siebie w domu?
— Chwała Bogu, nie — westchnął Gorczyński. — To należy do obowiązków żony.
— A widział pan kiedykolwiek, jak żona to robi?
— Czy widziałem? Chyba tak.
— Na którym piętrze pan mieszka?
— Sęk w tym, że na parterze.
— To nie ma znaczenia. Proszę, niech pan sobie uprzytomnił jaką pozycję trzeba zająć stojąc w oknie, aby założyć firanki czy coś przy nich poprawić?
— Doprawdy nie wiem.
— Więc panu powiem, jak to się robi, a pan niech spyta żony, czy mam rację. Otóż ja jestem wysoki i zawsze mnie przypada obowiązek zakładania i upinania firanek w oknach. Podczas czynności stoi się zawsze twarzą do wnętrza pokoju, aby mieć większą swobodę ruchów.
— No, to się zgadza. Stała twarzą do wnętrza pokoju, dlatego spadła na plecy — powiedział Gorczyński. — Człowiek nie piłka, podlega prawom ciążenia.
— Otóż właśnie — zauważył z triumfem Andrzej. — A mąż denatki, Henryk Jagodziński, powiada dalej, proszę, przeczytam panu: ”...weszła na okno, ale stwierdziła, że nie dosięgnie, powiedziała: «Jaka jestem głupia, przecież nie dosięgnę bez szczotki», powiedziałem, że podam jej szczotkę, odpowiedziała, że dziękuje i odwróciła się, aby zejść z okna. Widziałem jeszcze, jak uklękła na parapecie. Nie widziałem, co było potem dokładnie, ponieważ już nie patrzyłem w jej stronę, zainteresowałem się telewizją, zapowiadali program na jutro, usłyszałem tylko krzyk...”
— Do czego pan zmierza, panie prokuratorze?
— Był pan w tym mieszkaniu?
— Nie.
— Ciekaw jestem, jakiej szerokości są tam parapety okienne.
— Sądzi pan...
— A pan? Gdyby ona uklękła na parapecie, wtedy nie doszłoby do żadnego wypadku — powiedział Andrzej.
— A jeśli tam są bardzo wąskie parapety?
— Sądząc ze zdjęcia, o, tego, na nim widać fragment budynku, to parapety w tym domu są szerokie.
— Dlaczego pan tak uważa?
— Bo to jest stare, przedwojenne budownictwo. Proszę zwrócić uwagę, jakie wysokie tu są okna. We wszystkich budynkach tego typu są szerokie parapety okienne, nie takie niteczki jak w blokach. Ja też mieszkam w takiej starej, przedwojennej kamienicy. Niech pan teraz postara się odtworzyć sytuację i wyobrazi sobie, że stoi pan na oknie, twarzą do wnętrza pokoju. Stwierdza pan, że nie dostanie do szyny, potrzebna panu szczotka, aby nią przesunąć klamerki. Ta kobieta, jak można wnioskować ze zdjęć, była niskiego wzrostu. Tu są wysokie okna, wysokie pokoje. Aby zejść na krzesło, trzeba najpierw odwrócić się twarzą do podwórza, uklęknąć, następnie ostrożnie spuścić nogi, szukając krzesła. Tak? Jest niska i niemłoda, nie będzie zeskakiwała przodem, mogłaby się przewrócić, nie utrzymać ciężaru ciała. Tak czy nie? Więc postanawia zejść, odwraca się plecami do pokoju, klęka — tak twierdzi świadek wypadku, jej mąż. I wtedy właśnie traci równowagę. Parapet szeroki, upadłaby na parapet, uczepiłaby się czegokolwiek, przytrzymała framugi okiennej. W takiej sytuacji nie mogłoby dojść do wypadku.
— Logiczne — powiedział z uznaniem Gorczyński.
— Więc aby zaistniał wypadek — a wypadek jest faktem — musiała jeszcze stać na parapecie. Ponieważ jednak spadła na wznak, musiała stać twarzą do wnętrza pokoju. Sam pan zauważył, człowiek nie jest piłką i podlega prawu ciążenia. Więc tu się coś nie zgadza.
— Trzeba wziąć poprawkę na zdenerwowanie jej męża. Był w szoku, wstrząśnięty gwałtowną i tragiczną śmiercią żony, nie musiał widzieć wszystkiego dokładnie.
— Oczywiście. Taką poprawkę należy uwzględnić. Trudno jednak zrozumieć, dlaczego zeznaje, że widział, jak ona klęka na parapecie.
— To właśnie świadczy na jego korzyść. Mógł już tego nie widzieć, ale ponieważ zawsze w taki sposób schodziła z okna, zasugerował się tym.
— Owszem — przyznał Andrzej — ale coś panu opowiem. Kiedy byłem małym chłopcem, miałem wtedy jedenaście albo dwanaście lat, widziałem wypadek. Kobieta mieszkająca po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko naszego mieszkania, myła okno. To działo się przed świętami Wielkanocy. Ja wyglądałem przez okno. Pasjami lubiłem to robić. Mieszkaliśmy na czwartym piętrze, wysoko. Ludzie z tej wysokości wyglądają bardzo śmiesznie, skróceni i skrzywieni przez perspektywę. Godzinami mogłem się im przyglądać. Babka gniewała się na mnie, bała się, że jeszcze kiedyś wypadnę i będzie nieszczęście. Wychowywała mnie babka, moi rodzice zginęli na krótko przed zakończeniem wojny. Ale nie słuchałem jej, oczywiście, i gdy tylko wychodziła z domu, zaraz biegłem do okna, właziłem na parapet, kładłem się na nim na brzuchu i patrzyłem w dół. Owego dnia była piękna pogoda, ciepło, prawie wiosna. Nagle usłyszałem krzyk. I od tego krzyku widziałem dokładnie, chociaż trwało to ułamek sekundy. Mieszkała na drugim piętrze, a więc niżej. Spadała jak ciężka bryła. I pan wie? Ona się broniła. Machała rękami, jakby była ptakiem. I pamiętam więcej — jak jej dłonie zacisnęły się w poszukiwaniu jakiegoś oporu, jak usiłowała uchwycić powietrze, uczynić z niego barierę ocalenia. Potem zbiegłem na dół, leżała twarzą do ziemi, z rękami rozrzuconymi, jakby to były skrzydła, a jej dłonie były kurczowo zaciśnięte, paznokcie wbite w ciało. Rozumie pan, do czego zmierzam?
Gorczyński pochylił się nad zdjęciami.
— Tak, rozumiem.
— Ta kobieta ma otwarte, puste dłonie. Jeżeli nawet przyjmiemy, że jest tak, jak opowiada jej mąż, to te dłonie temu przeczą.
— Dlaczego?
— Pan mnie sprawdza? — uśmiechnął się Andrzej. — Otóż po prostu dlatego, że uczepiłaby się zasłony. Jest długa, prawda? O, jak u nas, w tym gabinecie, zasłania całą swoją długością okno, jeśli się ją zasunie.
— Ale właśnie zasłona nie była zasunięta.
— Rzeczywiście — powiedział Andrzej. — Zapomniałem.
— Poniosło pana.
— Trochę — przyznał się z lekką skruchą. — Niemniej jednak te otwarte dłonie mnie przerażają. Ta ich zwyczajność jest nienaturalna i zastanawiająca. A firanki? Firanek nie było?
— Tego nie wiem — odparł Gorczyński.
— Zresztą, dajmy temu pokój. Żałuję, że nie było mnie tam na miejscu, zaraz po wypadku.
— Najpierw wezwano pogotowie — wyjaśnił Gorczyński. — Lekarz pogotowia zameldował milicji. Na miejsce wypadku pojechał kapitan Żabicki, to doświadczony oficer. No i byłem ja. Zrobili i przebadali wszystko porządnie, jak widać z załączników. Przecież to na pewno nieszczęśliwy wypadek. Poprawiała zasłonę, biedaczka, zakręciło jej się w głowie i wypadła.
— Tak to wygląda — powiedział Andrzej. — Pozornie.
— Sądzi pan, że... samobójstwo?
— Samobójstwo? Ale skąd! — zaprzeczył energicznie Andrzej. — Na tym zdjęciu widać, że ona ma zakręcone włosy. Jaki samobójca będzie zakręcał włosy, a potem rzucał się z trzeciego piętra? Nonsens. Nie podpiszę protokołu — powiedział surowo Andrzej, zdając sobie sprawę z powagi swego oświadczenia. — Absolutnie nie podpiszę protokołu. Aż do wyjaśnienia.
— Nawarzy pan sobie piwa — ostrzegł go Gorczyński.
— Być może. Zresztą, i tak materiały są niepełne. Brakuje wyniku sekcji zwłok.
— Wiadomo, jaki będzie.
— Niemniej jednak wolę zaczekać. I zanim przyjdzie wynik sekcji, mam zamiar obejrzeć sobie parę rzeczy. Pójdzie pan ze mną?
— Pójdę, oczywiście. Nie zaszkodzi mała wizja lokalna.
Gorczyński w ciągu kwadransa postarał się o służbowy wóz i czekał już na Andrzeja przed prokuraturą. Otworzył przed nim drzwiczki samochodu.
— Niech pan da spokój — żachnął się Andrzej.
— Pan prokurator siada z przodu. Wygodnie. Wszystko »widać. A ja z tyłu. Bo bezpiecznie.
— Ze mną zawsze bezpiecznie — zaoponował kierowca. — Co pan straszy naszego prokuratora?
Ale ruszył ostro, żeby zaraz gwałtownie zahamować. Andrzej nie znał tego kierowcy, w ogóle jeszcze mało osób znał w prokuraturze. Do tej pory zaledwie dwa czy trzy razy korzystał ze służbowego wozu. Teraz wołałby przejść się na piechotę albo pojechać tramwajem. Gorczyński jednak oświadczył, że nie wygrał nóg na loterii i nie ma najmniejszego zamiaru telepać się nie wiadomo gdzie państwowymi środkami lokomocji.
— Do kogo pan prokurator zamierza wstąpić najpierw? Do jej męża? — zapytał Gorczyński.
— Nie. Wołałbym jego zostawić na koniec.
— Może więc do dozorcy?
— Dlaczego właśnie do dozorcy? — zdenerwował się Andrzej. Był wściekły na siebie, po co się wdaje w jakieś niepewne historie. Przynieśli mu papiery do podpisu, należało podpisać i nie zawracać sobie niczym głowy, po co wtrąca nos w niewyraźne sprawy.
— Dozorca też człowiek — z wyraźną kpiną w głosie powiedział Gorczyński.
— Nie wątpię. Jednak przede wszystkim porozmawiamy z tą osobą, która wezwała pogotowie.
— Sąsiedzi zawsze wszystko wiedzą najlepiej — wtrącił kierowca. — Przyjechaliśmy na miejsce, panie prokuratorze. To tu. Wysoka dwadzieścia. Mam zaczekać na pana czy mogę wracać?
— Niech pan wraca — powiedział Andrzej nie zważając na protesty Gorczyńskiego. — Nie wiadomo, jak długo tu będziemy.
— Na pewno bardzo krótko, już ja się o to postaram — burknął pod nosem Gorczyński.
— Słucham? — zapytał Andrzej.
— Nie, nic. Ja tak sobie... Bardzo się cieszę, że będę współpracował z panem prokuratorem — odparł Gorczyński. — Pan należy do tych młodych gniewnych. I podejrzliwych.
— Idziemy — uciął Andrzej.
Dom, jak i cała ulica, zabudowana starymi, nieremontowanymi czynszówkami, był ponury. Lepsze mieszkania znajdowały się od frontu. Takie właśnie mieszkanie zajmowali Maria i Henryk Jagodzińscy. Przed wojną w oficynie gnieździły się wielodzietne rodziny robotników. Teraz mieszkali tu ludzie czekający na swoją szczęśliwą gwiazdę w postaci przydziału na mieszkanie w blokach.
Podwórze ciemne, głębokie, jakby bez nieba. Studnia. Ale dzieciom, bawiącym się krzykliwie w klasy, chowanego i berka, nie przeszkadzał brak nieba czy zieleni: podwórze wylane było szarym betonem, bez skrawka trawnika.
— Gdzie mieszka pani Hanyszowa? — zapytał Gorczyński piegowatego chłopca z wielkim siniakiem nad okiem.
Chłopak kopał zawzięcie piłkę, celując między dwa pojemniki na śmieci. — Hej, chłopcze, do ciebie mówię! Gdzie mieszka pani Hanysz?
— A tam! — chłopak wskazał na poprzeczną oficynę i kopnął piłkę, ale niecelnie. — Cholera!
— Brzydko — powiedział Gorczyński. — Nie jesteś dobrze wychowany.
— A po co? — zapytał chłopak i pognał po piłkę.
Halina Hanysz mieszkała na trzecim piętrze. Schody w oficynie były bardzo strome, wąskie, drewniane, trzeszczące.
— Rudera — powiedział Andrzej.
— Straszna rudera — wysapał Gorczyński. — Miejmy nadzieję, że niedługo zniknie. Te domy są chyba przeznaczone na rozbiórkę.
— Najwyższy czas — mruknął Andrzej.
Dzwonek przy drzwiach Haliny Hanysz nie działał. Gorczyński zastukał. Nikt nie otwierał. Wreszcie usłyszeli ciężkie westchnienie, postękiwania i kroki.
— Kogo tam diabli niosą? — zapytał zaspany głos kobiecy.
— Proszę otworzyć.
— Kto tam?
— W sprawie wypadku.
— Już otwieram. Chwileczkę. Tylko coś zarzucę na siebie.
Czekali dobrą chwilę. Znów dały się słyszeć ciężkie, szurające kroki, drzwi zaskrzypiały przeraźliwie, dawno widać nie oliwione.
— Ale męża nie ma. W robocie — powiedziała kobieta. Wahała się: wpuścić czy nie? Stała w progu — tęga, bardzo tęga, niechlujna, z potarganymi włosami, których nawet nie przygładziła ręką, w przyciasnym, brudnym, pokrytym tłustymi plamami szlafroku. Jeszcze niestara, ale wyglądająca równie dobrze na lat czterdzieści kilka, jak i na trzydzieści. Jedna z tych kobiet, które natychmiast po wyjściu za mąż wkładają szlafrok, nie czeszą się, chodzą przez cały dzień w przydeptanych pantoflach, ponieważ wydaje się im, że już wszystko w życiu otrzymały.
— To nie szkodzi, że nie ma męża. Pozwoli pani, że wejdziemy? — zapytał uprzejmie Andrzej, czując tremę: nie wiedział, w jaki sposób powinien się zachować, jak poprowadzić rozmowę ani, co gorsza, czego właściwie chce się dowiedzieć.
— Proszę — kobieta cofnęła się. Weszli.
Było to jednoizbowe mieszkanie. Kuchenny piec stał w rogu, przy wejściu, zastawiony brudnymi, osmalonymi garnkami. Cuchnęło jakimiś zepsutymi potrawami, stęchlizną i potem. Przy kuchni stało wiadro z węglem i wiadro z brudami. Andrzej miał ochotę zatkać sobie nos, taki zaduch panował w tym mieszkaniu.
— Proszę, proszę — zapraszała kobieta, przyglądając się im ciekawie. — Proszę, niech pan siada — powiedziała do Gorczyńskiego, uważając widocznie, że to on jest szefem.
Nie było gdzie usiąść. Na stole walały się resztki jedzenia, nie dojedzony chleb ze smalcem, pokruszona kaszanka, oprócz tego stał słoik z dżemem, brudne kubki i talerze. Dziesiątki much łaziły po tym wszystkim. Na trzech krzesłach leżały rozrzucone części męskiej i damskiej, mocno przybrudzonej garderoby. Tuż za stołem stało nie zaścielone, szerokie małżeńskie łóżko. Nad łóżkiem wisiał bardzo kolorowy obraz, na którym różowa Matka Boska karmiła pulchne, równie różowe dzieciątko.
— Spałam — wyjaśniła Hanyszowa.
— Przepraszamy za najście — powiedział Andrzej, siadając na brzeżku krzesła.
— Eee, tam, jakie najście. I tak już dawno powinnam była wstać, ogarnąć się trochę. Ale mi się nie chciało — powiedziała z rozbrajającą szczerością kobieta, odsunęła łokciem talerze i kubki ze stołu, połą szlafroka starła ceratę. — Mnie się tam nic nie chce. Najlepiej lubię spać.
— Pani nazywa się Halina Hanysz? — zapytał Andrzej. — Tak. A bo co?
— To pani wezwała pogotowie do Marii Jagodzińskiej?
— Ano, tak było. Wezwałam — powiedziała kobieta i niespodziewanie uśmiechnęła się, jakby wezwanie pogotowia do śmiertelnego wypadku było czymś zabawnym. Miała piękne zęby, równe, białe, zdrowe, zupełnie nie pasujące do jej nalanej, nie domytej twarzy o ziemistej cerze. — A ten pan — wskazała na Gorczyńskiego, który sam zrobił porządek na krześle, odkładając rzeczy na łóżko, usiadł i rozłożył notes — to nie jest najważniejszy?
— Jestem bardzo ważny, proszę pani — uśmiechnął się Gorczyński. — Ale jeszcze nie tak ważny, jak pan prokurator.
— Pani Hanysz — powiedział niecierpliwie Andrzej — niech nam pani opowie, jak to było.
— A co?
— Niech nam pani powie, co pani wie o tym wypadku?
— O wypadku? A co ja tam będę opowiadać. Nic nie wiem. Co tam można wiedzieć.
Andrzej zmieszał się. Początek rozmowy speszył go bardzo. „Jak ja mam z nią rozmawiać? Od czego zacząć?” — pomyślał.
— Dawno pani tu mieszka?
— Jak wyszłam za mąż za tego tam — ruchem brody wskazała na wiszące pod różowiutką Matką Boską zdjęcie ślubne: mężczyzna z małymi, czarnymi wąsikami, w uroczystej pozie trzymał pod rękę krzepką pannę młodą — to się sprowadziłam. To jego mieszkanie.
— Męża pani?
— Tak. Mieszkał tu ze swoją starą, znaczy ze swoją matką — poprawiła się.
— A gdzie jest pani teściowa?
Kobieta zachichotała. Miała dość szczególne poczucie humoru.
— Umarła. Ze trzy lata temu. Najadła się grochówki na wędzonce, wędzonki też zjadła solidny kawał, no i umarła. Osiemdziesiąt pięć lat i gar grochówki, to ją zmogło. Co mi tam! Ja nie mówiłam, żeby nie jadła, boby pomyślała, że żałuję.
— Nie lubiła pani swojej teściowej?
— Czemu nie, lubiłam. Jak miała coś przeciwko mnie, to gadała swoje, a ja nie słuchałam. Ja nie uważam się kłócić.
— Dzieci pani ma?
— Dzieci? A po co mi dzieci? — kobieta znowu się zaśmiała. — Tylko kłopot. Spać nie można za długo, robić przy nich trzeba, jeść dawać, po co mi to?
— A pani mąż nie chce mieć dzieci? — indagował Andrzej, sam nie wiedząc, dlaczego Gorczyński trzymał ostentacyjnie notes i bawił się długopisem.
— A bo ja wiem? — zastanowiła się Hanyszowa. — Może by i chciał, ale po co jemu taki kłopot?
— No, tak — powiedział Andrzej, otarł pot z czoła, rozpaczliwie myśląc: „O co ją teraz spytać?” — Proszę pani, znała pani Marię Jagodzińską?
— No pewno. Wszyscy ją tu znali. Biedna kobieta.
— Dlaczego biedna?
— Przez męża. Oni tam mieszkają, naprzeciwko, tyle że mieszkanie mają ładniejsze, bo od frontu, z łazienką, to się widziało różne rzeczy. On zawsze siedział, a ona zawsze pracowała. Musiała się dobrze narobić — powiedziała z niechęcią Hanyszowa. — Rano szła do pracy, potem wracała i do późnej nocy skakała przy mężu. Ja bym tak nie skakała.
— Widziała pani wypadek? — przerwał Andrzej.
— Nie.
— A dlaczego pani wezwała pogotowie?
— Bo usłyszałam najpierw krzyk.
— Słyszała pani jej krzyk?
— No, chyba jej. Nikt inny nie krzyczał. Ale nie zwróciłam na to uwagi. A potem coś plasnęło. I wtedy się przestraszyłam.
— Chwileczkę, proszę pani. Usłyszała pani krzyk. Jaki to był krzyk? Krzyczała jakieś słowa? „Na pomoc! Ratunku’” czy coś takiego?
— E, nie. Nawet nie wiedziałam, że to krzyczy ona. Dopiero później...
— Chwileczkę — przerwał znowu Andrzej — chciałbym wiedzieć, jaki to był krzyk? „Jezus Maria! Ludzie! Na pomoc!”
— Krzyk jak krzyk. Bo ja wiem jaki? Po prostu — sam krzyk. Żadne „Jezus” ani nic — Hanyszowa wzruszyła ramionami. — Można by powiedzieć, że nie jak człowiek. Dlatego dopiero jak plasnęło coś na podwórzu, to się zlękłam. Aż mi się słabo zrobiło. Podbiegłam do okna. Ciemno już dość było, podwórze źle oświetlone, wychyliłam się, nic nie widać. Pomyślałam sobie, że mi się coś przywidziało.
— I co pani zrobiła?
— A nic.
— Jak to nic?
— No bo pomyślałam, że coś mi się wydało. Mój chłop poszedł na nocną zmianę, sama w domu, może za dużo się najadłam i z tego jakieś przywidzenia.
— Więc dlaczego pani zaalarmowała pogotowie?
— Bo potem znowu zrobiło mi się straszno. Przestraszyłam się tak, że aż nie mogłam się ruszyć.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Może to diabeł albo duch? Tak dobrze to już nie pamiętam. Tyle pamiętam, że się bałam. Siedzę i myślę: zobaczyć jeszcze raz czy nie? Ale jakoś dziwnie. Jakaś taka cisza się zrobiła. Więc znowu podeszłam do okna, wychyliłam się nawet, Jezus Maria, jakaś ciemna plama. Popatrzyłam jeszcze i widzę: człowiek! To narzuciłam na siebie szlafrok i zbiegłam na dół. No i ona tam leżała, Jagodzińska.
Hanyszowa otrząsnęła się, szczelniej otuliła się szlafrokiem, jakby się jej zrobiło zimno. — Leżała... tak jakoś dziwnie. Nieprawdziwie.
— Dlaczego nieprawdziwie?
— Nie wiem. Żyła dopiero co, widziałam ją przez okno, jak chodziła po pokoju, i tu nagle koniec. Leżała... leżała jak nie człowiek i ręce miała jakoś tak rozrzucone.
— I co dalej? — nie ustępował Andrzej. Gorczyński już dawno otworzył notes i stenografował.
— Zaczęłam krzyczeć. Ludzie wylecieli, a ja pobiegłam na drugie piętro do Gołębiowskich, bo u nich jest telefon, zadzwonić po pogotowie.
— Sądziła pani, że ona żyje?
— Ja... ja nic nie myślałam. Pobiegłam zadzwonić do pogotowia. Nie, chyba wiedziałam, że ona nie żyje. Na pewno już nie żyje. Ale... ale ona miała oczy otwarte, takie jakieś... jakby jeszcze żyła.
— Jakie oczy?
— Jakby żyła — powiedziała Hanyszowa.
— Czy pani, gdy wyglądała pierwszy raz przez okno, a potem drugi, zauważyła coś w oknie u państwa Jagodzińskich?
Hanyszowa rozplotła i splotła nerwowo ręce. Spojrzała pytająco na Doleckiego.
— A co mogłabym zobaczyć? Ja przecież nie wiedziałam, że to ona wypadła. Ja nie widziałam, jak ona stała na tym oknie. Mówią, że chciała poprawić zasłonę i zakręciło się jej w głowie.
— Usłyszała pani krzyk. Krzyk nie zwrócił pani uwagi, jedynie panią uczulił. Potem, bardzo szybko po krzyku usłyszała pani uderzenie ciała o beton. Wtedy pani podeszła do swego okna, wychyliła się. Czy widziała pani męża pani Jagodzińskiej w oknie ich mieszkania?
— Pana Jagodzińskiego?
— Tak, pana Jagodzińskiego — powtórzył niecierpliwie Andrzej.
— Jego to chyba nikt nigdy dobrze nie widział — powiedziała kobieta. — On wcale z domu nie wychodzi.
— A teraz, niech pani się zastanowi: czy pan Jagodziński pojawił się w oknie, gdy pani pierwszy raz wyglądała na podwórze?
— Nie, proszę pana — odparła Hanyszowa.
— Na pewno nie?
— Na pewno. Tam nikogo nie było w oknie.
— A firanka?
— Jaka firanka?
— Niech pani wskaże mi okno państwa Jagodzińskich. Które to jest?
Andrzej podszedł do okna. Hanyszowa stanęła za nim.
— Tamto na wprost, na samym środku.
— Dziękuję pani — powiedział Andrzej. — Jest tam firanka. Proszę teraz, aby się pani zastanowiła, czy firanka nie była przypadkiem wyrzucona na zewnątrz okna?
Hanyszowa zamyśliła się, zmarszczyła brwi.
— Proszę pana — powiedziała po chwili — tam u nich wszystko było normalnie. W ogóle we wszystkich oknach było normalnie. Nikt nigdzie nie wyglądał. Nie usłyszeli pewno. U mnie telewizji nie ma ani radia, no i dzieci nie krzyczą, to może dlatego dosłyszałam.
— A gdy pani drugi raz wyglądała na podwórze?
— To pamiętam dobrze — przerwała szybko kobieta — bo za drugim razem najpierw rozejrzałam się po oknach. Jeśli naprawdę ktoś krzyknął i coś tak okropnie plasnęło, to pomyślałam, że któryś z sąsiadów powinien też był usłyszeć. Więc się rozejrzałam. Ale nic, spokojnie. A potem patrzę w dół — leży. O Jezu!
— A w oknie Jagodzińskich w dalszym ciągu nic się nie działo?
— Tak. Nie. Zaraz. Proszę pana, jak spojrzałam drugi raz, u Jagodzińskich nie paliło się światło. Tak. Na pewno.
— Zgasło światło?
— Tak. W oknie było ciemno.
— U pani też zgasło światło?
— Ależ skąd! — obruszyła się Hanyszowa.
— Au innych?
— Paliło się światło tu i tam. Pewno Jagodzińscy mieli krótkie spięcie. Chociaż nie, to nie mogło być krótkie spięcie... — powiedziała po chwili zastanowienia.
— A co w takim razie?
— ...Bo zaraz się światło zapaliło.
— Jak to zaraz?
— No tak. Jak patrzyłam po oknach, czy nikt nie wygląda, u Jagodzińskich było ciemno. A potem, jeszcze nim spojrzałam na dół, zapaliło się. Tak, na pewno. Przysięgam.
— Czy potrafiłaby pani określić, jaki czas upłynął od momentu, w którym pani pierwszy raz, zaraz po krzyku, podeszła do okna, a tym drugim, gdy pani zobaczyła, że u Jagodzińskich światło jest wyłączone?
— Ile czasu? Ile czasu? — Hanyszowa usiłowała sobie przypomnieć. — Nie patrzyłam na zegarek.
— Pięć minut?
— Ech, nie. Znacznie krócej. Bo mi się zaraz zrobiło tak dziwnie i tak się od razu przelękłam.
— Pięć minut na pewno nie?
— Na pewno nie. Zaraz, to było tak — Hanyszową wyraźnie satysfakcjonowało zainteresowanie Andrzeja, próbowała odtworzyć sytuację. — Siedziałam tu, na łóżku. Najadłam się bardzo na kolację. Za dużo. Łapczywa jestem. Spać mi się chciało. Ktoś krzyknął. Jakby zaskowytał. O, tak, zaskowytał. Potem plasnęło. Podeszłam do okna, patrzyłam — wszędzie spokojnie. Wróciłam z powrotem na łóżko, ale się nie położyłam. I od razu pomyślałam, że coś jest nie w porządku, mam jakieś zwidy czy co. Przestraszyłam się tak, aż się spociłam. Aż mnie zetndliło. I znowu do okna. No, ile to mogło zająć czasu?
— Około dwóch minut. Najwyżej. Czy w ciągu dwóch, nawet trzech minut ktoś zdążyłby zreperować popsute korki?
— E, tam, proszę pana, widać, że pan się nic nie zna na korkach. Sztuka to nie jest, ale jak zgaśnie światło, to trzeba zapalić świecę albo latarkę, poszukać tego zepsutego korka, wykręcić, nawinąć drucik, jeśli jest pod ręką, albo dopiero poszukać drucika. W ciągu trzech minut nie da rady.
— A gdy się zapaliło światło, pan Jagodziński wychylał się z pewnością przez okno? Może krzyczał o pomoc?
— Nie, proszę pana. Ani razu nie widziałam pana Jagodzińskiego w oknie. On zeszedł do żony, na podwórze, dopiero jak przyjechało pogotowie. Mówią, że zemdlał. Pewno, ja tam też bym chyba zemdlała, gdyby tak na moich oczach.
— Dziękuję pani. I do widzenia. Proszę pozdrowić męża — powiedział Andrzej.
— Bardzo pan miły — uśmiechnęła się Hanyszowa. — Chyba jednak tu posprzątam? — dodała niepewnie.
— Do widzenia pani. Trochę sprzątnąć nie zawadzi — z uśmiechem odparł Andrzej. Hanyszowa była rozbrajająca w swojej szczerości.
Na półpiętrze podniecony Andrzej złapał Gorczyńskiego za ramię.
— Słyszał pan? Dlaczego mąż Marii Jagodzińskiej — a nikogo innego poza nim nie było w ich mieszkaniu — zgasił światło, a potem je zapalił? Awarii nie było na linii, krótkie spięcie i naprawa korków zajęłaby znacznie więcej czasu, trudno zresztą wyobrazić sobie, że ktoś zaraz po gwałtownej śmierci, która nastąpiła w jego oczach, najspokojniej w świecie zabiera się do reperowania korków? I dlaczego to okno stało takie puste? Nienaturalnie puste i milczące? Jak zachowuje się człowiek, który jest świadkiem śmierci żony, śmierci niecodziennej, tragicznej? Nie wzywa pomocy? Chociaż wszelka pomoc jest zbyteczna, ale to ludzki odruch: podbiec do okna, wychylić się, krzyczeć: „Na pomoc, ratunku, ludzie!”
— Mógł dostać szoku — zauważył spokojnie Gorczyński.
— Co takiego?
— Mógł dostać szoku, panie prokuratorze. Nie musiał wcale krzyczeć ani rozpaczać tak, aby go wszyscy dookoła słyszeli. Ludzie zachowują się różnie i nie ma tu żadnego schematu ani reguły. On mógł zemdleć, jak mówi Hanyszowa. Mógł robić tysiące rzeczy, z których trudno wyciągać jakiekolwiek mądre wnioski.
— Ale czy w szoku też gasił światło, potem je zapalał?
— Panie prokuratorze, ja naprawdę nie chcę pana zniechęcać. Uważam, że zrobił pan dobrze, nie podpisując tego protokołu — powiedział poważnie Gorczyński. — Ale dlaczego on gasił, a później zapalał światło, to już rzecz pana prokuratora. Właśnie pan musi ustalić, znaleźć wiarygodną odpowiedź na pytanie: dlaczego? I jeszcze jedno. Uważam, że rzeczywiście nienaturalne jest puste okno, ale chciałbym pana uprzedzić, aby pan zbytnio się nie egzaltował. Ponieważ może to o niczym nie świadczyć.
Drzwi otworzyły się tak nagle i niespodziewanie, że nie mógł to być zwykły przypadek. Czekano tu na nich. Andrzej przypomniał sobie: gdy przechodzili przez podwórze, szukając mieszkania Haliny Hanyszowej, i Gorczyński rozmawiał z piegowatym chłopcem, w oknie na parterze mignęła zza różowej firanki twarz kobieca o wielkich pałających oczach, potem firanka opadła szybko. Musiano ich śledzić, a potem czekano za drzwiami.
— Właśnie szłam poszukać panów — powiedziała kobieta. W korytarzu było ciemno, Andrzej nie mógł stwierdzić, czy to ta sama kobieta zza różowej firanki, nie widział jej twarzy, tylko zarys postaci, która wydała mu sie bardzo wysoka, olbrzymia nieomal. Ale głos brzmiał przyjemnie, łagodnie modulowany.
— Proszę za mną. Tylko ostrożnie, ponieważ stoi tu wiele gratów.
Gorczyński potknął się o jakąś skrzynię i zaklął szpetnie.
— Nie można zapalić światła?
— Kontakt jest popsuty już od trzech lat — wyjaśniła.
Prowadząca ich przez długi korytarz kobieta przystanęła na moment, jakby się czegoś obawiając lub nasłuchując, następnie ostrożnie pchnęła drzwi. Znaleźli się w progu najdziwaczniejszego pokoju, jaki kiedykolwiek Andrzej Dolecki widział w swoim życiu, a sądząc po osłupiałej minie Gorczyńskiego, i ten również nigdy czegoś podobnego nie oglądał.
Był to duży pokój, jasny, pełen lekko różowego światła, przypominający raczej skład muzealny niż mieszkanie. W wysokich oknach wisiały firanki z różowego tiulu, podpięte wielkimi kokardami z różowego aksamitu. Ściany pokoju wybite były lekko już spłowiałym różowym kretonem lub satyną. Piękne, empirowe mebelki pokrywało różowe obicie, nad olbrzymim stylowym łóżkiem różowił się długi baldachim. Jedynie rozłożysta palma, stojąca na marmurowym postumencie, była, o dziwo, zielona.
— No, tak — powiedział ni w pięć, ni w dziewięć Gorczyński i prawie z rozpaczą spojrzał na Andrzeja.
— Panowie wybaczą — powiedziała kobieta — kocham różowy kolor. Może trochę go za dużo, ale każdy z nas grzeszy jakimiś słabostkami.
Mogła mieć jakieś siedemdziesiąt kilka lat, nie więcej. Bardzo wysoka, przewyższała Andrzeja, który nie należał do niskich, o pół głowy. Przygarbiona, może ze względu na wiek lub z powodu swego wzrostu, chuda, koścista, miała na sobie czarną suknię, sięgającą nieomal do ziemi. Suknia uszyta była wiele, wiele lat temu; w talii spływała szeroką krynoliną, szeleszczącą przy każdym ruchu.
— Jest to poza tym kolor ochronny przeciwko pająkom — powiedziała kobieta, pochylając się nad Andrzejem. I ściszając głos dodała: — Pająki go się boją.
„Wariatka” — pomyślał Andrzej. Zobaczył nad sobą jej twarz, tak samo niesamowitą jak cały ten pokój. Wydawało mu się, że gospodyni, stojąca w swojej złowrogiej, głębokiej czerni na tle różowych dekoracji, pochodzi z jakiejś innej epoki i przypomina raczej widmo czy upiora, a nie żywą istotę. Jej twarz była kredowobiała, miała ostro wystające kości policzkowe, obciągnięte wysuszoną skórą, mały, wąski nos, bezkrwiste usta i oczy ogromne, pałające, bardzo piękne.
— Panowie spoczną — zaprosiła ich kobieta, wskazując na różowe krzesełka. — I proszę się nie obawiać: nie jestem wariatką.
Gorczyński odchrząknął, rozkaszlał się.
„Wariatka” — jeszcze raz pomyślał Andrzej, ale uprzejmie zaprotestował:
— Ależ skąd, proszę pani.
— Pan jest jeszcze bardzo młody i nie posiadł dotąd sztuki obłudy — uśmiechnęła się lekko kobieta, spojrzała uważnie na Andrzeja, a ten zmieszał się, poczerwieniał i pomyślał już teraz z całą pewnością, że to osoba chora umysłowo. — Sztuka obłudy przydaje się bardzo w życiu i szybko jej się pan nauczy, bo nie należy do najtrudniejszych. O wiele trudniej jest myśleć i mówić prawdę. Pan jednak musi jeszcze popracować nad swoją twarzą, twarz zdradza pańskie myśli. Dlaczego panowie nie siadają?
— Pani pozwoli, że wyjaśnię... — zaczął Andrzej, ale przerwała:
— Chciałabym złożyć zeznanie.
— Szanowna pani wybaczy — wtrącił Gorczyński —• lecz my mamy niezbyt wiele czasu. Zresztą, chcemy porozmawiać ze wszystkimi lokatorami po kolei, więc z pewnością i pani będzie mogła wyłożyć nam niewątpliwie interesujący punkt widzenia.
— Jeżeli panowie zamierzacie rzeczywiście przeprowadzić rozmowy ze wszystkimi mieszkańcami tego domu, w takim razie chyba nie zrobi to różnicy, że zaczniecie ode mnie? — powiedziała kobieta. — Proszę usiąść. A pan — zwróciła się do Gorczyńskiego — sztukę obłudy opanował doskonale. Gratuluję.
Gorczyński rozkaszlał się gwałtownie.
— Chciałabym też wyjaśnić, łaskawy panie — ciągnęła dalej nie zrażona — że ja nie zamierzam przedstawiać żadnego punktu widzenia, jedynie pragnę podać kilka faktów. Pomiędzy punktem widzenia, nawet najbardziej słusznym, a tym, co zwykliśmy nazywać faktami, istnieje zasadnicza różnica. Punkt widzenia to subiektywizm, fakty zaś są empiryczne i sprawdzalne, a więc obiektywne.
Musieli usiąść. Andrzej pomyślał, że kobieta wcale nie jest taką wariatką, na jaką wygląda, przeciwnie, zacho‚wuje się spokojnie, z godnością, bez żadnej afektacji, no i przede wszystkim mówi logicznie.
— Prokurator Dolecki — przedstawił się Andrzej — a to pan Kazimierz Gorczyński, mój zastępca.
— Miło mi panów poznać — oświadczyła kobieta, dotknęła ręką broszki z ametystem, przypiętej do sukni. — Nazywam się Eliza Hoffmann. Przez dwa „f” i dwa „n” w odróżnieniu od zwykłych Hofmanów.
— No tak — powiedział po raz trzeci Gorczyński.
Wybrali sobie ze spisu lokatorów po Halinie Hanysz nazwisko pani Elizy Hoffmann, Gorczyńskiemu bardzo się ono spodobało, w dodatku dozorca, zapytany o lokatorkę, powiedział zupełnie serio, że od pani Hoffmann można się zawsze dużo dowiedzieć, ponieważ jest ona niezwykle mądrą kobietą. I nie zauważyli w tym stwierdzeniu ironii.
— Więc słucham panią? — powiedział Andrzej, którego owe dwa „f” i dwa „n” rozśmieszyły i z trudem utrzymywał powagę.
— Każde nazwisko powinno być zawsze wymawiane jak najstaranniej — oświadczyła starsza pani. — Nie cierpię, kiedy przekręca się nazwiska. Dowodzi to braku szacunku.
— Oczywiście — zgodził się posłusznie Andrzej.
— Przechodzę do meritum sprawy. Otóż on był w butach — powiedziała Eliza Hoffmann.
„A jednak pomylona — pomyślał Andrzej. — No, prędko się stąd nie uwolnimy.”
— Był w butach? Przepraszam panią, ale nie rozumiem. Gdyby pani była uprzejma sprecyzować jaśniej, o co chodzi.
— Sprecyzowałam niejasno? — zdziwiła się Eliza Hoffmann. — Pan też tak uważa? — zwróciła się do Gorczyńskiego.
— Pani wybaczy... — odparł kurtuazyjnie Gorczyński.
Eliza Hoffmann nerwowo poruszyła palcami. Miała ładne, długie palce i wypielęgnowane ręce.
— Przepraszam. Widziałam panów na podwórzu. Weszliście do klatki schodowej, na której mieszka pani Hanysz. Ona pierwsza wezwała pogotowie, ponieważ słyszała krzyk i upadek ciała. Sądziłam więc, że zostało otwarte śledztwo w sprawie tego wypadku. Mieszkam na parterze i moje dwa okna wychodzą wprost na miejsce, gdzie upadło ciało, miałam więc prawo przypuszczać, że panowie zechcę również mnie odwiedzić. Wołałam jednak na wszelki wypadek poszukać panów. Wydawało mi się, że fakt, jaki podałam, będzie miał istotne znaczenie. Jeżeli nie ma, w takim razie najmocniej przepraszam.
Andrzejowi zrobiło się nagle żal starej kobiety.
— Dlaczego pani uważa to za ważne?
— Dlaczego uważam za ważne? Ależ, panie prokuratorze! — żachnęła się Eliza Hoffmann. — A pan widział już mieszkanie państwa Jagodzińskich?
— Nie. Nie byłem tam jeszcze.
— Muszę więc wyjaśnić: tam jest parkiet lśniący jak lustro.
Gorczyński poruszył się niespokojnie, miał już tego wszystkiego dosyć. Ale Andrzej zrozumiał, o co chodzi pani Elizie Hoffmann. Dozorca miał rację, twierdząc, że jest mądrą kobietą.
— Widzę, że pan zaczyna chwytać — uśmiechnęła się starsza pani. — Podłoga lśniąca jak lustro.
— Tak. U mnie w domu też są takie podłogi. Zupełne przekleństwo. Trzeba w przedpokoju zmieniać buty na miękkie pantofle, gości przyjmować też w miękkim obuwiu, nawet do smokinga, inaczej goście nie mają prawa wejść do pokoju. Podsuwa się im takie okropne muzealne łapcie, a przyjaciele domu, znając zwyczaje, zrezygnowani przynoszą z sobą swoje domowe pantofle. Nic rozlać, nie zaszurać krzesłem, bo, nie daj Boże, podłoga się porysuje. Najlepiej przypiąć sobie skrzydła i fruwać.
— Właśnie — rozpromieniła się Eliza Hoffmann. — A on zszedł na podwórze do ciała żony w butach. Do tego przysięgnę, że były to buty nowe, prawie nie noszone.
— Dlaczego?
— Ponieważ bardzo skrzypiały. Poza tym, wszyscy tu o tym wiemy, że pan Jagodziński jest dziwakiem. Od wielu lat w ogóle nie wychodzi z domu.
— Pani znała dobrze panią Marię?
— Och, nie. Nie mam żadnych znajomych. Absolutnie nie utrzymuję towarzyskich kontaktów. Ale lubię ludzi, chociaż trudno byłoby uważać mnie za czyjąkolwiek znajomą. W tym stereotypowym sensie. Żyję od wielu lat sama. Wysłuchuję ludzi, którzy okazują mi zaufanie, jeżeli mogę doradzić, doradzę, i to wszystko. Panią Marię Jagodzińską znałam chyba najmniej ze wszystkich lokatorów tego domu. Wymieniałam z nią ukłony. I dwa razy byłam u niej w domu. Dlatego sądziłam, że buty są dowodem obciążającym.
— Henryka Jagodzińskiego pani zna?
— Nie, panie prokuratorze. O ile wiem, jego nikt nie zna. Może dawniej, gdy jeszcze wychodził z domu. Lecz później ludzie po prostu przestali się nim interesować, zapomnieli o nim. Ja go też po raz pierwszy zobaczyłam od wielu lat, gdy szedł do ciała żony.
— A gdy była pani u pani Jagodzińskiej, nie widziała wówczas pani jej męża?
— Nie. Pierwszy raz nie weszłam dalej niż za próg drzwi, a drugi raz zobaczyłam tylko plecy tego pana, który szybko wyszedł do kuchni.
— To niegrzecznie — zauważył Andrzej.
— Jego sprawa. Sądzi się o nim powszechnie, że jest dziwakiem.
— A pani co o nim myśli?
— Ponieważ go podejrzewam, wołałabym nie wydawać sądów. Mogą być subiektywne. Faktem jest, że włożył buty.
— Podejrzewa go pani o co?
— O co? Pan chyba lepiej wie ode mnie, inaczej by pan nie prowadził śledztwa — odparła dyplomatycznie.
— Ja nie prowadzę śledztwa, jedynie wyjaśniam kwestie wątpliwe.
— Lecz jeżeli pan tych kwestii nie wyjaśni, śledztwo zostanie wdrożone, nieprawda? Czy sądzi pan, że buty wyjaśniają panu owe kwestie?
— Myślę, że pani miała rację twierdząc, że jest to fakt, o którym warto wiedzieć.
— Dziękuję — Eliza Hoffmann skłoniła lekko głowę. — Przypuszczam, że teraz na pewno będzie pan miał kilka pytań. Chętnie, o ile potrafię, odpowiem.
— Zgadła pani — przytaknął Andrzej.
Gorczyński ze złością przerwał wymianę wzajemnych grzeczności:
— Mam zapisywać, panie prokuratorze?
— Oczywiście. Proszę pani, czy pani słyszała krzyk?
— Nie.
— A upadek ciała? Leżało dokładnie naprzeciwko pani okien.
— Również.nie słyszałam. Chociaż nie było jeszcze tak bardzo późno. Położyłam się wcześnie spać i szybko usnęłam. Obudził mnie przeraźliwy krzyk pani Hanysz. Krzyczała: „Jezus, nie żyje, na pomoc!” Wtedy zerwałam się z łóżka, narzuciłam na siebie szlafrok, podbiegłam do okna, zobaczyłam Hanyszową, jeszcze kilka zaalarmowanych krzykiem osób i ciemny kształt, leżący na betonie. I tak jak stałam, w szlafroku i miękkich pantoflach wybiegłam na podwórze. Ona, pani Maria Jagodzińska, już rzeczywiście nie żyła. Ludzie pokazywali na okno, z którego wypadła, krzyczeli, zachowywali się tak, jak ludzie zachowują się w podobnych okolicznościach. Coraz więcej i więcej się ich schodziło. Pani Anna Kowalska na widok ciała zaczęła histerycznie krzyczeć, a potem płakać. Ktoś wołał: „Sprowadzić lekarza!” Pani Hanyszowa pobiegła zatelefonować po pogotowie. A ja byłam zdumiona/
— Dlaczego?
— Ponieważ w tym ogólnym podnieceniu, krzykach i lamentach nikt nie zwrócił na to uwagi.
— Na co, proszę pani?
— Na to, że przy ciele Marii Jagodzińskiej zabrakło jej męża.
— Pytano się o niego?
— Nie. Nie pamiętano o nim. O nim, jak już panu mówiłam, ludzie zapomnieli dawno. Wiedzieli, że ktoś taki jest, ale był wyłączony z życia, więc nikt się nim nie interesował. Myślę, że dlatego i w tamtym momencie jego przedłużająca się nieobecność nie zwróciła niczyjej uwagi.
— A kiedy pani o nim pomyślała?
— Natychmiast, gdy zobaczyłam ciało. Popatrzyłam w górę — okno puste. Przecież nie mogła wypaść tak sobie, po cichu, niepostrzeżenie. A poza tym zafrapowały mnie jej dłonie. Pan jej nie widział zaraz po śmierci, upadła na wznak, oczy miała szeroko otwarte. Jednak, proszę pana, te jej dłonie mnie zastanowiły. W pierwszej chwili, oczywiście, nie zwróciłam uwagi, byłam zbyt przejęta tym, co się stało, chociaż podświadomie wzrok i pamięć notowały sobie już pewne obrazy. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiałam, że dłonie Marii Jagodzińskiej mnie niepokoją. Może zaniepokoiły mnie również dlatego, że patrzyłam na wejście, na klatkę schodową, skąd powinien był przybiec jej mąż, a jego wciąż nie było. Nie wiem, mogę się mylić i obym się myliła, ale... — pani Hoffmann przerwała.
— Proszę, niech pani mówi dalej, to jest bardzo interesujące — poprosił Andrzej. Znudzenie już dawno zniknęło z twarzy Gorczyńskiego, zaniechał też ostentacyjnego ziewania.
— Wszyscy oczywiście uważali — jeszcze nim przyjechało pogotowie, a później milicja — że to nieszczęśliwy wypadek. Było to najprostsze i najoczywistsze, najmniej kłopotliwe i najwygodniejsze wytłumaczenie tego, co się stało. Ale te dłonie umarłej. Bezwładne nie z powodu śmierci. Bezbronne nie z powodu śmiertelnego bezwładu. Dłonie otwarte, i te palce, które na niczym nie próbowały się zamknąć. Jak to możliwe? Nie wiedziałam, co ona robiła na oknie, nie ulegało jednak wątpliwości, że musiała wejść w jakimś celu na to okno, jeśli z niego wypadła. Wejść i stanąć na parapecie. Gdyby siedziała lub klęczała — nie wypadłaby. Tu są bardzo szerokie parapety. Nie mogła wychylić się aż tak głęboko, aby wypaść. Nikt rozsądny takich rzeczy nie robi. Po co zresztą miałaby się aż tak wychylać? Nie jest dzieckiem, które ciekawe widoku ulicy czy tego, co się dzieje w mieszkaniu o piętro niżej, kładzie się na parapecie i wychyla do połowy ciała. W takiej sytuacji można stracić równowagę. Zresztą, to są wszystko abstrakcyjne sytuacje. Otóż: weszła na okno i stała na nim. Jest jeszcze ważne, jak stała: twarzą do wnętrza pokoju czy twarzą do podwórza. Zostawiam to. Jakkolwiek było, nie wyobrażam sobie, aby po prostu wypadła, niczego przedtem nie próbując się uchwycić. Zwłaszcza że tu są okna starego typu i pośrodku każdego znajduje się pionowa futryna. Nie tak łatwo wypaść, trzeba się bardzo o to postarać. No, a potem zszedł na dół pan Jagodziński. I wtedy naprawdę się przeraziłam: zanim zszedł, w ich mieszkaniu zgasło światło.
— Zgasił światło przed zejściem na dół? Skąd pani to wie?
— Widziałam. Obserwowałam raz po raz ich okno. Przyjechało pogotowie na sygnale. Pan wie, jaki ten sygnał jest przeraźliwy? Wtedy właśnie zgasło światło, i zaraz, nim lekarz zdążył podejść do ciała, by zbadać puls, pojawił się on. Szedł powoli, bardzo powoli. Jakby niepewnie. Jakby niepewnie stawiał kroki. Jak ktoś, kto odzwyczaił się od chodzenia. Zbliżył się, wszedł w krąg światła, wtedy spostrzegłam, że ma buty. I usłyszałam ich skrzypienie
— Był ubrany jak do wyjścia?
— Nie. Miał na sobie stary szlafrok. Związany« paskiem. Spod szlafroka widać było spodnie, ciemne, prawdopodobnie czarne, nie przysięgnę. Trudno przypuścić, aby siedział wieczorem we własnym domu, w którym jest tak zadbana podłoga, w szlafroku i nowych, nie rozchodzonych butach, butach z pewnością niewygodnych. Zwłaszcza że pan Jagodziński jest człowiekiem więcej niż otyłym, chorobliwie otyłym, a jak każdy otyły człowiek w takim dniu, dusznym, upalnym cierpi na złe krążenie. Poza tym od szeregu lat nie używał butów, przecież nie wychodził na ulicę. Ale załóżmy, że miał dziwny zwyczaj noszenia twardego obuwia. Musiałby to być zwyczaj nader uciążliwy: proszę sobie wyobrazić nogi człowieka nie używającego w ogóle ruchu, otyłego, wieczorem, po upalnym, dusznym dniu?
— Wtedy puchną nogi?
— Tak. Wtedy puchną nogi. Chodzenie w butach byłoby bardzo przykre. Prosty wniosek: schodząc do ciała żony włożył buty. Dziwne, prawda?
— Jak się zachował?
— Rozpacz przyjmuje tak różne postacie, że nie ośmieliłabym się go sądzić.
— Teraz pani chce mnie uczyć obłudy?
Eliza Hoffmann roześmiała się.
— Widzi pan, to jest kobieca niekonsekwencja. Nie chciałabym rzucać oskarżeń, a cały czas to robię i do tego zmierzam. Rzeczywiście, nieładnie. Trzeba się na coś zdecydować. Więc pan Jagodziński był bardzo opanowany. Spokojny. Niezwykle blady. Drżały mu ręce, ale nie krzyczał, nie rozpaczał, sprawiał wrażenie człowieka, który nie rozumie, co się stało. Widzi pan, panie prokuratorze, staram się być obiektywna.
— Mogłaby pani bliżej określić, jak wyglądał jego szlafrok? — spytał Andrzej.
— Stary szlafrok koloru chyba ciemnobordo albo wiśniowego. Wypchane kieszenie, łaty na łokciach.
— Ile pani ma lat? — wtrącił się nagle Gorczyński.