Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Siła przetrwania przedstawia historie ludzi, którzy chcąc realizować swoje górskie pasje, w wyniku niesprzyjających okoliczności i błędów znaleźli się w śmiertelnym zagrożeniu, zmuszeni walczyć o swoje życie.
Brak odpowiedniego przygotowania, wadliwy sprzęt, załamanie pogody czy może zwyczajny pech? Wraz ze Szczytomaniakiem spróbujemy znaleźć odpowiedzi na pytania, dlaczego doszło do największych tragedii górskich i czy można było ich uniknąć. Poznamy też relacje ocalałych, uczestników akcji ratunkowych i świadków.
Jak doszło do największej katastrofy lawinowej w Tatrach, w której zginęło kilkunastu uczestników kursu narciarskiego?
Dlaczego w stosunkowo łatwym terenie Parku Narodowego Cairngorms miała miejsce najpoważniejsza tragedia górska w Wielkiej Brytanii, w której zginęli kilkunastoletni uczniowie?
Jak zakończyła się wyprawa na Mount Everest, poprowadzona „okrutną drogą” przez zachodnią grań, którą jako pierwszy, bez wsparcia aparatury tlenowej, postanowił przejść Christo Prodanow?
Co było przyczyną dramatu wyprawy nazistowskich Niemiec na Nanga Parbat w 1934 roku, nazywanej „najdłuższą agonią w historii wspinania”?
Jaki był powód najtragiczniejszej katastrofy śmigłowca ratowniczego w Tatrach?
Jako człowiek gór – przeczytałam z zapartym tchem…
Monika Witkowska, himalaistka, zdobywczyni Korony Ziemi i trzech ośmiotysięczników
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 257
„Zmarłym ku pamięci,żywym ku przestrodze”
(Napis umieszczony na Tatrzańskim CmentarzuSymbolicznym pod Osterwą)
BIAŁA ŚMIERĆ – NAJTRAGICZNIEJSZY DZIEŃ W TATRACH
Pokój zabitym w górach
Kiedy srebrnym osnute popiołem
Góry śnieżną zepchnęły lawinę,
Czyjeś serce jęknęło w dolinie
I skurcz przeczuć na usta padł sine.
Ręce Twoje – niby skrzydeł dwoje!
W górze – gwiazdy i gwiazdy się tłoczą!
W śmierci Twojej – świętego tak wiele.
Pokój zamkniętym oczom.
Sabina Raciążkówna[1]
Wybierając się zimą na tatrzańskie szlaki, zawsze czuję obawę związaną z lawinami, o których w obecnych czasach wiemy już bardzo wiele, jednak mimo to są tak nieprzewidywalnym żywiołem, że nawet doświadczeni, dobrze przeszkoleni wspinacze i turyści mogą paść ich ofiarą.
Warto pamiętać, że nie tylko w Tatrach lawiny stanowią realne zagrożenie. Równie śmiercionośny może się okazać ów żywioł w Karkonoszach, Bieszczadach, Beskidzie Żywieckim, Pieninach, a przy wyjątkowo niekorzystnych warunkach atmosferycznych także w innych pasmach górskich w Polsce. Od 2005 roku regularne obserwacje i analizy lawin prowadzi Sekcja Niwologii przy oddziale krakowskiego Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej.
Za działania za wszelką cenę wbrew rozsądkowi w górach można zapłacić życiem
W tym rozdziale chciałbym przybliżyć historię największej tatrzańskiej tragedii związanej z zejściem lawiny. Dramat ten wydarzył się po słowackiej stronie Tatr, w Dolinie Mięguszowieckiej. Niech ta historia stanowi ostrzeżenie dla wszystkich lubiących czasem zaryzykować i wyruszać na szlak mimo ostrzeżeń lawinowych wydawanych przez górskie służby ratunkowe. Tablica pamiątkowa poświęcona ofiarom w Dolinie Mięguszowieckiej stanowi swoiste memento, przypominając o tym wielkim zagrożeniu. Gdy jest wysokie, nie ma w Tatrach szlaków, na których można się czuć całkowicie bezpiecznie. Za działania za wszelką cenę wbrew rozsądkowi w górach można zapłacić życiem.
Szczyrbskie Jezioro (1346 m n.p.m.) w zimowej scenerii
FERIE NA NARTACH
Miejscowość Komárno, z której pochodzili bohaterowie tego rozdziału, położona nad brzegiem Dunaju, na południu Słowacji, podobnie jak Cieszyn jest podzielona przez rzekę między dwa kraje: Słowację (w czasie akcji wydarzeń Czechosłowację) i Węgry. Znana jest szczególnie miłośnikom operetek, jako miejsce urodzenia słynnych artystów – kompozytora Franciszka Lehára[2] i pisarza Móra Jókaia[3].
Mimo że aż sześćdziesiąt jeden procent terytorium Słowacji stanowią liczne pasma górskie i wzgórza, Komárno na granicy z Węgrami leży na płaskim terenie, na wysokości około 100 m n.p.m., a od najbliższych pasm górskich jest oddalone o wiele kilometrów. Aby dotrzeć w Tatry, mieszkańcy muszą pokonać aż 300 kilometrów, co na warunki tak małego kraju stanowi sporą odległość. Nie dziwi więc fakt, że kiedy zimą 1974 roku uczniowie technikum budowlanego w Komárnie dowiedzieli się o wyjeździe w Tatry na specjalnie dla nich zorganizowany kurs nauki jazdy na nartach, byli bardzo podekscytowani. Wielu z nich po raz pierwszy miało zobaczyć góry, które są wizytówką Słowacji i jej największą atrakcją, więc chętnych było bardzo wielu.
Liczna, bo około pięćdziesięcioosobowa grupa uczniów z klas IIIa i IIIb dotarła na północ kraju pociągiem, następnie pieszo pokonała ostatni fragment drogi nad Popradzki Staw w połowie stycznia 1974 roku. To tam, nad położonym na wysokości 1495 m n.p.m. jeziorem znajdowała się baza noclegowa kursantów – w Schronisku nad Popradzkim Stawem, znanym również jako chata kapitána Morávku. Wśród uczestników kursu było zaledwie sześć dziewczyn.
Górski Hotel Popradzki Staw (d. Schronisko nad Popradzkim Stawem)
Emocje rosły, bo majestatyczne Tatry zrobiły na młodzieży wielkie wrażenie, a czekające ją wyzwania na stoku przyprawiały o szybsze bicie serc. Przed młodymi ludźmi było kilka emocjonujących dni, podczas których w okolicy schroniska mieli opanować podstawy jazdy na nartach, a ostatniego dnia planowano zawody. W Tatrach obowiązywał pierwszy (niski) stopień zagrożenia lawinowego[4], ale mimo to aura nie była najlepsza: od początku kursu zmagano się z opadami śniegu, silnym wiatrem i mgłą ograniczającą widoczność. Na początek dzieci wzięły udział w krótkim szkoleniu lawinowym, podczas którego instruktor im powiedział, że ryzyko zejścia lawiny jest niewielkie. Zapewnił, że w razie pogorszenia pogody przeniosą się na bezpieczny stok. Uczestnicy wyjazdu podczas nauki nie korzystali z wyciągu narciarskiego. Ich treningi odbywały się w dolnych partiach zbocza Osterwy (1984 m n.p.m.) oraz na zboczu między Żabim Potokiem a asfaltową drogą prowadzącą do schroniska. W czasie zajęć musiał im wystarczyć zaimprowizowany wyciąg, własne siły i entuzjazm, którego nie brakowało.
Popradzki Staw (1495 m n.p.m.)
Nauka rozpoczęła się w czwartek. Uczniowie na krótkich odcinkach ćwiczyli pod okiem swoich nauczycieli i instruktorów. Przez pierwsze trzy dni, mimo niesprzyjających warunków, zajęcia przebiegały bezproblemowo (nie licząc obowiązkowych w tej sytuacji siniaków). W nocy z soboty na niedzielę zaczął intensywnie padać śnieg, towarzyszył mu też porywisty wiatr. Rankiem 20 stycznia, nie zważając na trudne warunki, uczniowie opuścili schronisko i zgodnie z planem pieszo udali się na zajęcia. Zrobili to, mimo że kierownik kursu narciarskiego został poinformowany o zwiększonym ryzyku zejścia lawiny. Warunki panujące w Tatrach w ostatnich dniach bardzo się pogorszyły, czego dobitnym dowodem było zaobserwowanie kilkunastu już lawin. W ciągu jednego dnia (19 stycznia) na Szczyrbskim Jeziorze (1346 m n.p.m.) odnotowano aż 39 centymetrów świeżego śniegu, a w rejonie Łomnickiego Stawu (1750 m n.p.m.) przybyło aż 47 centymetrów! Informację o dużym zagrożeniu lawinowym podawano zarówno w radiu, jak i schroniskach oraz ośrodkach narciarskich. HS[5] nakazał gospodarzom schronisk wywieszenie żółto-czarnej szachownicy informującej o zagrożeniu lawinowym. Niestety, nie zmieniło to decyzji opiekuna młodzieży, który około dziewiątej postanowił wyruszyć ze swoimi podopiecznymi na stok. Był to ostatni dzień treningowy; nazajutrz miały się odbyć pożegnalne zawody i podsumowanie wyjazdu. Grupa została podzielona na dwa zespoły: słabszy udał się na zbocze Osterwy, a szkolenie pozostałych odbywało się w pobliżu drogi asfaltowej oddalonej od schroniska o około 400 metrów (zbocze jest obecnie zalesione).
Informację o dużym zagrożeniu lawinowym podawano zarówno w radiu, jak i schroniskach oraz ośrodkach narciarskich. Niestety, nie zmieniło to decyzji opiekuna młodzieży
Uczniowie rozpoczęli zajęcia od ugniatania dużych ilości śniegu, aby przygotować stok do jazdy. Ze względu na bardzo trudne warunki pogodowe instruktor już po trzydziestu minutach zdecydował się zakończyć trening. Zegarki wskazywały wtedy godzinę dziesiątą. Od rana temperatura rosła i sypiący śnieg momentami zamieniał się w deszcz. Jeden z nauczycieli zebrał na asfaltowej drodze dziesięcioosobową grupę i czekał z nią na pozostałych narciarzy wykonujących ostatnie zjazdy. Nikt nie spodziewał się nadchodzącego niebezpieczeństwa. Nagły huk odwrócił uwagę grupy od zajęć, dzieci pomyślały jednak, że to najprawdopodobniej odgłos nisko lecącego samolotu.
Widok na Popradzki Staw, w tym zbocze, którym zeszła lawina
Tablice upamiętniające ofiary Tatr na Tatrzańskim Cmentarzu Symbolicznym (w tle Przełęcz nad Skokiem, spod której zeszła lawina w 1974 r.)
Gęsta mgła sprawiła, że nie było widać, skąd nadchodzi zagrożenie
Chwilę później olbrzymie masy wilgotnego śniegu ruszyły nagle spod Przełęczy nad Skokiem między Skrajną Basztą (2203 m n.p.m.) a Małą Basztą (2287 m n.p.m.) i z wysokości około 2200 m n.p.m., tocząc się niebywale szybko, zyskały ogromną prędkość i siłę, mknąc wprost ku asfaltowej drodze do Popradzkiego Stawu. Impet i niespotykane rozmiary lawiny sprawiły, że gdy wpadła do doliny, nie zatrzymała się na przepływającym przez nią Hińczowym Potoku, a ruszyła w górę, na przeciwległy stok, gdzie trenowali uczniowie technikum. Tony rozpędzonego ciężkiego śniegu pokonały około 1500 metrów, niszcząc wszystko, co napotkały na swojej drodze. Kursanci nie mieli żadnych szans na ucieczkę i ratunek; po głośnym huku i narastającym hałasie nastąpiło nagłe uderzenie. Gęsta mgła sprawiła, że nie było widać, skąd nadchodzi zagrożenie. Ci, którzy znajdowali się na asfaltowej drodze, zostali częściowo przysypani. Niektórzy mieli szczęście i nie znaleźli się pod śniegiem, więc od razu ruszyli na ratunek. Zasypani do połowy odkopywali się samodzielnie, ktoś biegiem ruszył do schroniska po pomoc, jeszcze inni zaczęli przeszukiwać lawinisko. Tak zejście lawiny wspominał jeden z uczniów, osiemnastoletni Otto Berze: „Zdecydowaliśmy się na jeszcze jeden zjazd i dopiero potem zamierzaliśmy wrócić do schroniska. Zacząłem zjeżdżać ze wszystkimi, ale się przewróciłem, chyba w połowie. Odpiąłem więc narty i zacząłem podchodzić w stronę asfaltowej drogi, żeby tam poczekać na pozostałych. I wtedy to się stało. Najpierw narastający hałas; chciałem uciekać, ale podmuch powietrza przewrócił mnie na ziemię i natychmiast otoczyła mnie biała ciemność. Najpierw nie rozumiałem, co się dzieje, ale dość szybko pojąłem, że to musi być lawina. Próbowałem jakimś sposobem wygrzebać się ze śniegu, ale nie mogłem poruszyć ani rękoma, ani nogami. Czułem się jak zabetonowany. Podjąłem jeszcze kilka prób i straciłem przytomność”[6].
AKCJA RATUNKOWA
O jedenastej ze Schroniska nad Popradzkim Stawem powiadomiono centralę Horskiej služby w Starym Smokowcu o zejściu lawiny. Rozmowa została nagle przerwana przez burzę, w wyniku której powalone drzewa zerwały linie telefoniczne, ale na szczęście nastąpiło to już po podaniu najważniejszych informacji dyspozytorowi. W schronisku wszyscy byli wstrząśnięci. Pracownicy, przebywający tam turyści, wspinacze i ratownicy tak jak stali, tak ruszyli na pomoc. Liczyła się każda minuta, bo lawina jest błyskawicznym zabójcą.
„Czułem się jak zabetonowany. Podjąłem jeszcze kilka prób i straciłem przytomność”
Szybko udało się odkopać jedenastu żywych kursantów. Po przeliczeniu wszystkich – co ze względu na panujące zamieszanie nie było proste – okazało się, że wciąż brakuje aż trzynastu. Na lawinisku zjawiało się coraz więcej ratowników, pomagali też uczniowie i nauczyciele, ale niestety – dobrze wyposażonym zespołom ratunkowym dotarcie na miejsce utrudniały powalone przez burzę drzewa leżące na drodze. Kiedy oszacowano ogrom tragedii, centrala HS wezwała wszystkich zdolnych do pomocy. Zgłosiło się czechosłowackie wojsko oraz wielu mieszkańców pobliskich miejscowości, którzy ciepło ubrani i wyposażeni w łopaty przyszli na miejsce tragedii. Każda para rąk mogła się przydać do przeczesywania gigantycznego lawiniska – jego głębokość dochodziła aż do 8 metrów. O wypadku zostały powiadomione rodziny uczniów, które natychmiast wyruszyły z Komárna w kierunku Tatr. Przerażeni rodzice przez wiele godzin nie mieli żadnych informacji o losie swoich dzieci.
Ratownicy HS wyposażeni w sondy lawinowe przeczesują lawinisko w poszukiwaniu zaginionych (1974)
Ten dzień zapamiętali na całe życie – bezsilna rozpacz i to straszne pytanie zadawane setki razy: czy moje dziecko zostało już odnalezione? Z każdą godziną na miejsce przybywały kolejne grupy ratowników, wśród nich Štefan Závacki z psem lawinowym Udo. Po około trzech godzinach sondowania pod dwumetrową warstwą śniegu udało się odnaleźć czterdziestodwuletniego nauczyciela, jednak mężczyzna nie dawał oznak życia.
Widok na Górski Hotel Popradzki Staw
Jeden z uczniów, w dokumencie realizowanym dla telewizji Markiza, tak wspomina moment, gdy dowiedział się o odnalezieniu ciała ich wuefisty: „To, co było dla nas najgorsze, to, że jako pierwszego odnaleziono naszego wychowawcę, o którym myśleliśmy, że właśnie on ma największą szansę na przeżycie. Był wysportowany, a kiedy go znaleźli martwego, po prostu straciliśmy całą nadzieję i wiarę, że uda się kogoś ocalić”[7]. Niedługo później natrafiono na kolejne dwa ciała. Pies szybko wyczuł trop i zaczął rozkopywać śnieg. Natrafił tylko na czapkę, rękawiczki i narty, ale nie dawał za wygraną – chwilę później złapał kolejny trop i znów zabrał się do kopania, a szczekaniem komunikował się ze swym panem, wzywając go na miejsce. Swoim głośnym zachowaniem szybko przyciągnął uwagę innych ratowników, którzy zaczęli przeszukiwać lawinisko w tym miejscu. Po chwili pod metrową warstwą śniegu udało im się odnaleźć ciało młodego chłopaka ułożonego w pozycji siedzącej; jego głowa znajdowała się na głębokości 60–80 centymetrów pod śniegiem. Był nieprzytomny, ale wciąż była nadzieja, gdyż ratownicy wyczuli słaby puls. Otoczono go opieką i szybko przetransportowano do schroniska, gdzie zajęli się nim lekarze, dzięki czemu niebawem odzyskał przytomność. Gdy jego stan się ustabilizował, został przewieziony do szpitala w Spiskiej Sobocie, obecnie dzielnicy Popradu. Ustalono, że narciarzem był Otto Berze; odnaleziono go przed szesnastą, a więc pod śniegiem spędził około pięć godzin! Niektórzy widzieli w tym zdarzeniu prawdziwy cud. Podobno czynnikiem, jaki mógł wpłynąć na jego ocalenie, był fakt, że w chwili zejścia lawiny nie miał na sobie nart, a dzięki pozycji siedzącej i szalikowi zaciągniętemu na twarz ochronił usta.
Otto Berze został odnaleziony przed szesnastą, a więc pod śniegiem spędził około pięć godzin! Niektórzy widzieli w tym zdarzeniu prawdziwy cud
Tak najstraszniejsze chwile swojego życia wspominał później sam ocalały: „Kiedy odzyskałem przytomność w schronisku, nie wiedziałem, co się właściwie stało. Nie miałem pojęcia, jakie skutki wywołała lawina. Początkowo myślałem, że jestem tym, który ucierpiał najbardziej. Pamiętam, jak lekarze podawali mi ciepłą herbatę i ogrzewali mnie za pomocą ciepłych okładów. Potem zabrali mnie do szpitala i dopiero w karetce poznałem prawdę. Później przyszły kolejne informacje, kto zginął, a kogo jeszcze nie odnaleziono. Dowiedziałem się też, że mnie pomógł znaleźć ten pies”[8]. Udo sam odnalazł trójkę przysypanych uczniów. Jedyny ocalały, Otto, zawdzięczał mu życie.
Ratownicy wyposażeni w sondy szczegółowo oznaczyli miejsca, gdzie istniała szansa na odnalezienie zaginionych, a kolejne grupy z łopatami dokładnie je przeszukiwały. Aby najtrafniej ustalić, gdzie mogą znajdować się ciała, przesłuchano ocalałych, by zawęzić jak najbardziej teren poszukiwań. Lawinisko miało aż 133 tysięcy metrów kwadratowych. Dzięki tym zeznaniom udało się ustalić prawdopodobny przebieg zdarzeń. Czas uciekał, z każdą chwilą komuś pod śniegiem mogło zabraknąć tlenu.
Uczniowie, którzy przeżyli zejście lawiny, zostali poproszeni o spakowanie rzeczy ofiar, po czym rankiem następnego dnia czekało ich kolejne traumatyczne przeżycie: jedyna droga na niziny prowadziła przez lawinisko. Jeden z chłopców dostał ataku paniki, ale grupa się nim troskliwie zaopiekowała.
To była wyczerpująca akcja – do wieczora odnaleziono sześciu z trzynastu zaginionych, z czego tylko jedną osobę udało się uratować. Bilans ofiar niestety nie był kompletny. Gdy nad Tatrami zaczął zapadać zmrok, nikt nie myślał o zaprzestaniu poszukiwań. Dla ratowników czas się zatrzymał. Uparcie, z mocnym przeświadczeniem, że można jeszcze komuś pomóc, ofiarnie pracowali, mimo ciemności i dużego zmęczenia.
Włączono potężne lampy oświetlające lawinisko, ułatwiające sondowanie nocą. Ostatecznie decyzję o przerwaniu akcji ratunkowej podjęto dopiero na godzinę przed północą, a to ze względu na ciągle pogarszające się warunki pogodowe i ciemność. Jednak od razu z samego rana działania wznowiono, a na lawinisku pojawiło się jeszcze więcej osób chętnych do pracy. Dotarły kolejne zespoły HS; w sumie teren przeszukiwało nawet trzysta sześćdziesiąt osób. Tego dnia, mimo całodziennych poszukiwań, znaleziono tylko pięć ciał, w tym trzynastoletniego[9] syna nauczyciela, którego odnaleziono aż 400 metrów poniżej miejsca, gdzie natrafiono na zwłoki jego ojca[10]. W momencie zejścia lawiny stali koło siebie.
Uparcie, z mocnym przeświadczeniem, że można jeszcze komuś pomóc, ofiarnie pracowali, mimo ciemności i dużego zmęczenia
W poniedziałek 21 stycznia partyjne środki przekazu nie donosiły o tragedii w Dolinie Mięguszowieckiej, gdyż na ten dzień od dawna była zaplanowana publikacja materiałów na inny, dla niektórych najistotniejszy temat miesiąca, czyli pięćdziesiątą rocznicę śmierci Włodzimierza Lenina. „Imię i dzieło Lenina będą żyć wiecznie” – takie lub bardzo podobne nagłówki zdobiły tego dnia pierwsze strony gazet. Dopiero 22 stycznia prasa opublikowała obszerne artykuły o dramacie młodych narciarzy.
Ostatnich dwóch ofiar szukały zespoły ratunkowe i wojsko przez dwa tygodnie, jednak mimo dużego zaangażowania nie udało się ich odnaleźć. Obszar do przeszukania był ogromny, a warunki nie były sprzyjające. Prace na lawinisku zostały przerwane, lecz nie zapomniano o ofiarach – na miejsce tragedii co jakiś czas udawały się patrole ratowników HS.
Dolina Mięguszowiecka wraz z nadejściem wiosny powoli oddawała pamiątki tych tragicznych styczniowych zdarzeń. Wspinacze i ratownicy pokonujący trasę do Popradzkiego Stawu często natrafiali na odsłonięte przez topniejący śnieg narty, gogle i kijki. Wszystkie te rzeczy żywo przypominały im wydarzenia z 20 stycznia. W końcu po ponad trzech miesiącach, 3 maja 1974 roku, cofający się śnieg odsłonił zaginione ciała leżące nieopodal Hińczowego Potoku. Ostatnia osoba została odnaleziona dopiero 18 maja 1974 roku.
Niewątpliwie błędną decyzją było rozpoczęcie treningu narciarskiego mimo ostrzeżeń o dużym zagrożeniu lawinowym, jednak strach pomyśleć, do jak wielkiej tragedii by doszło, gdyby nauczyciel o dziesiątej nie zdecydował się przerwać zajęć i zebrać części grupy. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że bilans ofiar byłby zdecydowanie wyższy. Po latach jeden z uczestników wyjazdu, Dušan Kurucz, który w chwili zejścia lawiny znajdował się na asfaltowej drodze, powiedział: „Absolutnym błędem było wysłanie nas, chłopaków z nizin, którzy w większości nigdy wcześniej nie jeździli na nartach, w te wysokogórskie tereny”[11].
Powszechnie uważano, że bezpieczniejsze pod kątem zagrożenia lawinowego jest zbocze w pobliżu Żabiego Potoku, a zbocze Osterwy, gdzie trenowała słabsza grupa, uważano za większe zagrożenie przy niestabilnej pokrywie śniegowej. Góry po raz kolejny pokazały, że są nieprzewidywalne. Zagrożeni są nie tylko wspinacze i turyści w wyższych partiach, ale nawet grupa młodzieży stawiająca pierwsze kroki na nartach w dolinie, którą zimą pokonują setki ludzi, może stać się ofiarą żywiołu.
Genezę powstania lawiny przedstawił Norbert Polčák, meteorolog ze Słowackiego Instytutu Hydrometeorologicznego. W jego analizie znajdziemy szczegółowy opis zmieniających się warunków pogodowych w Tatrach, które doprowadziły do wystąpienia sprzyjających warunków, aby tak ogromne masy śniegu zeszły ze zbocza, gdzie notuje się zejście lawiny raz na około 30 lat. Wszystko zaczęło się w listopadzie, gdy zimne i wilgotne powietrze znad Skandynawii nadciągnęło nad Tatry i wywołało opady około 50 centymetrów śniegu, tworzącego twardą i zbitą warstwę. Potem nastąpił stały, powolny wzrost pokrywy śnieżnej, która 19 grudnia 1973 roku przekroczyła 100 centymetrów w rejonie Szczyrbskiego Jeziora. Od tego dnia pogoda uległa zmianie. Od wschodu zaczął naciągać obszar wysokiego ciśnienia, rozciągający się nad Europą Środkową. Cieplejsze i suche powietrze napływało w rejon Tatr z południowego zachodu – sumy opadów były wtedy niewielkie. Z kolei w pierwszych dniach stycznia w Tatrach spadło kolejne 10–20 centymetrów śniegu. 15 stycznia z południowego zachodu nadszedł ciepły front, lecz nie utrzymał się długo, gdyż już 17 stycznia w ciągu dnia w okolice Tatr zaczęło napływać zimniejsze powietrze i powiał zachodni wiatr. Spadło kolejne 10 centymetrów świeżego śniegu, a strumień zimniejszego powietrza utrzymywał się do 19 stycznia.
Dzień przed tragedią nadszedł nad region Karpat ciepły front od strony Oceanu Atlantyckiego, przynosząc intensywne opady deszczu pechowego 20 stycznia 1974 roku. Silny wiatr i duża ilość świeżego śniegu w połączeniu z czynnikami topograficznymi doprowadziły do sytuacji, w której wystarczyła niewielka ilość nowego śniegu z deszczem, aby pojawiło się dodatkowe obciążenie doprowadzające do zejścia lawiny.
Rozmiary lawiny
Objętość śniegu wynosiła aż 150 tys. m³. Długość oszacowano na 350 metrów, a po zmierzeniu lawiniska podano, że jego szerokość wynosiła 530 metrów. W miejscu zerwania lawiny ta miała 4 metry wysokości. Spadła zboczem nachylonym średnio pod kątem 31 stopni, a jego maksymalne nachylenie wynosi 40 stopni.
EPILOG
Tragiczny bilans pamiętnego 20 stycznia 1974 roku powiększył się, gdy równolegle do prowadzonej akcji poszukiwawczej w Dolinie Mięguszowieckiej doszło do zejścia innych lawin, w których mimo prowadzonych akcji ratunkowych zginęły kolejne dwie osoby, podwyższając listę ofiar do czternastu. Pierwsza zeszła w Dolinie Zimnej Wody, porywając dwóch taterników – jeden został zasypany całkowicie, a drugi częściowo. Kiedy wspinaczowi udało się wydostać, ruszył po pomoc, jednak gdy ratownicy odkopali drugiego mężczyznę, ten nie dawał już oznak życia. Z kolei druga lawina uderzyła na drodze z Łomnickiego Stawu do Tatrzańskiej Łomnicy. W wyniku wciąż wzmagającego się wiatru została unieruchomiona kolejka linowa z Tatrzańskiej Łomnicy do Łomnickiego Stawu, więc trzech jej pracowników po skończeniu pracy zdecydowało się zejść do miejscowości pieszo. Po wyjściu z budynku dołączyło do nich jeszcze dwóch młodych turystów. Chwilę później całą piątkę porwała lawina. Cztery osoby zostały przysypane częściowo i mimo odniesionych ran zdołały się wydostać ze śniegu i ruszyć po pomoc. Ciało piątej osoby – przysypanej całkowicie – zostało odnalezione przez ratowników dopiero następnego dnia. Uwolnienie lawiny było prawdopodobnie spowodowane przez samych turystów.
Po tym wypadku Ministerstwo Edukacji SSR[12] wydało kategoryczny zakaz organizowania szkolnych kursów narciarskich w terenie wysokogórskim. Decyzja była spowodowana faktem, że lawina, która zeszła spod Przełęczy nad Skokiem, stanowiła w ostatnich dwudziestu latach już piąte takie dramatyczne zdarzenie, w którym ucierpieli uczestnicy kursów narciarskich.
Tablica na Tatrzańskim Cmentarzu Symbolicznym upamiętniająca ofiary lawiny w Dolinie Mięguszowieckiej
OSTATNI LOT
Nie, jakkolwiek okrutna była ta śmierć, jakkolwiek wydawała się niesprawiedliwa – nie zerwała ona przymierza. Latająca maszyna dalej będzie pomagała człowiekowi wykonywać jego ludzką misję. Dalej będzie mu pomagała żyć pełnią życia, pracować, ratować, zdobywać niebo i na nie zasługiwać. Broń pacyfistycznych walk, która wypadła ze stygnącej ręki, pochwyci inna ręka, dla tej samej walki.
Hermann Geiger,Pilot alpejskich lodowców (Warszawa 1970)
To był jego najlepszy czas. Ostatnie miesiące w życiu alpinisty i ratownika górskiego Milana Kriššáka były wręcz bajkowym spełnieniem jego pragnień. Trzydziestopięciolatek rok temu poślubił miłość swojego życia, Františkę Orolinovą, z którą miał dwuletniego syna Michala, a z początkiem roku pełen energii wyruszył w Himalaje na Jannu (7710 m n.p.m.). Już w trakcie wyprawy dowiedział się o narodzinach córki Evy. Miał świadomość, jak trudno żonie samej wychowywać dzieci podczas jego wielomiesięcznych nieobecności spowodowanych wyprawami w góry Pamiru i Himalaje, obiecał jej więc, wciąż powtarzając, jakby sam chciał uwierzyć w swoje słowa, że po powrocie z Jannu „będziemy się bawić”. Ekspedycja była najtrudniejsza w jego wspinaczkowej karierze. Ze względu na złą pogodę atak szczytowy załamał się na wysokości 7450 m n.p.m.
Nikt na pokładzie nawet się nie spodziewał, że ta z pozoru nieskomplikowana akcja ratunkowa zakończy się największą tragedią ratowników w Tatrach
25 czerwca 1979 roku
Mimo że z Nepalu powrócił zaledwie trzy dni temu i wcale nie musiał tego dnia być w pracy, to nie potrafił wysiedzieć w domu. W poniedziałek 25 czerwca powiedział żonie, że pójdzie się tylko przywitać z kolegami z Horskiej služby (HS), w której działał od pięciu lat. Tatry, w cieniu których dorastał, przywitały go słoneczną pogodą. Wakacje rozpoczęły się już na dobre. Duża liczba turystów na szlakach oznaczała ryzyko wypadków i kontuzji, więc konieczna była szczególna gotowość ratowników. Centrala HS w Starym Smokowcu była w poniedziałek pełna ludzi; poza zwykłą zmianą ratowników znajdowały się w niej dwie załogi śmigłowca MSW Mi-8, odbywające tego dnia szkolenia w Tatrach Wysokich. O czternastej trzydzieści pięć dyspozytor Martin Mladoň odebrał telefon. Informacja pochodziła od mężczyzny z hotelu FIS nad Szczyrbskim Jeziorem – jeden ze świadków zgłosił, że poniżej Bystrej Ławki (2314 m n.p.m.) niemiecka turystka poślizgnęła się na śnieżnym polu i doznała urazu nogi. Nie była w stanie chodzić, więc pomoc ratowników okazała się niezbędna. Mladoň przyjął zgłoszenie, a mając do dyspozycji na miejscu gotową załogę śmigłowca i niezbędną liczbę ratowników, nie wahał się ani chwili i zdecydował się wysłać po ranną śmigłowiec. Z centrali w Starym Smokowcu mężczyźni mieli do pokonania około 2 kilometrów do Dolnego Smokowca, gdzie lada moment miał wylądować helikopter z lotniska w Popradzie. Aby nie tracić czasu, postanowili podjechać na miejsce samochodem. Kiedy do pojazdu wsiadał František Jamnický, nagle poczuł na ramieniu czyjąś rękę. „Najpierw się uczesz” – zażartował jego brat Bernard, odsuwając go i zajmując jego miejsce. Chwilę po piętnastej wirniki zaczęły pracować i maszyna z dziewięcioma osobami na pokładzie uniosła się, lecąc w stronę Doliny Młynickiej. Szefem akcji został pogodny, dobrze zbudowany mężczyzna o kruczoczarnych włosach, Milan Kriššák. Nikt na pokładzie się nie spodziewał, że ta z pozoru nieskomplikowana akcja ratunkowa zakończy się największą tragedią ratowników w Tatrach.
NARODZINY GÓRSKIEGO RATOWNICTWA LOTNICZEGO
Zanim jednak poznamy szczegóły tych dramatycznych zdarzeń, przyjrzyjmy się historii ratownictwa górskiego. Od początków istnienia jego nadrzędnym celem było niesienie pomocy potrzebującym. Aby jak najszybciej docierać na miejsce wypadku, dbając jednocześnie o zachowanie bezpieczeństwa, ratownicy odbywali szkolenia podnoszące kwalifikacje. Uczyli się nowych technik oraz wykorzystywania nowinek technicznych, jak choćby wynalezionego w pierwszej połowie XX wieku zestawu Grammingera. W szybszym dotarciu na miejsce wypadku pomagały także coraz liczniej budowane kolejki górskie oraz samochody kupowane dla służb ratowniczych. Jednak prawdziwy przełom stanowiło wykorzystanie samolotów i śmigłowców. Szczególnie potrzebne – wręcz niezbędne – są one w Alpach, gdzie przewyższenia i odległości, jakie często muszą pokonywać ratownicy, należą do największych w Europie. Właśnie tam, niedługo po zakończeniu drugiej wojny światowej, miał miejsce pierwszy w historii przypadek akcji ratunkowej, której głównymi bohaterami zostali piloci i ich maszyny. 18 listopada 1946 roku z lotniska w Tulln na północ od Wiednia, gdzie znajdowała się kwatera główna okupujących Austrię wojsk amerykańskich, wystartował samolot pasażerski Douglas DC-3.
Samoloty Skytrains USAAF C-47A (bazujące na Douglas DC-3) z 81. Dywizjonu Lotniskowców
M29 Weasel (łasica), pojazd transportowy wykorzystywany podczas drugiej wojny światowej
Po międzylądowaniu w Monachium obrał kurs na Marsylię. Na pokładzie znajdowało się czterech członków załogi i ośmiu pasażerów, w tym dwóch wysokich rangą amerykańskich wojskowych wraz z rodzinami. 19 listopada, ze względu na silny północno-zachodni wiatr, pilot skorygował kurs, i niestety stracił orientację, lecąc nad Alpami wśród gęstych chmur i opadów śniegu. Próbował utrzymywać pułap na wysokości około 3300 metrów, nie wiedząc, że jest już w rejonie Alp Berneńskich, których szczyty dochodzą do ponad 4000 metrów. Nieświadoma zagrożenia załoga miała wiele szczęścia, omijając przy zerowej widoczności ostre skalne szczyty i granie okolicznych gór. Jednak w pewnej chwili fart ich opuścił i silny podmuch zstępujący ze zbocza uderzył w maszynę, obniżył jej wysokość i pchnął na lodowe pole. O czternastej dwadzieścia pięć Douglas zahaczył podwoziem o południowo-wschodni stok lodowca Gauli, przy prędkości około 280 kilometrów na godzinę. Maszyna pokonała jeszcze 80 metrów, przebijając się przez lód i śnieg, nim ostatecznie się zatrzymała. Załoga, mimo licznych obrażeń, mogła mówić o dużym szczęściu, gdyż konstrukcja samolotu nie ucierpiała i mogła stać się dla rozbitków schronieniem. Najpoważniej ranny został jeden z wojskowych, który w trakcie zderzenia wraz z fotelem przeleciał kilka metrów, uderzając o kabinę, wskutek czego doznał skomplikowanego złamania nogi. Kiedy kontakt z maszyną został zerwany, a samolot nie zjawił się na lotnisku w Marsylii, z uwagi na rangę przewożonych osób Amerykanie natychmiast rozpoczęli poszukiwania. W powietrzu znalazło się osiemdziesiąt maszyn przeczesujących Alpy. Akcja na niespotykaną dotąd skalę zaangażowała setki żołnierzy i wzbudziła zainteresowanie całego świata. Piloci brytyjscy, szwajcarscy i amerykańscy zostali wysłani początkowo w rejon Alp Francuskich, ponieważ uważano, że właśnie tam może znajdować się zaginiona maszyna. Po dwóch dniach bezowocnych poszukiwań postanowiono wysłać samoloty nad Alpy Szwajcarskie. 22 listopada o dziewiątej trzydzieści piloci RAF jako pierwsi zauważyli maszynę na lodowcu Gauli w pobliżu szczytu Bärglistock (3656 m n.p.m.). Kiedy Amerykanie dowiedzieli się o tym, szybko zorganizowali loty, aby zrzucić paczki z żywnością, ciepłymi ubraniami i wszystkim co niezbędne do przeżycia w trudnych warunkach. Zrzuty z wysokości około 4500 metrów były dalekie od ideału i często lądowały w lodowych szczelinach lub innych trudno dostępnych miejscach, a niektóre rozpędzone niczym pocisk uderzały w pobliżu kadłuba. Kiedy wór z węglem rozbił się o skrzydło samolotu, przerażeni pasażerowie napisali na śniegu francuskie słowo „FINI”, prosząc o zaprzestanie zrzutów. W tym czasie do pobliskiej miejscowości Interlaken dotarły jednostki ratownicze ze składu 10 Dywizji Górskiej.
Pierwsze bezpieczne posadzenie maszyny na zboczu góry to moment narodzin lotniczego ratownictwa górskiego
Niedoświadczeni w alpejskich akcjach Amerykanie do pomocy wysłali opancerzone pojazdy gąsienicowe M29 Weasel, które okazały się bezużyteczne w trudnym górskim terenie. Szwajcarscy alpiniści poinformowali dowódców operacji, że jedynym sposobem na dotarcie do rozbitków jest wysłanie pieszo grupy alpinistów. Ci przystali na propozycję i 23 listopada o czwartej piętnaście, mimo mgły i opadów śniegu, osiemdziesięciu trzech wspinaczy wyruszyło z małej górskiej wioski Rosenlaui na lodowiec Gauli. Opady śniegu i niełatwe warunki utrudniały pokonywanie kolejnych kilometrów, jednak po około trzynastu godzinach do pasażerów Douglasa dotarło dwóch ratowników – jednym z nich był dwudziestosześcioletni Szwajcar Ernst Reiss[1].
Ernst Reiss (z prawej) i Dölf Reist na szczycie Fleischbank (2187 m n.p.m.) latem 1951 roku
Godzina była zbyt późna, by zacząć sprowadzać rannych niżej, więc podjęto decyzję o biwakowaniu. Wtedy pojawił się nowy problem – kadłub był za mały, by dać schronienie niemal setce osób. Grupy ratunkowe zabrały się więc za wykopywanie dwóch dużych śnieżnych jam przy wraku maszyny. Tam, w temperaturze minus piętnastu stopni Celsjusza, ratownicy spędzili trudną noc. Ze względu na brak łączności z bazą nad ich głowami wciąż krążyły samoloty. Rankiem 24 listopada alpiniści szczęśliwie sprowadzili pasażerów do schroniska Gauli Alpine Club, gdzie ponownie nastąpiła nieudana próba nawiązania łączności. W tym czasie dwóch szwajcarskich pilotów na lotnisku w Meiringen poprosiło o przymocowanie płóz do podwozia ich wielozadaniowych samolotów Fieseler Fi 156 Storch. Chwilę później pilotowane przez kapitana Victora Hugo i majora Pista Hitza maszyny wzbiły się w powietrze, szybko docierając nad lodowiec. Piloci zdecydowali się na ostrożne lądowanie na pokrytej śniegiem niewielkiej łączce nieopodal schroniska.
Samolot Fieseler Fi 156 Storch
Pierwsze bezpieczne posadzenie maszyny na zboczu góry to moment narodzin lotniczego ratownictwa górskiego. Lądowanie w wysokogórskim terenie nie było czymś zupełnie nowym, bo w trakcie wojny odbywały się takie ćwiczenia, jednak Hugo i Hitz po raz pierwszy wykorzystali taki manewr w prawdziwej akcji ratunkowej. Tego dnia w trakcie ośmiu lotów udało im się przetransportować wszystkich ocalałych z katastrofy wojskowego samolotu do doliny. Całą akcję śledziło około stu pięćdziesięciu dziennikarzy, którzy zgodnie określili pilotów maszyn mianem bohaterów. Wrak amerykańskiej maszyny z czasem został pochłonięty przez lodowiec i tylko co jakiś czas był widoczny spod śniegu. Po wielu latach, w 2018 roku, w wyniku ciepłego lata cofający się lodowiec odkrył większe fragmenty maszyny. Tego roku szwajcarskie siły powietrzne pocięły i odzyskały dwie tony wraku.
RATUNEK Z NIEBA
Mi-4 – ten enigmatyczny kod kryje nazwę pierwszego śmigłowca wykorzystanego w Tatrach w 1957 roku. Maszyna ta wykonała kilka lotów transportowych do Domu Śląskiego (1670 m n.p.m.). Z kolei pierwsza akcja ratunkowa miała miejsce w 1963 roku. Polska załoga śmigłowca SM-1 szczęśliwie dotarła do Doliny Pięciu Stawów, gdzie czekał ranny narciarz z urazem nogi. Ze względu na zagrożenie lawinowe pieszą wyprawę ratowników uznano za zbyt ryzykowną. Mężczyzna został przetransportowany bezpiecznie do szpitala w Zakopanem.
We wrześniu 1965 roku po czechosłowackiej stronie Tatr znajdował się Mi-4 oddelegowany na poszukiwania dwóch zaginionych pracowników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – co ciekawe, podejrzewanych o ucieczkę na Zachód. 24 września centrala HS otrzymała powiadomienie o poważnie rannym jugosłowiańskim wspinaczu, który został uderzony przez spadający kamień na Rumiskiej Przełączce (2300 m n.p.m.). Jego życiu zagrażało wielkie niebezpieczeństwo – każda minuta była cenna, a do pokonania ratownicy mieli wiele kilometrów. Kiedy o tej sytuacji dowiedział się František Červíček, pilot dowodzący Mi-4, podjął odważną decyzję: „Słysząc, co się stało, powiedziałem sobie, że nie czas dzwonić do przełożonych w Pradze. Wziąłem to na siebie, zaryzykowaliśmy, bo nikt przed nami tego nie robił na takiej wysokości i w takim terenie. Wybrałem tylko pięć osób, z zastrzeżeniem, że jak będziemy odlatywać, tylko jedna wróci ze mną. Nie chciałem niepotrzebnie ryzykować życia innych ludzi”[2].
Śmigłowiec Mi-4 wykorzystywany przez Lotnictwo Polskiej Marynarki Wojennej, wyposażony w radar – służył zwalczaniu okrętów podwodnych
Śmigłowiec wylądował na wysokości 1825 m n.p.m., skąd ratownicy ruszyli do rannego. Zgodnie z ustaleniami, gdy udało się mężczyznę bezpiecznie umieścić w maszynie, tylko jeden ratownik wrócił na pokład Mi-4, aby polecieć w dół doliny. Cała akcja ratunkowa trwała trzy godziny, a ranny alpinista przeżył.
Lata sześćdziesiąte stanowiły przełom w dziedzinie wykorzystywania helikopterów do akcji ratunkowych zarówno po polskiej, jak i czechosłowackiej stronie Tatr. Jednak szerszy rozwój ratownictwa powietrznego nastąpił dopiero w latach siedemdziesiątych: wówczas podniebni tatrzańscy ratownicy stali się częstym widokiem. Dzięki śmigłowcom pomoc była osiągalna szybciej, a załoga mogła działać sprawniej i jeszcze skuteczniej. Niestety – technologia bywa też zawodna, a czasami może się przydarzyć ludzki błąd, który nagle doprowadzi do katastrofy. Jako pierwsi w Tatrach mieli przekonać się o tym Słowacy, którzy już przy pierwszej wspomnianej wyżej operacji z użyciem Mi-4 narzekali na jego stan techniczny.
Schronisko Zbójnickie (słow. Zbojnícka chata) w Dolinie Staroleśnej po słowackiej stronie Tatr Wysokich (ok. 1960 m n.p.m.)
7 maja 1969 roku Mi-4 z trzyosobową załogą i dwoma ratownikami na pokładzie został wysłany na przelot szkoleniowy do Doliny Staroleśnej. Lot przebiegał bezproblemowo do momentu lądowania, gdy w odległości około 400 metrów od Schroniska Zbójnickiego (1960 m n.p.m.) maszyna zahaczyła śmigłem ogonowym o skały i rozbiła się. Eugen Šándory wyskoczył w ostatniej chwili, lecz nie miał szczęścia – maszyna spadła dokładnie na niego. Innym udało się ewakuować bez obrażeń zagrażających życiu. Natychmiast ruszyła akcja ratunkowa, w której wzięło udział trzydziestu dziewięciu ratowników. Niestety przygniecione ciało Eugena zostało wyciągnięte z wraku dopiero następnego dnia.
Bernard Jamnický, słynny słowacki alpinista i ratownik, późniejszy uczestnik wypraw do Pamiru i Afryki, który tego dnia również znajdował się na pokładzie śmigłowca, tak wypowiedział się o śmierci kolegi: „Nadchodzi wieczór. Twoje słońce, Eugen, właśnie zaszło. Gdy znów wstanie, będzie się odbijać od błyszczącej powierzchni nowej maszyny Alouette. Abyśmy ją w końcu dostali i aby w końcu ktoś zrozumiał, że na tym nie można oszczędzać, musiała przyjść ta nieszczęsna środa”[3].
Rosyjski śmigłowiec Mi-2
Niestety, ani jego prośby, ani prośby innych ratowników nie doprowadziły do zakupu słynnego francuskiego śmigłowca, od lat używanego w Alpach. Horská słužba wciąż była zdana na śmigłowce wielozadaniowe, które nie najlepiej się nadawały do działania w tak trudnym tatrzańskim terenie – głównie ze względu na ograniczenia techniczne. Impulsem do dużych zmian nie była nawet katastrofa Mi-4.
W 1972 roku rozpoczęto poszukiwania maszyn na potrzeby HS i wreszcie po kilkumiesięcznych testach nad czechosłowackimi górami zaczęły latać modele Mil Mi-2 produkowane na licencji w Polsce i wykorzystywane od kilku lat przez TOPR.
Nasi południowi sąsiedzi latali nie tylko na tych lekkich maszynach – w środku lata, gdy turystów było najwięcej, korzystano także z większych Mi-8, dłuższych o prawie 8 metrów i trzykrotnie cięższych.
CZARNY DZIEŃ RATOWNICTWA
Poznając pokrótce historię podniebnego ratownictwa górskiego, docieramy powoli do tragicznego 1979 roku, kiedy to w piątek 22 czerwca grupa słowackich ratowników powróciła do Popradu z himalajskiej ekspedycji na Jannu (7710 m n.p.m.). Tak tę chwilę wspomina jeden z uczestników, Ladislav Janiga: „W sobotę wieczorem poszliśmy posiedzieć w kawiarni Park. Niedzielę spędziłem, odpoczywając. W poniedziałek rano poszedłem do pracy, gdzie szef przywitał nas jak należy, wszystkim pogratulował wyprawy do Nepalu. Po południu ogłosili akcję ratunkową (...). Szef zdecydował – zabierze nas helikopter. Wszyscy wróciliśmy z Nepalu, nie było nas prawie pół roku, czas na nas. Śmigłowiec Mi-8 był pilotowany przez majora Bačáka. Dobrego pilota”[4]. Janiga przez kolegów był nazywany „Tatkiem”. Zapytany o genezę tego pseudonimu, z uśmiechem odpowiada, że ma piątkę dzieci i prawdopodobnie dlatego tak na niego mówią.
Widok na Szczyrbskie Jezioro, w tle Dolina Młynicka, do której na akcję ratunkową poleciał Mi-8
Zgłoszenie dotyczyło czterdziestosiedmioletniej Ingeborg Lehmann z NRD; jej towarzysz po dotarciu po pomoc do hotelu FIS nad Szczyrbskim Jeziorem poprosił o transport kobiety, gdyż ta nie była w stanie samodzielnie chodzić. Kiedy śmigłowiec zmierzał w kierunku Doliny Młynickiej, na jego pokładzie znajdowała się dziewięcioosobowa załoga: major Vladimír Bačák (pierwszy pilot), major Svatopluk Nitsch (drugi pilot), major Václav Dvořák (mechanik), Milan Kriššák (ratownik), Ladislav Janiga (ratownik), Bernard Jamnický (ratownik), Štefan Estočko (ratownik), Martin Hudák (ratownik) i Pavol Húska (ratownik). Jednym z członków załogi był mężczyzna unikający latania – trzydziestosześcioletni Bernard Jamnický, szczęśliwie ocalały z katastrofy śmigłowca Mi-4, który rozbił się dziesięć lat wcześniej w pobliżu Schroniska Zbójnickiego. Popularny „Beno” po tym zdarzeniu zarzekał się, że już nigdy w życiu nie wsiądzie na pokład helikoptera. Niestety, tego dnia złamał obietnicę.
Model Mi-8S, wersja pasażerska VIP wykorzystywana podczas wizyt Jana Pawła II w Polsce
Najbardziej doświadczonym alpinistą na pokładzie był kierownik wyprawy ratunkowej – Milan Kriššák. W latach sześćdziesiątych przemierzył słynne alpejskie drogi, takie jak ta poprowadzona przez Filar Walkera na Grandess Jorasses (4208 m n.p.m.), drogę Bonattiego na Matterhornie (4478m n.p.m.) czy północną ścianę Petit Dru (3733 m n.p.m.). Po tych sukcesach został na stałe włączony do wysokogórskich czechosłowackich wypraw w odległe góry. Wspinał się w Kaukazie, Pamirze i Himalajach, a jego największym sukcesem było dokonanie pierwszego czechosłowackiego wejścia na Makalu (8481 m n.p.m.), 24 maja 1976 roku (wraz z Jorge Camprubim i Karelem Schubertem). Milan był także świetnym skialpinistą. W 1975 roku wystartował w skialpinistycznych mistrzostwach świata – Trofeo Mezzalama we Włoszech. Zajął z czechosłowacką drużyną ósmą pozycję.
Do wszystkich powoli zaczęło docierać, że śmigłowiec najprawdopodobniej spadł. Wciąż jednak nie było wiadomo, jakie są rozmiary katastrofy
Plan zakładał, że po dotarciu na miejsce czterech ratowników udzieli pierwszej pomocy turystce i przeniesie ją na noszach pod helikopter, a obsługujący wciągarkę Pavol wzniesie ranną na pokład. Kiedy maszyna nadleciała nad Capi Staw (2072 m n.p.m.), ratownicy i piloci wypatrywali rannej kobiety, jednak nigdzie nie mogli jej dostrzec, więc postanowili posadzić maszynę. Vladimir przeleciał nad jeziorem, wypatrując turystki, a podczas drugiego podejścia zauważył dogodne do lądowania miejsce na morenie Capiego Stawu. Gwałtowny podmuch wiatru (oraz turbulencje spowodowane dużymi różnicami temperatury powietrza) sprawił, że w ostatniej fazie lądowania maszyna poruszała się ze zbyt dużą prędkością i zahaczyła o skały, tracąc fragment ogona. Unosiła się przez moment w powietrzu, jednak straciła sterowność i runęła w dół – dokładnie o piętnastej dwadzieścia. Pracownicy kolejki na Solisko (1814 m n.p.m.) usłyszeli huk, ale nie wiedzieli, skąd pochodzi. Po chwili dostrzegli smugę dymu nad Doliną Młynicką. Zgłosili to Martinowi w centrali i bez zastanowienia ruszyli na miejsce zdarzenia, nie wiedząc, czego mogą się spodziewać i jaki dramat się tam wydarzył.
Centrala w Starym Smokowcu po rozmowie z pracownikami kolejki wezwała na miejsce wszystkie zespoły ratunkowe, skontaktowała się z także z lotniskiem w Popradzie, które chwilę wcześniej straciło połączenie ze śmigłowcem. Martin poprosił lotnisko o pomoc – z Popradu szybko wystartował mały samolot, który miał za zadanie ustalić, co dokładnie wydarzyło się w Dolinie Młynickiej. Rozpoczęła się największa w tamtych czasach akcja ratunkowa. Do wszystkich powoli zaczęło docierać, że śmigłowiec najprawdopodobniej spadł. Wciąż jednak nie było wiadomo, jakie są rozmiary katastrofy. Na miejsce jako pierwsi dotarli pracownicy kolejki górskiej, którzy zastali przerażający widok. Tak opisał go Jožo Gurtler: „Kiedy zbliżaliśmy się do tego miejsca, spotkaliśmy grupkę turystów, którzy na jakimś wielkim kawałku blachy czy rotora[5] nieśli rannego członka załogi. O pozostałych nadal nic nie wiedzieliśmy. Dopiero przy dokładnych oględzinach dostrzegliśmy rozmiary tragedii. To był przerażający widok. Tlące się, porozrywane części maszyny, spalona ziemia, wszędzie zapach paliwa lotniczego i przede wszystkim przypalone ludzkie ciała”[6]. Nadzieja na szczęśliwe zakończenie akcji prysła. Tatry to niesłychanie trudny teren do latania. Stosunkowo wąskie doliny, wysokie, skaliste przeszkody sprawiają, że czasem chwila nieuwagi pilota kosztuje życie.
Pierwszej pomocy od razu zaczęli udzielać przypadkowi turyści, zszokowani widokiem katastrofy. Pracownicy kolejki zastali na miejscu straszny widok – dookoła trawionego przez pożar wraku śmigłowca leżały porozrzucane ciała kolegów, niektóre na śniegu, inne na skałach. W sumie było ich pięć. Na kamieniu siedział ranny Milan Kriššák, który z trudem wyczołgał się z płonącej maszyny, mówiąc: „Ratujcie Tatka” i wskazując na poważnie poparzonego Ladislava Janiga, tracącego co chwila przytomność. O pomoc wołał trzeci ocalały – pilot Svatopluk Nitsch. Ratownicy w pierwszej kolejności zajęli się rannymi; rozpoczęto znoszenie na noszach najpoważniej rannego Ladislava do Szczyrbskiego Jeziora, a chwilę później zabrano Milana i Svatopluka. W trakcie znoszenia Janiga nadeszły grupy HS, które przejęły rannego, układając go na noszach. Podali mu zastrzyk uspokajający, aby skurcze mięśni nie pogorszyły jego stanu zdrowia.
Widok na Capi Staw (2072 m n.p.m.), czerwonym kolorem zaznaczono miejsce tragedii (fot. One Step Forward)
O godzinie dwudziestej ze Szczyrbskiego Jeziora wystartował helikopter z Janigą i Nitschem na pokładzie, zmierzając do koszyckiego szpitala. Milan Kriššák, którego stan zdrowia nie wydawał się tak poważny, został odwieziony karetką do pobliskiego szpitala w Popradzie. Najpóźniej udało się zlokalizować szóste, ostatnie ciało, Pavola Húski, odnalezione dopiero wtedy, gdy wrak śmigłowca dogasał. Ze względu na późną porę transport zwłok miał się odbyć następnego dnia. 25 czerwca życie stracili ratownicy: Štefan Estočko (dwadzieścia pięć lat), Martin Hudák (trzydzieści trzy lata), Pavol Húska (trzydzieści pięć lat), Bernard Jamnický (trzydzieści sześć lat) oraz członkowie załogi: pilot Vladimír Bačák (czterdzieści dziewięć lat) i mechanik Václav Dvořák (czterdzieści dwa lata).
Paradoksem jest fakt, że ranna niemiecka turystka – przyczyna całej akcji ratunkowej – poradziła sobie bez fachowej pomocy. Nie została zlokalizowana w rejonie Capiego Stawu, bo okazało się, że jej obrażenia nie są tak poważne, jak początkowo sądzono, więc kobieta z pomocą przyjaciół zeszła z gór.
Kiedy wieść o tragedii obiegła całą okolicę, do Starego Smokowca zaczęli zjeżdżać przyjaciele i rodziny ratowników oraz pilotów. Dyspozytor Martin nigdy nie zapomni widoku, który ścisnął mu serce: „Tych chwil nie zapomnę aż do śmierci. Przez okno widziałem trzy stojące kobiety, które jeszcze nie wiedziały, że są wdowami”[7].
Po latach w dokumencie Największe tragedie Słowacji: Niepotrzebna śmierć w wyniku katastrofy helikoptera w Tatrach Wysokich zrealizowanym dla słowackiej telewizji Markiza Martin łamiącym się głosem opowiedział, jak bardzo przybiła go informacja o katastrofie: „Ze wszystkimi miałem dobre służbowe relacje, ale bliska relacja łączyła mnie z Bernardem, z nim przeżyliśmy wiele, znaliśmy się od dziecka. Pracowaliśmy razem na Łomnicy (2634 m n.p.m.), potem w Horskiej službie, jako młodzi ludzie razem bawiliśmy się i szaleliśmy, byliśmy w Alpach, był świadkiem na moim ślubie”[8]. W ciągu kilku minut HS straciła czterech doświadczonych ratowników i świetnych wspinaczy oraz dwóch pilotów. Był to najczarniejszy dzień w historii tej organizacji. Dopełnieniem dramatu stała się smutna okoliczność sprowadzenia zwłok ofiar wypadku. 26 czerwca został wezwany z lotniska w Pradze drugi śmigłowiec Mi-8 z pilotem Tiborem Nosianem, któremu przypadł w udziale ten trudny lot – po ciała zmarłych towarzyszy. Tibor pracował z nimi najczęściej i teraz stał się ich towarzyszem w ostatnim powrocie z Tatr. Ów lot był jak powietrzne pożegnanie – z życiem, pracą i górami, które ukochali. Zanim ułożono ciała ratowników w śmigłowcu, pilot wraz z kolegami oddał im hołd gałązką rododendronu.
Czerwcowa tragedia – podobnie jak dramat uczniów zasypanych przez lawinę przed pięciu laty – wstrząsnęła nie tylko Tatrami, ale i całą Czechosłowacją. Na uroczystość pożegnalną zorganizowaną cztery dni później w amfiteatrze w Starym Smokowcu przybyło kilka tysięcy osób, chcąc uhonorować bohaterów, którzy zginęli na służbie, niosąc pomoc innym.
Niestety sześć pożegnanych w amfiteatrze ofiar nie zamknęło tragicznego bilansu tej katastrofy i po długiej walce o powrót do zdrowia rankiem 2 lipca w szpitalu zmarła siódma ofiara – Milan Kriššák. Podczas wydostawania się z wraku i czołgania wśród duszącego dymu jego płuca zostały poważnie uszkodzone. Alpinista zmarł w wieku trzydziestu pięciu lat w wyniku obrażeń wewnętrznych. Prawdopodobnie przy obecnym poziomie medycyny Milana udałoby się uratować.
PRZYCZYNY KATASTROFY
Kiedy zmarli zostali pochowani, rozpoczęło się śledztwo komisji badających przyczyny katastrof lotniczych. Co tak naprawdę zaszło? Dlaczego w ten piękny, pogodny dzień doszło do tak wielkiej tragedii? Po przeanalizowaniu dokumentów, wysłuchaniu relacji świadków oraz oględzin miejsca zdarzenia specjaliści opublikowali raport: „Śmigłowiec wleciał do Doliny Młynickiej, przeleciał nad nią, a następnie wykonał zwrot, żeby zobaczyć miejsce, gdzie znajduje się poszkodowana niemiecka turystka. Ratownicy byli gotowi do desantu z kabiny, by przeszukać teren, odnaleźć ranną, opatrzyć ją i przygotować do ewakuacji. Ponieważ pierwszy oblot nie zakończył się sukcesem, pilot zdecydował, że wyląduje w górnej części doliny, na morenie Capiego Stawu. Pod wpływem prądów powietrznych oraz chwilowych turbulencji maszyna w stronę miejsca lądowania leciała ze zbyt dużą prędkością, co spowodowało zahaczenie o ziemię. W wyniku kolizji maszyna została wyrzucona w powietrze, ale straciła ogon i już nie dało się nią sterować, spadła więc po stromym skalisto-trawiastym zboczu. Kadłub uległ całkowitemu zniszczeniu, wybuchły zbiorniki paliwa, reszta została strawiona przez pożar. Załoga wypadła ze spadającego wraku”[9]. Raport ten nie wskazuje na błąd ludzki. Nie chcąc nikogo oskarżać, zwrócono uwagę na fakt, że załogę stanowili doświadczeni czescy piloci, którzy jednak nie mieli praktyki w lataniu w wyższych partiach Tatr. Warto w tym miejscu przywołać opinię jednego z pilotów, często odbywającego w tym czasie loty z zespołami ratunkowymi. W cytowanym już dokumencie telewizyjnym pilot Tibor Nosian powiedział: „Byliśmy dobrze oblatani, znaliśmy tu wszystko, teren, jego charakterystykę, znaliśmy specyfikę pogody itepe, itede. Ale prascy koledzy po prostu mieli poczucie, że oni także powinni być zaangażowani w tę pracę. Oczywiście, ale trzeba było zacząć powoli, stopniowo poznawać te góry, a nie od razu wyruszać na dość skomplikowaną i trudną akcję”[10].
Pokłosiem tej tragedii było całkowite zawieszenie ratownictwa lotniczego w Tatrach Słowackich. Pojawiały się nawet głosy, że loty śmigłowcem w Tatarach Wysokich zawsze stanowią ryzyko i nie należy ich wznawiać
Pokłosiem tej tragedii było całkowite zawieszenie ratownictwa lotniczego w Tatrach Słowackich. Pojawiały się nawet głosy, że loty śmigłowcem w Tatarach Wysokich zawsze stanowią ryzyko i nie należy ich wznawiać. Jednak inne pozytywne doświadczenia i niepodważalne zalety korzystania z helikopterów doprowadziły do wznowienia ich służby w 1983 roku, początkowo w ograniczonym zakresie. MSW ponownie udostępniło ratownikom możliwość korzystania z Mi-8, do których jednak nie mieli pełnego zaufania.
Wypadków w górach przybywało, więc mimo zastrzeżeń używano tych maszyn jeszcze przez wiele lat. Na szczęście już bez poważnych problemów śmigłowce te służyły do końca lat osiemdziesiątych XX wieku.
Denali (6190 m n.p.m.), najwyższy szczyt Stanów Zjednoczonych, położony na Alasce
EPILOG
Poza tym, że Milan był czołowym alpinistą i świetnym ratownikiem, był przede wszystkim głową rodziny i ojcem dwójki małych dzieci. Po latach zapytano Františkę Kriššákovą, jak poradziła sobie z wychowaniem dzieci po utracie męża: „Przez wiele lat było to bardzo trudne dla nas wszystkich i dla naszych małych dzieci. Pomogła mi cała nasza zgrana rodzina, a zwłaszcza moja mama, która była dla mnie wsparciem przez te lata”[11].
Michal Kriššák odziedziczył górski gen ojca i poszedł w jego ślady. Na Słowacji stał się znanym alpinistą i podobnie jak tata czynnym ratownikiem HS. W 1999 roku, schodząc ze szczytu najwyższej góry Stanów Zjednoczonych – Denali (6197 m n.p.m.), dwudziestojednoletni Słowak dokonał bohaterskiego czynu. O dwudziestej pierwszej spotkał wyczerpanego i odmrożonego japońskiego wspinacza Shigurę Tamoiego, który leżał twarzą w śniegu. Michal wiedział, że jeśli mężczyzna pozostanie w tym miejscu, to zginie. Nie mogąc dobudzić Japończyka, uderzył go w twarz, a kiedy Shigura oprzytomniał, wsparty na ramieniu Słowaka powoli zmobilizował się do zejścia. Po drodze spotkali trzyosobowy zespół amerykański, który odmówił mu pomocy przy sprowadzaniu Japończyka do obozu. Kriššák przez wiele godzin sam go prowadził, wielokrotnie ryzykując życiem, gdyż ten chwiał się i przewracał. Po dotarciu do namiotu inni alpiniści przejęli opiekę nad ocalałym.
Niemal równo dwadzieścia lat po śmierci ojca, który zginął, niosąc pomoc innym, Michal uratował życie japońskiemu wspinaczowi. Za swoją bohaterską postawę został nagrodzony w 1999 roku prestiżową Denali Pro Award. Spontaniczna decyzja Bernarda, by złamać obietnicę i wziąć udział w powietrznej akcji ratunkowej, prawdopodobnie ocaliła życie jego brata – Františka.
Ladislav Janiga po raz pierwszy obudził się dopiero dwa miesiące po katastrofie; przeszedł kilka operacji plastycznych. Niemal 37 procent jego ciała uległo oparzeniom I i II stopnia, a kończyny nawet III i IV stopnia. Po niezwykle bolesnej rocznej rekonwalescencji powrócił do pełnej sprawności i czynnej służby w HS. Jego miłość do gór i ratownictwa w żadnym razie nie zmalała.
Na Tatrzańskim Cmentarzu Symbolicznym pod Osterwą umieszczono tablicę upamiętniającą siedem ofiar katastrofy śmigłowca Mi-8 z 25 czerwca 1979 roku.
MODELE MASZYN UŻYWANE PRZEZ HZS[12](DO 2002 ROKU HS) I TOPR (POLSKA)[13]:
TOPR
SM-1
16 kwietnia 1963 r.: pierwsza akcja.
Moc: 575 KM • Długość całkowita: 16,97 m • Masa:1785 kg
MIL MI-2
Od początku lat 70.(od 1975 r. na stałe stacjonował w Zakopanem w sezonach letnim i zimowym).
Moc: 2 × 400 KM • Długość całkowita: 17,42 m • Masa: 2375 kg
PZL W-3 SOKÓŁ
Od 1992 r.
Moc: 2 × 900 KM • Długość całkowita: 18,79 m • Masa: 3850 kg
PZL W-3A SOKÓŁ
Od 1995 r.(początkowo tylko sezonowo od 2000 r. na stałe).
Moc: 2 × 900 KM • Długość całkowita: 18,79 m • Masa: 3850 kg
PZL W-3WA SOKÓŁ
Od 2004 r. model ten był kilkukrotnie udoskonalany, tak aby jak najlepiej spełniał swoje zadanie,
Moc: 2 × 900 KM • Długość całkowita: 18,79 m • Masa: 3850 kg
Z uwagi na coraz wyższe koszty utrzymania śmigłowca szacuje się, że jego służba w ratownictwie tatrzańskim potrwa jeszcze najwyżej dziewięć lat. W 2019 roku TOPR testował modele Agusta 169 oraz Eurocopter 145, które są rozpatrywane jako następcy Sokoła.
HZS DO 1990 R. CZECHOSŁOWACJA[14]
MIL MI-4
27 sierpnia 1956 r.: pierwsza górska akcja na terenie Czechosłowacji – nieudane poszukiwanie turystów z Pragi w rejonie Tatr Bielskich.
Moc: 1700 KM • Długość całkowita: 25,01 m • Masa: 5356 kg
MIL MI-2
1973 r.: czechosłowackie MSW zakupiło lekkie śmigłowce produkowane na licencji w Polsce.
Moc: 2 × 400 KM • Długość całkowita: 17,42 m • Masa: 2375 kg
MIL MI-8
W latach 70. zaczęto wykorzystywać ten model w trakcie sezonu. Mimo wielu wad tej maszyny podkreślano, że dysponuje ona dużo większą mocą od Mil Mi-2.Przerwa: 1979–1983 r. Mimo katastrofy w 1979 r., maszyna używana była do początku lat 90.
Moc: 1927 KM • Długość całkowita: 25,22 m • Masa: 7161 kg
SUD AVIATION SA-316B ALOUETTE III
W 1990 r. rozpatrywano zakup maszyny PZL W-3 Sokół, jednak ostatecznie zdecydowano się na legendarny alpejski śmigłowiec, który w Tatrach na pomoc po raz pierwszy wystartował 10 stycznia 1991 r.
Moc: 578 KM • Długość całkowita: 11,02 m • Masa: 1143 kg
AGUSTA A109K2
Pierwsze testy miały miejsce w marcu 2003 r. Udział w pierwszej akcji 12 czerwca tego samego roku.
Moc: 2 × 567 KM • Długość całkowita: 13,07 m • Masa: 2016 kg
BELL 429
W 2013 r. do służby dołączyły śmigłowce amerykańskiego producenta.
Moc: 2 × 1115 KM • Długość całkowita: 12,7 m • Masa: 2025 kg
Od początku lat 90. lotnicze pogotowie ratunkowe na Słowacji obsługuje prywatna firma ATE (AIR TRANSPORT EUROPE).
Pierwsze loty śmigłowców ratunkowych w Polsce w poszczególnych grupach GOPR oraz TOPR:
Grupa Beskidzka GOPR
28 lutego 1961 roku – przeprowadzono pierwszą akcję ratunkową z użyciem śmigłowca w polskich górach. Maszyna SM-1 Zespołu Lotnictwa Sanitarnego w Katowicach została wezwana przez Grupę Beskidzką GOPR po dwoje turystów zaczadzonych w schronisku na Hali Rysiance.
Grupa Bieszczadzka GOPR
4 września 1962 roku w trakcie trwania Rajdu Przyjaźni w okolicy Połoniny Caryńskiej turystka złamała nogę. Ratownik GOPR postanowił wykorzystać obecność wojska w pobliskiej miejscowości Berehy Górne i za pomocą ich telefonu połączyć się z Sanokiem. Ze względu na stan dróg i rodzaj urazu podjęto decyzję o transporcie rannej śmigłowcem SM-1W należącym do Lotniczego Pogotowia Ratunkowego z Sanoka.[15]
TOPR
16 kwietnia 1963 roku – po raz pierwszy wykorzystano śmigłowiec w akcji ratunkowej w Tatrach. Był to model SM-1 pilotowany przez Tadeusza Augustyniaka. Przetransportowano drogą powietrzną narciarza ze złamaną nogą z Doliny Pięciu Stawów Polskich do zakopiańskiego szpitala.
Podziękowania
Nieocenioną pomoc przy pisaniu dwóch rozdziałów o Słowacji otrzymałem od koleżanki Ady, która biegle włada językiem słowackim i poświęciła wiele godzin na przetłumaczenie niektórych wypowiedzi oraz służyła mi pomocą w każdym przypadku, kiedy się do niej zwróciłem. Dzięki niej poznałem kilka słowackich zwrotów i już wiem, że gdy ktoś powie do mnie „ty si frajer”, to nie ma na myśli nic złego, a uważa mnie za równego gościa.
TRAGEDIA FEITH BUIDHE
Jan Kasprowicz
Zasnuły się senne chmury
Zasnuły się senne chmury
W mgławą jesienną oponę –
Słońce nad nimi się pali,
Wyzłaca pola skoszone.
Kurz osiadł na jesionach,
Na brzozach liść się czerwieni –
O smutna godzino rozłąki,
O smutna, cicha jesieni!
Odchodzę, bo czas mnie woła...
Ślad po mnie czyż tu zostanie?
O góry, o pola skoszone,
O ciche, smutne żegnanie.
Jan Kasprowicz (Chwile, 1911)
Sierżant policji i jednocześnie kierownik ratownictwa górskiego regionu Cairngorm w Braemar – John Duff – ciężko usiadł, zapadając się w skórzanym fotelu i wyciągając długie nogi w kierunku płomieni wesoło buchających w kominku. Ostatnie dni nie były dla niego łatwe. Osiem miesięcy wcześniej przeprowadził się wraz z rodziną z mieszkania nad komisariatem do domu w pobliskiej miejscowości Braemar, a teraz dowiedział się z gazety o kolejnym przeniesieniu do odległego o 64 kilometry miasta Banchory. Była niedziela 21 listopada. Poniedziałek miał być jego ostatnim dniem pracy w charakterze sierżanta policji w Ballater oraz szefa Braemar Mountain Rescue Association. Ten pożegnalny wieczór spędzał u dobrych znajomych, którzy próbowali poprawić mu humor żartami i rozmową. Trudno było mu się rozstać z licznymi obowiązkami, które pełnił zarówno jako policjant, jak i ratownik górski. Kochał góry i nie chciał pracować z dala od nich, dlatego był poirytowany i miał mnóstwo wątpliwości co do decyzji o przeniesieniu. Tym bardziej że nie wiedział, co było jej przyczyną. Przyjaciele pocieszali go, jak tylko mogli, a samo Ballater żegnało go burzą, wiatrem i zamiecią, których tak wiele widział przez lata swojej służby. Była dopiero połowa listopada, a śnieg pokrywał już drogi i lasy północnego regionu Szkocji – Highlands. Duff sięgnął po butelkę swojego ulubionego rudego trunku, nalał go do szklanki i głęboko westchnął. Za oknem wściekle szalał wiatr, miotając drobinkami lodu o szyby.
Nagle zadzwonił telefon i gospodarz domu poprosił Johna do aparatu. Koledzy z pracy nie mieli dobrych wieści – wysoko w górach zaginęła grupa dzieci z Edynburga
Nagle zadzwonił telefon i gospodarz domu poprosił Johna do aparatu. Koledzy z pracy nie mieli dobrych wieści – wysoko w górach zaginęła grupa dzieci z Edynburga. Od wczoraj nie ma z nimi kontaktu, a według planu przed zmrokiem mieli się stawić na umówione spotkanie. Właśnie organizowano poszukiwania w Glenmore Lodge na północy. John pośpiesznie pożegnał się z gospodarzami. „Jeśli nie dotarli przed nocą do któregoś ze schronów na płaskowyżu, to są w śmiertelnym niebezpieczeństwie” – pomyślał, zakładając kurtkę i wychodząc na zewnątrz, gdzie powitał go lodowaty podmuch.
A więc akcja. Znów góry wzywają, znów ktoś go potrzebuje. Duff czuł, że właśnie tutaj i teraz, spiesząc na pomoc ludziom, jest na swoim miejscu. Szybko pojechał na swój komisariat, skąd zadzwonił na policję w Aviemore. Powiedziano mu, że zgłoszono zaginięcie ośmiu osób.
Właśnie tak rozpoczęła się akcja ratunkowa podczas największej tragedii górskiej w historii Wielkiej Brytanii. Cofnijmy się jednak do początku tych dramatycznych zdarzeń.
PRZYGOTOWANIA
Cairngorms to największy park narodowy w Wielkiej Brytanii: jego powierzchnia wynosi 4528 km². Dla porównania, największym polskim parkiem jest Biebrzański, z powierzchnią zaledwie 592,23 km², czyli niemal ośmiokrotnie mniejszą. Co ciekawe, obszar wszystkich dwudziestu trzech polskich parków narodowych to zaledwie 3146,84 km².
Szkoci twierdzą, że góry Cairngorm są tak nieobliczalne, że w ciągu jednego dnia można tu doświadczyć czterech pór roku. Mimo że ich najwyższym szczytem jest liczący ledwie 1309 m n.p.m. Ben Macdui, to w niektórych miejscach płaty śniegu zalegają tu przez cały rok. Największymi zagrożeniami, które należy wziąć pod uwagę, układając plan wycieczki, są silne wiatry, mgła oraz niewielka gęstość zaludnienia – gdy ktoś zabłądzi, przez kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt kilometrów może nie natrafić na nikogo, kto mógłby mu pomóc. Nazwa pasma wzięła się od jednego z jego najwyższych szczytów – góry Cairn Gorm (1245 m n.p.m.).
Uczestnicy
Dwudziestotrzyletni Ben Beattie naprawdę kochał góry. Ten młody, energiczny mężczyzna z wielkim zapałem przemierzał szlaki w swoim kraju. Poza turystyką kochał także alpinizm; gdy drogi wspinaczkowe w Irlandii i zachodniej Szkocji stały się dla niego zbyt krótkie i pozbawione wyzwań, wyruszył w Alpy, aby rozwijać swoją pasję i stawiać przed sobą nowe cele.
Ben był brunetem o szczupłej sylwetce i radosnym usposobieniu. W stolicy Szkocji – Edynburgu – zarażał swoją pasją młodych ludzi, pracując jako instruktor w klubie alpinistycznym w Ainslie Park High School, który z powodzeniem prowadził. We wrześniu 1971 roku wpadł na pomysł zorganizowania dla swoich podopiecznych weekendowego kursu dotyczącego podstaw nawigacji w terenie. Jego plan uwzględniał nie lada atrakcję – nocleg w jednym ze schronów, których w górach Cairngorm było wiele.
Jako że zainteresowania często łączą ludzi, dziewczyną Bena została dwudziestoletnia Catherine Davidson, również miłośniczka gór i alpinizmu. Cathy, jak ją nazywali przyjaciele, była studentką ostatniego roku wychowania fizycznego w Dunfermline College of Physical Education w miejscowości oddalonej od Edynburga o kilka kilometrów. Ta miła, ciepła blondynka zdawała się niezwykle krucha i wrażliwa, jednak Ben ufał jej doświadczeniu i był przekonany o jej sile i odpowiedzialności.
Dziewczyna wspierała swojego chłopaka w prowadzeniu klubu i było oczywiste, że to ona zostanie jednym z opiekunów podczas planowanej wycieczki. Aby kurs mógł się odbyć, należało przygotować szczegółowy plan obejmujący cele i zadania wraz z dokładnym opisem trasy, jaką zamierzali pokonać, a następnie wysłać go do trzydziestodziewięcioletniego Johna Paisleya, który był dyrektorem Lagganlia Centre of Outdoor Education w pobliżu Kincraig. Dopiero po jego akceptacji można było rozpocząć przygotowania do wyprawy. Podekscytowane dzieci nie mogły się doczekać wyjazdu.
Kurs miał się odbyć od 19 do 21 listopada 1971 roku i zakładał udział czternastki młodych ludzi w wieku od czternastu do siedemnastu lat. Na ich opiekunów wyznaczono dwóch instruktorów oraz osiemnastoletnią wolontariuszkę Sheelagh Sunderland[1], która nie miała żadnego doświadczenia w górach Cairngorm i tym wyjazdem miała rozpocząć swój trzytygodniowy wolontariat jako instruktorka w Lagganlii.
Silniejszy ośmioosobowy zespół miał prowadzić Ben Beattie, a trochę słabszą sześcioosobową grupę, złożoną głównie z młodszych dzieci, Cathy wspierana przez Sheelagh