Sekret belfra - Agnieszka Kaźmierczyk - ebook + książka

Sekret belfra ebook

Agnieszka Kaźmierczyk

4,2

Opis

Jacek Markowski planuje odejść na emeryturę. Po śmierci żony nie potrafi odnaleźć się w samotnej rzeczywistości. Nic go nie cieszy, nic nie interesuje, a pracę traktuje jak zło konieczne.

 

Kiedy komendant powierza mu ostatnią sprawę, inspektor czuje się przytłoczony. Na domiar złego przydziela mu do pomocy młodego i ambitnego Kacpra Pajdowicza, który do policji wjechał na plecach wysoko postawionego wujka.

 

Kobieta z plaży, tak mówią o zamordowanej media. Bez tożsamości, bez linii papilarnych, bez tropów, po których można cokolwiek ustalić. Niewiadome mnożą się na każdym kroku. Nawet modus operandi budzi wątpliwości. Śladem są nieaktywny numer telefonu i kartka wyrwana z tomiku średniowiecznego perskiego poety. Tamam shud, czyli jest skończone. Ale czy aby na pewno?

 

Agnieszka Kaźmierczyk po raz kolejny zabiera nas w podróż po meandrach ludzkiego umysłu. Urocza lawendowa wioska, szpital z tajemnicą sprzed lat, zdrada i milczenie, strach, choroba psychiczna, zemsta. To i wiele innych tajemnic sprawi, że nie oderwiecie się od tej powieści aż do ostatniej strony.  

 

Morderstwo. Niby nic nadzwyczajnego, przynajmniej  w świecie książek, a jednak… Agnieszka Kaźmierczyk po raz kolejny wciąga nas w mroczny świat umysłów ludzi, którzy pozornie wydają się zupełnie zwyczajni. 

Młodszy inspektor Markowski otrzymuje ostatnią sprawę tuż przed przejściem na emeryturę. Nie ma już ani zapału, ani energii. Po prostu mu się nie chce. Na dodatek szef przydziela mu krewniaka na pomocnika, co wkurza go maksymalnie,  bo nie ma dobrego zdania o chłopaku.  Tymczasem sprawa zatacza coraz szersze kręgi, a jej korzenie wydają się tkwić w przeszłości. 

Ostatnia powieść Agnieszki Kaźmierczyk sprawi, że inaczej spojrzysz na swoich sąsiadów.

Polecam, Barbara Mikulska, autorka książek dla dzieci, horrorów i powieści  obyczajowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (14 ocen)
8
3
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
autsajderka

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli lubicie kryminały z nieoczywistym zakończeniem to książka dla Was! Jest to kolejna bardzo dobra historia napisana przez Agnieszkę Kaźmierczyk. Pewnego poranka zostaje odnalezione ciało kobiety, jest problem z ustaleniem tożsamości kobiety ponieważ kobieta nie ma linii papilarnych a ślady jakie zostają odnalezione prowadzą donikąd. Jednak Markowski nie poddaje się i próbuje ustalić co się wydarzyło tamtego wieczoru na plaży. W historii pojawiają się co rusz nowe postacie które po głębszych przemyśleniach zaczynają łączyć się w całość. Pod koniec książki przyznam, że czułam się zakręcona bo każda podejrzana postać miała coś na sumieniu. Czy sprawa prowadzona przez Markowskiego i Pajdę zostanie rozwiązana? Autorka zgrabnie przenosi nas w świat tajemnic, zdrad, zemsty. Dodatkowo jest tutaj wpleciony wątek podmiany dzieci tuż po porodzie. Bardzo polecam przeczytać tę książkę.
20
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Sekret belfra" to powieść kryminalna. Autorce udało się stworzyć historię, w której główny bohater, inspektor Jacek Markowski, stawia czoło swoim osobistym demonom, próbując jednocześnie rozwikłać zagadkę tajemniczego morderstwa. Markowski, walczący z osobistymi tragediami, zostaje postawiony w obliczu ostatniej sprawy przed emeryturą. Wspomagany przez młodego i ambitnego Kacpra Pajdowicza, musi zmierzyć się z zagadką kobiety znalezionej martwej na plaży. Brak tożsamości ofiary i dziwne tropy prowadzą śledczych przez labirynt zawiłych śledztw. Agnieszka Kaźmierczyk buduje napięcie na każdej stronie, serwując intrygujące zwroty akcji i nieoczekiwane rozwiązania. Dodatkowo wplecione w fabułę tajemnicze elementy, takie jak kartka z perskim poetyckim utworem, dodają historii głębi i tajemniczości. "Sekret belfra" to lektura niezwykle bogata w emocje, a skomplikowane postacie głównych bohaterów dodają historii głębi i autentyczności. Warto zaznaczyć, że autorka doskonale oddaje atmosfer...
10
Logana

Dobrze spędzony czas

Polecam
10
AAJac

Dobrze spędzony czas

Niezła
10
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia Polecam
00

Popularność




Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

CYKL KLĄTWA SIÓSTR

Klątwa sióstr #1

Klątwa sióstr. Czas odpowiedzi #2

POZOSTAŁE POZYCJE

Topielica ze Świtezi

Epidemia uczuć

Coś patrzy

Miasto samobójców

Sekret belfra

Głosy z lasu (w przygotowaniu)

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Agnieszka Kaźmierczyk, 2023Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023 All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Barbara Mikulska

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Magdalena Czmochowska

Zdjęcia na okładce: unsplash oraz pixabay

Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree.com

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

ISBN 978-83-8290-395-9

Imprint Mroczne HistorieWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

32

33

34

35

36

37

38

Kolegom i koleżankom po fachu

belferka

1

– Jeszcze raz. Wszystko po kolei. Odejdźmy na bok. – Policjant pociągnął dziewczynę i chłopaka w stronę wydmy. Mundurowi zabezpieczali właśnie taśmą miejsce zbrodni.

– Mówiłem już. Wstaliśmy przed piątą, ubraliśmy się i poszliśmy pobiegać, jak co dzień. Kiedy dotarliśmy tutaj, zauważyliśmy kobietę. – Młody mężczyzna relacjonował, starając się zachować spokój. Jego oddech był jednak przyspieszony, wyrazy urywały się więc w połowie, próbował zapanować nad emocjami, co wydawało się trudne.

– Podeszliście do niej. – Mundurowy umiejętnie sterował rozmową.

– Tak. Kasia powiedziała: Zobacz, jak leży… Wzięliśmy ją za pijaczkę. Ale kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że to zadbana kobieta w eleganckim stroju.

– Nie próbowaliście jej reanimować? – Policjant zapisywał coś w notesie, nie odrywając jednak wzroku od młodych.

– Wezwaliśmy policję i karetkę – tłumaczył się chłopak. – Z jej ust ściekała ślina… Przepraszam… Nie mieliśmy maseczek… – zaczął się miotać.

– Nieistotne. Zmarła prawdopodobnie w nocy. Nic by to nie dało. Ale na przyszłość dobrze by było zmienić jednak priorytety. Zostawiliście numer? – Zamknął notatnik.

– Możemy już pójść? Jest bardzo zimno… – włączyła się dziewczyna, która dygotała.

– Będziemy się kontaktować. Jesteście wolni. – Mężczyzna wrócił nad brzeg morza, gdzie zaczęli się już gromadzić pierwsi gapie.

Fale uderzały gwałtownie, jednak nie dosięgały stóp denatki. Policjant dopiero teraz przyjrzał się jej uważnie. Mogła mieć metr sześćdziesiąt wzrostu. Zgrabna, mniej więcej czterdziestokilkuletnia. Krótkie ciemne włosy podkreślały delikatne rysy twarzy. Mały zgrabny nos i lekko uchylone usta sprawiały wrażenie, jakby uśmiechała się po śmierci.

– Dlaczego tak ci wesoło? – Inspektor nieświadomie wyraził swoje wątpliwości na głos.

Ubrana w elegancką spódnicę, marynarkę i białą koszulę, wyglądała jakby wybierała się na ważne spotkanie, z pewnością nie był to strój, jaki zakłada się na wieczorny spacer po plaży. Chyba że miała randkę… – Przeszło przez myśl policjanta.

– Co już mamy? – spytał wysokiego dobrze zbudowanego blondyna, który właśnie się zbliżył.

– Przewozimy ją na sekcję, inspektorze – odparł młodszy mężczyzna.

– Nie o to pytałem – rzucił stanowczym tonem, patrząc na podwładnego. W tym czasie ciało kobiety zostało przeniesione do samochodu.

Wiatr i morze oraz coraz głośniejszy tłum uniemożliwiały swobodną wymianę zdań.

Mężczyźni skierowali się więc nieco bliżej wejścia na plażę i dopiero tutaj wznowili rozmowę.

– To jest naprawdę dziwna sprawa – zaczął tajemniczo młodszy.

– To znaczy? Co znaleźliście? Kim jest? – Policjant zmarszczył brwi.

– Paczka gum. Papierosy. Kilka drobiazgów. Nic więcej. Nie ma żadnych dokumentów. Ale to nie koniec. Nie da się zdjąć odcisków palców – mówił wyraźnie ożywiony.

– Słucham? – Inspektor nie dowierzał.

– No nie ma, nie ma linii papilarnych. Nie wiadomo, czy miała to schorzenie… mówili przed chwilą… aderma… derma… nie potrafię tego powtórzyć, czy też ktoś zadbał o to, by ich nie było – relacjonował. – Oczywiście trzeba będzie rozpowszechnić zdjęcia, przeszukać dokumentacje dentystyczne, sprawdzić doniesienia o zaginionych… – zdawał się tłumaczyć.

– Zostaw moją robotę dla mnie… Nie rejestrują gdzieś ludzi, którzy nie mają linii papilarnych? – Przełożony wydawał się niecierpliwić.

– Tylko gdyby ci ludzie sami to gdzieś zgłosili, na przykład, gdyby chcieli ubiegać się o dokument biometryczny. To już sprawdzono, ale nie ma aktualnie w Polsce żadnej zarejestrowanej osoby z podobnym schorzeniem. – Patrzył w piasek.

– Jeszcze coś? – Inspektor kręcił głową, jakby nie mógł uwierzyć w to, co przed momentem usłyszał.

– Była w dobrej kondycji, ma umięśnione nogi, jędrne ciało, atletyczną budowę ramion. Nie stwierdzono żadnych obrażeń zewnętrznych, przynajmniej nic widocznego gołym okiem, ale zerknęliśmy tylko pobieżnie. A mimo to patolog stwierdził, oczywiście na oko, że ta śmierć na pewno nie była naturalna. Poczekajmy na raport – kończył.

– Musieli to przydzielić akurat mnie? – Spojrzał na młodszego kolegę, gestem dłoni powstrzymując go jednak od udzielenia odpowiedzi na to pytanie.

– Nam, panie inspektorze. Tak dla jasności – poprawił go podwładny.

– To, że wasz wuj… ech… – Machnął ręką i nie dokończył myśli. Młody mężczyzna pozwolił mu odejść.

Młodszy inspektor Markowski spostrzegł prokuratora, który wreszcie zechciał zjawić się na miejscu zdarzenia. Podszedł więc, mimo ogólnego zniechęcenia do nowej zagadki, próbując namówić go na krótką pogawędkę z przedstawicielami lokalnych mediów. Sam zainteresowany, zdawał się czytać w jego myślach, bo już z wystudiowanym uśmiechem na twarzy zwrócił się do zgromadzonych w okolicy policyjnej taśmy:

– Szanowni państwo, w tej chwili podejmujemy czynności zmierzające do ustalenia faktycznej przyczyny zgonu, oczywiście nie wykluczamy na ten moment żadnej opcji śmierci. Policja wszczęła postępowanie, sekcja zwłok da nam więcej informacji. Nie znamy tożsamości kobiety z plaży.

– Czy to możliwe, że zmarła przez wychłodzenie? – rzucił jeden z dziennikarzy.

– Podobno nie da się pobrać odcisków palców? – dodał kolejny.

– Drodzy państwo, będziemy rozmawiać, gdy patolog odkryje rzeczywistą przyczynę zgonu. Powtarzam, na ten moment nie wiemy nawet, czy śmierć nosi znamiona przestępstwa.

– Markowski! – Prokurator odszedł od stojących za linią dziennikarzy i zwrócił się do inspektora. – Raport, jak najszybciej.

– Wdepnęliśmy w jakieś gówno, Jurek. Tuż przed emeryturą. – Splunął.

– Zawsze to samo. Zadzwoń, jak przyjdzie ekspertyza. Jadę do domu. Jest szósta rano. – Bezskutecznie starał się otrzepać eleganckie buty z piasku.

– Raport. Nie przyniesie nic oprócz nowych pytań – mamrotał Markowski, opuszczając miejsce znalezienia zwłok.

Mieszkanie było puste. Markowski nie miał ani ochoty, ani potrzeby rozprawiania o nieoczekiwanym znalezisku, które stanie się za kilka dni, a może nawet już jutro wielką ogólnopolską sensacją. Nie każdego dnia znajduje się na plaży w niewielkiej miejscowości wypoczynkowej trupa, w dodatku bardzo eleganckiego, który na domiar złego nie ma linii papilarnych. Inspektor był zmęczony. Nie zamierzał dokładać więcej starań niż to konieczne do sprawy, która miała kończyć jego zawodową karierę. Wprawnym okiem ocenił i zaklasyfikował ją do tych, w których policyjne tropy prowadzą zazwyczaj donikąd.

Spojrzał na stół zastawiony brudnymi naczyniami, stertę ubrań piętrzących się na kanapie i uznał, że dobytku tego nie chciałby odziedziczyć nawet jego wróg. Gdyby zobaczyła to Zosia…

– Ostatnia sprawa i wynoszę się z tej nory – rzucił do siebie. Zdjął buty i położył się, nie zwracając uwagi na otaczający go bałagan. Zasnął bez trudu, choć musiał ułożyć nogę w odpowiedniej pozycji, by za chwilę nie wybudził go ból. Tej umiejętności, szybkiego zasypiania zawsze i wszędzie, zazdrościli mu wszyscy, którzy dobrze go znali. Nikogo nie dziwiły także ostatnie spóźnienia do pracy, od czasu śmierci żony współpracownicy przymykali oko na dziwactwa inspektora, odliczając dni do jego odejścia i dzieląc przedwcześnie jego „szaty” pomiędzy siebie.

2

Telefon dzwonił nieprzerwanie od kilku minut. Sen był jednak tak mocno osadzony w dawnej, dobrze znanej mu rzeczywistości, że inspektorowi trudno było wyrwać się z sielankowego obrazka i wrócić do mroku.

Świdrujący dźwięk zwyciężył w tym nierównym starciu, a Markowski, odchrząknąwszy, zdołał wycedzić przez zęby swoje nazwisko.

– Raport z sekcji jest zaskakujący – mówił damski głos z słuchawki. – Jacek, jesteś tam? – dopytywała kobieta.

– Tak. Nie przerywaj sobie. – Usiadł, przetarł oczy, spojrzał na zegarek i wsłuchiwał się w płynące przez łącza nowości. Dochodziła dziesiąta.

– Kobieta z plaży została otruta. Ale nie mam zielonego pojęcia czym. Żadnych toksyn w treści żołądkowej ani w organach. Obrażeń oczywiście nie ma.

– Budowa ciała? Coś niepokojącego? – próbował zgadywać.

– Normalne serce, śledziona trzykrotnie większa niż u normalnego człowieka. Duża ilość krwi w wątrobie i zator w nerkach.

– To dlatego mówili o ślinie… ci młodzi, którzy ją znaleźli – przerwał.

– Objawy zatrucia. Pewnie doszły do tego ruchy, które w nocy mogłyby zostać odebrane jako pijackie podrygi. Stąd zapewne nikt nie zareagował, a może zwyczajnie nikt tamtędy nie przechodził – kontynuowała patolog.

– I co? Jeśli nie zgłosi się nikt, kto ją rozpozna, zamykamy śledztwo? – Miał nadzieję, że wieloletnia znajoma potwierdzi.

– Nie tak prędko, stary draniu. Zadzwoniłam do znajomego profesora medycyny sądowej. Bardzo znana postać, duże doświadczenie. Nieistotne. Mówił, że są takie rośliny, afrykańskie, z których uzyskuje się truciznę. Toksyna rozkładała się szybko – tłumaczyła cierpliwie. – Mało tego, wskazał też na polską odmianę: naparstnicę wełnistą, z której można pozyskać digoksynę w dawce toksycznej prowadzącej do śmierci.

– Nie znoszę tego medycznego bełkotu. Zwłaszcza tuż po przebudzeniu. Czyli: ktoś zabił piękną kobietę trudną do wykrycia substancją. Wybrał na ofiarę kogoś, kto nie posiada linii papilarnych, choć oczywiście zakładam, że morderca nawet o tym nie wiedział – głośno myślał.

– Jest jeszcze coś. A właściwie kilka rzeczy. Z jednej strony morderca zaciera ślady, z drugiej, na co nie zwrócili uwagi twoi koledzy, ale zwrócili moi współpracownicy, sprawca pozostawił wiele poszlak. Jacek, ten ktoś jakby nie był zdecydowany. Ujawnić się czy może lepiej nie… Dziwna sprawa. W kieszonce marynarki kobiety znaleziony został numer telefonu. Nie w środku, ale między podszewką a materiałem wierzchnim. Druga rzecz jest jeszcze ciekawsza. – Powoli budowała napięcie, nie zdając sobie sprawy, że inspektor Markowski mimowolnie się zainteresował.

– Nie daj się prosić, wiesz, że nie będę… – wtrącił.

– W drugiej kieszonce znaleziono wyrwaną z jakiegoś tomiku poezji karteczkę. Z konkretnym przesłaniem. Zapraszam do siebie po odbiór i numeru telefonu, i karteczki, bo ja jeszcze się chcę dziewczynie poprzyglądać… – Odłożyła słuchawkę, zostawiając Markowskiego z głową pełną myśli krążących w rejonach, w które od jakiegoś czasu się nie zapuszczał. Po raz pierwszy od dawna coś naprawdę go zaintrygowało. Coś, co sprawiło, że miał ochotę wytężyć umysł. Przez moment pomyślał nawet, że może mógłby odejść z policji w glorii i z przytupem. Szybko odsunął jednak od siebie te narcystyczne obrazy i przyznał w duchu, że nie jest w stanie poradzić sobie z tyloma niewiadomymi i że powinien się zająć tym ktoś młodszy, bardziej charyzmatyczny i mniej zepsuty od niego. Byle nie ten zarozumialec, który pracował z nimi wyłącznie przez nepotyzm. Spojrzał na zdjęcie Zofii, która uśmiechała się do niego, jakby próbowała mu przekazać, że przecież da sobie radę, jak zawsze. Musi tylko zapomnieć o ograniczeniach i ogólnym zniechęceniu. Powtarzała mu to wielokrotnie przez trzydzieści sześć lat ich wspólnego życia. Zerkał w jej stronę, nie mogąc zdecydować, w którą stronę pójść. Mógł zadzwonić do szefa i wziąć go na litość. Z pewnością przekazałby sprawę komuś innemu. Widmo spektakularnego rozwiązania sprawy, która od początku wzbudzała zainteresowanie mediów, było jednak odrobinę kuszące. Był jej to winien. Obiecał, zanim odeszła, że jeszcze da jej niejeden powód do dumy.

Zebrał brudne naczynia i włożył do zmywarki. Odsłonił rolety i złożył kanapę, uruchomił pralkę. Spojrzał w lustro. Nie był jeszcze stary, choć jego twarz nie pozostawiała złudzeń. Miał oblicze człowieka zmęczonego, dla którego to, co ważne, się skończyło. Twarz człowieka, któremu przestało się chcieć.

Po odwiedzinach w kostnicy Markowski udał się na komisariat. Miał nadzieję, że chłopcy ustalą, do kogo należy numer telefonu i skąd wyrwano kartkę, która została wszyta w marynarkę ofiary. Zlecenie powierzył rozgarniętemu chłopakowi, który ambicją i pracowitością nie mógł się równać z innymi, a przydzielony mu do tej sprawy żółtodziób z koneksjami nie dorastał mu do pięt. Na wyniki nie trzeba było długo czekać, jednak nie okazały się zanadto zadowalające, a i ambitny młokos nie omieszkał wypłakać się w rękaw komendanta.

– Czemu zawdzięczam tę przyjemność? – Jacek nie lubił swojego przełożonego, który był od niego młodszy i, w jego przekonaniu, mniej zasłużony. Komendant wszedł do małego pomieszczenia, w którym w tym momencie oprócz Markowskiego nie było nikogo i zamknął za sobą drzwi.

– Jacek, wiem, jaki masz stosunek do Pajdowicza, ale sam rozumiesz… – Ściszył głos. – Jeśli go niczego nie nauczymy, jeśli nie nauczą go najlepsi i tak będzie się wspinał po szczeblach kariery, tyle że jako skończony imbecyl. To nie jest głupi chłopak, może nieco zbyt pewny siebie, ale niegłupi… – próbował argumentować.

– Skończyłeś? Pajda najlepiej nauczy się od samego szefa. Weź go pod swoje znamienite skrzydła. Mnie w to nie mieszaj, nie teraz, nie na tym etapie… – Nie zdołał dokończyć myśli.

– O nie, Jacek. Nie zasłaniaj się Zofią. Ona by tego nie chciała – powiedział i zamierzał wyjść.

Markowski miał ochotę wstać i chwycić go za gardło na sam dźwięk imienia zmarłej żony, jednak zagryzł wargi i rzucił nienawistne spojrzenie w stronę przełożonego. Poczekał, aż opuści jego mikroskopijny gabinet. Zofia uważała, że komendant jest w porządku. Lubiła jego żonę, Marię. Często spotykali się podczas służbowych imprez czy uroczystości. Zdecydował się odpuścić. Zwłaszcza, że do pokoju wpadł wspomniany przed momentem Pajda.

– Przynoszę informacje – sapnął zaaferowany.

– Nie prosiłem ciebie – odparł sucho Markowski, nawet nie spoglądając w stronę chłopaka, którego wciąż traktował niczym rzep u swego ogona. Pajdowicz udawał, że nie widzi, jak przełożony przewraca oczami i referował z dumą, był bowiem szybszy niż jego kolega, a informacje zdobył nie od kogo innego jak od samej pani patolog.

– No więc: numeru telefonu, niestety, nie da się namierzyć, dopóki właściciel nie zdecyduje się go użyć. Trzeba być dobrej myśli. Osobiście będę dzwonił co jakiś czas przez najbliższych kilkanaście dni. Jeśli z kolei chodzi o kartkę – przerwał w nadziei, że zaintryguje choć odrobinę inspektora, jednak zauważywszy kompletny brak reakcji, kontynuował: – Tamam shud czyli „jest skończone” pochodzi ze zbioru wierszy średniowiecznego poety, chyba z Persji i myślę sobie… – referował z dumą, gdy Markowski uderzył pięścią w biurko i wstał.

– Czy uważasz, że interesuje mnie, co ty sobie myślisz? Czy mnie to w ogóle obchodzi? – Spojrzał na niego rozgniewany.

– Otóż, nie wiem, czy pana to interesuje czy nie, ale moim zdaniem, to nieszczęśliwa zakochana kobieta, która najpewniej popełniła samobójstwo z miłości. Odrzucona kochanka, desperatka… – próbował przeforsować naprędce wymyślone teorie, mimo zniesmaczenia malującego się na twarzy rozmówcy.

– Narażasz się na śmieszność – skomentował inspektor. – Kochanka vel samobójczyni w eleganckich ubraniach z sieciówek, likwiduje wszystkie ślady, które mogłyby naprowadzić nas lub kogokolwiek z ukochanym na czele na jej ślad. Oczywiste, że chciałaby, aby cały świat się o tym dowiedział, a kochanek do końca życia nie pozbył wyrzutów sumienia! – mówił podniesionym głosem, by zbić go z tropu. – Zdrowy rozsądek i logika. Widzisz, te dwie umiejętności charakteryzują tych, którzy przychodzą do szkoły i przechodzą pozytywnie rekrutację. Inna sprawa, że niektórzy są przyjmowani ot tak, ominąwszy niektóre z procedur. Nepotyzm. Brzydziłem się nim jako gówniarz i tak samo brzydzę się jako stary człowiek. Wyjdź i daj pracować tym, którzy się na tym znają. – Opuścił wzrok na klawiaturę, uruchomił komputer i wpisał w wyszukiwarce dwa słowa usłyszane przed momentem. Ignorował chłopaka, który powoli i bez słowa cofał się do drzwi. Odetchnął po jego wyjściu. I znów spojrzał w stronę postawionej na biurku ramki ze zdjęciem Zofii.

– No co? Nie zamierzam być niczyim mentorem. Nie patrz tak – mamrotał, drapiąc się po czole. – Tamam shud. A więc tak się to pisze – mówił znów sam do siebie, jak to miał w zwyczaju, co nie uszło uwagi jego współpracowników na przestrzeni lat.

– Można? – Rozważania przerwał Michał, ulubieniec Markowskiego. Chłopak pochodził z ubogiej rodziny, wydawać by się mogło, że nie „rokował” zbyt dobrze. Mimo to wyrwał się ze środowiska, w jakim przyszło mu dorastać i postanowił stanąć po dobrej stronie barykady, co imponowało staremu glinie.

– Wchodź. Co dla mnie masz? – Zamknął laptopa, by poświęcić młodemu należytą uwagę.

– Dojechał ten profesor. Do naszej patolog. Ostatnim posiłkiem były krokiety. Są zatory w naczyniach krwionośnych – czytał z kartki – ale nie wykryli w organizmie ani grama podejrzanej substancji – relacjonował.

– To oznacza dla nas… – zachęcał do kontynuowania, machając palcem.

– To oznacza dla nas zamknięcie śledztwa. – Młody rozłożył ręce.

– Słucham? – Markowski nie zrozumiał.

– Patolog uznała, że powiększona śledziona była wynikiem jakiegoś schorzenia: wirusa albo bakterii, ewentualnie zatrucia toksyną. Podała jeszcze dwie dziwne nazwy chorób, których nawet nie zapisywałem. W każdym razie, jeśli nic nie ma w ciele, to nie można powiedzieć światu, że kobitkę ktoś otruł – podsumowywał. – Wciąż poddaje to analizie…

– Ale mówiła coś o afrykańskich roślinach… – Inspektor wracał do porannej rozmowy.

– Tak i o glikozydach nasercowych, których przedawkowanie może dawać podobny efekt. Ale to jest gdybanie, nie ma żadnych dowodów. Jesteśmy w czarnej dupie. – Chłopak ciężko odetchnął.

– No to zostaje książka. Trzeba namierzyć wszystkie tomiki, z których pochodzi to perskie hasełko. Z tego, co zdołałem przeczytać, niewiele jest ich na świecie. – Zachęcał młodego do wytężonej pracy.

– Się zrobi szefie, ale czy to będzie wystarczający dowód, by kogoś wskazać jako mordercę? Bez odcisków palców, bez śladów na ubraniu. Nie mamy nic. Dosłownie nic. A motyw także będzie ciężko znaleźć, gdy nie znamy personaliów denatki – mówił niemal bez przerwy na oddech.

– Ustal mi, kto w Polsce, a jak ci się uda – także za granicą – mógł mieć dostęp do tej książki. Pajda ma dzwonić pod ten numer. Nie wierzę, że to cokolwiek da, ale niczego poważniejszego i tak bym mu nie powierzył. – Uśmiechnął się drwiąco. Chłopak nie skomentował ostatniego zdania, nie kpił ze swoich kolegów, nawet z tych, o których mówiono, że robotę mają po znajomości.

– Idę. Swoją drogą, dziwna sprawa… – Przypatrywał się swojemu mentorowi, którego podziwiał, odkąd zaczął pracę.

– To jedno wiemy na pewno. Porzucam żal, gdy życie ma się ku końcowi. Tak to tłumaczą – powiedział nagle.

– Słucham? – Chłopak odwrócił się, chociaż stał już po drugiej stronie drzwi.

– Nic, nic… idź już. – Markowski się zamyślił. – Nie ma twardych dowodów – powtarzał po chłopaku.

3

– Pracujesz już dzisiaj? Nie wspominałeś… A co z dziećmi? – Rudowłosa kobieta pospiesznie nakładała zwiewną sukienkę.

– Wspominałem, Jagoda. Twoja mama jest w domu? – Mężczyzna ubrany w dżinsy i koszulkę polo przewiesił przez ramię torbę.

– Nie wiem, tak, chyba tak. – Biegała w kółko, jakby czegoś szukając.

– Jedź do pracy, ja dam im szybko śniadanie i zaprowadzę do dziadków. Teraz tylko ich uprzedzę. – Westchnął przeciągle.

– Dziękuję. Nie wiem, jakoś wyleciało mi z głowy. Mam tę konferencję i widocznie się zamotałam. – Próbowała się tłumaczyć, zapinając kolczyki i rozglądając się wciąż dookoła.

– Proszę. – Postawił przed nią sandałki na koturnie, które idealnie pasowały do stylizacji żony.

– Dziękuję. – Spojrzała na niego z miną zdradzającą wyrzuty sumienia. Nie odpowiedział. Dom rodziców Jagody znajdował się tuż obok ich domu. Tomasz zapowiedział teściowej, że chłopcy zostaną dzisiaj u niej przez kilka godzin, oczywiście, jeśli nie stanowi to kłopotu. Kobieta nigdy nie odmawiała. Była ich podporą w żmudnym procesie wychowawczym, służyła pomocą, gdy stawali pod murem, wspierała ich jednak głównie smacznym obiadem czy domowym przetworami, nigdy dobrym słowem. Teść niemal nie wychodził z domu. Schorowany, starszy pan spędzał czas głównie przed telewizorem. Mimo iż był ojcem lekarki, nie dał namówić się na walkę z otyłością, której konsekwencje coraz bardziej odczuwał. Jagoda uważała to za swoją największą porażkę. No, może poza tą drugą…

– Jagoda! Jesteś jeszcze? – Tomek wrócił do domu. Spojrzał na zegarek. Do spotkania w szkole pozostało tylko trzydzieści minut. Wiedział, że wspólne śniadanie z chłopcami właśnie przeszło na stronę spraw niezałatwionych. Żona najwyraźniej zdążyła już wyjść. Zerknął na podjazd, jej czerwony miejski samochód opuszczał go z piskiem opon. Wyjął telefon i poprosił teściową, by to ona przyszła do chłopców, którzy jeszcze smacznie spali.

Wpatrywał się przez chwilę w dom, który budowali kilkanaście lat temu. Zastanawiał się, czy mógłby opuścić to miejsce bez sentymentu. Nie znajdował odpowiedzi. A może znał ją doskonale, ale bał się wypowiedzieć ją na głos.

Kończył się sierpień, a co za tym idzie, kończyły się wolne od pracy zawodowej dni Tomasza. Nie czuł się ani wypoczęty, ani zrelaksowany, gdyż każdego roku żona dbała o to, by nie nudził się podczas wakacji. Tym razem odświeżył wszystkie wnętrza, malując ściany i sufity, bez niczyjej pomocy. W ogrodzie stanęła wreszcie długo wyczekiwana altana, a wokół niej pojawił się cały szereg roślin. Jagoda dużo pracowała. Na etacie do godziny piętnastej, później w swoim prywatnym gabinecie w centrum miasta. Nie ulegało wątpliwości, że to ona była głównym żywicielem rodziny. Okulistka znalazła pracę w prywatnej przychodni, a jej gabinet pacjenci odwiedzali bardzo chętnie. Lubiana, podziwiana. Na oko bez skazy.

Tomek, mimo dwudziestu lat pracy w zawodzie, zarabiał mniej więcej połowę tego co żona. Nie odbierało mu to pewności siebie, jednak musiał mierzyć się z docinkami znajomych czy koleżanek po fachu. Jego teściowa nigdy nie zdobyła się na wytknięcie mu dokonanego przed laty wyboru ścieżki zawodowej, lecz niejeden raz miał wrażenie, że traktuje go z wyższością, by nie użyć słowa pogardą.

Ten niewysoki szpakowaty historyk miewał kryzysy, miewał także momenty zwątpienia. Tak, miał ochotę rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady, jak mawiali jego nastoletni uczniowie. Choć najczęściej marzył o tym, by znów znaleźć się w wielkim mieście, gdzie się wychował i dorastał, choć kontakty z tamtymi ludźmi, z tamtym życiem, a nawet własnym ojcem zerwał już dawno temu. Znów stać się kimś anonimowym, śmiało wyrażać poglądy bez obaw o wykluczenie z hermetycznej społeczności – mógł o tym jedynie fantazjować. Z drugiej zaś strony uważał się za belfra z powołania, takiego, który pochylał się nad każdym pojedynczym uczniem, belfra, którego cierpliwość była nieskończona, a poczucie, że w każdym znaleźć można cząstkę dobra, towarzyszyła mu niezmiennie każdego dnia.

Przed laty przyjął w domu nierówny podział obowiązków. Żona z racji wykonywanego zawodu bywała w nim rzadziej. Chcąc zjeść coś ciepłego, wyjść do pracy w czystym i względnie odprasowanym ubraniu, znaleźć w lodówce coś więcej niż światło, musiał o tym pomyśleć, a następnie o to zadbać. Wydało mu się naturalnym, że skoro zakupy czy posiłek przygotowywał dla siebie, robił to także dla niej. Gdy pojawiły się dzieci, stałe obowiązki nie zostały zredukowane, wręcz przeciwnie – lista się poszerzyła o nowe czynności, jak odwożenie, przywożenie, przygotowywanie kolacji, kąpieli, sprzątanie rozrzuconych zabawek.

Tomek nie uważał się nigdy za pantoflarza, a jednak, patrząc z boku, można by pomyśleć, że jego rola w małżeństwie została ograniczona do wykonywania poleceń i zadań z listy sporządzonej przez Jagodę.

Jadąc do szkoły, czuł się nie tyle zmęczony, co przytłoczony. Powolne poranki, cisza i czas na usłyszenie własnych myśli, miały za moment zostać zastąpione przez pośpiech, harmider i frustrację. Ta przychodziła znienacka, lecz nachalnie. Nigdy nie mówił o tym ani Jagodzie, ani nikomu innemu, ale czuł się wypalony jako małżonek, jako rodzic, jako mężczyzna. Miał wrażenie, że ostatnie lata przynosiły także coś jeszcze. Już nie zrywał się skoro świt. Nie wsiadał do samochodu pół godziny przed czasem. Dawno przestał czytać fachową prasę i opracowania. Dziś towarzyszyły mu udręka i ścisk żołądka. Dyrektor znów powita go pogardą, lekceważeniem. Znajomi dadzą odczuć, że mają go za życiowego nieudacznika. Sam chyba także tak o sobie zaczynał myśleć. Z rozrzewnieniem wspominał czasy wzajemnego szacunku. Czasy, w których stawał się powiernikiem, przyjacielem, drogowskazem, a do pracy przychodził z uśmiechem.

Musiał przyznać, że te bezpowrotnie minęły. Kiedyś autorytet i wyrocznia. Dziś obiekt drwin lub współczucia. Czuł, że stoi na krawędzi. Wypalenie zawodowe. Sądził, że jego nie dotyczy. Mylił się. Zawisło nad jego głową niczym czarna chmura i nie zamierzało go opuścić.

– Dzień dobry, panie Tomaszu. Zapraszam do mojego gabinetu. – Nie zdołał nawet dojść do pokoju nauczycielskiego, gdy znajomy głos instruujący w międzyczasie panią portierkę na temat sposobu zawieszenia dekoracji, wyznaczył mu dalszą część dnia.

Dyrektor szkoły był znacznie starszy od Tomasza. Nikt nie wiedział, czy osiągnął wiek emerytalny, czy też jest tego bliski. Szkołę traktował jak dom. Był starym kawalerem. Wychodził często, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, by kolejnego dnia pojawić się w jej progach tuż po świcie. Zaproszenie do gabinetu w sierpniu nie wróżyło niczego dobrego. Tomasz spodziewał się, że doszło do roszad w jego klasie, klasie siódmej, w której pełnił rolę wychowawcy.

– Panie kolego, proszę usiąść. – Mały człowieczek o krępej sylwetce zasiadł na wielkim skórzanym fotelu. Tomasz nie należał do wazeliniarzy ani depresyjnych narzekaczy. Swój los przyjmował z pokorą, nie afiszował się też ze uczuciami. – Taka nieprzyjemna sprawa. Nie, nie… nieprzyjemna. Raczej nieoczekiwana i dyskretna. – Dyrektor próbował przygotować go na nowinę.

– Będzie spadkowicz w mojej klasie? Już się przyzwyczaiłem – rzekł krótko, próbując uwolnić przełożonego miotającego się niczym mucha na lepie.

– Nie, to nie jest uczeń drugoroczny. To znaczy tak. Ale będzie nowy w klasie 7c. Przeprowadzili się tutaj do naszego miasteczka mili państwo z synem – znów zaczynał, równie nieporadnie co przed chwilą.

– Pan się poci, panie dyrektorze. Proszę wyłożyć kawę na ławę. Co jest z nim nie tak, skoro trafia do mnie, a nie do szanownych koleżanek? – Spojrzał prosto w oczy rozmówcy.

– Miewał incydenty. Nie chcieli mówić wprost. Koszmary senne, halucynacje, samookaleczenia, zaburzenia pamięci… – mówił oględnie.

– Jaką diagnozę postawił psychiatra? Czy chłopak nie stanowi zagrożenia dla naszych uczniów? – Tomasz chciał się przygotować na to, z kim będzie miał do czynienia.

– Nie mówili, a ja nie powinienem pytać o diagnozę. Jest pod kontrolą specjalisty, zażywa silne leki psychotropowe, wyciszające… – kontynuował.

– Otępiające – dodał od siebie nauczyciel. – W porządku. – Wstał i zamierzał wyjść.

– Dziękuję. Panie Tomaszu, nie wygląda kolega najlepiej – zagaił, chcąc upewnić się, że nie uraził pracownika.

– Chłopak będzie wyglądał i czuł się gorzej. Niech się pan dyrektor przyzwyczaja – odgryzł się i zamknął za sobą drzwi. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nigdy nie rozmawiał z Kwiatkowskim w ten sposób. Zawsze starał się zachować przynajmniej pozory zainteresowania, czy przywołać wymuszony uśmiech. Dzisiaj było mu wszystko jedno. Trochę go to zaniepokoiło. Taka pewność siebie, a może kompletne zobojętnienie wobec codzienności nie mogło skończyć się niczym dobrym. Wakacje. Ostatnie dwa miesiące, które miały być dla niego czasem beztroskiego wypoczynku, uświadomiły mu, że tkwi w zamknięciu. W stagnacji, która staje się codziennie coraz bardziej gorzką pigułką do przełknięcia.

– Tomasz, chodź do nas! Mamy sporo nowinek! – Fizyczka, Malwina, zachęcała go gestem ręki, jednak nie czuł najmniejszej ochoty na słuchanie plotek.

– Wiecie coś o nowym z mojej klasy? – interesował go wyłącznie ten temat.

– A będzie jakiś? Cóż to za ciekawostka! Ale nam się grono skurczyło… – rozpoczęła, oczekując zainteresowania, jednak Tomasz odwrócił się, jawnie ją lekceważąc. Nigdy nie przywykł do pewnych, naturalnych tutaj, a nie do pomyślenia w jego rodzinnym mieście praktyk i obyczajów. Fascynacja cudzą ciążą, utratą pracy sąsiada, wyjazdem zagranicznym księdza – plotkarstwo było czymś nie do opanowania.

Zespoły przedmiotowe pracowały w salach na piętrze. Jego, humanistyczny, uznawany za najbardziej nieporadny zlepek, w pełnym składzie obradował już najwyraźniej od kilku czy kilkunastu minut. Żałował, że nie otaczali go ścisłowcy. Konkretni, nie tracący czasu na zbędne gadanie, a tym bardziej plotki.

– Siadaj. Zaczynamy pisać plan pracy, dopisz swoje działania. – Polonistka, Ala, podała mu zapisane kartki. Tomasz spojrzał na nie i pomyślał, że przed nim kolejny nudny i przewidywalny rok. Stos papierów do wypełnienia, tabelki i wykresy, sztuka dla sztuki. Podczas gdy inni z przejęciem wypełniali swoje zadania, jemu marzyło się zniknąć. Stąd, ze szkoły, a najchętniej ze swojego życia.

Zerkał za okno, wyłączył się. Lubił tę wieś – wieś w znaczeniu miejsca na Ziemi, pięknego regionu, który na kilka miesięcy przybierał kolor fioletu. Choć był przyjezdnym i wciąż tak traktowano go tutaj, uważał siebie – po tylu latach – za cząstkę krajobrazu. Teraz, w sierpniu, kiedy turyści nie przybywali już tak licznie, by przyglądać się polom lawendy, robiło się cicho i urokliwie. Tomasz skarcił sam siebie w duchu. Dekadencki nastrój nijak miał się do świata widzianego za oknem. Nie chciał zmienić się w zgryźliwego zrzędę, było to zupełnie obce jego naturze. Jednak coś, co potocznie nazywać można rutyną, wkradło się w jego życie już dawno temu, a stąd już tylko o krok do poczucia bezsensu. Belfer postanowił jednak spróbować. Spróbować zmienić nastawienie, wytężyć umysł i wspiąć się na wyżyny własnej świadomości, odnajdując sens w otaczających go ludziach, miejscach, obowiązkach.

– Panie kolego, na sekundkę… – Kwiatkowski zdyszany po wejściu na piętro, przywoływał gestem dłoni Tomasza. Gdy zostali sami na korytarzu, półszeptem oznajmił: – Matka chłopca nalega, by spotkał się pan z nim, z nimi jeszcze przed rozpoczęciem nowego roku. Uczeń nalega – zaakcentował to słowo – na poznanie swego wychowawcy. Jako pedagodzy z krwi i kości powinniśmy wyjść naprzeciw… – rozpoczął motywacyjną mowę, jednak nauczyciel przerwał mu w pół słowa.

– Pojadę tam jutro. Zakładam, że karteczkę z adresem ma pan przy sobie. – Spojrzał na dyrektora.

– Naturalnie, naturalnie. – Podał mu wymięty świstek. – Jestem zobowiązany i zbudowany pańską postawą. – Podał rękę podwładnemu, a ten niechętnie odwzajemnił uścisk. – I proszę o telefon po spotkaniu, chciałbym być na bieżąco ze wszystkimi problemami – dodał na odchodnym.

4

Nie mógł dłużej zwlekać, musiał porozmawiać z Jagodą. Propozycja złożona przez Ośrodek Edukacji Ekologiczno-Historycznej wygasała nazajutrz. Tomek potrzebował odskoczni, poznania nowych ludzi, stawienia czoła innym niż dotychczasowe wyzwaniom. Potrzebował także najzwyczajniej w świecie wyrwać się z domowego kieratu, w którym funkcjonował na kilku etatach. Obawiał się reakcji żony, która była nietrudna do przewidzenia. Wrócił do domu wcześniej. Przygotował smaczny obiad, a następnie odebrał dzieci od teściowej i zorganizował dla nich turniej podchodów w ogródku. Chłopcy uwielbiali spędzać czas z ojcem. Dom wybudowany ponad dekadę temu otaczał zadbany i wypielęgnowany ogród. Tomek lubił dłubanie w ziemi, które pozwalało mu się zrelaksować. Efekty widoczne były gołym okiem. W przedniej części, prowadzącej podjazd aż do garażu, stworzył dwie alejki berberysów mieniących się odcieniami mocnej czerwieni. Dalej posadził tawuły japońskie, grupując je w zgrabne zielone klomby. Z tyłu domu, w miejscu, w którym stanęła sporych rozmiarów altana, posadził typową dla regionu lawendę. Nadal kwitła, a jej aromatyczny i upajający zapach sprawiał, że żadne niepożądane stworzenia nie przeszkadzały w popijaniu lemoniady. Chłopcy beztrosko biegali po podwórku. Na pozostawionym ze względu na swój wiek drzewie zbudował dla nich domek. Tomek przyglądał się im z uśmiechem, jednocześnie czując ucisk w żołądku. Zbliżała się pora kolacji, a co za tym idzie – powrotu żony. Wiele razy zastanawiał się, czy to, co czuje, to jeszcze miłość, czy już tylko przywiązanie i poczucie obowiązku wobec osoby, której złożyło się naście lat temu przysięgę w obliczu Boga i świadków. Miał nadzieję, że idzie nowe, że świeży powiew tchnie w jego życie odrobinę optymizmu.

Mały samochód z impetem wjechał na podwórko i szybko znalazł się w garażu. Jagoda zauważywszy synów na zewnątrz domu, dołączyła do męża. Kiedy wyłoniła się zza rogu ściany, zachodzące za horyzont słońce podkreśliło rdzawy odcień jej bujnej czupryny. Zdjęła sandałki i trzymając je w dłoni, podeszła do altany. Czas działał na jej korzyść. Ta, niegdyś nieśmiała, trochę zakompleksiona studentka z małej wioski, której matka zgotowała wyjątkowo zimny chów, dzisiaj była świadoma swojej kobiecości, swoich walorów, atrakcyjności dostrzeganej przez mężczyzn. Nie straciła nic a nic z młodzieńczego uroku. Nie nadużywała kosmetyków do makijażu, jej piegi po trzech słonecznych miesiącach były mocno widoczne, co tylko dodawało jej uroku.

– Umieram z głodu. Zostawiliście coś dla mnie? – Patrzyła na męża błagalnym wzrokiem. W altanie znajdowała się mała dwupalnikowa kuchenka. Tomek lubił przyrządzać posiłki na zewnątrz, gdy tylko pogoda dopisywała. Teraz przełożył na talerz ciągle jeszcze ciepłe danie.

– Jedz, ja będę mówił. – Spojrzał na nią z powagą.

– Nie lubię tej miny. Znam ją aż za dobrze. – Kobieta odsunęła talerz i przyglądała się mężowi z uwagą.

– Ośrodek Edukacji złożył mi ofertę prowadzenia warsztatów – wyrzucił z siebie na jednym wydechu. Nim zdołała otworzyć usta, dodał: – Zdecydowałem się ją przyjąć. – Obserwował jej reakcję.

– Konkretny jesteś, mężu. W jakim wymiarze? – Nie spuszczała z niego wzroku.

– Zaledwie dziesięć godzin tygodniowo. Trzy popołudnia w tygodniu – doprecyzował, jednak już wyczytał z jej mimiki dezaprobatę. Oparła się o krzesło wyłożone miękkim pledem i westchnęła głośno:

– Jak ty to sobie wyobrażasz? Szymona mogę podrzucić do mamy, ale Miki ma treningi, ma basen, angielski. Kto się tym zajmie? Przecież wiesz, że mama nie ma prawa jazdy, a ojciec już w ogóle nie chodzi. Pomyślałeś o tym? – mówiła spokojnie, lecz z wyrzutem.

– Pomyślałem o sobie – odparł. – Od ponad dziesięciu lat niezmiennie zajmuję się domem, nieco krócej także wychowaniem naszych synów. Poza tym wypełniam także swoje obowiązki zawodowe. Sądzę, że mogłabyś zmniejszyć wymiar przyjęć w prywatnym gabinecie, a wówczas… – nie zdążył dokończyć.

– Ile zapłacą za te warsztaty? Trzydzieści za godzinę? Czy pięćdziesiąt? Nie bądź śmieszny, Tomek. Ktoś musi w tym domu… – Tym razem to jej nie było dane skończyć.

– Nie będziesz decydowała dłużej za mnie – stwierdził spokojnie, lecz stanowczo, prawie sylabizował wymawiane słowa. – Pieniądze? Co nam dały? Jesteś tutaj gościem. Kupujesz coraz to nowe błyskotki, udając, że sprawiają ci radość – mówił cicho, bo chłopcy właśnie przebiegali obok nich.

– Przygotowywałeś się do tej rozmowy. No, jestem zdumiona. Biorąc pod uwagę twoje grzeszki, jestem cholernie zdumiona. Wydaje mi się, że po tamtym incydencie złożyłeś mi obietnicę, że nigdy więcej mnie nie rozczarujesz. Zdajesz sobie sprawę, że jeśli zechcę odejść, stracisz ich. – Spojrzała wymownie na chłopców. – Każdy sąd w Polsce przyzna prawa matce. Rozpędziłeś się, mój drogi. I chyba zapomniałeś się na moment. – Zaczęła ostentacyjnie zjadać stygnący posiłek, jakby uznała rozmowę za skończoną.

– Przegapiłem moment, w którym stałaś się cyniczną… – Ugryzł się w język.

– Suką? Cyniczną suką? Stałam się wtedy, kiedy mój świat legł w gruzach przez twój sekret! – wycedziła przez zęby, nie przestając machać i uśmiechać się do chłopców. – Dobrze jest tak, jak jest. Ustanowiliśmy podział obowiązków i trzymajmy się go. A chłopcy będą mieli szczęśliwe dzieciństwo. Chcesz się realizować? Brawo! Rób to w weekendy. Wtedy na ogół jestem w domu. Nie w tym ośrodku, to w innym. – Wróciła do konsumpcji.

Tomasz zagonił chłopców do domu, zrobiło się późno, Szymon powinien znaleźć się niebawem w kąpieli. Gdy jednak nalał do wanny wodę, nagle zjawiła się obok niego Jagoda.

– Ja się tym zajmę – oznajmiła.

– Kiedy ostatnio kąpałaś syna? – Nie krył ironii.

– Nie dramatyzuj. – Rzuciła mu gniewne spojrzenie, a szybkie kroki dziecka przerwały rozmowę.

Tomek poinformował starszego syna, że musi jeszcze gdzieś podjechać, gdyby mama pytała.

Zabrał samochód i zdecydował się sprawdzić, gdzie mieszka nowy uczeń.

Okazało się, że dom znajduje się tuż przy ścieżce prowadzącej do lasu. Tomasz słyszał, że właściciele wyjechali do miasta i wystawili go na sprzedaż. Gdy zatrzymał samochód, nie zamierzał wychodzić, lecz natychmiast podszedł do niego stojący na podwórku chłopak. Najpierw przyglądał się mu bez słowa, więc nauczyciel zdecydował się podnieść rękę na znak powitania. Gdy do chłopca dołączył ojciec, Tomasz Chmiel musiał wysiąść, by nie zostać wziętym za prześladowcę lub psychopatę.

– Dobry wieczór, pan do nas? – spytał właściciel.

– Dobry wieczór. Bardzo przepraszam, chciałem sprawdzić, gdzie państwo mieszkacie… – rzucił.

– Mój wychowawca – znienacka odezwał się wysoki szatyn.

– Nie zdążyłem się przedstawić – zdziwił się belfer.

– Jestem wyjątkowo domyślny. – Chłopiec z kamienną twarzą nie spuszczał wzroku z gościa. W jego spojrzeniu i postawie było coś niepokojącego. Mimo iż wieczór był ciepły, Tomasz poczuł ciarki na całym ciele.

– Tomasz Chmiel – przedstawił się głośno.

– Może herbaty? – Gospodyni wyjrzała, spostrzegłszy rozmawiających.

– Nie chciałbym zakłócać wieczoru. Mogę przyjechać jutro. – Tomasz nie przygotował się należycie do tej wizyty.

– Nalegam. Właśnie zaparzyłam cały dzbanek. – Poprawiła na ramionach chustę dzierganą na szydełku. Tomasz uznał, że kobieta może być jego rówieśnicą. Zaprosiła go gestem do stolika. Zajęli miejsca.

– Dobrze wybraliście. To miejsce jest magiczne. Wydawało się, że kępki lawendy zasadzone przed laty nie mają szans się przyjąć. Nie było łatwo, niektóre z odmian nie przetrzymywały polskich mrozów. A jednak się udało. Ogrom pracy, ręczne plewienie. – Wskazywał na oddalone od nich, ale pozostające wciąż w zasięgu wzroku pola lawendy. – Teraz nie ma już tego efektu co w czerwcu. Kwiaty zostały ścięte, trafiły do syropów, wazonów, słoików z dżemem. Ale, kiedy skończysz siódmą klasę – spojrzał na chłopaka – wtedy, wtedy poczujecie się niczym w Prowansji. Spokój, cisza, życzliwi ludzie, którzy znają się i pomagają w potrzebie. Oczywiście nie wszyscy… – Uśmiechnął się lekko. – Któreś z państwa fotografuje? – zwrócił się do gospodarzy, kończąc opowieść.

– Nie, to syn wybrał to miejsce – odpowiedziała enigmatycznie gospodyni.

– Zawsze słuchają tego, co mówisz? – próbował zażartować, jednak nie udało mu się przełamać młodego.

– Potrafię być przekonujący – powiedział, nie spuszczając z niego wzroku.

Nastała niezręczna cisza. Matka wyglądała na zakłopotaną, ojciec na nieobecnego. Tomaszowi wydali się dziwni i zupełnie pozbawieni radości. Jakby przeprowadzka była dla nich raczej ucieczką, aniżeli początkiem nowego lepszego etapu w życiu.

– Pójdę już. Przed nami intensywne dni, cieszcie się ostatnimi podrygami wakacji. Zostawiam mój numer telefonu. – Chciał podać kartkę matce, która wydała mu się bardziej komunikatywna, jednak nim zdołał to zrobić, chłopak przechwycił zawiniątko, co nie spodobało się Chmielowi.

– Nie, chłopcze. Nie dałem go tobie. – Wyciągnął dłoń, by zakończyć tę farsę, którą odbierał jako spotkanie z żywym efektem bezstresowego wychowania.

Chłopak długo się wahał, jakby próbował ostatecznie postawić na swoim. Belfer nadal trzymał wyciągniętą dłoń, w końcu nastolatek położył na niej karteluszek, ale zaraz obrażony wbiegł do środka domu.

– Nie chciałem ani jego, ani państwa urazić. Wiem o jego problemach, ale są pewne zasady… – mówił dość chaotycznie, nieporadnie.

– Niczego pan o nas nie wie – znienacka odezwał się ojciec. Skinieniem głowy pożegnał się z nauczycielem i szybkim krokiem poszedł śladem chłopca.

– Za nami bardzo trudny rok. Zresztą, co ja mówię, kolejny trudny rok. Widzi pan, bardzo chcieliśmy mieć dziecko. Byliśmy młodzi i zaraz po ślubie udało się. Tyle że nasz syn od najmłodszych lat był inny… a w ostatnim czasie, mniej więcej od roku właśnie, wydaje się nam kimś zupełnie obcym. Mimo podjętego leczenia, farmakologii, nie obserwujemy znaczącej poprawy. Mąż stał się kłębkiem nerwów, ja porzuciłam pracę zawodową, by doglądać go i reagować, gdy tylko pojawi się taka potrzeba. Nigdy nie wiemy, co przyniesie nowy dzień. – Otarła łzę spływającą po policzku. Tomaszowi zrobiło się jej żal.

– Jaką diagnozę stawiają lekarze? Jeśli mogę oczywiście… – przypomniał sobie poranną rozmowę z Kwiatkowskim.

– Depresja. Tak po prostu. Depresja. Próbują z niego wyciągnąć, co było punktem zapalnym, bo przecież zauważyliśmy, że z dnia na dzień zaczął budować coraz wyższy mur odgradzający nas od niego. Nadal milczy. W ogóle sporo milczał, aż pewnego dnia zaczął mówić o tej miejscowości. Że chciałby tutaj zacząć od nowa, że to jest jego miejsce na ziemi. Płakał, obiecywał, wygrażał. Byliśmy przerażeni – snuła opowieść, gdy nagle Tomasz zauważył w oknie na piętrze nastolatka, który z założonymi rękoma przypatrywał się matce i nauczycielowi.

– Zimno już, wejdź do środka. – Mąż kobiety uchylił drzwi i postanowił najwyraźniej zakończyć rozmowę, nim powie za dużo.

– Może będzie jeszcze kiedyś okazja. – Tomasz uśmiechnął się. – Zrobię, co w mojej mocy… – urwał.

Popatrzył w oczy chłopca, jakby próbował rozgryźć go po ich pierwszym spotkaniu. Ten wyszczerzył zęby w parodii uśmiechu. Tomasz wiedział, że dzień, który określił w myślach jako popaprany, jeszcze się nie skończył. W domu czekała na niego wściekła żona. Zastanawiał się, czy warto być z sobą mimo wszystko, mijając się obojętnie, byle tylko stworzyć namiastkę normalnego domu dla dzieci. Za każdym razem, gdy nachodziła go myśl, by rzucić wszystko, okazać się dupkiem i zwyczajnie wyjechać gdzieś daleko, rodziło się pytanie: czy aby na pewno już całkiem, tak zupełnie przestał ją kochać?

Odwlekał powrót. Gdy zaparkował wreszcie samochód na podjeździe, w całym domu nie paliło się już żadne światło, mimo że dopiero kwadrans wcześniej minęła dwudziesta pierwsza. Jagoda leżała w szortach i wyciągniętym T-shircie w objęciach Szymona na jego małym łóżeczku przypominającym kształtem indiańskie tipi. Mikołaj nie spał, z latarką w ręku czytał książkę, a może tylko udawał, czekając na powrót ojca. Trzymali sztamę, a chłopak coraz więcej widział, słyszał, a przede wszystkim coraz więcej rozumiał.

– Chcesz pogadać? – zagaił, gdy głowa ojca wsunęła się do pokoju.

– Już się dzisiaj nagadałem. Z rodzicami nowego ucznia – powiedział zgodnie z prawdą. – Chyba że ty chciałbyś mi o czymś powiedzieć, chętnie posłucham. – Najgorsze zmęczenie nie pozwoliłoby mu zostawić syna w potrzebie.

– Pokłóciliście się z mamą? – spytał wprost.