Siła przetrwania - Piera Maciej - ebook

Siła przetrwania ebook

Piera Maciej

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Siła przetrwania przedstawia historie ludzi, którzy chcąc realizować swoje górskie pasje, w wyniku niesprzyjających okoliczności i błędów znaleźli się w śmiertelnym zagrożeniu, zmuszeni walczyć o swoje życie.

Brak odpowiedniego przygotowania, wadliwy sprzęt, załamanie pogody czy może zwyczajny pech? Wraz ze Szczytomaniakiem spróbujemy znaleźć odpowiedzi na pytania, dlaczego doszło do największych tragedii górskich i czy można było ich uniknąć. Poznamy też relacje ocalałych, uczestników akcji ratunkowych i świadków.

Jak doszło do największej katastrofy lawinowej w Tatrach, w której zginęło kilkunastu uczestników kursu narciarskiego?

Dlaczego w stosunkowo łatwym terenie Parku Narodowego Cairngorms miała miejsce najpoważniejsza tragedia górska w Wielkiej Brytanii, w której zginęli kilkunastoletni uczniowie?

Jak zakończyła się wyprawa na Mount Everest, poprowadzona „okrutną drogą” przez zachodnią grań, którą jako pierwszy, bez wsparcia aparatury tlenowej, postanowił przejść Christo Prodanow?

Co było przyczyną dramatu wyprawy nazistowskich Niemiec na Nanga Parbat w 1934 roku, nazywanej „najdłuższą agonią w historii wspinania”?

Jaki był powód najtragiczniejszej katastrofy śmigłowca ratowniczego w Tatrach?

Jako człowiek gór – przeczytałam z zapartym tchem…

Monika Witkowska, himalaistka, zdobywczyni Korony Ziemi i trzech ośmiotysięczników

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 257

Oceny
3,8 (60 ocen)
18
20
17
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Imp_mo

Dobrze spędzony czas

Ciekawe historie, nie w kręgu mojego zainteresowania. Ładne wydanie
00
alicjusz86

Całkiem niezła

Jak dla mnie, laika w temacie, to była świetna książka. Opisane historie były interesujące i jednocześnie zwięźle opisane , wzbogacone o piękne zdjęcia. Polecam.
00

Popularność




Au­tor: Ma­ciej Pie­ra
Re­dak­cja: Mag­da­le­na Bin­kow­ska
Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak
Re­dak­cja tech­nicz­na: Ja­ro­sław Ja­błoń­ski
Pro­jekt gra­ficz­ny ma­kie­ty: Stu­dio KA­RAN­DASZ
Skład: Iza­be­la Kruź­lak
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Faj­ne Chło­pa­ki
Zdję­cia: ar­chi­wum Joh­na Duf­fa (109, 110, 125, 140), ar­chi­wum ro­dzi­ny Pro­da­now (187, 194, 197, 217, 225, 229), Issi Ban­ner­man (101, 115, 134–135), do­me­na pu­blicz­na (31, 43, 52, 53, 55, 62, 81, 82, 154, 155, 159, 183, 247, 249, 251, 252, 257, 258, 259, 263, 270, 271, 319, 321, 327), Ali­na Go­lo­vko (lewe skrzy­deł­ko okład­ki), One step for­ward (70–71), Ry­szard Paw­łow­ski (281, 289, 293, 295, 306), Ka­ta­rzy­na Pe (16), Ma­ciej Pie­ra (59, 61, 66), Pi­xa­bay (20–21, 22, 57, 77, 80, 143, 192, 205, 218, 328, 335, 352, 356), Unsplash (8–9, 12, 26–27, 28, 33, 44, 65, 83, 86–87, 90, 118, 146, 163, 169, 172–173, 176, 190, 236, 314, 320, 322–323, 331, 340–341, 344–345, 350, 354, 362–363, 367)
Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy: Ro­man Ksią­żek
Kie­row­nik re­dak­cji: Agniesz­ka Gó­rec­ka
© Co­py­ri­ght by Ma­ciej Pie­ra © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.
Biel­sko-Bia­ła 2021
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­po­ra 25 43-382 Biel­sko-Bia­ła tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.plwww.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8103-761-7
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

„Zmar­łym ku pa­mię­ci,ży­wym ku prze­stro­dze”

(Na­pis umiesz­czo­ny na Ta­trzań­skim Cmen­ta­rzuSym­bo­licz­nym pod Oster­wą)

BIA­ŁA ŚMIERĆ – NAJ­TRA­GICZ­NIEJ­SZY DZIEŃ W TA­TRACH
Fe­rie na nar­tach
Ak­cja ra­tun­ko­wa
Epi­log
OSTAT­NI LOT
Na­ro­dzi­ny gór­skie­go ra­tow­nic­twa lot­ni­cze­go
Ra­tu­nek z nie­ba
Czar­ny dzień ra­tow­nic­twa
Przy­czy­ny ka­ta­stro­fy
Epi­log

BIA­ŁA ŚMIERĆ – NAJ­TRA­GICZ­NIEJ­SZY DZIEŃ W TA­TRACH

Po­kój za­bi­tym w gó­rach

Kie­dy srebr­nym osnu­te po­pio­łem

Góry śnież­ną ze­pchnę­ły la­wi­nę,

Czy­jeś ser­ce jęk­nę­ło w do­li­nie

I skurcz prze­czuć na usta padł sine.

Ręce Two­je – niby skrzy­deł dwo­je!

W gó­rze – gwiaz­dy i gwiaz­dy się tło­czą!

W śmier­ci Two­jej – świę­te­go tak wie­le.

Po­kój za­mknię­tym oczom.

Sa­bi­na Ra­ciąż­ków­na[1]

[1]Stro­fy o gó­rach, wyb. Ja­cek Kol­bu­szew­ski, War­sza­wa 1981, s. 170.
.

Wybie­ra­jąc się zimą na ta­trzań­skie szla­ki, za­wsze czu­ję oba­wę zwią­za­ną z la­wi­na­mi, o któ­rych w obec­nych cza­sach wie­my już bar­dzo wie­le, jed­nak mimo to są tak nie­prze­wi­dy­wal­nym ży­wio­łem, że na­wet do­świad­cze­ni, do­brze prze­szko­le­ni wspi­na­cze i tu­ry­ści mogą paść ich ofia­rą.

War­to pa­mię­tać, że nie tyl­ko w Ta­trach la­wi­ny sta­no­wią re­al­ne za­gro­że­nie. Rów­nie śmier­cio­no­śny może się oka­zać ów ży­wioł w Kar­ko­no­szach, Biesz­cza­dach, Be­ski­dzie Ży­wiec­kim, Pie­ni­nach, a przy wy­jąt­ko­wo nie­ko­rzyst­nych wa­run­kach at­mos­fe­rycz­nych tak­że w in­nych pa­smach gór­skich w Pol­sce. Od 2005 roku re­gu­lar­ne ob­ser­wa­cje i ana­li­zy la­win pro­wa­dzi Sek­cja Ni­wo­lo­gii przy od­dzia­le kra­kow­skie­go In­sty­tu­tu Me­te­oro­lo­gii i Go­spo­dar­ki Wod­nej.

Za dzia­ła­nia za wszel­ką cenę wbrew roz­sąd­ko­wi w gó­rach moż­na za­pła­cić ży­ciem

W tym roz­dzia­le chciał­bym przy­bli­żyć hi­sto­rię naj­więk­szej ta­trzań­skiej tra­ge­dii zwią­za­nej z zej­ściem la­wi­ny. Dra­mat ten wy­da­rzył się po sło­wac­kiej stro­nie Tatr, w Do­li­nie Mię­gu­szo­wiec­kiej. Niech ta hi­sto­ria sta­no­wi ostrze­że­nie dla wszyst­kich lu­bią­cych cza­sem za­ry­zy­ko­wać i wy­ru­szać na szlak mimo ostrze­żeń la­wi­no­wych wy­da­wa­nych przez gór­skie służ­by ra­tun­ko­we. Ta­bli­ca pa­miąt­ko­wa po­świę­co­na ofia­rom w Do­li­nie Mię­gu­szo­wiec­kiej sta­no­wi swo­iste me­men­to, przy­po­mi­na­jąc o tym wiel­kim za­gro­że­niu. Gdy jest wy­so­kie, nie ma w Ta­trach szla­ków, na któ­rych moż­na się czuć cał­ko­wi­cie bez­piecz­nie. Za dzia­ła­nia za wszel­ką cenę wbrew roz­sąd­ko­wi w gó­rach moż­na za­pła­cić ży­ciem.

Szczyrb­skie Je­zio­ro (1346 m n.p.m.) w zi­mo­wej sce­ne­rii

FE­RIE NA NAR­TACH

Miej­sco­wość Ko­már­no, z któ­rej po­cho­dzi­li bo­ha­te­ro­wie tego roz­dzia­łu, po­ło­żo­na nad brze­giem Du­na­ju, na po­łu­dniu Sło­wa­cji, po­dob­nie jak Cie­szyn jest po­dzie­lo­na przez rze­kę mię­dzy dwa kra­je: Sło­wa­cję (w cza­sie ak­cji wy­da­rzeń Cze­cho­sło­wa­cję) i Wę­gry. Zna­na jest szcze­gól­nie mi­ło­śni­kom ope­re­tek, jako miej­sce uro­dze­nia słyn­nych ar­ty­stów – kom­po­zy­to­ra Fran­cisz­ka Le­hára[2] i pi­sa­rza Móra Jó­ka­ia[3].

[2] Fran­ci­szek Le­hár (1870–1948) – zna­ny rów­nież jako Franz Le­hár, był wę­gier­skim kom­po­zy­to­rem ope­ret­ko­wym. Jego naj­bar­dziej zna­ny­mi ope­ret­ka­mi są We­so­ła wdów­ka i Kra­ina uśmie­chu.
[3] Mór Jó­kai de Ásva (1825–1904) – zna­ny rów­nież jako Maurns Jo­kay, był wę­gier­skim pi­sa­rzem i po­li­ty­kiem. Jego dzie­ła prze­tłu­ma­czo­no na dwa­dzie­ścia pięć ję­zy­ków (w tym pol­ski). Jed­ną z jego naj­bar­dziej zna­nych po­wie­ści jest wy­da­ny w 1854 roku Wę­gier­ski ma­gnat. Z ko­lei no­we­la Saf­fi była pod­sta­wą li­bret­ta Ba­ro­na cy­gań­skie­go, słyn­nej ope­ret­ki Jo­han­na Straus­sa (syna).

Mimo że aż sześć­dzie­siąt je­den pro­cent te­ry­to­rium Sło­wa­cji sta­no­wią licz­ne pa­sma gór­skie i wzgó­rza, Ko­már­no na gra­ni­cy z Wę­gra­mi leży na pła­skim te­re­nie, na wy­so­ko­ści oko­ło 100 m n.p.m., a od naj­bliż­szych pasm gór­skich jest od­da­lo­ne o wie­le ki­lo­me­trów. Aby do­trzeć w Ta­try, miesz­kań­cy mu­szą po­ko­nać aż 300 ki­lo­me­trów, co na wa­run­ki tak ma­łe­go kra­ju sta­no­wi spo­rą od­le­głość. Nie dzi­wi więc fakt, że kie­dy zimą 1974 roku ucznio­wie tech­ni­kum bu­dow­la­ne­go w Ko­már­nie do­wie­dzie­li się o wy­jeź­dzie w Ta­try na spe­cjal­nie dla nich zor­ga­ni­zo­wa­ny kurs na­uki jaz­dy na nar­tach, byli bar­dzo pod­eks­cy­to­wa­ni. Wie­lu z nich po raz pierw­szy mia­ło zo­ba­czyć góry, któ­re są wi­zy­tów­ką Sło­wa­cji i jej naj­więk­szą atrak­cją, więc chęt­nych było bar­dzo wie­lu.

Licz­na, bo oko­ło pięć­dzie­się­cio­oso­bo­wa gru­pa uczniów z klas IIIa i IIIb do­tar­ła na pół­noc kra­ju po­cią­giem, na­stęp­nie pie­szo po­ko­na­ła ostat­ni frag­ment dro­gi nad Po­pradz­ki Staw w po­ło­wie stycz­nia 1974 roku. To tam, nad po­ło­żo­nym na wy­so­ko­ści 1495 m n.p.m. je­zio­rem znaj­do­wa­ła się baza noc­le­go­wa kur­san­tów – w Schro­ni­sku nad Po­pradz­kim Sta­wem, zna­nym rów­nież jako cha­ta ka­pi­tána Mo­rávku. Wśród uczest­ni­ków kur­su było za­le­d­wie sześć dziew­czyn.

Gór­ski Ho­tel Po­pradz­ki Staw (d. Schro­ni­sko nad Po­pradz­kim Sta­wem)

Emo­cje ro­sły, bo ma­je­sta­tycz­ne Ta­try zro­bi­ły na mło­dzie­ży wiel­kie wra­że­nie, a cze­ka­ją­ce ją wy­zwa­nia na sto­ku przy­pra­wia­ły o szyb­sze bi­cie serc. Przed mło­dy­mi ludź­mi było kil­ka emo­cjo­nu­ją­cych dni, pod­czas któ­rych w oko­li­cy schro­ni­ska mie­li opa­no­wać pod­sta­wy jaz­dy na nar­tach, a ostat­nie­go dnia pla­no­wa­no za­wo­dy. W Ta­trach obo­wią­zy­wał pierw­szy (ni­ski) sto­pień za­gro­że­nia la­wi­no­we­go[4], ale mimo to aura nie była naj­lep­sza: od po­cząt­ku kur­su zma­ga­no się z opa­da­mi śnie­gu, sil­nym wia­trem i mgłą ogra­ni­cza­ją­cą wi­docz­ność. Na po­czą­tek dzie­ci wzię­ły udział w krót­kim szko­le­niu la­wi­no­wym, pod­czas któ­re­go in­struk­tor im po­wie­dział, że ry­zy­ko zej­ścia la­wi­ny jest nie­wiel­kie. Za­pew­nił, że w ra­zie po­gor­sze­nia po­go­dy prze­nio­są się na bez­piecz­ny stok. Uczest­ni­cy wy­jaz­du pod­czas na­uki nie ko­rzy­sta­li z wy­cią­gu nar­ciar­skie­go. Ich tre­nin­gi od­by­wa­ły się w dol­nych par­tiach zbo­cza Oster­wy (1984 m n.p.m.) oraz na zbo­czu mię­dzy Ża­bim Po­to­kiem a as­fal­to­wą dro­gą pro­wa­dzą­cą do schro­ni­ska. W cza­sie za­jęć mu­siał im wy­star­czyć za­im­pro­wi­zo­wa­ny wy­ciąg, wła­sne siły i en­tu­zjazm, któ­re­go nie bra­ko­wa­ło.

[4] Obec­nie sto­su­je się w Eu­ro­pie jed­no­li­tą pię­cio­stop­nio­wą ska­lę za­gro­że­nia la­wi­no­we­go, usta­no­wio­ną w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych XX wie­ku. Mimo że naj­mniej­sze za­gro­że­nie zej­ścia la­wi­ny jest przy 1. stop­niu, to war­to pa­mię­tać, że ta­kie ry­zy­ko ist­nie­je rów­nież wte­dy. Na­wet pięć pro­cent wy­pad­ków śmier­tel­nych w wy­ni­ku zej­ścia la­wi­ny no­tu­je się wła­śnie przy 1. stop­niu za­gro­że­nia la­wi­no­we­go. W cza­sach gdy ucznio­wie z Ko­már­na od­by­wa­li kurs w Ta­trach, obo­wią­zy­wa­ła czte­ro­stop­nio­wa ska­la za­gro­że­nia la­wi­no­we­go.

Po­pradz­ki Staw (1495 m n.p.m.)

Na­uka roz­po­czę­ła się w czwar­tek. Ucznio­wie na krót­kich od­cin­kach ćwi­czy­li pod okiem swo­ich na­uczy­cie­li i in­struk­to­rów. Przez pierw­sze trzy dni, mimo nie­sprzy­ja­ją­cych wa­run­ków, za­ję­cia prze­bie­ga­ły bez­pro­ble­mo­wo (nie li­cząc obo­wiąz­ko­wych w tej sy­tu­acji si­nia­ków). W nocy z so­bo­ty na nie­dzie­lę za­czął in­ten­syw­nie pa­dać śnieg, to­wa­rzy­szył mu też po­ry­wi­sty wiatr. Ran­kiem 20 stycz­nia, nie zwa­ża­jąc na trud­ne wa­run­ki, ucznio­wie opu­ści­li schro­ni­sko i zgod­nie z pla­nem pie­szo uda­li się na za­ję­cia. Zro­bi­li to, mimo że kie­row­nik kur­su nar­ciar­skie­go zo­stał po­in­for­mo­wa­ny o zwięk­szo­nym ry­zy­ku zej­ścia la­wi­ny. Wa­run­ki pa­nu­ją­ce w Ta­trach w ostat­nich dniach bar­dzo się po­gor­szy­ły, cze­go do­bit­nym do­wo­dem było za­ob­ser­wo­wa­nie kil­ku­na­stu już la­win. W cią­gu jed­ne­go dnia (19 stycz­nia) na Szczyrb­skim Je­zio­rze (1346 m n.p.m.) od­no­to­wa­no aż 39 cen­ty­me­trów świe­że­go śnie­gu, a w re­jo­nie Łom­nic­kie­go Sta­wu (1750 m n.p.m.) przy­by­ło aż 47 cen­ty­me­trów! In­for­ma­cję o du­żym za­gro­że­niu la­wi­no­wym po­da­wa­no za­rów­no w ra­diu, jak i schro­ni­skach oraz ośrod­kach nar­ciar­skich. HS[5] na­ka­zał go­spo­da­rzom schro­nisk wy­wie­sze­nie żół­to-czar­nej sza­chow­ni­cy in­for­mu­ją­cej o za­gro­że­niu la­wi­no­wym. Nie­ste­ty, nie zmie­ni­ło to de­cy­zji opie­ku­na mło­dzie­ży, któ­ry oko­ło dzie­wią­tej po­sta­no­wił wy­ru­szyć ze swo­imi pod­opiecz­ny­mi na stok. Był to ostat­ni dzień tre­nin­go­wy; na­za­jutrz mia­ły się od­być po­że­gnal­ne za­wo­dy i pod­su­mo­wa­nie wy­jaz­du. Gru­pa zo­sta­ła po­dzie­lo­na na dwa ze­spo­ły: słab­szy udał się na zbo­cze Oster­wy, a szko­le­nie po­zo­sta­łych od­by­wa­ło się w po­bli­żu dro­gi as­fal­to­wej od­da­lo­nej od schro­ni­ska o oko­ło 400 me­trów (zbo­cze jest obec­nie za­le­sio­ne).

[5] Hor­ská slu­žba (HS) – gór­skie po­go­to­wie ra­tun­ko­we dzia­ła­ją­ce na te­re­nie Sło­wa­cji. Pod swo­ją ju­rys­dyk­cją ma za­rów­no Ta­try, jak i inne pa­sma gór­skie na te­re­nie kra­ju. Od 2002 roku zna­na jako Hor­ská záchran­ná slu­žba (HZS).

In­for­ma­cję o du­żym za­gro­że­niu la­wi­no­wym po­da­wa­no za­rów­no w ra­diu, jak i schro­ni­skach oraz ośrod­kach nar­ciar­skich. Nie­ste­ty, nie zmie­ni­ło to de­cy­zji opie­ku­na mło­dzie­ży

Ucznio­wie roz­po­czę­li za­ję­cia od ugnia­ta­nia du­żych ilo­ści śnie­gu, aby przy­go­to­wać stok do jaz­dy. Ze wzglę­du na bar­dzo trud­ne wa­run­ki po­go­do­we in­struk­tor już po trzy­dzie­stu mi­nu­tach zde­cy­do­wał się za­koń­czyć tre­ning. Ze­gar­ki wska­zy­wa­ły wte­dy go­dzi­nę dzie­sią­tą. Od rana tem­pe­ra­tu­ra ro­sła i sy­pią­cy śnieg mo­men­ta­mi za­mie­niał się w deszcz. Je­den z na­uczy­cie­li ze­brał na as­fal­to­wej dro­dze dzie­się­cio­oso­bo­wą gru­pę i cze­kał z nią na po­zo­sta­łych nar­cia­rzy wy­ko­nu­ją­cych ostat­nie zjaz­dy. Nikt nie spo­dzie­wał się nad­cho­dzą­ce­go nie­bez­pie­czeń­stwa. Na­gły huk od­wró­cił uwa­gę gru­py od za­jęć, dzie­ci po­my­śla­ły jed­nak, że to naj­praw­do­po­dob­niej od­głos ni­sko le­cą­ce­go sa­mo­lo­tu.

Wi­dok na Po­pradz­ki Staw, w tym zbo­cze, któ­rym ze­szła la­wi­na

Ta­bli­ce upa­mięt­nia­ją­ce ofia­ry Tatr na Ta­trzań­skim Cmen­ta­rzu Sym­bo­licz­nym (w tle Prze­łęcz nad Sko­kiem, spod któ­rej ze­szła la­wi­na w 1974 r.)

Gę­sta mgła spra­wi­ła, że nie było wi­dać, skąd nad­cho­dzi za­gro­że­nie

Chwi­lę póź­niej ol­brzy­mie masy wil­got­ne­go śnie­gu ru­szy­ły na­gle spod Prze­łę­czy nad Sko­kiem mię­dzy Skraj­ną Basz­tą (2203 m n.p.m.) a Małą Basz­tą (2287 m n.p.m.) i z wy­so­ko­ści oko­ło 2200 m n.p.m., to­cząc się nie­by­wa­le szyb­ko, zy­ska­ły ogrom­ną pręd­kość i siłę, mknąc wprost ku as­fal­to­wej dro­dze do Po­pradz­kie­go Sta­wu. Im­pet i nie­spo­ty­ka­ne roz­mia­ry la­wi­ny spra­wi­ły, że gdy wpa­dła do do­li­ny, nie za­trzy­ma­ła się na prze­pły­wa­ją­cym przez nią Hiń­czo­wym Po­to­ku, a ru­szy­ła w górę, na prze­ciw­le­gły stok, gdzie tre­no­wa­li ucznio­wie tech­ni­kum. Tony roz­pę­dzo­ne­go cięż­kie­go śnie­gu po­ko­na­ły oko­ło 1500 me­trów, nisz­cząc wszyst­ko, co na­po­tka­ły na swo­jej dro­dze. Kur­san­ci nie mie­li żad­nych szans na uciecz­kę i ra­tu­nek; po gło­śnym huku i na­ra­sta­ją­cym ha­ła­sie na­stą­pi­ło na­głe ude­rze­nie. Gę­sta mgła spra­wi­ła, że nie było wi­dać, skąd nad­cho­dzi za­gro­że­nie. Ci, któ­rzy znaj­do­wa­li się na as­fal­to­wej dro­dze, zo­sta­li czę­ścio­wo przy­sy­pa­ni. Nie­któ­rzy mie­li szczę­ście i nie zna­leź­li się pod śnie­giem, więc od razu ru­szy­li na ra­tu­nek. Za­sy­pa­ni do po­ło­wy od­ko­py­wa­li się sa­mo­dziel­nie, ktoś bie­giem ru­szył do schro­ni­ska po po­moc, jesz­cze inni za­czę­li prze­szu­ki­wać la­wi­ni­sko. Tak zej­ście la­wi­ny wspo­mi­nał je­den z uczniów, osiem­na­sto­let­ni Otto Be­rze: „Zde­cy­do­wa­li­śmy się na jesz­cze je­den zjazd i do­pie­ro po­tem za­mie­rza­li­śmy wró­cić do schro­ni­ska. Za­czą­łem zjeż­dżać ze wszyst­ki­mi, ale się prze­wró­ci­łem, chy­ba w po­ło­wie. Od­pią­łem więc nar­ty i za­czą­łem pod­cho­dzić w stro­nę as­fal­to­wej dro­gi, żeby tam po­cze­kać na po­zo­sta­łych. I wte­dy to się sta­ło. Naj­pierw na­ra­sta­ją­cy ha­łas; chcia­łem ucie­kać, ale po­dmuch po­wie­trza prze­wró­cił mnie na zie­mię i na­tych­miast oto­czy­ła mnie bia­ła ciem­ność. Naj­pierw nie ro­zu­mia­łem, co się dzie­je, ale dość szyb­ko po­ją­łem, że to musi być la­wi­na. Pró­bo­wa­łem ja­kimś spo­so­bem wy­grze­bać się ze śnie­gu, ale nie mo­głem po­ru­szyć ani rę­ko­ma, ani no­ga­mi. Czu­łem się jak za­be­to­no­wa­ny. Pod­ją­łem jesz­cze kil­ka prób i stra­ci­łem przy­tom­ność”[6].

[6] J. Švorc, Śmierć nie wy­bie­ra, Ta­trzań­ska Łom­ni­ca 2018, s. 164–165.

AK­CJA RA­TUN­KO­WA

O je­de­na­stej ze Schro­ni­ska nad Po­pradz­kim Sta­wem po­wia­do­mio­no cen­tra­lę Hor­skiej slu­žby w Sta­rym Smo­kow­cu o zej­ściu la­wi­ny. Roz­mo­wa zo­sta­ła na­gle prze­rwa­na przez bu­rzę, w wy­ni­ku któ­rej po­wa­lo­ne drze­wa ze­rwa­ły li­nie te­le­fo­nicz­ne, ale na szczę­ście na­stą­pi­ło to już po po­da­niu naj­waż­niej­szych in­for­ma­cji dys­po­zy­to­ro­wi. W schro­ni­sku wszy­scy byli wstrzą­śnię­ci. Pra­cow­ni­cy, prze­by­wa­ją­cy tam tu­ry­ści, wspi­na­cze i ra­tow­ni­cy tak jak sta­li, tak ru­szy­li na po­moc. Li­czy­ła się każ­da mi­nu­ta, bo la­wi­na jest bły­ska­wicz­nym za­bój­cą.

„Czu­łem się jak za­be­to­no­wa­ny. Pod­ją­łem jesz­cze kil­ka prób i stra­ci­łem przy­tom­ność”

Szyb­ko uda­ło się od­ko­pać je­de­na­stu ży­wych kur­san­tów. Po prze­li­cze­niu wszyst­kich – co ze wzglę­du na pa­nu­ją­ce za­mie­sza­nie nie było pro­ste – oka­za­ło się, że wciąż bra­ku­je aż trzy­na­stu. Na la­wi­ni­sku zja­wia­ło się co­raz wię­cej ra­tow­ni­ków, po­ma­ga­li też ucznio­wie i na­uczy­cie­le, ale nie­ste­ty – do­brze wy­po­sa­żo­nym ze­spo­łom ra­tun­ko­wym do­tar­cie na miej­sce utrud­nia­ły po­wa­lo­ne przez bu­rzę drze­wa le­żą­ce na dro­dze. Kie­dy osza­co­wa­no ogrom tra­ge­dii, cen­tra­la HS we­zwa­ła wszyst­kich zdol­nych do po­mo­cy. Zgło­si­ło się cze­cho­sło­wac­kie woj­sko oraz wie­lu miesz­kań­ców po­bli­skich miej­sco­wo­ści, któ­rzy cie­pło ubra­ni i wy­po­sa­że­ni w ło­pa­ty przy­szli na miej­sce tra­ge­dii. Każ­da para rąk mo­gła się przy­dać do prze­cze­sy­wa­nia gi­gan­tycz­ne­go la­wi­ni­ska – jego głę­bo­kość do­cho­dzi­ła aż do 8 me­trów. O wy­pad­ku zo­sta­ły po­wia­do­mio­ne ro­dzi­ny uczniów, któ­re na­tych­miast wy­ru­szy­ły z Ko­már­na w kie­run­ku Tatr. Prze­ra­że­ni ro­dzi­ce przez wie­le go­dzin nie mie­li żad­nych in­for­ma­cji o lo­sie swo­ich dzie­ci.

Ra­tow­ni­cy HS wy­po­sa­że­ni w son­dy la­wi­no­we prze­cze­su­ją la­wi­ni­sko w po­szu­ki­wa­niu za­gi­nio­nych (1974)

Ten dzień za­pa­mię­ta­li na całe ży­cie – bez­sil­na roz­pacz i to strasz­ne py­ta­nie za­da­wa­ne set­ki razy: czy moje dziec­ko zo­sta­ło już od­na­le­zio­ne? Z każ­dą go­dzi­ną na miej­sce przy­by­wa­ły ko­lej­ne gru­py ra­tow­ni­ków, wśród nich Šte­fan Závac­ki z psem la­wi­no­wym Udo. Po oko­ło trzech go­dzi­nach son­do­wa­nia pod dwu­me­tro­wą war­stwą śnie­gu uda­ło się od­na­leźć czter­dzie­sto­dwu­let­nie­go na­uczy­cie­la, jed­nak męż­czy­zna nie da­wał oznak ży­cia.

Wi­dok na Gór­ski Ho­tel Po­pradz­ki Staw

Je­den z uczniów, w do­ku­men­cie re­ali­zo­wa­nym dla te­le­wi­zji Mar­ki­za, tak wspo­mi­na mo­ment, gdy do­wie­dział się o od­na­le­zie­niu cia­ła ich wu­efi­sty: „To, co było dla nas naj­gor­sze, to, że jako pierw­sze­go od­na­le­zio­no na­sze­go wy­cho­waw­cę, o któ­rym my­śle­li­śmy, że wła­śnie on ma naj­więk­szą szan­sę na prze­ży­cie. Był wy­spor­to­wa­ny, a kie­dy go zna­leź­li mar­twe­go, po pro­stu stra­ci­li­śmy całą na­dzie­ję i wia­rę, że uda się ko­goś oca­lić”[7]. Nie­dłu­go póź­niej na­tra­fio­no na ko­lej­ne dwa cia­ła. Pies szyb­ko wy­czuł trop i za­czął roz­ko­py­wać śnieg. Na­tra­fił tyl­ko na czap­kę, rę­ka­wicz­ki i nar­ty, ale nie da­wał za wy­gra­ną – chwi­lę póź­niej zła­pał ko­lej­ny trop i znów za­brał się do ko­pa­nia, a szcze­ka­niem ko­mu­ni­ko­wał się ze swym pa­nem, wzy­wa­jąc go na miej­sce. Swo­im gło­śnym za­cho­wa­niem szyb­ko przy­cią­gnął uwa­gę in­nych ra­tow­ni­ków, któ­rzy za­czę­li prze­szu­ki­wać la­wi­ni­sko w tym miej­scu. Po chwi­li pod me­tro­wą war­stwą śnie­gu uda­ło im się od­na­leźć cia­ło mło­de­go chło­pa­ka uło­żo­ne­go w po­zy­cji sie­dzą­cej; jego gło­wa znaj­do­wa­ła się na głę­bo­ko­ści 60–80 cen­ty­me­trów pod śnie­giem. Był nie­przy­tom­ny, ale wciąż była na­dzie­ja, gdyż ra­tow­ni­cy wy­czu­li sła­by puls. Oto­czo­no go opie­ką i szyb­ko prze­trans­por­to­wa­no do schro­ni­ska, gdzie za­ję­li się nim le­ka­rze, dzię­ki cze­mu nie­ba­wem od­zy­skał przy­tom­ność. Gdy jego stan się usta­bi­li­zo­wał, zo­stał prze­wie­zio­ny do szpi­ta­la w Spi­skiej So­bo­cie, obec­nie dziel­ni­cy Po­pra­du. Usta­lo­no, że nar­cia­rzem był Otto Be­rze; od­na­le­zio­no go przed szes­na­stą, a więc pod śnie­giem spę­dził oko­ło pięć go­dzin! Nie­któ­rzy wi­dzie­li w tym zda­rze­niu praw­dzi­wy cud. Po­dob­no czyn­ni­kiem, jaki mógł wpły­nąć na jego oca­le­nie, był fakt, że w chwi­li zej­ścia la­wi­ny nie miał na so­bie nart, a dzię­ki po­zy­cji sie­dzą­cej i sza­li­ko­wi za­cią­gnię­te­mu na twarz ochro­nił usta.

[7]Najväčšie tra­gédie Slo­ven­ska La­vína v Men­gu­so­vkej do­li­ne (pro­gram te­le­wi­zyj­ny).

Otto Be­rze zo­stał od­na­le­zio­ny przed szes­na­stą, a więc pod śnie­giem spę­dził oko­ło pięć go­dzin! Nie­któ­rzy wi­dzie­li w tym zda­rze­niu praw­dzi­wy cud

Tak naj­strasz­niej­sze chwi­le swo­je­go ży­cia wspo­mi­nał póź­niej sam oca­la­ły: „Kie­dy od­zy­ska­łem przy­tom­ność w schro­ni­sku, nie wie­dzia­łem, co się wła­ści­wie sta­ło. Nie mia­łem po­ję­cia, ja­kie skut­ki wy­wo­ła­ła la­wi­na. Po­cząt­ko­wo my­śla­łem, że je­stem tym, któ­ry ucier­piał naj­bar­dziej. Pa­mię­tam, jak le­ka­rze po­da­wa­li mi cie­płą her­ba­tę i ogrze­wa­li mnie za po­mo­cą cie­płych okła­dów. Po­tem za­bra­li mnie do szpi­ta­la i do­pie­ro w ka­ret­ce po­zna­łem praw­dę. Póź­niej przy­szły ko­lej­ne in­for­ma­cje, kto zgi­nął, a kogo jesz­cze nie od­na­le­zio­no. Do­wie­dzia­łem się też, że mnie po­mógł zna­leźć ten pies”[8]. Udo sam od­na­lazł trój­kę przy­sy­pa­nych uczniów. Je­dy­ny oca­la­ły, Otto, za­wdzię­czał mu ży­cie.

[8] J. Švorc, tam­że, s. 164–165.

Ra­tow­ni­cy wy­po­sa­że­ni w son­dy szcze­gó­ło­wo ozna­czy­li miej­sca, gdzie ist­nia­ła szan­sa na od­na­le­zie­nie za­gi­nio­nych, a ko­lej­ne gru­py z ło­pa­ta­mi do­kład­nie je prze­szu­ki­wa­ły. Aby naj­traf­niej usta­lić, gdzie mogą znaj­do­wać się cia­ła, prze­słu­cha­no oca­la­łych, by za­wę­zić jak naj­bar­dziej te­ren po­szu­ki­wań. La­wi­ni­sko mia­ło aż 133 ty­się­cy me­trów kwa­dra­to­wych. Dzię­ki tym ze­zna­niom uda­ło się usta­lić praw­do­po­dob­ny prze­bieg zda­rzeń. Czas ucie­kał, z każ­dą chwi­lą ko­muś pod śnie­giem mo­gło za­brak­nąć tle­nu.

Ucznio­wie, któ­rzy prze­ży­li zej­ście la­wi­ny, zo­sta­li po­pro­sze­ni o spa­ko­wa­nie rze­czy ofiar, po czym ran­kiem na­stęp­ne­go dnia cze­ka­ło ich ko­lej­ne trau­ma­tycz­ne prze­ży­cie: je­dy­na dro­ga na ni­zi­ny pro­wa­dzi­ła przez la­wi­ni­sko. Je­den z chłop­ców do­stał ata­ku pa­ni­ki, ale gru­pa się nim tro­skli­wie za­opie­ko­wa­ła.

To była wy­czer­pu­ją­ca ak­cja – do wie­czo­ra od­na­le­zio­no sze­ściu z trzy­na­stu za­gi­nio­nych, z cze­go tyl­ko jed­ną oso­bę uda­ło się ura­to­wać. Bi­lans ofiar nie­ste­ty nie był kom­plet­ny. Gdy nad Ta­tra­mi za­czął za­pa­dać zmrok, nikt nie my­ślał o za­prze­sta­niu po­szu­ki­wań. Dla ra­tow­ni­ków czas się za­trzy­mał. Upar­cie, z moc­nym prze­świad­cze­niem, że moż­na jesz­cze ko­muś po­móc, ofiar­nie pra­co­wa­li, mimo ciem­no­ści i du­że­go zmę­cze­nia.

Włą­czo­no po­tęż­ne lam­py oświe­tla­ją­ce la­wi­ni­sko, uła­twia­ją­ce son­do­wa­nie nocą. Osta­tecz­nie de­cy­zję o prze­rwa­niu ak­cji ra­tun­ko­wej pod­ję­to do­pie­ro na go­dzi­nę przed pół­no­cą, a to ze wzglę­du na cią­gle po­gar­sza­ją­ce się wa­run­ki po­go­do­we i ciem­ność. Jed­nak od razu z sa­me­go rana dzia­ła­nia wzno­wio­no, a na la­wi­ni­sku po­ja­wi­ło się jesz­cze wię­cej osób chęt­nych do pra­cy. Do­tar­ły ko­lej­ne ze­spo­ły HS; w su­mie te­ren prze­szu­ki­wa­ło na­wet trzy­sta sześć­dzie­siąt osób. Tego dnia, mimo ca­ło­dzien­nych po­szu­ki­wań, zna­le­zio­no tyl­ko pięć ciał, w tym trzy­na­sto­let­nie­go[9] syna na­uczy­cie­la, któ­re­go od­na­le­zio­no aż 400 me­trów po­ni­żej miej­sca, gdzie na­tra­fio­no na zwło­ki jego ojca[10]. W mo­men­cie zej­ścia la­wi­ny sta­li koło sie­bie.

[9] Nie­któ­re źró­dła, jak choć­by Śmierć nie wy­bie­ra Ja­ro­sla­va Švor­ca, po­da­ją, że chło­piec miał dwa­na­ście lat. Jed­nak wie­le in­nych, w tym „Ta­ter­nik” w nu­me­rze 3. z 1974 roku oraz ofi­cjal­na stro­na HZS, po­da­ją, że był o rok star­szy.
[10] Więk­szość źró­deł (w tym stro­na HZS) zgod­nie przed­sta­wia wła­śnie taką wer­sję od­na­le­zie­nia chłop­ca, jed­nak zna­la­złem ar­ty­kuł na sło­wac­kim por­ta­lu „Je­den den plus”, w któ­rym te wy­da­rze­nia zo­sta­ły zre­la­cjo­no­wa­ne zu­peł­nie ina­czej. Znaj­dzie­my tam in­for­ma­cję, że cia­ła na­uczy­cie­la i syna zna­le­zio­no tego sa­me­go dnia obok sie­bie na głę­bo­ko­ści 3 me­trów. W ar­ty­ku­le za­cy­to­wa­no na­wet jed­ne­go z ra­tow­ni­ków, trzy­dzie­sto­let­nie­go La­di­sla­va Ja­ni­ga: „Cho­ciaż je­stem do­świad­czo­nym ra­tow­ni­kiem, któ­ry od­na­lazł wie­le ciał, był to nie­zwy­kle smut­ny wi­dok. Obaj trzy­ma­li się za ręce”.

Upar­cie, z moc­nym prze­świad­cze­niem, że moż­na jesz­cze ko­muś po­móc, ofiar­nie pra­co­wa­li, mimo ciem­no­ści i du­że­go zmę­cze­nia

W po­nie­dzia­łek 21 stycz­nia par­tyj­ne środ­ki prze­ka­zu nie do­no­si­ły o tra­ge­dii w Do­li­nie Mię­gu­szo­wiec­kiej, gdyż na ten dzień od daw­na była za­pla­no­wa­na pu­bli­ka­cja ma­te­ria­łów na inny, dla nie­któ­rych naj­istot­niej­szy te­mat mie­sią­ca, czy­li pięć­dzie­sią­tą rocz­ni­cę śmier­ci Wło­dzi­mie­rza Le­ni­na. „Imię i dzie­ło Le­ni­na będą żyć wiecz­nie” – ta­kie lub bar­dzo po­dob­ne na­głów­ki zdo­bi­ły tego dnia pierw­sze stro­ny ga­zet. Do­pie­ro 22 stycz­nia pra­sa opu­bli­ko­wa­ła ob­szer­ne ar­ty­ku­ły o dra­ma­cie mło­dych nar­cia­rzy.

Ostat­nich dwóch ofiar szu­ka­ły ze­spo­ły ra­tun­ko­we i woj­sko przez dwa ty­go­dnie, jed­nak mimo du­że­go za­an­ga­żo­wa­nia nie uda­ło się ich od­na­leźć. Ob­szar do prze­szu­ka­nia był ogrom­ny, a wa­run­ki nie były sprzy­ja­ją­ce. Pra­ce na la­wi­ni­sku zo­sta­ły prze­rwa­ne, lecz nie za­po­mnia­no o ofia­rach – na miej­sce tra­ge­dii co ja­kiś czas uda­wa­ły się pa­tro­le ra­tow­ni­ków HS.

Do­li­na Mię­gu­szo­wiec­ka wraz z na­dej­ściem wio­sny po­wo­li od­da­wa­ła pa­miąt­ki tych tra­gicz­nych stycz­nio­wych zda­rzeń. Wspi­na­cze i ra­tow­ni­cy po­ko­nu­ją­cy tra­sę do Po­pradz­kie­go Sta­wu czę­sto na­tra­fia­li na od­sło­nię­te przez top­nie­ją­cy śnieg nar­ty, go­gle i kij­ki. Wszyst­kie te rze­czy żywo przy­po­mi­na­ły im wy­da­rze­nia z 20 stycz­nia. W koń­cu po po­nad trzech mie­sią­cach, 3 maja 1974 roku, co­fa­ją­cy się śnieg od­sło­nił za­gi­nio­ne cia­ła le­żą­ce nie­opo­dal Hiń­czo­we­go Po­to­ku. Ostat­nia oso­ba zo­sta­ła od­na­le­zio­na do­pie­ro 18 maja 1974 roku.

Nie­wąt­pli­wie błęd­ną de­cy­zją było roz­po­czę­cie tre­nin­gu nar­ciar­skie­go mimo ostrze­żeń o du­żym za­gro­że­niu la­wi­no­wym, jed­nak strach po­my­śleć, do jak wiel­kiej tra­ge­dii by do­szło, gdy­by na­uczy­ciel o dzie­sią­tej nie zde­cy­do­wał się prze­rwać za­jęć i ze­brać czę­ści gru­py. Ist­nie­je duże praw­do­po­do­bień­stwo, że bi­lans ofiar był­by zde­cy­do­wa­nie wyż­szy. Po la­tach je­den z uczest­ni­ków wy­jaz­du, Du­šan Ku­rucz, któ­ry w chwi­li zej­ścia la­wi­ny znaj­do­wał się na as­fal­to­wej dro­dze, po­wie­dział: „Ab­so­lut­nym błę­dem było wy­sła­nie nas, chło­pa­ków z ni­zin, któ­rzy w więk­szo­ści ni­g­dy wcze­śniej nie jeź­dzi­li na nar­tach, w te wy­so­ko­gór­skie te­re­ny”[11].

[11] V. Jan­cu­ra, V la­víne ne­kri­čte, še­tri­te si vzduch a sily, https://zur­nal.pra­vda.sk/ne­zna­ma-hi­sto­ria/cla­nok/305915-v-la­vi­ne-ne­kric­te-se­tri­te-si-vzduch-a-sily/ [do­stęp: 22.10.2020].

Po­wszech­nie uwa­ża­no, że bez­piecz­niej­sze pod ką­tem za­gro­że­nia la­wi­no­we­go jest zbo­cze w po­bli­żu Ża­bie­go Po­to­ku, a zbo­cze Oster­wy, gdzie tre­no­wa­ła słab­sza gru­pa, uwa­ża­no za więk­sze za­gro­że­nie przy nie­sta­bil­nej po­kry­wie śnie­go­wej. Góry po raz ko­lej­ny po­ka­za­ły, że są nie­prze­wi­dy­wal­ne. Za­gro­że­ni są nie tyl­ko wspi­na­cze i tu­ry­ści w wyż­szych par­tiach, ale na­wet gru­pa mło­dzie­ży sta­wia­ją­ca pierw­sze kro­ki na nar­tach w do­li­nie, któ­rą zimą po­ko­nu­ją set­ki lu­dzi, może stać się ofia­rą ży­wio­łu.

Ge­ne­zę po­wsta­nia la­wi­ny przed­sta­wił Nor­bert Po­lčák, me­te­oro­log ze Sło­wac­kie­go In­sty­tu­tu Hy­dro­me­te­oro­lo­gicz­ne­go. W jego ana­li­zie znaj­dzie­my szcze­gó­ło­wy opis zmie­nia­ją­cych się wa­run­ków po­go­do­wych w Ta­trach, któ­re do­pro­wa­dzi­ły do wy­stą­pie­nia sprzy­ja­ją­cych wa­run­ków, aby tak ogrom­ne masy śnie­gu ze­szły ze zbo­cza, gdzie no­tu­je się zej­ście la­wi­ny raz na oko­ło 30 lat. Wszyst­ko za­czę­ło się w li­sto­pa­dzie, gdy zim­ne i wil­got­ne po­wie­trze znad Skan­dy­na­wii nad­cią­gnę­ło nad Ta­try i wy­wo­ła­ło opa­dy oko­ło 50 cen­ty­me­trów śnie­gu, two­rzą­ce­go twar­dą i zbi­tą war­stwę. Po­tem na­stą­pił sta­ły, po­wol­ny wzrost po­kry­wy śnież­nej, któ­ra 19 grud­nia 1973 roku prze­kro­czy­ła 100 cen­ty­me­trów w re­jo­nie Szczyrb­skie­go Je­zio­ra. Od tego dnia po­go­da ule­gła zmia­nie. Od wscho­du za­czął na­cią­gać ob­szar wy­so­kie­go ci­śnie­nia, roz­cią­ga­ją­cy się nad Eu­ro­pą Środ­ko­wą. Cie­plej­sze i su­che po­wie­trze na­pły­wa­ło w re­jon Tatr z po­łu­dnio­we­go za­cho­du – sumy opa­dów były wte­dy nie­wiel­kie. Z ko­lei w pierw­szych dniach stycz­nia w Ta­trach spa­dło ko­lej­ne 10–20 cen­ty­me­trów śnie­gu. 15 stycz­nia z po­łu­dnio­we­go za­cho­du nad­szedł cie­pły front, lecz nie utrzy­mał się dłu­go, gdyż już 17 stycz­nia w cią­gu dnia w oko­li­ce Tatr za­czę­ło na­pły­wać zim­niej­sze po­wie­trze i po­wiał za­chod­ni wiatr. Spa­dło ko­lej­ne 10 cen­ty­me­trów świe­że­go śnie­gu, a stru­mień zim­niej­sze­go po­wie­trza utrzy­my­wał się do 19 stycz­nia.

Dzień przed tra­ge­dią nad­szedł nad re­gion Kar­pat cie­pły front od stro­ny Oce­anu Atlan­tyc­kie­go, przy­no­sząc in­ten­syw­ne opa­dy desz­czu pe­cho­we­go 20 stycz­nia 1974 roku. Sil­ny wiatr i duża ilość świe­że­go śnie­gu w po­łą­cze­niu z czyn­ni­ka­mi to­po­gra­ficz­ny­mi do­pro­wa­dzi­ły do sy­tu­acji, w któ­rej wy­star­czy­ła nie­wiel­ka ilość no­we­go śnie­gu z desz­czem, aby po­ja­wi­ło się do­dat­ko­we ob­cią­że­nie do­pro­wa­dza­ją­ce do zej­ścia la­wi­ny.

Roz­mia­ry la­wi­ny

Ob­ję­tość śnie­gu wy­no­si­ła aż 150 tys. m³. Dłu­gość osza­co­wa­no na 350 me­trów, a po zmie­rze­niu la­wi­ni­ska po­da­no, że jego sze­ro­kość wy­no­si­ła 530 me­trów. W miej­scu ze­rwa­nia la­wi­ny ta mia­ła 4 me­try wy­so­ko­ści. Spa­dła zbo­czem na­chy­lo­nym śred­nio pod ką­tem 31 stop­ni, a jego mak­sy­mal­ne na­chy­le­nie wy­no­si 40 stop­ni.

EPI­LOG

Tra­gicz­ny bi­lans pa­mięt­ne­go 20 stycz­nia 1974 roku po­więk­szył się, gdy rów­no­le­gle do pro­wa­dzo­nej ak­cji po­szu­ki­waw­czej w Do­li­nie Mię­gu­szo­wiec­kiej do­szło do zej­ścia in­nych la­win, w któ­rych mimo pro­wa­dzo­nych ak­cji ra­tun­ko­wych zgi­nę­ły ko­lej­ne dwie oso­by, pod­wyż­sza­jąc li­stę ofiar do czter­na­stu. Pierw­sza ze­szła w Do­li­nie Zim­nej Wody, po­ry­wa­jąc dwóch ta­ter­ni­ków – je­den zo­stał za­sy­pa­ny cał­ko­wi­cie, a dru­gi czę­ścio­wo. Kie­dy wspi­na­czo­wi uda­ło się wy­do­stać, ru­szył po po­moc, jed­nak gdy ra­tow­ni­cy od­ko­pa­li dru­gie­go męż­czy­znę, ten nie da­wał już oznak ży­cia. Z ko­lei dru­ga la­wi­na ude­rzy­ła na dro­dze z Łom­nic­kie­go Sta­wu do Ta­trzań­skiej Łom­ni­cy. W wy­ni­ku wciąż wzma­ga­ją­ce­go się wia­tru zo­sta­ła unie­ru­cho­mio­na ko­lej­ka li­no­wa z Ta­trzań­skiej Łom­ni­cy do Łom­nic­kie­go Sta­wu, więc trzech jej pra­cow­ni­ków po skoń­cze­niu pra­cy zde­cy­do­wa­ło się zejść do miej­sco­wo­ści pie­szo. Po wyj­ściu z bu­dyn­ku do­łą­czy­ło do nich jesz­cze dwóch mło­dych tu­ry­stów. Chwi­lę póź­niej całą piąt­kę po­rwa­ła la­wi­na. Czte­ry oso­by zo­sta­ły przy­sy­pa­ne czę­ścio­wo i mimo od­nie­sio­nych ran zdo­ła­ły się wy­do­stać ze śnie­gu i ru­szyć po po­moc. Cia­ło pią­tej oso­by – przy­sy­pa­nej cał­ko­wi­cie – zo­sta­ło od­na­le­zio­ne przez ra­tow­ni­ków do­pie­ro na­stęp­ne­go dnia. Uwol­nie­nie la­wi­ny było praw­do­po­dob­nie spo­wo­do­wa­ne przez sa­mych tu­ry­stów.

Po tym wy­pad­ku Mi­ni­ster­stwo Edu­ka­cji SSR[12] wy­da­ło ka­te­go­rycz­ny za­kaz or­ga­ni­zo­wa­nia szkol­nych kur­sów nar­ciar­skich w te­re­nie wy­so­ko­gór­skim. De­cy­zja była spo­wo­do­wa­na fak­tem, że la­wi­na, któ­ra ze­szła spod Prze­łę­czy nad Sko­kiem, sta­no­wi­ła w ostat­nich dwu­dzie­stu la­tach już pią­te ta­kie dra­ma­tycz­ne zda­rze­nie, w któ­rym ucier­pie­li uczest­ni­cy kur­sów nar­ciar­skich.

[12] Sło­wac­ka Re­pu­bli­ka So­cja­li­stycz­na (SRS, sł. Slo­ven­ská so­cia­li­stic­ká re­pu­bli­ka, SSR) – tak ofi­cjal­nie na­zy­wa­ła się Sło­wa­cja w la­tach 1969–1990, gdy była czę­ścią Cze­cho­sło­wa­cji.

Ta­bli­ca na Ta­trzań­skim Cmen­ta­rzu Sym­bo­licz­nym upa­mięt­nia­ją­ca ofia­ry la­wi­ny w Do­li­nie Mię­gu­szo­wiec­kiej

OSTAT­NI LOT

Nie, jak­kol­wiek okrut­na była ta śmierć, jak­kol­wiek wy­da­wa­ła się nie­spra­wie­dli­wa – nie ze­rwa­ła ona przy­mie­rza. La­ta­ją­ca ma­szy­na da­lej bę­dzie po­ma­ga­ła czło­wie­ko­wi wy­ko­ny­wać jego ludz­ką mi­sję. Da­lej bę­dzie mu po­ma­ga­ła żyć peł­nią ży­cia, pra­co­wać, ra­to­wać, zdo­by­wać nie­bo i na nie za­słu­gi­wać. Broń pa­cy­fi­stycz­nych walk, któ­ra wy­pa­dła ze sty­gną­cej ręki, po­chwy­ci inna ręka, dla tej sa­mej wal­ki.

Her­mann Ge­iger,Pi­lot al­pej­skich lo­dow­ców (War­sza­wa 1970)

.

To był jego naj­lep­szy czas. Ostat­nie mie­sią­ce w ży­ciu al­pi­ni­sty i ra­tow­ni­ka gór­skie­go Mi­la­na Kri­ššáka były wręcz baj­ko­wym speł­nie­niem jego pra­gnień. Trzy­dzie­sto­pię­cio­la­tek rok temu po­ślu­bił mi­łość swo­je­go ży­cia, Fran­ti­škę Oro­li­no­vą, z któ­rą miał dwu­let­nie­go syna Mi­cha­la, a z po­cząt­kiem roku pe­łen ener­gii wy­ru­szył w Hi­ma­la­je na Jan­nu (7710 m n.p.m.). Już w trak­cie wy­pra­wy do­wie­dział się o na­ro­dzi­nach cór­ki Evy. Miał świa­do­mość, jak trud­no żo­nie sa­mej wy­cho­wy­wać dzie­ci pod­czas jego wie­lo­mie­sięcz­nych nie­obec­no­ści spo­wo­do­wa­nych wy­pra­wa­mi w góry Pa­mi­ru i Hi­ma­la­je, obie­cał jej więc, wciąż po­wta­rza­jąc, jak­by sam chciał uwie­rzyć w swo­je sło­wa, że po po­wro­cie z Jan­nu „bę­dzie­my się ba­wić”. Eks­pe­dy­cja była naj­trud­niej­sza w jego wspi­nacz­ko­wej ka­rie­rze. Ze wzglę­du na złą po­go­dę atak szczy­to­wy za­ła­mał się na wy­so­ko­ści 7450 m n.p.m. 

Nikt na po­kła­dzie na­wet się nie spo­dzie­wał, że ta z po­zo­ru nie­skom­pli­ko­wa­na ak­cja ra­tun­ko­wa za­koń­czy się naj­więk­szą tra­ge­dią ra­tow­ni­ków w Ta­trach

25 czerw­ca 1979 roku

Mimo że z Ne­pa­lu po­wró­cił za­le­d­wie trzy dni temu i wca­le nie mu­siał tego dnia być w pra­cy, to nie po­tra­fił wy­sie­dzieć w domu. W po­nie­dzia­łek 25 czerw­ca po­wie­dział żo­nie, że pój­dzie się tyl­ko przy­wi­tać z ko­le­ga­mi z Hor­skiej slu­žby (HS), w któ­rej dzia­łał od pię­ciu lat. Ta­try, w cie­niu któ­rych do­ra­stał, przy­wi­ta­ły go sło­necz­ną po­go­dą. Wa­ka­cje roz­po­czę­ły się już na do­bre. Duża licz­ba tu­ry­stów na szla­kach ozna­cza­ła ry­zy­ko wy­pad­ków i kon­tu­zji, więc ko­niecz­na była szcze­gól­na go­to­wość ra­tow­ni­ków. Cen­tra­la HS w Sta­rym Smo­kow­cu była w po­nie­dzia­łek peł­na lu­dzi; poza zwy­kłą zmia­ną ra­tow­ni­ków znaj­do­wa­ły się w niej dwie za­ło­gi śmi­głow­ca MSW Mi-8, od­by­wa­ją­ce tego dnia szko­le­nia w Ta­trach Wy­so­kich. O czter­na­stej trzy­dzie­ści pięć dys­po­zy­tor Mar­tin Mla­doň ode­brał te­le­fon. In­for­ma­cja po­cho­dzi­ła od męż­czy­zny z ho­te­lu FIS nad Szczyrb­skim Je­zio­rem – je­den ze świad­ków zgło­sił, że po­ni­żej By­strej Ław­ki (2314 m n.p.m.) nie­miec­ka tu­ryst­ka po­śli­zgnę­ła się na śnież­nym polu i do­zna­ła ura­zu nogi. Nie była w sta­nie cho­dzić, więc po­moc ra­tow­ni­ków oka­za­ła się nie­zbęd­na. Mla­doň przy­jął zgło­sze­nie, a ma­jąc do dys­po­zy­cji na miej­scu go­to­wą za­ło­gę śmi­głow­ca i nie­zbęd­ną licz­bę ra­tow­ni­ków, nie wa­hał się ani chwi­li i zde­cy­do­wał się wy­słać po ran­ną śmi­gło­wiec. Z cen­tra­li w Sta­rym Smo­kow­cu męż­czyź­ni mie­li do po­ko­na­nia oko­ło 2 ki­lo­me­trów do Dol­ne­go Smo­kow­ca, gdzie lada mo­ment miał wy­lą­do­wać he­li­kop­ter z lot­ni­ska w Po­pra­dzie. Aby nie tra­cić cza­su, po­sta­no­wi­li pod­je­chać na miej­sce sa­mo­cho­dem. Kie­dy do po­jaz­du wsia­dał Fran­ti­šek Jam­nic­ký, na­gle po­czuł na ra­mie­niu czy­jąś rękę. „Naj­pierw się uczesz” – za­żar­to­wał jego brat Ber­nard, od­su­wa­jąc go i zaj­mu­jąc jego miej­sce. Chwi­lę po pięt­na­stej wir­ni­ki za­czę­ły pra­co­wać i ma­szy­na z dzie­wię­cio­ma oso­ba­mi na po­kła­dzie unio­sła się, le­cąc w stro­nę Do­li­ny Mły­nic­kiej. Sze­fem ak­cji zo­stał po­god­ny, do­brze zbu­do­wa­ny męż­czy­zna o kru­czo­czar­nych wło­sach, Mi­lan Kri­ššák. Nikt na po­kła­dzie się nie spo­dzie­wał, że ta z po­zo­ru nie­skom­pli­ko­wa­na ak­cja ra­tun­ko­wa za­koń­czy się naj­więk­szą tra­ge­dią ra­tow­ni­ków w Ta­trach.

NA­RO­DZI­NY GÓR­SKIE­GO RA­TOW­NIC­TWA LOT­NI­CZE­GO

Za­nim jed­nak po­zna­my szcze­gó­ły tych dra­ma­tycz­nych zda­rzeń, przyj­rzyj­my się hi­sto­rii ra­tow­nic­twa gór­skie­go. Od po­cząt­ków ist­nie­nia jego nad­rzęd­nym ce­lem było nie­sie­nie po­mo­cy po­trze­bu­ją­cym. Aby jak naj­szyb­ciej do­cie­rać na miej­sce wy­pad­ku, dba­jąc jed­no­cze­śnie o za­cho­wa­nie bez­pie­czeń­stwa, ra­tow­ni­cy od­by­wa­li szko­le­nia pod­no­szą­ce kwa­li­fi­ka­cje. Uczy­li się no­wych tech­nik oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nia no­wi­nek tech­nicz­nych, jak choć­by wy­na­le­zio­ne­go w pierw­szej po­ło­wie XX wie­ku ze­sta­wu Gram­min­ge­ra. W szyb­szym do­tar­ciu na miej­sce wy­pad­ku po­ma­ga­ły tak­że co­raz licz­niej bu­do­wa­ne ko­lej­ki gór­skie oraz sa­mo­cho­dy ku­po­wa­ne dla służb ra­tow­ni­czych. Jed­nak praw­dzi­wy prze­łom sta­no­wi­ło wy­ko­rzy­sta­nie sa­mo­lo­tów i śmi­głow­ców. Szcze­gól­nie po­trzeb­ne – wręcz nie­zbęd­ne – są one w Al­pach, gdzie prze­wyż­sze­nia i od­le­gło­ści, ja­kie czę­sto mu­szą po­ko­ny­wać ra­tow­ni­cy, na­le­żą do naj­więk­szych w Eu­ro­pie. Wła­śnie tam, nie­dłu­go po za­koń­cze­niu dru­giej woj­ny świa­to­wej, miał miej­sce pierw­szy w hi­sto­rii przy­pa­dek ak­cji ra­tun­ko­wej, któ­rej głów­ny­mi bo­ha­te­ra­mi zo­sta­li pi­lo­ci i ich ma­szy­ny. 18 li­sto­pa­da 1946 roku z lot­ni­ska w Tulln na pół­noc od Wied­nia, gdzie znaj­do­wa­ła się kwa­te­ra głów­na oku­pu­ją­cych Au­strię wojsk ame­ry­kań­skich, wy­star­to­wał sa­mo­lot pa­sa­żer­ski Do­uglas DC-3.

Sa­mo­lo­ty Sky­tra­ins USA­AF C-47A (ba­zu­ją­ce na Do­uglas DC-3) z 81. Dy­wi­zjo­nu Lot­ni­skow­ców

M29 We­asel (ła­si­ca), po­jazd trans­por­to­wy wy­ko­rzy­sty­wa­ny pod­czas dru­giej woj­ny świa­to­wej

Po mię­dzy­lą­do­wa­niu w Mo­na­chium ob­rał kurs na Mar­sy­lię. Na po­kła­dzie znaj­do­wa­ło się czte­rech człon­ków za­ło­gi i ośmiu pa­sa­że­rów, w tym dwóch wy­so­kich ran­gą ame­ry­kań­skich woj­sko­wych wraz z ro­dzi­na­mi. 19 li­sto­pa­da, ze wzglę­du na sil­ny pół­noc­no-za­chod­ni wiatr, pi­lot sko­ry­go­wał kurs, i nie­ste­ty stra­cił orien­ta­cję, le­cąc nad Al­pa­mi wśród gę­stych chmur i opa­dów śnie­gu. Pró­bo­wał utrzy­my­wać pu­łap na wy­so­ko­ści oko­ło 3300 me­trów, nie wie­dząc, że jest już w re­jo­nie Alp Ber­neń­skich, któ­rych szczy­ty do­cho­dzą do po­nad 4000 me­trów. Nie­świa­do­ma za­gro­że­nia za­ło­ga mia­ła wie­le szczę­ścia, omi­ja­jąc przy ze­ro­wej wi­docz­no­ści ostre skal­ne szczy­ty i gra­nie oko­licz­nych gór. Jed­nak w pew­nej chwi­li fart ich opu­ścił i sil­ny po­dmuch zstę­pu­ją­cy ze zbo­cza ude­rzył w ma­szy­nę, ob­ni­żył jej wy­so­kość i pchnął na lo­do­we pole. O czter­na­stej dwa­dzie­ścia pięć Do­uglas za­ha­czył pod­wo­ziem o po­łu­dnio­wo-wschod­ni stok lo­dow­ca Gau­li, przy pręd­ko­ści oko­ło 280 ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. Ma­szy­na po­ko­na­ła jesz­cze 80 me­trów, prze­bi­ja­jąc się przez lód i śnieg, nim osta­tecz­nie się za­trzy­ma­ła. Za­ło­ga, mimo licz­nych ob­ra­żeń, mo­gła mó­wić o du­żym szczę­ściu, gdyż kon­struk­cja sa­mo­lo­tu nie ucier­pia­ła i mo­gła stać się dla roz­bit­ków schro­nie­niem. Naj­po­waż­niej ran­ny zo­stał je­den z woj­sko­wych, któ­ry w trak­cie zde­rze­nia wraz z fo­te­lem prze­le­ciał kil­ka me­trów, ude­rza­jąc o ka­bi­nę, wsku­tek cze­go do­znał skom­pli­ko­wa­ne­go zła­ma­nia nogi. Kie­dy kon­takt z ma­szy­ną zo­stał ze­rwa­ny, a sa­mo­lot nie zja­wił się na lot­ni­sku w Mar­sy­lii, z uwa­gi na ran­gę prze­wo­żo­nych osób Ame­ry­ka­nie na­tych­miast roz­po­czę­li po­szu­ki­wa­nia. W po­wie­trzu zna­la­zło się osiem­dzie­siąt ma­szyn prze­cze­su­ją­cych Alpy. Ak­cja na nie­spo­ty­ka­ną do­tąd ska­lę za­an­ga­żo­wa­ła set­ki żoł­nie­rzy i wzbu­dzi­ła za­in­te­re­so­wa­nie ca­łe­go świa­ta. Pi­lo­ci bry­tyj­scy, szwaj­car­scy i ame­ry­kań­scy zo­sta­li wy­sła­ni po­cząt­ko­wo w re­jon Alp Fran­cu­skich, po­nie­waż uwa­ża­no, że wła­śnie tam może znaj­do­wać się za­gi­nio­na ma­szy­na. Po dwóch dniach bez­owoc­nych po­szu­ki­wań po­sta­no­wio­no wy­słać sa­mo­lo­ty nad Alpy Szwaj­car­skie. 22 li­sto­pa­da o dzie­wią­tej trzy­dzie­ści pi­lo­ci RAF jako pierw­si za­uwa­ży­li ma­szy­nę na lo­dow­cu Gau­li w po­bli­żu szczy­tu Bär­gli­stock (3656 m n.p.m.). Kie­dy Ame­ry­ka­nie do­wie­dzie­li się o tym, szyb­ko zor­ga­ni­zo­wa­li loty, aby zrzu­cić pacz­ki z żyw­no­ścią, cie­pły­mi ubra­nia­mi i wszyst­kim co nie­zbęd­ne do prze­ży­cia w trud­nych wa­run­kach. Zrzu­ty z wy­so­ko­ści oko­ło 4500 me­trów były da­le­kie od ide­ału i czę­sto lą­do­wa­ły w lo­do­wych szcze­li­nach lub in­nych trud­no do­stęp­nych miej­scach, a nie­któ­re roz­pę­dzo­ne ni­czym po­cisk ude­rza­ły w po­bli­żu ka­dłu­ba. Kie­dy wór z wę­glem roz­bił się o skrzy­dło sa­mo­lo­tu, prze­ra­że­ni pa­sa­że­ro­wie na­pi­sa­li na śnie­gu fran­cu­skie sło­wo „FINI”, pro­sząc o za­prze­sta­nie zrzu­tów. W tym cza­sie do po­bli­skiej miej­sco­wo­ści In­ter­la­ken do­tar­ły jed­nost­ki ra­tow­ni­cze ze skła­du 10 Dy­wi­zji Gór­skiej.

Pierw­sze bez­piecz­ne po­sa­dze­nie ma­szy­ny na zbo­czu góry to mo­ment na­ro­dzin lot­ni­cze­go ra­tow­nic­twa gór­skie­go

Nie­do­świad­cze­ni w al­pej­skich ak­cjach Ame­ry­ka­nie do po­mo­cy wy­sła­li opan­ce­rzo­ne po­jaz­dy gą­sie­ni­co­we M29 We­asel, któ­re oka­za­ły się bez­u­ży­tecz­ne w trud­nym gór­skim te­re­nie. Szwaj­car­scy al­pi­ni­ści po­in­for­mo­wa­li do­wód­ców ope­ra­cji, że je­dy­nym spo­so­bem na do­tar­cie do roz­bit­ków jest wy­sła­nie pie­szo gru­py al­pi­ni­stów. Ci przy­sta­li na pro­po­zy­cję i 23 li­sto­pa­da o czwar­tej pięt­na­ście, mimo mgły i opa­dów śnie­gu, osiem­dzie­się­ciu trzech wspi­na­czy wy­ru­szy­ło z ma­łej gór­skiej wio­ski Ro­sen­laui na lo­do­wiec Gau­li. Opa­dy śnie­gu i nie­ła­twe wa­run­ki utrud­nia­ły po­ko­ny­wa­nie ko­lej­nych ki­lo­me­trów, jed­nak po oko­ło trzy­na­stu go­dzi­nach do pa­sa­że­rów Do­ugla­sa do­tar­ło dwóch ra­tow­ni­ków – jed­nym z nich był dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­ni Szwaj­car Ernst Re­iss[1].

[1] Póź­niej słyn­ny hi­ma­la­ista, któ­ry wraz z Frit­zem Luch­sin­ge­rem 18 maja 1956 roku do­ko­nał pierw­sze­go wej­ścia na czwar­tą górę zie­mi – Lhot­se (8516 m n.p.m.).

Ernst Re­iss (z pra­wej) i Dölf Re­ist na szczy­cie Fle­isch­bank (2187 m n.p.m.) la­tem 1951 roku

Go­dzi­na była zbyt póź­na, by za­cząć spro­wa­dzać ran­nych ni­żej, więc pod­ję­to de­cy­zję o bi­wa­ko­wa­niu. Wte­dy po­ja­wił się nowy pro­blem – ka­dłub był za mały, by dać schro­nie­nie nie­mal set­ce osób. Gru­py ra­tun­ko­we za­bra­ły się więc za wy­ko­py­wa­nie dwóch du­żych śnież­nych jam przy wra­ku ma­szy­ny. Tam, w tem­pe­ra­tu­rze mi­nus pięt­na­stu stop­ni Cel­sju­sza, ra­tow­ni­cy spę­dzi­li trud­ną noc. Ze wzglę­du na brak łącz­no­ści z bazą nad ich gło­wa­mi wciąż krą­ży­ły sa­mo­lo­ty. Ran­kiem 24 li­sto­pa­da al­pi­ni­ści szczę­śli­wie spro­wa­dzi­li pa­sa­że­rów do schro­ni­ska Gau­li Al­pi­ne Club, gdzie po­now­nie na­stą­pi­ła nie­uda­na pró­ba na­wią­za­nia łącz­no­ści. W tym cza­sie dwóch szwaj­car­skich pi­lo­tów na lot­ni­sku w Me­irin­gen po­pro­si­ło o przy­mo­co­wa­nie płóz do pod­wo­zia ich wie­lo­za­da­nio­wych sa­mo­lo­tów Fie­se­ler Fi 156 Storch. Chwi­lę póź­niej pi­lo­to­wa­ne przez ka­pi­ta­na Vic­to­ra Hugo i ma­jo­ra Pi­sta Hit­za ma­szy­ny wzbi­ły się w po­wie­trze, szyb­ko do­cie­ra­jąc nad lo­do­wiec. Pi­lo­ci zde­cy­do­wa­li się na ostroż­ne lą­do­wa­nie na po­kry­tej śnie­giem nie­wiel­kiej łącz­ce nie­opo­dal schro­ni­ska.

Sa­mo­lot Fie­se­ler Fi 156 Storch

Pierw­sze bez­piecz­ne po­sa­dze­nie ma­szy­ny na zbo­czu góry to mo­ment na­ro­dzin lot­ni­cze­go ra­tow­nic­twa gór­skie­go. Lą­do­wa­nie w wy­so­ko­gór­skim te­re­nie nie było czymś zu­peł­nie no­wym, bo w trak­cie woj­ny od­by­wa­ły się ta­kie ćwi­cze­nia, jed­nak Hugo i Hitz po raz pierw­szy wy­ko­rzy­sta­li taki ma­newr w praw­dzi­wej ak­cji ra­tun­ko­wej. Tego dnia w trak­cie ośmiu lo­tów uda­ło im się prze­trans­por­to­wać wszyst­kich oca­la­łych z ka­ta­stro­fy woj­sko­we­go sa­mo­lo­tu do do­li­ny. Całą ak­cję śle­dzi­ło oko­ło stu pięć­dzie­się­ciu dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy zgod­nie okre­śli­li pi­lo­tów ma­szyn mia­nem bo­ha­te­rów. Wrak ame­ry­kań­skiej ma­szy­ny z cza­sem zo­stał po­chło­nię­ty przez lo­do­wiec i tyl­ko co ja­kiś czas był wi­docz­ny spod śnie­gu. Po wie­lu la­tach, w 2018 roku, w wy­ni­ku cie­płe­go lata co­fa­ją­cy się lo­do­wiec od­krył więk­sze frag­men­ty ma­szy­ny. Tego roku szwaj­car­skie siły po­wietrz­ne po­cię­ły i od­zy­ska­ły dwie tony wra­ku.

RA­TU­NEK Z NIE­BA

Mi-4 – ten enig­ma­tycz­ny kod kry­je na­zwę pierw­sze­go śmi­głow­ca wy­ko­rzy­sta­ne­go w Ta­trach w 1957 roku. Ma­szy­na ta wy­ko­na­ła kil­ka lo­tów trans­por­to­wych do Domu Ślą­skie­go (1670 m n.p.m.). Z ko­lei pierw­sza ak­cja ra­tun­ko­wa mia­ła miej­sce w 1963 roku. Pol­ska za­ło­ga śmi­głow­ca SM-1 szczę­śli­wie do­tar­ła do Do­li­ny Pię­ciu Sta­wów, gdzie cze­kał ran­ny nar­ciarz z ura­zem nogi. Ze wzglę­du na za­gro­że­nie la­wi­no­we pie­szą wy­pra­wę ra­tow­ni­ków uzna­no za zbyt ry­zy­kow­ną. Męż­czy­zna zo­stał prze­trans­por­to­wa­ny bez­piecz­nie do szpi­ta­la w Za­ko­pa­nem.

We wrze­śniu 1965 roku po cze­cho­sło­wac­kiej stro­nie Tatr znaj­do­wał się Mi-4 od­de­le­go­wa­ny na po­szu­ki­wa­nia dwóch za­gi­nio­nych pra­cow­ni­ków Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych – co cie­ka­we, po­dej­rze­wa­nych o uciecz­kę na Za­chód. 24 wrze­śnia cen­tra­la HS otrzy­ma­ła po­wia­do­mie­nie o po­waż­nie ran­nym ju­go­sło­wiań­skim wspi­na­czu, któ­ry zo­stał ude­rzo­ny przez spa­da­ją­cy ka­mień na Ru­mi­skiej Prze­łącz­ce (2300 m n.p.m.). Jego ży­ciu za­gra­ża­ło wiel­kie nie­bez­pie­czeń­stwo – każ­da mi­nu­ta była cen­na, a do po­ko­na­nia ra­tow­ni­cy mie­li wie­le ki­lo­me­trów. Kie­dy o tej sy­tu­acji do­wie­dział się Fran­ti­šek Če­rvíček, pi­lot do­wo­dzą­cy Mi-4, pod­jął od­waż­ną de­cy­zję: „Sły­sząc, co się sta­ło, po­wie­dzia­łem so­bie, że nie czas dzwo­nić do prze­ło­żo­nych w Pra­dze. Wzią­łem to na sie­bie, za­ry­zy­ko­wa­li­śmy, bo nikt przed nami tego nie ro­bił na ta­kiej wy­so­ko­ści i w ta­kim te­re­nie. Wy­bra­łem tyl­ko pięć osób, z za­strze­że­niem, że jak bę­dzie­my od­la­ty­wać, tyl­ko jed­na wró­ci ze mną. Nie chcia­łem nie­po­trzeb­nie ry­zy­ko­wać ży­cia in­nych lu­dzi”[2]. 

[2]https://www.te­raz.sk/ma­ga­zin/prva-za­chran­na-ak­cia-vrtul­nik-vy­ro­cie/157324-cla­nok.html?com­bi­ned­Glo­bal­Ta­b_web­ma­ga­zin=1 [do­stęp: 22.10.2020].

Śmi­gło­wiec Mi-4 wy­ko­rzy­sty­wa­ny przez Lot­nic­two Pol­skiej Ma­ry­nar­ki Wo­jen­nej, wy­po­sa­żo­ny w ra­dar – słu­żył zwal­cza­niu okrę­tów pod­wod­nych

Śmi­gło­wiec wy­lą­do­wał na wy­so­ko­ści 1825 m n.p.m., skąd ra­tow­ni­cy ru­szy­li do ran­ne­go. Zgod­nie z usta­le­nia­mi, gdy uda­ło się męż­czy­znę bez­piecz­nie umie­ścić w ma­szy­nie, tyl­ko je­den ra­tow­nik wró­cił na po­kład Mi-4, aby po­le­cieć w dół do­li­ny. Cała ak­cja ra­tun­ko­wa trwa­ła trzy go­dzi­ny, a ran­ny al­pi­ni­sta prze­żył.

Lata sześć­dzie­sią­te sta­no­wi­ły prze­łom w dzie­dzi­nie wy­ko­rzy­sty­wa­nia he­li­kop­te­rów do ak­cji ra­tun­ko­wych za­rów­no po pol­skiej, jak i cze­cho­sło­wac­kiej stro­nie Tatr. Jed­nak szer­szy roz­wój ra­tow­nic­twa po­wietrz­ne­go na­stą­pił do­pie­ro w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych: wów­czas pod­nieb­ni ta­trzań­scy ra­tow­ni­cy sta­li się czę­stym wi­do­kiem. Dzię­ki śmi­głow­com po­moc była osią­gal­na szyb­ciej, a za­ło­ga mo­gła dzia­łać spraw­niej i jesz­cze sku­tecz­niej. Nie­ste­ty – tech­no­lo­gia bywa też za­wod­na, a cza­sa­mi może się przy­da­rzyć ludz­ki błąd, któ­ry na­gle do­pro­wa­dzi do ka­ta­stro­fy. Jako pierw­si w Ta­trach mie­li prze­ko­nać się o tym Sło­wa­cy, któ­rzy już przy pierw­szej wspo­mnia­nej wy­żej ope­ra­cji z uży­ciem Mi-4 na­rze­ka­li na jego stan tech­nicz­ny.

Schro­ni­sko Zbój­nic­kie (słow. Zboj­níc­ka cha­ta) w Do­li­nie Sta­ro­le­śnej po sło­wac­kiej stro­nie Tatr Wy­so­kich (ok. 1960 m n.p.m.)

7 maja 1969 roku Mi-4 z trzy­oso­bo­wą za­ło­gą i dwo­ma ra­tow­ni­ka­mi na po­kła­dzie zo­stał wy­sła­ny na prze­lot szko­le­nio­wy do Do­li­ny Sta­ro­le­śnej. Lot prze­bie­gał bez­pro­ble­mo­wo do mo­men­tu lą­do­wa­nia, gdy w od­le­gło­ści oko­ło 400 me­trów od Schro­ni­ska Zbój­nic­kie­go (1960 m n.p.m.) ma­szy­na za­ha­czy­ła śmi­głem ogo­no­wym o ska­ły i roz­bi­ła się. Eu­gen Šán­do­ry wy­sko­czył w ostat­niej chwi­li, lecz nie miał szczę­ścia – ma­szy­na spa­dła do­kład­nie na nie­go. In­nym uda­ło się ewa­ku­ować bez ob­ra­żeń za­gra­ża­ją­cych ży­ciu. Na­tych­miast ru­szy­ła ak­cja ra­tun­ko­wa, w któ­rej wzię­ło udział trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu ra­tow­ni­ków. Nie­ste­ty przy­gnie­cio­ne cia­ło Eu­ge­na zo­sta­ło wy­cią­gnię­te z wra­ku do­pie­ro na­stęp­ne­go dnia. 

Ber­nard Jam­nic­ký, słyn­ny sło­wac­ki al­pi­ni­sta i ra­tow­nik, póź­niej­szy uczest­nik wy­praw do Pa­mi­ru i Afry­ki, któ­ry tego dnia rów­nież znaj­do­wał się na po­kła­dzie śmi­głow­ca, tak wy­po­wie­dział się o śmier­ci ko­le­gi: „Nad­cho­dzi wie­czór. Two­je słoń­ce, Eu­gen, wła­śnie za­szło. Gdy znów wsta­nie, bę­dzie się od­bi­jać od błysz­czą­cej po­wierzch­ni no­wej ma­szy­ny Alo­uet­te. Aby­śmy ją w koń­cu do­sta­li i aby w koń­cu ktoś zro­zu­miał, że na tym nie moż­na oszczę­dzać, mu­sia­ła przyjść ta nie­szczę­sna śro­da”[3].

[3]https://snn.sk/news/vy­buch-vrtul­ni­ka-v-mly­nic­kej-do­li­ne/ [do­stęp: 22.10.2020].

Ro­syj­ski śmi­gło­wiec Mi-2

Nie­ste­ty, ani jego proś­by, ani proś­by in­nych ra­tow­ni­ków nie do­pro­wa­dzi­ły do za­ku­pu słyn­ne­go fran­cu­skie­go śmi­głow­ca, od lat uży­wa­ne­go w Al­pach. Hor­ská słu­žba wciąż była zda­na na śmi­głow­ce wie­lo­za­da­nio­we, któ­re nie naj­le­piej się nada­wa­ły do dzia­ła­nia w tak trud­nym ta­trzań­skim te­re­nie – głów­nie ze wzglę­du na ogra­ni­cze­nia tech­nicz­ne. Im­pul­sem do du­żych zmian nie była na­wet ka­ta­stro­fa Mi-4.

W 1972 roku roz­po­czę­to po­szu­ki­wa­nia ma­szyn na po­trze­by HS i wresz­cie po kil­ku­mie­sięcz­nych te­stach nad cze­cho­sło­wac­ki­mi gó­ra­mi za­czę­ły la­tać mo­de­le Mil Mi-2 pro­du­ko­wa­ne na li­cen­cji w Pol­sce i wy­ko­rzy­sty­wa­ne od kil­ku lat przez TOPR.

Nasi po­łu­dnio­wi są­sie­dzi la­ta­li nie tyl­ko na tych lek­kich ma­szy­nach – w środ­ku lata, gdy tu­ry­stów było naj­wię­cej, ko­rzy­sta­no tak­że z więk­szych Mi-8, dłuż­szych o pra­wie 8 me­trów i trzy­krot­nie cięż­szych.

CZAR­NY DZIEŃ RA­TOW­NIC­TWA

Po­zna­jąc po­krót­ce hi­sto­rię pod­nieb­ne­go ra­tow­nic­twa gór­skie­go, do­cie­ra­my po­wo­li do tra­gicz­ne­go 1979 roku, kie­dy to w pią­tek 22 czerw­ca gru­pa sło­wac­kich ra­tow­ni­ków po­wró­ci­ła do Po­pra­du z hi­ma­laj­skiej eks­pe­dy­cji na Jan­nu (7710 m n.p.m.). Tak tę chwi­lę wspo­mi­na je­den z uczest­ni­ków, La­di­slav Ja­ni­ga: „W so­bo­tę wie­czo­rem po­szli­śmy po­sie­dzieć w ka­wiar­ni Park. Nie­dzie­lę spę­dzi­łem, od­po­czy­wa­jąc. W po­nie­dzia­łek rano po­sze­dłem do pra­cy, gdzie szef przy­wi­tał nas jak na­le­ży, wszyst­kim po­gra­tu­lo­wał wy­pra­wy do Ne­pa­lu. Po po­łu­dniu ogło­si­li ak­cję ra­tun­ko­wą (...). Szef zde­cy­do­wał – za­bie­rze nas he­li­kop­ter. Wszy­scy wró­ci­li­śmy z Ne­pa­lu, nie było nas pra­wie pół roku, czas na nas. Śmi­gło­wiec Mi-8 był pi­lo­to­wa­ny przez ma­jo­ra Ba­čáka. Do­bre­go pi­lo­ta”[4]. Ja­ni­ga przez ko­le­gów był na­zy­wa­ny „Tat­kiem”. Za­py­ta­ny o ge­ne­zę tego pseu­do­ni­mu, z uśmie­chem od­po­wia­da, że ma piąt­kę dzie­ci i praw­do­po­dob­nie dla­te­go tak na nie­go mó­wią.

[4]https://www1.plu­ska.sk/spra­vy/z-do­mo­va/by­va­ly-hor­sky-za­chra­nar-la­di­slav-ja­ni­ga-71-hory-chy­by-neo­d­pu­sta­ju [do­stęp: 22.10.2020].

Wi­dok na Szczyrb­skie Je­zio­ro, w tle Do­li­na Mły­nic­ka, do któ­rej na ak­cję ra­tun­ko­wą po­le­ciał Mi-8

Zgło­sze­nie do­ty­czy­ło czter­dzie­sto­sied­mio­let­niej In­ge­borg Leh­mann z NRD; jej to­wa­rzysz po do­tar­ciu po po­moc do ho­te­lu FIS nad Szczyrb­skim Je­zio­rem po­pro­sił o trans­port ko­bie­ty, gdyż ta nie była w sta­nie sa­mo­dziel­nie cho­dzić. Kie­dy śmi­gło­wiec zmie­rzał w kie­run­ku Do­li­ny Mły­nic­kiej, na jego po­kła­dzie znaj­do­wa­ła się dzie­wię­cio­oso­bo­wa za­ło­ga: ma­jor Vla­di­mír Ba­čák (pierw­szy pi­lot), ma­jor Sva­to­pluk Nitsch (dru­gi pi­lot), ma­jor Vác­lav Dvo­řák (me­cha­nik), Mi­lan Kri­ššák (ra­tow­nik), La­di­slav Ja­ni­ga (ra­tow­nik), Ber­nard Jam­nic­ký (ra­tow­nik), Šte­fan Es­to­čko (ra­tow­nik), Mar­tin Hu­dák (ra­tow­nik) i Pa­vol Húska (ra­tow­nik). Jed­nym z człon­ków za­ło­gi był męż­czy­zna uni­ka­ją­cy la­ta­nia – trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­ni Ber­nard Jam­nic­ký, szczę­śli­wie oca­la­ły z ka­ta­stro­fy śmi­głow­ca Mi-4, któ­ry roz­bił się dzie­sięć lat wcze­śniej w po­bli­żu Schro­ni­ska Zbój­nic­kie­go. Po­pu­lar­ny „Beno” po tym zda­rze­niu za­rze­kał się, że już ni­g­dy w ży­ciu nie wsią­dzie na po­kład he­li­kop­te­ra. Nie­ste­ty, tego dnia zła­mał obiet­ni­cę. 

Mo­del Mi-8S, wer­sja pa­sa­żer­ska VIP wy­ko­rzy­sty­wa­na pod­czas wi­zyt Jana Paw­ła II w Pol­sce

Naj­bar­dziej do­świad­czo­nym al­pi­ni­stą na po­kła­dzie był kie­row­nik wy­pra­wy ra­tun­ko­wej – Mi­lan Kri­ššák. W la­tach sześć­dzie­sią­tych prze­mie­rzył słyn­ne al­pej­skie dro­gi, ta­kie jak ta po­pro­wa­dzo­na przez Fi­lar Wal­ke­ra na Gran­dess Jo­ras­ses (4208 m n.p.m.), dro­gę Bo­nat­tie­go na Mat­ter­hor­nie (4478m n.p.m.) czy pół­noc­ną ścia­nę Pe­tit Dru (3733 m n.p.m.). Po tych suk­ce­sach zo­stał na sta­łe włą­czo­ny do wy­so­ko­gór­skich cze­cho­sło­wac­kich wy­praw w od­le­głe góry. Wspi­nał się w Kau­ka­zie, Pa­mi­rze i Hi­ma­la­jach, a jego naj­więk­szym suk­ce­sem było do­ko­na­nie pierw­sze­go cze­cho­sło­wac­kie­go wej­ścia na Ma­ka­lu (8481 m n.p.m.), 24 maja 1976 roku (wraz z Jor­ge Cam­pru­bim i Ka­re­lem Schu­ber­tem). Mi­lan był tak­że świet­nym skial­pi­ni­stą. W 1975 roku wy­star­to­wał w skial­pi­ni­stycz­nych mi­strzo­stwach świa­ta – Tro­feo Mez­za­la­ma we Wło­szech. Za­jął z cze­cho­sło­wac­ką dru­ży­ną ósmą po­zy­cję.

Do wszyst­kich po­wo­li za­czę­ło do­cie­rać, że śmi­gło­wiec naj­praw­do­po­dob­niej spadł. Wciąż jed­nak nie było wia­do­mo, ja­kie są roz­mia­ry ka­ta­stro­fy

Plan za­kła­dał, że po do­tar­ciu na miej­sce czte­rech ra­tow­ni­ków udzie­li pierw­szej po­mo­cy tu­ry­st­ce i prze­nie­sie ją na no­szach pod he­li­kop­ter, a ob­słu­gu­ją­cy wcią­gar­kę Pa­vol wznie­sie ran­ną na po­kład. Kie­dy ma­szy­na nad­le­cia­ła nad Capi Staw (2072 m n.p.m.), ra­tow­ni­cy i pi­lo­ci wy­pa­try­wa­li ran­nej ko­bie­ty, jed­nak ni­g­dzie nie mo­gli jej do­strzec, więc po­sta­no­wi­li po­sa­dzić ma­szy­nę. Vla­di­mir prze­le­ciał nad je­zio­rem, wy­pa­tru­jąc tu­ryst­ki, a pod­czas dru­gie­go po­dej­ścia za­uwa­żył do­god­ne do lą­do­wa­nia miej­sce na mo­re­nie Ca­pie­go Sta­wu. Gwał­tow­ny po­dmuch wia­tru (oraz tur­bu­len­cje spo­wo­do­wa­ne du­ży­mi róż­ni­ca­mi tem­pe­ra­tu­ry po­wie­trza) spra­wił, że w ostat­niej fa­zie lą­do­wa­nia ma­szy­na po­ru­sza­ła się ze zbyt dużą pręd­ko­ścią i za­ha­czy­ła o ska­ły, tra­cąc frag­ment ogo­na. Uno­si­ła się przez mo­ment w po­wie­trzu, jed­nak stra­ci­ła ste­row­ność i ru­nę­ła w dół – do­kład­nie o pięt­na­stej dwa­dzie­ścia. Pra­cow­ni­cy ko­lej­ki na So­li­sko (1814 m n.p.m.) usły­sze­li huk, ale nie wie­dzie­li, skąd po­cho­dzi. Po chwi­li do­strze­gli smu­gę dymu nad Do­li­ną Mły­nic­ką. Zgło­si­li to Mar­ti­no­wi w cen­tra­li i bez za­sta­no­wie­nia ru­szy­li na miej­sce zda­rze­nia, nie wie­dząc, cze­go mogą się spo­dzie­wać i jaki dra­mat się tam wy­da­rzył.

Cen­tra­la w Sta­rym Smo­kow­cu po roz­mo­wie z pra­cow­ni­ka­mi ko­lej­ki we­zwa­ła na miej­sce wszyst­kie ze­spo­ły ra­tun­ko­we, skon­tak­to­wa­ła się z tak­że z lot­ni­skiem w Po­pra­dzie, któ­re chwi­lę wcze­śniej stra­ci­ło po­łą­cze­nie ze śmi­głow­cem. Mar­tin po­pro­sił lot­ni­sko o po­moc – z Po­pra­du szyb­ko wy­star­to­wał mały sa­mo­lot, któ­ry miał za za­da­nie usta­lić, co do­kład­nie wy­da­rzy­ło się w Do­li­nie Mły­nic­kiej. Roz­po­czę­ła się naj­więk­sza w tam­tych cza­sach ak­cja ra­tun­ko­wa. Do wszyst­kich po­wo­li za­czę­ło do­cie­rać, że śmi­gło­wiec naj­praw­do­po­dob­niej spadł. Wciąż jed­nak nie było wia­do­mo, ja­kie są roz­mia­ry ka­ta­stro­fy. Na miej­sce jako pierw­si do­tar­li pra­cow­ni­cy ko­lej­ki gór­skiej, któ­rzy za­sta­li prze­ra­ża­ją­cy wi­dok. Tak opi­sał go Jožo Gur­tler: „Kie­dy zbli­ża­li­śmy się do tego miej­sca, spo­tka­li­śmy grup­kę tu­ry­stów, któ­rzy na ja­kimś wiel­kim ka­wał­ku bla­chy czy ro­to­ra[5] nie­śli ran­ne­go człon­ka za­ło­gi. O po­zo­sta­łych na­dal nic nie wie­dzie­li­śmy. Do­pie­ro przy do­kład­nych oglę­dzi­nach do­strze­gli­śmy roz­mia­ry tra­ge­dii. To był prze­ra­ża­ją­cy wi­dok. Tlą­ce się, po­roz­ry­wa­ne czę­ści ma­szy­ny, spa­lo­na zie­mia, wszę­dzie za­pach pa­li­wa lot­ni­cze­go i przede wszyst­kim przy­pa­lo­ne ludz­kie cia­ła”[6]. Na­dzie­ja na szczę­śli­we za­koń­cze­nie ak­cji pry­sła. Ta­try to nie­sły­cha­nie trud­ny te­ren do la­ta­nia. Sto­sun­ko­wo wą­skie do­li­ny, wy­so­kie, ska­li­ste prze­szko­dy spra­wia­ją, że cza­sem chwi­la nie­uwa­gi pi­lo­ta kosz­tu­je ży­cie.

[5] Ele­ment ma­szy­ny wi­ru­ją­cy w cza­sie pra­cy wo­kół sta­łej osi, czę­sto wy­ko­rzy­sty­wa­ny w tur­bi­nach, sil­ni­kach i pom­pach.
[6] J. Švorc, tam­że, s. 169–170.

Pierw­szej po­mo­cy od razu za­czę­li udzie­lać przy­pad­ko­wi tu­ry­ści, zszo­ko­wa­ni wi­do­kiem ka­ta­stro­fy. Pra­cow­ni­cy ko­lej­ki za­sta­li na miej­scu strasz­ny wi­dok – do­oko­ła tra­wio­ne­go przez po­żar wra­ku śmi­głow­ca le­ża­ły po­roz­rzu­ca­ne cia­ła ko­le­gów, nie­któ­re na śnie­gu, inne na ska­łach. W su­mie było ich pięć. Na ka­mie­niu sie­dział ran­ny Mi­lan Kri­ššák, któ­ry z tru­dem wy­czoł­gał się z pło­ną­cej ma­szy­ny, mó­wiąc: „Ra­tuj­cie Tat­ka” i wska­zu­jąc na po­waż­nie po­pa­rzo­ne­go La­di­sla­va Ja­ni­ga, tra­cą­ce­go co chwi­la przy­tom­ność. O po­moc wo­łał trze­ci oca­la­ły – pi­lot Sva­to­pluk Nitsch. Ra­tow­ni­cy w pierw­szej ko­lej­no­ści za­ję­li się ran­ny­mi; roz­po­czę­to zno­sze­nie na no­szach naj­po­waż­niej ran­ne­go La­di­sla­va do Szczyrb­skie­go Je­zio­ra, a chwi­lę póź­niej za­bra­no Mi­la­na i Sva­to­plu­ka. W trak­cie zno­sze­nia Ja­ni­ga na­de­szły gru­py HS, któ­re prze­ję­ły ran­ne­go, ukła­da­jąc go na no­szach. Po­da­li mu za­strzyk uspo­ka­ja­ją­cy, aby skur­cze mię­śni nie po­gor­szy­ły jego sta­nu zdro­wia.

Wi­dok na Capi Staw (2072 m n.p.m.), czer­wo­nym ko­lo­rem za­zna­czo­no miej­sce tra­ge­dii (fot. One Step For­ward)

O go­dzi­nie dwu­dzie­stej ze Szczyrb­skie­go Je­zio­ra wy­star­to­wał he­li­kop­ter z Ja­ni­gą i Nit­schem na po­kła­dzie, zmie­rza­jąc do ko­szyc­kie­go szpi­ta­la. Mi­lan Kri­ššák, któ­re­go stan zdro­wia nie wy­da­wał się tak po­waż­ny, zo­stał od­wie­zio­ny ka­ret­ką do po­bli­skie­go szpi­ta­la w Po­pra­dzie. Naj­póź­niej uda­ło się zlo­ka­li­zo­wać szó­ste, ostat­nie cia­ło, Pa­vo­la Húski, od­na­le­zio­ne do­pie­ro wte­dy, gdy wrak śmi­głow­ca do­ga­sał. Ze wzglę­du na póź­ną porę trans­port zwłok miał się od­być na­stęp­ne­go dnia. 25 czerw­ca ży­cie stra­ci­li ra­tow­ni­cy: Šte­fan Es­to­čko (dwa­dzie­ścia pięć lat), Mar­tin Hu­dák (trzy­dzie­ści trzy lata), Pa­vol Húska (trzy­dzie­ści pięć lat), Ber­nard Jam­nic­ký (trzy­dzie­ści sześć lat) oraz człon­ko­wie za­ło­gi: pi­lot Vla­di­mír Ba­čák (czter­dzie­ści dzie­więć lat) i me­cha­nik Vác­lav Dvo­řák (czter­dzie­ści dwa lata). 

Pa­ra­dok­sem jest fakt, że ran­na nie­miec­ka tu­ryst­ka – przy­czy­na ca­łej ak­cji ra­tun­ko­wej – po­ra­dzi­ła so­bie bez fa­cho­wej po­mo­cy. Nie zo­sta­ła zlo­ka­li­zo­wa­na w re­jo­nie Ca­pie­go Sta­wu, bo oka­za­ło się, że jej ob­ra­że­nia nie są tak po­waż­ne, jak po­cząt­ko­wo są­dzo­no, więc ko­bie­ta z po­mo­cą przy­ja­ciół ze­szła z gór.

Kie­dy wieść o tra­ge­dii obie­gła całą oko­li­cę, do Sta­re­go Smo­kow­ca za­czę­li zjeż­dżać przy­ja­cie­le i ro­dzi­ny ra­tow­ni­ków oraz pi­lo­tów. Dys­po­zy­tor Mar­tin ni­g­dy nie za­po­mni wi­do­ku, któ­ry ści­snął mu ser­ce: „Tych chwil nie za­po­mnę aż do śmier­ci. Przez okno wi­dzia­łem trzy sto­ją­ce ko­bie­ty, któ­re jesz­cze nie wie­dzia­ły, że są wdo­wa­mi”[7]. 

[7]Najväčšie tra­gédie Slo­ven­ska Zby­to­čná smrť pád vrtul­níka vo Vy­so­kých Ta­trách [pro­gram te­le­wi­zyj­ny]

Po la­tach w do­ku­men­cie Naj­więk­sze tra­ge­die Sło­wa­cji: Nie­po­trzeb­na śmierć w wy­ni­ku ka­ta­stro­fy he­li­kop­te­ra w Ta­trach Wy­so­kich zre­ali­zo­wa­nym dla sło­wac­kiej te­le­wi­zji Mar­ki­za Mar­tin ła­mią­cym się gło­sem opo­wie­dział, jak bar­dzo przy­bi­ła go in­for­ma­cja o ka­ta­stro­fie: „Ze wszyst­ki­mi mia­łem do­bre służ­bo­we re­la­cje, ale bli­ska re­la­cja łą­czy­ła mnie z Ber­nar­dem, z nim prze­ży­li­śmy wie­le, zna­li­śmy się od dziec­ka. Pra­co­wa­li­śmy ra­zem na Łom­ni­cy (2634 m n.p.m.), po­tem w Hor­skiej slu­žbie, jako mło­dzi lu­dzie ra­zem ba­wi­li­śmy się i sza­le­li­śmy, by­li­śmy w Al­pach, był świad­kiem na moim ślu­bie”[8]. W cią­gu kil­ku mi­nut HS stra­ci­ła czte­rech do­świad­czo­nych ra­tow­ni­ków i świet­nych wspi­na­czy oraz dwóch pi­lo­tów. Był to naj­czar­niej­szy dzień w hi­sto­rii tej or­ga­ni­za­cji. Do­peł­nie­niem dra­ma­tu sta­ła się smut­na oko­licz­ność spro­wa­dze­nia zwłok ofiar wy­pad­ku. 26 czerw­ca zo­stał we­zwa­ny z lot­ni­ska w Pra­dze dru­gi śmi­gło­wiec Mi-8 z pi­lo­tem Ti­bo­rem No­sia­nem, któ­re­mu przy­padł w udzia­le ten trud­ny lot – po cia­ła zmar­łych to­wa­rzy­szy. Ti­bor pra­co­wał z nimi naj­czę­ściej i te­raz stał się ich to­wa­rzy­szem w ostat­nim po­wro­cie z Tatr. Ów lot był jak po­wietrz­ne po­że­gna­nie – z ży­ciem, pra­cą i gó­ra­mi, któ­re uko­cha­li. Za­nim uło­żo­no cia­ła ra­tow­ni­ków w śmi­głow­cu, pi­lot wraz z ko­le­ga­mi od­dał im hołd ga­łąz­ką ro­do­den­dro­nu.

[8] Tam­że.

Czerw­co­wa tra­ge­dia – po­dob­nie jak dra­mat uczniów za­sy­pa­nych przez la­wi­nę przed pię­ciu laty – wstrzą­snę­ła nie tyl­ko Ta­tra­mi, ale i całą Cze­cho­sło­wa­cją. Na uro­czy­stość po­że­gnal­ną zor­ga­ni­zo­wa­ną czte­ry dni póź­niej w am­fi­te­atrze w Sta­rym Smo­kow­cu przy­by­ło kil­ka ty­się­cy osób, chcąc uho­no­ro­wać bo­ha­te­rów, któ­rzy zgi­nę­li na służ­bie, nio­sąc po­moc in­nym.

Nie­ste­ty sześć po­że­gna­nych w am­fi­te­atrze ofiar nie za­mknę­ło tra­gicz­ne­go bi­lan­su tej ka­ta­stro­fy i po dłu­giej wal­ce o po­wrót do zdro­wia ran­kiem 2 lip­ca w szpi­ta­lu zmar­ła siód­ma ofia­ra – Mi­lan Kri­ššák. Pod­czas wy­do­sta­wa­nia się z wra­ku i czoł­ga­nia wśród du­szą­ce­go dymu jego płu­ca zo­sta­ły po­waż­nie uszko­dzo­ne. Al­pi­ni­sta zmarł w wie­ku trzy­dzie­stu pię­ciu lat w wy­ni­ku ob­ra­żeń we­wnętrz­nych. Praw­do­po­dob­nie przy obec­nym po­zio­mie me­dy­cy­ny Mi­la­na uda­ło­by się ura­to­wać.

PRZY­CZY­NY KA­TA­STRO­FY

Kie­dy zmar­li zo­sta­li po­cho­wa­ni, roz­po­czę­ło się śledz­two ko­mi­sji ba­da­ją­cych przy­czy­ny ka­ta­strof lot­ni­czych. Co tak na­praw­dę za­szło? Dla­cze­go w ten pięk­ny, po­god­ny dzień do­szło do tak wiel­kiej tra­ge­dii? Po prze­ana­li­zo­wa­niu do­ku­men­tów, wy­słu­cha­niu re­la­cji świad­ków oraz oglę­dzin miej­sca zda­rze­nia spe­cja­li­ści opu­bli­ko­wa­li ra­port: „Śmi­gło­wiec wle­ciał do Do­li­ny Mły­nic­kiej, prze­le­ciał nad nią, a na­stęp­nie wy­ko­nał zwrot, żeby zo­ba­czyć miej­sce, gdzie znaj­du­je się po­szko­do­wa­na nie­miec­ka tu­ryst­ka. Ra­tow­ni­cy byli go­to­wi do de­san­tu z ka­bi­ny, by prze­szu­kać te­ren, od­na­leźć ran­ną, opa­trzyć ją i przy­go­to­wać do ewa­ku­acji. Po­nie­waż pierw­szy ob­lot nie za­koń­czył się suk­ce­sem, pi­lot zde­cy­do­wał, że wy­lą­du­je w gór­nej czę­ści do­li­ny, na mo­re­nie Ca­pie­go Sta­wu. Pod wpły­wem prą­dów po­wietrz­nych oraz chwi­lo­wych tur­bu­len­cji ma­szy­na w stro­nę miej­sca lą­do­wa­nia le­cia­ła ze zbyt dużą pręd­ko­ścią, co spo­wo­do­wa­ło za­ha­cze­nie o zie­mię. W wy­ni­ku ko­li­zji ma­szy­na zo­sta­ła wy­rzu­co­na w po­wie­trze, ale stra­ci­ła ogon i już nie dało się nią ste­ro­wać, spa­dła więc po stro­mym ska­li­sto-tra­wia­stym zbo­czu. Ka­dłub uległ cał­ko­wi­te­mu znisz­cze­niu, wy­bu­chły zbior­ni­ki pa­li­wa, resz­ta zo­sta­ła stra­wio­na przez po­żar. Za­ło­ga wy­pa­dła ze spa­da­ją­ce­go wra­ku”[9]. Ra­port ten nie wska­zu­je na błąd ludz­ki. Nie chcąc ni­ko­go oskar­żać, zwró­co­no uwa­gę na fakt, że za­ło­gę sta­no­wi­li do­świad­cze­ni cze­scy pi­lo­ci, któ­rzy jed­nak nie mie­li prak­ty­ki w la­ta­niu w wyż­szych par­tiach Tatr. War­to w tym miej­scu przy­wo­łać opi­nię jed­ne­go z pi­lo­tów, czę­sto od­by­wa­ją­ce­go w tym cza­sie loty z ze­spo­ła­mi ra­tun­ko­wy­mi. W cy­to­wa­nym już do­ku­men­cie te­le­wi­zyj­nym pi­lot Ti­bor No­sian po­wie­dział: „By­li­śmy do­brze ob­la­ta­ni, zna­li­śmy tu wszyst­ko, te­ren, jego cha­rak­te­ry­sty­kę, zna­li­śmy spe­cy­fi­kę po­go­dy ite­pe, ite­de. Ale pra­scy ko­le­dzy po pro­stu mie­li po­czu­cie, że oni tak­że po­win­ni być za­an­ga­żo­wa­ni w tę pra­cę. Oczy­wi­ście, ale trze­ba było za­cząć po­wo­li, stop­nio­wo po­zna­wać te góry, a nie od razu wy­ru­szać na dość skom­pli­ko­wa­ną i trud­ną ak­cję”[10].

[9] J. Švorc, tam­że, s. 171 i 172.
[10]Najväčšie tra­gédie... [pro­gram te­le­wi­zyj­ny].

Po­kło­siem tej tra­ge­dii było cał­ko­wi­te za­wie­sze­nie ra­tow­nic­twa lot­ni­cze­go w Ta­trach Sło­wac­kich. Po­ja­wia­ły się na­wet gło­sy, że loty śmi­głow­cem w Ta­ta­rach Wy­so­kich za­wsze sta­no­wią ry­zy­ko i nie na­le­ży ich wzna­wiać

Po­kło­siem tej tra­ge­dii było cał­ko­wi­te za­wie­sze­nie ra­tow­nic­twa lot­ni­cze­go w Ta­trach Sło­wac­kich. Po­ja­wia­ły się na­wet gło­sy, że loty śmi­głow­cem w Ta­ta­rach Wy­so­kich za­wsze sta­no­wią ry­zy­ko i nie na­le­ży ich wzna­wiać. Jed­nak inne po­zy­tyw­ne do­świad­cze­nia i nie­pod­wa­żal­ne za­le­ty ko­rzy­sta­nia z he­li­kop­te­rów do­pro­wa­dzi­ły do wzno­wie­nia ich służ­by w 1983 roku, po­cząt­ko­wo w ogra­ni­czo­nym za­kre­sie. MSW po­now­nie udo­stęp­ni­ło ra­tow­ni­kom moż­li­wość ko­rzy­sta­nia z Mi-8, do któ­rych jed­nak nie mie­li peł­ne­go za­ufa­nia.

Wy­pad­ków w gó­rach przy­by­wa­ło, więc mimo za­strze­żeń uży­wa­no tych ma­szyn jesz­cze przez wie­le lat. Na szczę­ście już bez po­waż­nych pro­ble­mów śmi­głow­ce te słu­ży­ły do koń­ca lat osiem­dzie­sią­tych XX wie­ku.

De­na­li (6190 m n.p.m.), naj­wyż­szy szczyt Sta­nów Zjed­no­czo­nych, po­ło­żo­ny na Ala­sce

EPI­LOG

Poza tym, że Mi­lan był czo­ło­wym al­pi­ni­stą i świet­nym ra­tow­ni­kiem, był przede wszyst­kim gło­wą ro­dzi­ny i oj­cem dwój­ki ma­łych dzie­ci. Po la­tach za­py­ta­no Fran­ti­škę Kri­ššáko­vą, jak po­ra­dzi­ła so­bie z wy­cho­wa­niem dzie­ci po utra­cie męża: „Przez wie­le lat było to bar­dzo trud­ne dla nas wszyst­kich i dla na­szych ma­łych dzie­ci. Po­mo­gła mi cała na­sza zgra­na ro­dzi­na, a zwłasz­cza moja mama, któ­ra była dla mnie wspar­ciem przez te lata”[11]. 

[11]https://ko­rzar.sme.sk/c/4895886/tra­ge­dia-vrtul­ni­ka-mi-8-za­hy­nu­lo-7-ludi.html [do­stęp: 22.10.2020].

Mi­chal Kri­ššák odzie­dzi­czył gór­ski gen ojca i po­szedł w jego śla­dy. Na Sło­wa­cji stał się zna­nym al­pi­ni­stą i po­dob­nie jak tata czyn­nym ra­tow­ni­kiem HS. W 1999 roku, scho­dząc ze szczy­tu naj­wyż­szej góry Sta­nów Zjed­no­czo­nych – De­na­li (6197 m n.p.m.), dwu­dzie­sto­jed­no­let­ni Sło­wak do­ko­nał bo­ha­ter­skie­go czy­nu. O dwu­dzie­stej pierw­szej spo­tkał wy­czer­pa­ne­go i od­mro­żo­ne­go ja­poń­skie­go wspi­na­cza Shi­gu­rę Ta­mo­ie­go, któ­ry le­żał twa­rzą w śnie­gu. Mi­chal wie­dział, że je­śli męż­czy­zna po­zo­sta­nie w tym miej­scu, to zgi­nie. Nie mo­gąc do­bu­dzić Ja­poń­czy­ka, ude­rzył go w twarz, a kie­dy Shi­gu­ra oprzy­tom­niał, wspar­ty na ra­mie­niu Sło­wa­ka po­wo­li zmo­bi­li­zo­wał się do zej­ścia. Po dro­dze spo­tka­li trzy­oso­bo­wy ze­spół ame­ry­kań­ski, któ­ry od­mó­wił mu po­mo­cy przy spro­wa­dza­niu Ja­poń­czy­ka do obo­zu. Kri­ššák przez wie­le go­dzin sam go pro­wa­dził, wie­lo­krot­nie ry­zy­ku­jąc ży­ciem, gdyż ten chwiał się i prze­wra­cał. Po do­tar­ciu do na­mio­tu inni al­pi­ni­ści prze­ję­li opie­kę nad oca­la­łym.

Nie­mal rów­no dwa­dzie­ścia lat po śmier­ci ojca, któ­ry zgi­nął, nio­sąc po­moc in­nym, Mi­chal ura­to­wał ży­cie ja­poń­skie­mu wspi­na­czo­wi. Za swo­ją bo­ha­ter­ską po­sta­wę zo­stał na­gro­dzo­ny w 1999 roku pre­sti­żo­wą De­na­li Pro Award. Spon­ta­nicz­na de­cy­zja Ber­nar­da, by zła­mać obiet­ni­cę i wziąć udział w po­wietrz­nej ak­cji ra­tun­ko­wej, praw­do­po­dob­nie oca­li­ła ży­cie jego bra­ta – Fran­ti­ška.

La­di­slav Ja­ni­ga po raz pierw­szy obu­dził się do­pie­ro dwa mie­sią­ce po ka­ta­stro­fie; prze­szedł kil­ka ope­ra­cji pla­stycz­nych. Nie­mal 37 pro­cent jego cia­ła ule­gło opa­rze­niom I i II stop­nia, a koń­czy­ny na­wet III i IV stop­nia. Po nie­zwy­kle bo­le­snej rocz­nej re­kon­wa­le­scen­cji po­wró­cił do peł­nej spraw­no­ści i czyn­nej służ­by w HS. Jego mi­łość do gór i ra­tow­nic­twa w żad­nym ra­zie nie zma­la­ła.

Na Ta­trzań­skim Cmen­ta­rzu Sym­bo­licz­nym pod Oster­wą umiesz­czo­no ta­bli­cę upa­mięt­nia­ją­cą sie­dem ofiar ka­ta­stro­fy śmi­głow­ca Mi-8 z 25 czerw­ca 1979 roku.

.

MO­DE­LE MA­SZYN UŻY­WA­NE PRZEZ HZS[12](DO 2002 ROKU HS) I TOPR (POL­SKA)[13]:

[12] Zdję­cia mo­de­li są po­glą­do­we i mają na celu przy­bli­że­nie wy­glą­du ma­szyn. Tyl­ko na fo­to­gra­fii PZL W-3WA So­kół wi­dać do­kład­nie ten śmi­gło­wiec, któ­rym la­ta­ją to­prow­cy.
[13] Dane tech­nicz­ne na pod­sta­wie: www.sa­mo­lo­ty­pol­skie.pl, P. Kło­siń­ski Śmi­gło­wiec wie­lo­za­da­nio­wy PZL W-3 So­kół, „Nowa Tech­ni­ka Woj­sko­wa” nr 9-11/1993. M. Krzy­żan Sa­mo­lo­ty w mu­ze­ach pol­skich (War­sza­wa 1983 r.). A. Mor­ga­ła Pol­skie sa­mo­lo­ty woj­sko­we 1945–1980 r. (War­sza­wa 1980 r.).
.

TOPR

SM-1

16 kwiet­nia 1963 r.: pierw­sza ak­cja.

Moc: 575 KM • Dłu­gość cał­ko­wi­ta: 16,97 m • Masa:1785 kg

MIL MI-2

Od po­cząt­ku lat 70.(od 1975 r. na sta­łe sta­cjo­no­wał w Za­ko­pa­nem w se­zo­nach let­nim i zi­mo­wym).

Moc: 2 × 400 KM • Dłu­gość cał­ko­wi­ta: 17,42 m • Masa: 2375 kg

PZL W-3 SO­KÓŁ

Od 1992 r. 

Moc: 2 × 900 KM • Dłu­gość cał­ko­wi­ta: 18,79 m • Masa: 3850 kg

PZL W-3A SO­KÓŁ

Od 1995 r.(po­cząt­ko­wo tyl­ko se­zo­no­wo od 2000 r. na sta­łe).

Moc: 2 × 900 KM • Dłu­gość cał­ko­wi­ta: 18,79 m • Masa: 3850 kg

PZL W-3WA SO­KÓŁ

Od 2004 r. mo­del ten był kil­ku­krot­nie udo­sko­na­la­ny, tak aby jak naj­le­piej speł­niał swo­je za­da­nie,

Moc: 2 × 900 KM • Dłu­gość cał­ko­wi­ta: 18,79 m • Masa: 3850 kg

Z uwa­gi na co­raz wyż­sze kosz­ty utrzy­ma­nia śmi­głow­ca sza­cu­je się, że jego służ­ba w ra­tow­nic­twie ta­trzań­skim po­trwa jesz­cze naj­wy­żej dzie­więć lat. W 2019 roku TOPR te­sto­wał mo­de­le Agu­sta 169 oraz Eu­ro­cop­ter 145, któ­re są roz­pa­try­wa­ne jako na­stęp­cy So­ko­ła.

.

HZS DO 1990 R. CZE­CHO­SŁO­WA­CJA[14]

[14] Dane tech­nicz­ne opra­co­wa­ne na pod­sta­wie: Sa­mo­lo­ty. En­cy­klo­pe­dia lot­nic­twa (War­sza­wa), M. Krzy­żan Sa­mo­lo­ty... W nie­któ­rych ak­cjach ra­tow­ni­czych wy­ko­rzy­sty­wa­no rów­nież inne mo­de­le, np.: Eu­ro­cop­ter AS355 Écu­reu­il 2 (od 1993), PZL Ka­nia (od 1994), Eu­ro­cop­ter EC135 (od 2019 r.).

MIL MI-4

27 sierp­nia 1956 r.: pierw­sza gór­ska ak­cja na te­re­nie Cze­cho­sło­wa­cji – nie­uda­ne po­szu­ki­wa­nie tu­ry­stów z Pra­gi w re­jo­nie Tatr Biel­skich.

Moc: 1700 KM • Dłu­gość cał­ko­wi­ta: 25,01 m • Masa: 5356 kg

MIL MI-2

1973 r.: cze­cho­sło­wac­kie MSW za­ku­pi­ło lek­kie śmi­głow­ce pro­du­ko­wa­ne na li­cen­cji w Pol­sce.

Moc: 2 × 400 KM • Dłu­gość cał­ko­wi­ta: 17,42 m • Masa: 2375 kg

MIL MI-8

W la­tach 70. za­czę­to wy­ko­rzy­sty­wać ten mo­del w trak­cie se­zo­nu. Mimo wie­lu wad tej ma­szy­ny pod­kre­śla­no, że dys­po­nu­je ona dużo więk­szą mocą od Mil Mi-2.Prze­rwa: 1979–1983 r. Mimo ka­ta­stro­fy w 1979 r., ma­szy­na uży­wa­na była do po­cząt­ku lat 90.

Moc: 1927 KM • Dłu­gość cał­ko­wi­ta: 25,22 m • Masa: 7161 kg

SUD AVIA­TION SA-316B ALO­UET­TE III

W 1990 r. roz­pa­try­wa­no za­kup ma­szy­ny PZL W-3 So­kół, jed­nak osta­tecz­nie zde­cy­do­wa­no się na le­gen­dar­ny al­pej­ski śmi­gło­wiec, któ­ry w Ta­trach na po­moc po raz pierw­szy wy­star­to­wał 10 stycz­nia 1991 r.

Moc: 578 KM • Dłu­gość cał­ko­wi­ta: 11,02 m • Masa: 1143 kg

AGU­STA A109K2

Pierw­sze te­sty mia­ły miej­sce w mar­cu 2003 r. Udział w pierw­szej ak­cji 12 czerw­ca tego sa­me­go roku.

Moc: 2 × 567 KM • Dłu­gość cał­ko­wi­ta: 13,07 m • Masa: 2016 kg

BELL 429

W 2013 r. do służ­by do­łą­czy­ły śmi­głow­ce ame­ry­kań­skie­go pro­du­cen­ta.

Moc: 2 × 1115 KM • Dłu­gość cał­ko­wi­ta: 12,7 m • Masa: 2025 kg

Od po­cząt­ku lat 90. lot­ni­cze po­go­to­wie ra­tun­ko­we na Sło­wa­cji ob­słu­gu­je pry­wat­na fir­ma ATE (AIR TRANS­PORT EU­RO­PE).

Pierw­sze loty śmi­głow­ców ra­tun­ko­wych w Pol­sce w po­szcze­gól­nych gru­pach GOPR oraz TOPR:

Gru­pa Be­skidz­ka GOPR

28 lu­te­go 1961 roku – prze­pro­wa­dzo­no pierw­szą ak­cję ra­tun­ko­wą z uży­ciem śmi­głow­ca w pol­skich gó­rach. Ma­szy­na SM-1 Ze­spo­łu Lot­nic­twa Sa­ni­tar­ne­go w Ka­to­wi­cach zo­sta­ła we­zwa­na przez Gru­pę Be­skidz­ką GOPR po dwo­je tu­ry­stów za­cza­dzo­nych w schro­ni­sku na Hali Ry­sian­ce.

Gru­pa Biesz­czadz­ka GOPR

4 wrze­śnia 1962 roku w trak­cie trwa­nia Raj­du Przy­jaź­ni w oko­li­cy Po­ło­ni­ny Ca­ryń­skiej tu­ryst­ka zła­ma­ła nogę. Ra­tow­nik GOPR po­sta­no­wił wy­ko­rzy­stać obec­ność woj­ska w po­bli­skiej miej­sco­wo­ści Be­re­hy Gór­ne i za po­mo­cą ich te­le­fo­nu po­łą­czyć się z Sa­no­kiem. Ze wzglę­du na stan dróg i ro­dzaj ura­zu pod­ję­to de­cy­zję o trans­por­cie ran­nej śmi­głow­cem SM-1W na­le­żą­cym do Lot­ni­cze­go Po­go­to­wia Ra­tun­ko­we­go z Sa­no­ka.[15]

[15] W re­la­cji Re­mi­giu­sza Opac­kie­go w książ­ce Wo­ła­nie z Po­ło­nin, s. 18 (Kro­sno 2010). Jan Ja­ro­siń­ski w książ­ce Błę­kit­ny krzyż na po­ło­ni­nach (Kro­sno 2011) pi­sze: „Od 1962 roku funk­cjo­no­wa­ła dy­żur­ka w We­tli­nie. W sierp­niu tego roku po raz pierw­szy do ak­cji ra­tow­ni­czej uży­to śmi­głow­ca Lot­ni­cze­go Po­go­to­wia Ra­tun­ko­we­go z Sa­no­ka” (s. 24).

TOPR

16 kwiet­nia 1963 roku – po raz pierw­szy wy­ko­rzy­sta­no śmi­gło­wiec w ak­cji ra­tun­ko­wej w Ta­trach. Był to mo­del SM-1 pi­lo­to­wa­ny przez Ta­de­usza Au­gu­sty­nia­ka. Prze­trans­por­to­wa­no dro­gą po­wietrz­ną nar­cia­rza ze zła­ma­ną nogą z Do­li­ny Pię­ciu Sta­wów Pol­skich do za­ko­piań­skie­go szpi­ta­la.

Po­dzię­ko­wa­nia

Nie­oce­nio­ną po­moc przy pi­sa­niu dwóch roz­dzia­łów o Sło­wa­cji otrzy­ma­łem od ko­le­żan­ki Ady, któ­ra bie­gle wła­da ję­zy­kiem sło­wac­kim i po­świę­ci­ła wie­le go­dzin na prze­tłu­ma­cze­nie nie­któ­rych wy­po­wie­dzi oraz słu­ży­ła mi po­mo­cą w każ­dym przy­pad­ku, kie­dy się do niej zwró­ci­łem. Dzię­ki niej po­zna­łem kil­ka sło­wac­kich zwro­tów i już wiem, że gdy ktoś po­wie do mnie „ty si fra­jer”, to nie ma na my­śli nic złe­go, a uwa­ża mnie za rów­ne­go go­ścia.

TRA­GE­DIA FE­ITH BU­IDHE
Przy­go­to­wa­nia
Wy­ciecz­ka
Ra­tu­nek
Przy­czy­ny tra­ge­dii
Epi­log
MA­LO­WI­CA – O NAJ­WIĘK­SZEJ TRA­GE­DII W HI­STO­RII BUŁ­GAR­SKIE­GO AL­PI­NI­ZMU
Po­cząt­ki
La­wi­na
Epi­log

TRA­GE­DIA FE­ITH BU­IDHE

Jan Ka­spro­wicz

Za­snu­ły się sen­ne chmu­ry

Za­snu­ły się sen­ne chmu­ry 

W mgła­wą je­sien­ną opo­nę –

Słoń­ce nad nimi się pali,

Wy­zła­ca pola sko­szo­ne.

Kurz osiadł na je­sio­nach,

Na brzo­zach liść się czer­wie­ni –

O smut­na go­dzi­no roz­łą­ki,

O smut­na, ci­cha je­sie­ni!

Od­cho­dzę, bo czas mnie woła...

Ślad po mnie czyż tu zo­sta­nie?

O góry, o pola sko­szo­ne,

O ci­che, smut­ne że­gna­nie.

Jan Ka­spro­wicz (Chwi­le, 1911)

.

Sier­żant po­li­cji i jed­no­cze­śnie kie­row­nik ra­tow­nic­twa gór­skie­go re­gio­nu Ca­irn­gorm w Bra­emar – John Duff – cięż­ko usiadł, za­pa­da­jąc się w skó­rza­nym fo­te­lu i wy­cią­ga­jąc dłu­gie nogi w kie­run­ku pło­mie­ni we­so­ło bu­cha­ją­cych w ko­min­ku. Ostat­nie dni nie były dla nie­go ła­twe. Osiem mie­się­cy wcze­śniej prze­pro­wa­dził się wraz z ro­dzi­ną z miesz­ka­nia nad ko­mi­sa­ria­tem do domu w po­bli­skiej miej­sco­wo­ści Bra­emar, a te­raz do­wie­dział się z ga­ze­ty o ko­lej­nym prze­nie­sie­niu do od­le­głe­go o 64 ki­lo­me­try mia­sta Ban­cho­ry. Była nie­dzie­la 21 li­sto­pa­da. Po­nie­dzia­łek miał być jego ostat­nim dniem pra­cy w cha­rak­te­rze sier­żan­ta po­li­cji w Bal­la­ter oraz sze­fa Bra­emar Mo­un­ta­in Re­scue As­so­cia­tion. Ten po­że­gnal­ny wie­czór spę­dzał u do­brych zna­jo­mych, któ­rzy pró­bo­wa­li po­pra­wić mu hu­mor żar­ta­mi i roz­mo­wą. Trud­no było mu się roz­stać z licz­ny­mi obo­wiąz­ka­mi, któ­re peł­nił za­rów­no jako po­li­cjant, jak i ra­tow­nik gór­ski. Ko­chał góry i nie chciał pra­co­wać z dala od nich, dla­te­go był po­iry­to­wa­ny i miał mnó­stwo wąt­pli­wo­ści co do de­cy­zji o prze­nie­sie­niu. Tym bar­dziej że nie wie­dział, co było jej przy­czy­ną. Przy­ja­cie­le po­cie­sza­li go, jak tyl­ko mo­gli, a samo Bal­la­ter że­gna­ło go bu­rzą, wia­trem i za­mie­cią, któ­rych tak wie­le wi­dział przez lata swo­jej służ­by. Była do­pie­ro po­ło­wa li­sto­pa­da, a śnieg po­kry­wał już dro­gi i lasy pół­noc­ne­go re­gio­nu Szko­cji – Hi­gh­lands. Duff się­gnął po bu­tel­kę swo­je­go ulu­bio­ne­go ru­de­go trun­ku, na­lał go do szklan­ki i głę­bo­ko wes­tchnął. Za oknem wście­kle sza­lał wiatr, mio­ta­jąc dro­bin­ka­mi lodu o szy­by. 

Na­gle za­dzwo­nił te­le­fon i go­spo­darz domu po­pro­sił Joh­na do apa­ra­tu. Ko­le­dzy z pra­cy nie mie­li do­brych wie­ści – wy­so­ko w gó­rach za­gi­nę­ła gru­pa dzie­ci z Edyn­bur­ga

Na­gle za­dzwo­nił te­le­fon i go­spo­darz domu po­pro­sił Joh­na do apa­ra­tu. Ko­le­dzy z pra­cy nie mie­li do­brych wie­ści – wy­so­ko w gó­rach za­gi­nę­ła gru­pa dzie­ci z Edyn­bur­ga. Od wczo­raj nie ma z nimi kon­tak­tu, a we­dług pla­nu przed zmro­kiem mie­li się sta­wić na umó­wio­ne spo­tka­nie. Wła­śnie or­ga­ni­zo­wa­no po­szu­ki­wa­nia w Glen­mo­re Lod­ge na pół­no­cy. John po­śpiesz­nie po­że­gnał się z go­spo­da­rza­mi. „Je­śli nie do­tar­li przed nocą do któ­re­goś ze schro­nów na pła­sko­wy­żu, to są w śmier­tel­nym nie­bez­pie­czeń­stwie” – po­my­ślał, za­kła­da­jąc kurt­kę i wy­cho­dząc na ze­wnątrz, gdzie po­wi­tał go lo­do­wa­ty po­dmuch. 

A więc ak­cja. Znów góry wzy­wa­ją, znów ktoś go po­trze­bu­je. Duff czuł, że wła­śnie tu­taj i te­raz, spie­sząc na po­moc lu­dziom, jest na swo­im miej­scu. Szyb­ko po­je­chał na swój ko­mi­sa­riat, skąd za­dzwo­nił na po­li­cję w Avie­mo­re. Po­wie­dzia­no mu, że zgło­szo­no za­gi­nię­cie ośmiu osób.

Wła­śnie tak roz­po­czę­ła się ak­cja ra­tun­ko­wa pod­czas naj­więk­szej tra­ge­dii gór­skiej w hi­sto­rii Wiel­kiej Bry­ta­nii. Cof­nij­my się jed­nak do po­cząt­ku tych dra­ma­tycz­nych zda­rzeń.

PRZY­GO­TO­WA­NIA

Ca­irn­gorms to naj­więk­szy park na­ro­do­wy w Wiel­kiej Bry­ta­nii: jego po­wierzch­nia wy­no­si 4528 km². Dla po­rów­na­nia, naj­więk­szym pol­skim par­kiem jest Bie­brzań­ski, z po­wierzch­nią za­le­d­wie 592,23 km², czy­li nie­mal ośmio­krot­nie mniej­szą. Co cie­ka­we, ob­szar wszyst­kich dwu­dzie­stu trzech pol­skich par­ków na­ro­do­wych to za­le­d­wie 3146,84 km².

Szko­ci twier­dzą, że góry Ca­irn­gorm są tak nie­obli­czal­ne, że w cią­gu jed­ne­go dnia moż­na tu do­świad­czyć czte­rech pór roku. Mimo że ich naj­wyż­szym szczy­tem jest li­czą­cy le­d­wie 1309 m n.p.m. Ben Mac­dui, to w nie­któ­rych miej­scach pła­ty śnie­gu za­le­ga­ją tu przez cały rok. Naj­więk­szy­mi za­gro­że­nia­mi, któ­re na­le­ży wziąć pod uwa­gę, ukła­da­jąc plan wy­ciecz­ki, są sil­ne wia­try, mgła oraz nie­wiel­ka gę­stość za­lud­nie­nia – gdy ktoś za­błą­dzi, przez kil­ka­na­ście, a na­wet kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów może nie na­tra­fić na ni­ko­go, kto mógł­by mu po­móc. Na­zwa pa­sma wzię­ła się od jed­ne­go z jego naj­wyż­szych szczy­tów – góry Ca­irn Gorm (1245 m n.p.m.).

Uczest­ni­cy

Dwu­dzie­sto­trzy­let­ni Ben Be­at­tie na­praw­dę ko­chał góry. Ten mło­dy, ener­gicz­ny męż­czy­zna z wiel­kim za­pa­łem prze­mie­rzał szla­ki w swo­im kra­ju. Poza tu­ry­sty­ką ko­chał tak­że al­pi­nizm; gdy dro­gi wspi­nacz­ko­we w Ir­lan­dii i za­chod­niej Szko­cji sta­ły się dla nie­go zbyt krót­kie i po­zba­wio­ne wy­zwań, wy­ru­szył w Alpy, aby roz­wi­jać swo­ją pa­sję i sta­wiać przed sobą nowe cele.

Ben był bru­ne­tem o szczu­płej syl­wet­ce i ra­do­snym uspo­so­bie­niu. W sto­li­cy Szko­cji – Edyn­bur­gu – za­ra­żał swo­ją pa­sją mło­dych lu­dzi, pra­cu­jąc jako in­struk­tor w klu­bie al­pi­ni­stycz­nym w Ain­slie Park High Scho­ol, któ­ry z po­wo­dze­niem pro­wa­dził. We wrze­śniu 1971 roku wpadł na po­mysł zor­ga­ni­zo­wa­nia dla swo­ich pod­opiecz­nych week­en­do­we­go kur­su do­ty­czą­ce­go pod­staw na­wi­ga­cji w te­re­nie. Jego plan uwzględ­niał nie lada atrak­cję – noc­leg w jed­nym ze schro­nów, któ­rych w gó­rach Ca­irn­gorm było wie­le.

Jako że za­in­te­re­so­wa­nia czę­sto łą­czą lu­dzi, dziew­czy­ną Bena zo­sta­ła dwu­dzie­sto­let­nia Ca­the­ri­ne Da­vid­son, rów­nież mi­ło­śnicz­ka gór i al­pi­ni­zmu. Ca­thy, jak ją na­zy­wa­li przy­ja­cie­le, była stu­dent­ką ostat­nie­go roku wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go w Dun­ferm­li­ne Col­le­ge of Phy­si­cal Edu­ca­tion w miej­sco­wo­ści od­da­lo­nej od Edyn­bur­ga o kil­ka ki­lo­me­trów. Ta miła, cie­pła blon­dyn­ka zda­wa­ła się nie­zwy­kle kru­cha i wraż­li­wa, jed­nak Ben ufał jej do­świad­cze­niu i był prze­ko­na­ny o jej sile i od­po­wie­dzial­no­ści.

Dziew­czy­na wspie­ra­ła swo­je­go chło­pa­ka w pro­wa­dze­niu klu­bu i było oczy­wi­ste, że to ona zo­sta­nie jed­nym z opie­ku­nów pod­czas pla­no­wa­nej wy­ciecz­ki. Aby kurs mógł się od­być, na­le­ża­ło przy­go­to­wać szcze­gó­ło­wy plan obej­mu­ją­cy cele i za­da­nia wraz z do­kład­nym opi­sem tra­sy, jaką za­mie­rza­li po­ko­nać, a na­stęp­nie wy­słać go do trzy­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nie­go Joh­na Pa­isleya, któ­ry był dy­rek­to­rem Lag­gan­lia Cen­tre of Out­do­or Edu­ca­tion w po­bli­żu Kin­cra­ig. Do­pie­ro po jego ak­cep­ta­cji moż­na było roz­po­cząć przy­go­to­wa­nia do wy­pra­wy. Pod­eks­cy­to­wa­ne dzie­ci nie mo­gły się do­cze­kać wy­jaz­du. 

Kurs miał się od­być od 19 do 21 li­sto­pa­da 1971 roku i za­kła­dał udział czter­nast­ki mło­dych lu­dzi w wie­ku od czter­na­stu do sie­dem­na­stu lat. Na ich opie­ku­nów wy­zna­czo­no dwóch in­struk­to­rów oraz osiem­na­sto­let­nią wo­lon­ta­riusz­kę She­elagh Sun­der­land[1], któ­ra nie mia­ła żad­ne­go do­świad­cze­nia w gó­rach Ca­irn­gorm i tym wy­jaz­dem mia­ła roz­po­cząć swój trzy­ty­go­dnio­wy wo­lon­ta­riat jako in­struk­tor­ka w Lag­gan­lii.

[1] W książ­ce Joh­na Al­le­na Ca­irn­gorm John: A Life in Mo­un­ta­in Re­scue 10th An­ni­ver­sa­ry Edi­tion na stro­nie 29 za­sto­so­wa­no pi­sow­nię She­ila Su­ther­land, jed­nak ja będę trzy­mał się wer­sji Joh­na Duf­fa, z któ­rą moż­na się spo­tkać w książ­ce A Bob­by on Ben Mac­dhui: Life and De­ath on the Bra­es O’ Mar, a tak­że w in­nych źró­dłach (cza­sa­mi rów­nież moż­na na­tra­fić na pi­sow­nię „She­lagh”).

Sil­niej­szy ośmio­oso­bo­wy ze­spół miał pro­wa­dzić Ben Be­at­tie, a tro­chę słab­szą sze­ścio­oso­bo­wą gru­pę, zło­żo­ną głów­nie z młod­szych dzie­ci, Ca­thy wspie­ra­na przez She­elagh