Skradziona dama - Morelli Laura - ebook + książka

Skradziona dama ebook

Morelli Laura

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mona Lisa to najsłynniejszy obraz na świecie. Zna go chyba każdy, bez względu na to, ile wie o sztuce i w jakim kręgu kulturowym żyje. Tajemnicza dama przedstawiona przez Leonarda da Vinci od wieków przyciąga zagadkowym uśmiechem, intrygując zarówno zwykłych ludzi, jak i znawców sztuki. Sławą zaczęła się cieszyć, kiedy, po rewolucji francuskiej, trafiła z francuskiej kolekcji królewskiej do Luwru. Jednak to był dopiero początek jej przygód. W 1911 roku ukradł ją z muzeum włoski robotnik. W czasie II wojny światowej znalazła się wśród 4000 tysięcy dzieł wywiezionych z Luwru i ukrytych w obawie przed niemiecką grabieżą.

Laura Morelli, historyczka sztuki i autorka bestsellerowych powieści historycznych inspirowanych słynnymi dziełami sztuki, w książce Skradziona dama przenosi nas do Florencji epoki renesansu, kiedy powstawał niezwykły portret Mony Lisy, a także do Francji czasów II wojny światowej, gdzie podróżujemy przez Luwr, wspaniałe zamki w Dolinie Loary oraz średniowieczne opactwa na południu Francji. Oczami Belliny Sardi, służącej Lisy Gherardini sportretowanej przez Leonarda, oglądamy realia obyczajowe i historyczne Florencji przełomu XV i XVI wieku. Przez wojenne losy arcydzieła prowadzi nas zaś pracująca w Luwrze Anne Guichard. Obie kobiety, które dzieli 500 lat, zostały połączone misją ocalenia dla potomnych wspaniałego obrazu Leonarda. Skradziona dama to wciągająca opowieść o burzliwych losach arcydzieła oraz ludzi, dzięki którym możemy się dziś nim zachwycać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 526

Oceny
4,0 (9 ocen)
2
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Sto­len Lady
Text co­py­ri­ght © 2021 by Laura Mo­relli
Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion © Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o., War­szawa 2023
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie ani po­wie­lana gra­ficz­nie, elek­tro­nicz­nie czy me­cha­nicz­nie, w tym za po­mocą ko­pio­wa­nia, na­gry­wa­nia, ani prze­cho­wy­wana w in­for­ma­tycz­nej ba­zie da­nych bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy. Pro­simy o prze­strze­ga­nie praw twór­ców do ich wła­sno­ści in­te­lek­tu­al­nej i nie­udo­stęp­nia­nie tre­ści książki w sieci.
Tłu­ma­cze­nie: Anna Ci­cho­wicz
Re­dak­cja: Mar­ga­rita Kar­dasz
Ko­rekta: Mał­go­rzata Stal­mier­ska
Pro­jekt okładki: 3oko Krzysz­tof Kieł­ba­siń­ski
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Szur
ISBN 978-83-213-5274-9
CIP  Bi­blio­teka Na­ro­dowa
Mo­relli, Laura
Skra­dziona dama / Laura Mo­relli ; [tłu­ma­cze­nie:
Anna Ci­cho­wicz]. Wy­da­nie I. - War­szawa : Le­Tra, 2023
Wy­da­nie I, 2023. Sym­bol 5324/R
Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 50/51info@ar­kady.eu, www.ar­kady.euwww.fa­ce­book.com/Wy­daw­nic­two.Ar­kadywww.fa­ce­book.com/Wy­daw­nic­two.Le­Tra księ­gar­nia fir­mowa tel. 22 444 86 61, e-mail: ksie­gar­nia@ar­kady.eu
Wy­łączny dys­try­bu­tor: DO­BRA 28 Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 94 e-mail: biuro@do­bra28.pl, www.do­bra28.pl księ­gar­nia wy­sył­kowa: www.ar­kady.info tel. 22 444 86 97
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci Lisy

.

Ta książka jest fik­cją li­te­racką. Od­nie­sie­nia do rze­czy­wi­stych osób, zda­rzeń, in­sty­tu­cji, or­ga­ni­za­cji czy miejsc mają słu­żyć je­dy­nie wy­wo­ła­niu po­czu­cia au­ten­ty­zmu i są użyte w kon­tek­ście fa­bu­lar­nym. Wszyst­kie po­zo­stałe po­sta­cie, wy­da­rze­nia i dia­logi są dzie­łem wy­obraźni au­torki i nie na­leży ich uwa­żać za praw­dziwe.

Część I

UKRYTE

LE­ONARDO

Flo­ren­cja, Wło­chy1472

Mój mistrz mówi mi, że nie umiem koń­czyć tego, co za­czy­nam. Staje się to pro­ble­mem.

Przez wy­so­kie, wą­skie okna pra­cowni Mi­strza Ver­roc­chia przy­glą­dam się, jak niebo w letni wie­czór przy­biera płowy od­cień złota. We­wnątrz po­wie­trze stoi cięż­kie od ku­rzu. Inni ucznio­wie wy­czy­ścili swoje pędzle i schlud­nie uło­żyli ry­sunki z ca­łego dnia, za­nim z bur­cze­niem w brzu­chach, w ki­tlach uwa­la­nych farbą, ro­ze­szli się do ta­wern. Zo­sta­li­śmy tylko mistrz i ja. Czuję na so­bie jego prze­ni­kliwy wzrok, a po­je­dyn­cza kro­pla potu ścieka mi po krzyżu.

W mil­cze­niu pa­trzę na blask mi­go­cący w mrocz­nych ką­tach pra­cowni. Na­gle ma­giczne świa­tło zmierz­chu wlewa się przez okno, roz­świe­tla­jąc kru­sze­jący tynk ścian, jakby je zło­cił. Świa­tło pada na nasz nie­do­koń­czony jesz­cze ob­raz. Trzy­mam za­wie­szony w po­wie­trzu mo­kry pę­dzel z li­siego wło­sia i uważ­nie przy­glą­dam się na­szemu dziełu.

Wiele ty­go­dni temu Mistrz Ver­roc­chio ukoń­czył po­stać Ma­rii Panny i wspa­nia­łego skrzy­dla­tego ar­cha­nioła, który spadł z nie­bios, aby uklęk­nąć przed nią z li­lią w dłoni. Sku­piam wzrok na od­le­głym tle, gdzie za­ry­so­wane przeze mnie drzewa, góry i do­liny nikną w głębi. Mój mistrz ma za­ufa­nie do tych sa­mych farb tem­pe­ro­wych, ja­kich uży­wał jego dziad, ale ja za­czą­łem do­da­wać do swo­ich pig­men­tów olej. Mrużę oczy i za­sta­na­wiam się nad gładką, wil­gotną mgiełką za po­sta­ciami. Ręka Ma­rii Panny wy­szła mi­strzowi za długa, włosy są w nie­ła­dzie. Ale nie mó­wię tego gło­śno.

Mnisi cze­kają, po­wie­dział mój mistrz – nie zli­czę, ile razy to po­wie­dział. A oni cze­kają cier­pli­wie na ten obie­cany ob­raz oł­ta­rzowy. Mie­siące za­mie­niły się w rok.

Mój oj­ciec czeka rów­nież. Czeka, że­bym zo­stał kimś, że­bym coś osią­gnął. Jak zwy­kle, nie speł­niam ocze­ki­wań.

Wzrok Mi­strza Ver­roc­chia z dru­giego końca pra­cowni pa­rzy mi plecy. Udaję, że przy­glą­dam się de­li­kat­nym kwia­tom na pierw­szym pla­nie – na­ma­lo­wa­łem je przed wie­loma mie­sią­cami – i oce­niam, czy po­wi­nie­nem po­ło­żyć jesz­cze jedną war­stwę wer­niksu na ten kwit­nący za­mknięty ogród, ten hor­tus conc­lu­sus, który sym­bo­li­zuje czy­stość Naj­święt­szej Ma­rii Panny.

Po raz ostatni wy­kań­czam ob­raz za Mi­strza Ver­roc­chia. Mam już pra­wie dwa­dzie­ścia lat. Je­stem wy­star­cza­jąco stary, żeby za­ło­żyć wła­sną pra­cow­nię. I wy­star­cza­jąco młody, żeby mieć przed sobą całe ży­cie pełne oka­zji do zre­ali­zo­wa­nia po­my­słów z mo­ich szki­cow­ni­ków. Wozy pan­cerne. Ru­chome ma­chiny mio­ta­jące, strze­la­jące po zwol­nie­niu dźwi­gni. Ma­szyna la­ta­jąca ze skrzy­dłami nie­to­pe­rza. Poza tą pra­cow­nią, poza ma­lar­stwem, może na­wet poza Flo­ren­cją leżą moż­li­wo­ści do wy­ko­rzy­sta­nia.

Na­gle Mistrz Ver­roc­chio zbliża się do mnie w ten sam spo­sób jak ar­cha­nioł, spa­da­jąc, jak wielki ptak dra­pieżny. Wład­czy. Nio­sący ważne wie­ści. Ja, przez mo­ment tak samo jak Ma­ria Panna, chwy­tam swój ki­tel przy szyi i kulę się w so­bie. Nie mogę spoj­rzeć mu w oczy, więc wbi­jam wzrok w piękną, spo­kojną twarz Ma­rii Panny i cze­kam na jego słowa.

Ale mój mistrz nic nie mówi. Przez chwilę obaj pa­trzymy na ob­raz. Po­tem on prze­nosi wzrok nad moim ra­mie­niem na po­ło­żoną przeze mnie plamę mo­krej farby i marsz­czy brwi. Re­ak­cja na moją pracę czy siła przy­zwy­cza­je­nia? Ni­gdy się nie do­wiem.

Hmm. Mój mistrz chrząka w końcu i od­wraca się.

Tak. Le­piej bę­dzie, je­śli wy­jadę z Flo­ren­cji.

Z pew­no­ścią w ży­ciu są waż­niej­sze rze­czy niż ma­lo­wa­nie por­tre­tów pięk­nych dam. Ale tego też nie mó­wię gło­śno.

W końcu wszy­scy coś ukry­wamy.

ANNE

Pa­ryż, Fran­cja1939

W końcu wszy­scy coś ukry­wamy, po­my­ślała Anne Gu­ichard i trzy­ma­jąc się w cie­niu, zaj­rzała do Sa­lonu Carré w Luw­rze. Praw­do­po­dob­nie miała nie wi­dzieć, co tu ro­bią męż­czyźni. Nie­mniej jed­nak była cie­kawa.

Słońce za­szło przed kil­koma go­dzi­nami, ale Anne zo­stała na noc wraz z więk­szo­ścią per­so­nelu mu­zeum, który pra­co­wał w go­rącz­ko­wym po­śpie­chu. Wra­cała wła­śnie z pu­deł­kiem kalki do swo­jej sta­ro­świec­kiej ma­szyny do pi­sa­nia, kiedy usły­szała ha­łas do­bie­ga­jący z ga­le­rii ar­cy­dzieł wło­skiego re­ne­sansu. Przy­sta­nęła w ko­ry­ta­rzu, żeby zo­ba­czyć, co się dzieje.

Zwy­kle Anne prze­mie­rzała roz­le­gły la­bi­rynt ga­le­rii i biur Luwru, gdy wy­peł­niało go prze­fil­tro­wane świa­tło dzienne. Nie­sa­mo­wi­cie jest, po­my­ślała, cho­dzić po mu­ze­al­nych ko­ry­ta­rzach nocą. Kie­dyś pełne lu­dzi ga­le­rie były te­raz ciemne i opu­sto­szałe. W pu­stych ga­le­riach sa­motne grec­kie i rzym­skie po­sągi rzu­cały groźne cie­nie. Gdzie in­dziej, w ostrym świe­tle z prze­no­śnych re­flek­to­rów, ko­lo­rowe ob­razy wy­da­wały się za­le­d­wie lśnią­cymi czar­nymi pro­sto­ką­tami, wo­kół któ­rych uwi­jali się ku­sto­sze z kart­kami na pod­kład­kach i wo­recz­kami kredy.

Na dru­gim końcu ga­le­rii Anne roz­po­znała syl­wetkę dy­rek­tora mu­zeum Ja­cques’a Jau­jarda. Stał z rę­koma na bio­drach, gdy dwaj ku­sto­sze zbio­rów ma­lar­stwa wkła­dali ja­kieś pu­dło do drew­nia­nej skrzyni. Anne nie ośmie­liła się wejść do sali. Bę­dąc skromną asy­stentką w dziale do­ku­men­ta­cji, nie miała tu czego szu­kać.

W każ­dej ga­le­rii pra­cow­nicy zdej­mo­wali ob­razy ze ścian. Mniej­sze pa­ko­wali do skrzyń, które ła­do­wali na skrzy­piące wózki. Więk­sze płótna były wyj­mo­wane z ram, zwi­jane i umiesz­czane w dłu­gich, wą­skich tu­bach. Po­ro­zu­mie­wa­jący się szep­tem ku­sto­sze, ar­chi­wi­ści i ich asy­stenci spraw­dzali spisy in­wen­ta­rzowe. Pu­ste pro­sto­kąty po zdję­tych ze ścian ob­ra­zach ku­sto­sze ob­ry­so­wy­wali kredą, na­stęp­nie wpi­sy­wali w nie na­zwi­ska ar­ty­stów, ty­tuły dzieł i ich nu­mery ka­ta­lo­gowe.

W ciągu kilku dni pracy nad in­wen­ta­ry­za­cją Anne wi­działa bez­cenne ob­razy sta­rych mi­strzów, duże rzeźby, a na­wet sta­ro­żyt­no­ści egip­skie pa­ko­wane tak, jakby nie róż­niły się od sta­rych me­bli, które mają się ku­rzyć w ma­ga­zy­nie. Z tru­dem przy­cho­dziło jej ogar­nąć skalę wy­sił­ków mu­zeum zmie­rza­ją­cych do prze­nie­sie­nia ogrom­nych zbio­rów z ga­le­rii w bez­piecz­niej­sze miej­sce, aby nie wpa­dły w ręce nie­miec­kich ofi­ce­rów ma­ją­cych czel­ność żą­dać tych ar­cy­dzieł dla sie­bie.

Anne pa­trzyła, jak ku­stosz ma­luje trzy czer­wone kropki na drew­nia­nej skrzyni. Na­stęp­nie dwaj straż­nicy mu­ze­alni za­ła­do­wali świeżo ozna­czoną skrzy­nię na nie­wielki wó­zek. Grupa opu­ściła ga­le­rię, w ślad za nią ru­szył mon­sieur Jau­jard. Wó­zek po­to­czył się ko­ry­ta­rzem, skrzy­pie­nie ob­lu­zo­wa­nego kółka uci­chło w od­dali. Przy­ci­szone głosy i od­głos kro­ków prze­stały być sły­szalne i ga­le­ria z po­wro­tem po­grą­żyła się w mrocz­nej ci­szy.

Anne wy­szła ze swo­jej kry­jówki w za­ło­mie ko­ry­ta­rza i prze­stą­piła próg pu­stej ga­le­rii. Oświe­tlała ją po­je­dyn­cza ża­rówka w dru­cia­nej osło­nie na końcu dłu­giego prze­wodu. Oczy Anne przy­sto­so­wały się do ostrego świa­tła. Po­de­szła bli­żej, do skrom­nego pro­sto­kąta, który ku­stosz na­ry­so­wał na ścia­nie. Na­gle zdała so­bie sprawę, co tu wi­siało za­le­d­wie kilka mi­nut temu.

Mona Lisa. La Gio­conda.

Po­winna wró­cić do ar­chi­wum. Jej sze­fowa, Lu­cie Ma­zau­ric, może się za­sta­na­wiać, dla­czego jej nie ma tyle czasu. Ale za­miast tego Anne stała jak ska­mie­niała przed pu­stym miej­scem na ścia­nie.

Tyle razy mi­jała por­tret flo­renc­kiej damy, że te­raz mo­gła go zo­ba­czyć oczyma wy­obraźni tak wy­raź­nie, jakby wi­siał przed nią na ścia­nie. Wpa­try­wała się w pu­sty, ob­wie­dziony kre­do­wym kon­tu­rem pro­sto­kąt, jakby ob­raz mógł po­wró­cić na swoje miej­sce, je­śli po­czeka wy­star­cza­jąco długo. Wtem po­czuła, że brak jej tchu. Po­my­ślała o ty­sią­cach zwie­dza­ją­cych, któ­rych wi­działa, jak szli przez tę ga­le­rię i za­trzy­my­wali się, aby przyj­rzeć się słyn­nemu por­tre­towi ko­biety o ta­jem­ni­czym uśmie­chu pędzla Le­onarda da Vinci. Wi­działa, jak zmie­niały się ich twa­rze, kiedy pod­cho­dzili bli­żej i spo­glą­dali w nie­od­gad­nione ciemne oczy ko­biety z por­tretu, jakby ocze­ki­wali, że zbliży się do nich po­przez pięć­set lat hi­sto­rii jed­nym spoj­rze­niem, aby zmie­nić coś, co jest głę­boko w nich. To jest po­tęga sztuki, my­ślała Anne.

Te­raz, sto­jąc przed pu­stą ścianą, Anne usi­ło­wała przy­po­mnieć so­bie, jak za­zwy­czaj było w tej ga­le­rii. Ty­siące przy­ci­szo­nych roz­mów, gło­sów na­kła­da­ją­cych się war­stwami, na­ra­sta­ją­cych w je­den, roz­brzmie­wa­jący echem zgiełk. Ro­dzice szep­czący do naj­młod­szych, żeby sple­tli palce za ple­cami. To­uche pas. Kuk­sańce łok­ciami, obi­ja­nie się ra­mio­nami przy prze­cho­dze­niu jed­nych zwie­dza­ją­cych za ple­cami dru­gich. Jedna masa ciał. Ner­wowe krą­że­nie straż­ni­ków. To­uchez pas. Si­lence, s’il vous plaît. W ciągu dłu­gich go­dzin, kiedy mu­zeum jest otwarte, prze­su­wa­nie się warstw prze­fil­tro­wa­nego świa­tła – ja­snego, roz­pro­szo­nego, ga­sną­cego. A te­raz... drew­niana skrzy­nia z trzema czer­wo­nymi krop­kami i wó­zek ze skrzy­pią­cym kół­kiem.

W ga­le­rii za­pa­dła ci­sza. Duszna. Ciężka. Osta­teczna. Anne już nie czuła obec­no­ści por­tretu, prze­ciw­nie – czuła jego nie­obec­ność.

BEL­LINA

Flo­ren­cja, Wło­chy1479

W końcu wszy­scy coś ukry­wamy. Ta myśl na­brzmie­wała i pul­so­wała w umy­śle Bel­liny, kiedy po­dą­żała za ro­dziną swo­jego pana na ce­re­mo­nię chrztu.

Bel­lina usil­nie sta­rała się, aby jej palce nie wśli­zgi­wały się do kie­szeni, gdzie mały skarb obi­jał się o udo. Była to zwy­kła bły­skotka, ma­leńki ko­ra­lowy amu­let, jaki bab­cia mo­głaby za­wią­zać na szyi no­wo­rodka, aby go chro­nić przed ży­cio­wym nie­po­wo­dze­niem. Ten przed­mio­cik zna­lazł się wśród mnó­stwa po­da­run­ków z oka­zji chrztu pierw­szego dziecka Ghe­rar­di­nich. Bel­lina spo­strze­gła go na­tych­miast, kiedy tylko otwo­rzyła drzwi pierw­szego ranka po na­ro­dzi­nach.

Do­prawdy była to rzecz ma­leńka. Te­raz cią­żyła w we­wnętrz­nej kie­szeni jej luź­nej płó­cien­nej sukni spodniej. Po­śród pię­trzą­cych się da­rów – ce­ra­micz­nych na­czyń z psz­cze­lim wo­skiem, sło­dy­czy z pa­sty mig­da­ło­wej i cy­tryny, ha­fto­wa­nych po­wi­ja­ków, srebr­nych dwu­zęb­nych wi­del­ców z wy­gra­we­ro­wa­nymi ini­cja­łami ro­dzi­ców – ni­gdy nie za­uważą jej braku.

Dom jest pe­łen cen­nych dro­bia­zgów prze­ka­zy­wa­nych z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie, ro­zu­mo­wała Bel­lina. Pięk­nych przed­mio­tów, które po­le­cili jej ukła­dać, cho­wać, wyj­mo­wać, myć, od­ku­rzać. Rze­czy, do któ­rych mo­gła tę­sk­nić, ale ni­gdy nie ma­rzyła o po­sia­da­niu ich na wła­sność. Nie po­tra­fiła zro­zu­mieć, dla­czego ko­biety z ro­dziny trzy­mają swoje cacka w szka­tułce albo w szafce. My­ślała, że gdyby ta­kie rze­czy na­le­żały do niej, no­si­łaby je stale.

O świ­cie ro­dzina wy­szła ze swo­jego wy­na­ję­tego, pach­ną­cego stę­chli­zną domu na rogu via Mag­gio, gdzie woda spły­wa­jąca ze wzgó­rza Bo­boli za­trzy­mała się i przy­cią­gała ko­mary. Szli w po­ran­nej mgle do wiel­kiego, ośmio­bocz­nego bap­ty­ste­rium obok ka­te­dry Santa Ma­ria del Fiore. Dźwięk dzwo­nów z ko­ścioła San­tis­sima An­nun­ziata wzy­wał mni­chów na ter­cję. Nie­zna­jomi kła­niali się z okien i gło­śno gra­tu­lo­wali ro­dzi­nie, która żwawo prze­mie­rzała ulice, nio­sąc nowo na­ro­dzoną, ciem­no­oką dziew­czynkę w zie­lo­nym ak­sa­mit­nym czepku i bia­łym be­ciku. Przo­dem pę­dził szybko, prze­bie­ra­jąc no­gami, Ghe­rardo, sio­strze­niec An­ton­ma­rii Ghe­rar­di­niego. Prze­ska­ki­wał z jed­nej strony ulicy na drugą, pla­ska­jąc dłońmi o ka­mie­nie i bru­dząc swoje naj­lep­sze spodenki. Wi­dząc to, jego matka wrza­skli­wym gło­sem ka­zała mu na­tych­miast prze­stać.

Prze­cież ja nie ukra­dłam. Ja ra­czej... ukry­łam ten amu­let. Być może go zwrócę. Na mo­ment palce Bel­liny po­wę­dro­wały do kie­szeni wszy­tej w pod­szewkę su­kienki. Nic na to nie mo­gła po­ra­dzić. Pew­nie, wszy­scy coś ukry­wamy.

Bel­lina ni­gdy nic nie ukra­dła ro­dzi­nie. Ale jaki słu­żący nie po­my­ślałby o okra­dze­niu swo­jego pana? Cza­sami, kiedy mio­tełką z piór od­ku­rzała rzeź­bioną, drew­nianą szka­tułkę na bi­żu­te­rię albo po­le­ro­wała łyżkę pół­mi­skową z brązu, za­sta­na­wiała się, jak by to było wsu­nąć coś do kie­szeni. Czy ktoś by to za­uwa­żył?

Przez całe swoje trzy­na­sto­let­nie ży­cie Bel­lina nie po­znała ni­czego in­nego poza in­tym­nymi szcze­gó­łami domu Ghe­rar­di­nich. Wie­działa, że matka Lisy woli oliwę do­pra­wioną ga­łąz­kami ore­gano i wino, do któ­rego do­lana jest tylko odro­bina wody. Który pro­szek przy­nieść, kiedy Si­gnora Ghe­rar­di­niego pali w prze­łyku po zje­dze­niu du­szo­nych po­mi­do­rów. Kiedy każda z ko­biet w ro­dzi­nie mie­siącz­kuje. Ja­kie te­maty i sy­tu­acje mogą wy­wo­łać kłót­nię mię­dzy ku­zy­nami. To ona jako pierw­sza wi­działa, jak u pierw­szych dwóch żon Si­gnora Ghe­rar­di­niego, jed­nej po dru­giej, ucho­dziło ży­cie na krze­śle po­ro­do­wym.

Jak przy­pusz­czała Bel­lina, jest co świę­to­wać, gdy tylko kosz­mar po­rodu nie za­bija matki i no­wo­rodka. Jej wła­sna matka, od dawna słu­żąca w tym domu, nie dała rady znieść tru­dów po­rodu. Bel­lina wy­obra­żała so­bie, że Si­gnor Ghe­rar­dini z ła­two­ścią mógł ją po­rzu­cić na stop­niach Szpi­tala Nie­wi­nią­tek. On jed­nak po­ża­ło­wał ma­łej Bel­liny i wy­cho­wał ją w swoim domu, gdzie nie była ani nie­wol­nicą, ani peł­no­praw­nym człon­kiem ro­dziny, ale kimś po­mię­dzy. Ubie­rali ją, kar­mili, dali jej po­sła­nie z weł­nia­nym okry­ciem. Byli dla niej do­brzy.

Okra­dłaś ko­goś, kto jest dla cie­bie pra­wie jak oj­ciec – kar­cił ją ja­kiś we­wnętrzny głos. Ale w miarę zbli­ża­nia się ro­dziny do ogrom­nej, kry­tej da­chówką ko­puły Santa Ma­ria del Fiore, Bel­lina co­raz da­lej od­py­chała od sie­bie tę myśl. To wła­śnie po­sia­da­nie tych ma­łych luk­su­sów – ha­fto­wa­nych ubio­rów, bi­żu­te­rii, cen­nych dro­bia­zgów – było tym, co ją od­róż­niało od reszty ro­dziny.

Ukryty amu­let ude­rzał o nogę Bel­liny przy każ­dym kroku, kiedy tak do­mow­nicy Si­gnora Ghe­rar­di­niego – ku­zyni, dziad­ko­wie i słu­żący – po­dobni do stada gęsi, spie­szyli przez mia­sto. Wy­czer­pana matka dziecka zo­stała w domu na okres po­łogu, trwa­jący zwy­cza­jowo czter­dzie­ści dni. Lekki wia­te­rek po­wiał na ulicy, gdy uka­zały się ma­ga­zyny far­bia­rzy wełny usa­do­wione na błot­ni­stych brze­gach Arno. Przez za­tło­czony Ponte Vec­chio prze­szli w via Por Santa Ma­ria. Tu­taj, z tkalni je­dwa­biu po obu stro­nach ulicy, do uszu Bel­liny do­bie­gał nie­ustanny stu­kot drew­nia­nych kro­sien ob­wiesz­cza­jący po­czą­tek no­wego dnia pracy.

Uświa­do­miła so­bie, że każ­demu z tych nie­zna­jo­mych Ghe­rar­dini mogą wy­da­wać się ro­dziną z flo­renc­kiej klasy wyż­szej uda­jącą się do bap­ty­ste­rium. Nowe ciotki i wu­jo­wie dziecka kro­czyli za nim odziani w ak­sa­mitne bro­katy ze srebrną ni­cią, bar­wione na szkar­łat rę­ka­wiczki i ta­ftę w kwie­ci­ste wzory.

Bel­lina wie­działa jed­nak, że tak samo jak w mie­ście im­po­nu­jące fa­sady z równo uło­żo­nych ka­mieni ma­skują ob­skurne dzie­dzińce we­wnętrzne, tak też ta ro­dzinna pa­rada jest czymś nie­wiele wię­cej jak tylko fał­szy­wym blich­trem. Po­ko­le­nia temu Ghe­rar­dini po­sia­dali roz­le­głe wło­ści poza Flo­ren­cją i za­rzą­dzali dzier­żaw­cami, któ­rzy upra­wiali oliwki, wi­no­grona i psze­nicę. Po­tem jed­nak przez lata ciąg nie­po­wo­dzeń pu­sto­szył ich skrzy­nie. Pod su­tymi, wie­lo­war­stwo­wymi i bo­gato zdo­bio­nymi stro­jami, które Bel­lina sama na­pra­wiała dzie­siątki razy, człon­ko­wie ro­dziny no­sili po­strzę­pioną i spraną bie­li­znę. Ich wy­na­jęty dom stał na ubo­czu, na miej­scu pod­mo­kłym, schody gro­ziły za­wa­le­niem, tynk od­pa­dał, a piw­nica na ogół była pu­sta. Wciąż jed­nak za­cho­wy­wali po­zory.

W końcu ro­dzina do­tarła na plac przed ka­te­drą. Pół­nocna i po­łu­dniowa ele­wa­cja bu­dowli przed­sta­wiały sobą miły dla oka wzór uło­żony z płyt zie­lo­nego i ró­żo­wego mar­muru, ale nie­ukoń­czona fa­sada ja­wiła się jako masa brzyd­kich czer­wo­nych ce­gieł. Bel­lina we­szła za Si­gno­rem Ghe­rar­di­nim w mrok i chłód sta­rego bap­ty­ste­rium. W prze­stron­nym wnę­trzu cichł uliczny zgiełk, pa­no­wała prze­można ci­sza. Mi­go­tliwe świa­tło świec oświe­tlało we­wnętrzne po­wierzch­nie na­mio­to­wego da­chu ozdo­bione zło­co­nymi mo­zai­kami i geo­me­tryczne wzory z mar­muru na ścia­nach. Oj­ciec Bar­to­lo­meo, si­wo­włosy i ra­do­sny, uśmiech­nął się do ma­leń­kiej dziew­czynki i, za­mie­niw­szy kilka uprzej­mych słów z jej oj­cem, po­pro­wa­dził zgro­ma­dzo­nych na śro­dek ośmio­bocz­nej bu­dowli. Oczy Bel­liny śle­dziły skom­pli­ko­wane wzory po­sadzki, do­póki oj­ciec Bar­to­lo­meo nie za­jął swo­jego miej­sca. Ro­dzina zgro­ma­dziła się wo­kół wiel­kiej mar­mu­ro­wej chrzciel­nicy.

Do­piero te­raz do Bel­liny do­tarło, ja­kiej wagi jest to wy­da­rze­nie. Si­gnor Ghe­rar­dini wy­ja­śnił, że od dziś nie będą już trak­to­wać jej jak dziecka. Po chrzcie córki opiekę nad nią po­wie­rzą wła­śnie Bel­li­nie. W wieku trzy­na­stu lat była wy­star­cza­jąco do­ro­sła nie tylko na to, żeby trzy­mać dziecko do chrztu, ale wejść w rolę po­wier­nicy i obroń­czyni. Pierw­szą mie­siączkę miała już za sobą. Te­raz była ko­bietą. Przy­szedł czas wziąć na sie­bie do­dat­kową od­po­wie­dzial­ność – trosz­cze­nia się o Lisę tak, jakby była jej matką.

Drugi ksiądz, młody i chudy, pod­szedł do ogrom­nej księgi re­je­stro­wej opar­tej na pul­pi­cie na pod­wyż­sze­niu i za­nu­rzył pióro w ka­ła­ma­rzu. Oj­ciec Bar­to­lo­meo zwró­cił się do Si­gnora Ghe­rar­di­niego w ich oj­czy­stym ję­zyku to­skań­skim:

– Ja­kie imię nada­łeś temu dziecku?

– Lisa – od­parł za­py­tany.

Imię po jej babci, za­uwa­żyła Bel­lina, po ko­cha­nej sta­ruszce o oczach jak śliwki, która zmarła kilka lat wcze­śniej.

– I o co pro­sisz Ko­ściół Boży dla Lisy?

Si­gnor Ghe­rar­dini od­po­wie­dział:

– O sa­kra­ment chrztu.

– Kto prze­mówi za dziecko?

Ciotka dziecka ostroż­nie po­dała Bel­li­nie owi­nięty w ha­fty tłu­mo­czek. Dziecko w jej ra­mio­nach było kru­che i cięż­kie. Przy­ci­snęła je do sie­bie, ostroż­nie pod­trzy­mu­jąc główkę, tak jak ją uczyli. Wtedy po­czuła na ple­cach dłoń kie­ru­jącą ją ku ogrom­nej chrzciel­nicy. Pa­trzyła w oczy Lisy, ciemne śliwki, ta­kie same, ja­kie miała jej nonna, a stary ka­płan kciu­kiem za­mo­czo­nym w wo­dzie świę­co­nej uczy­nił na czole dziecka znak krzyża. Bel­lina za­chwy­cała się ide­al­nymi ry­sami twa­rzy, de­li­kat­nymi ustecz­kami, które zda­wały się na­gle w ja­kiś ma­giczny spo­sób uśmie­chać.

Te­raz Bel­lina po­czuła na so­bie wzrok ojca Bar­to­lo­mea. Sta­rała się, jak mo­gła, wy­glą­dać na od­po­wie­dzialną i po­bożną młodą ko­bietę, bo tego od niej ocze­ki­wali, ale miała wra­że­nie, jakby jego wzrok był w sta­nie wy­pa­lić dziurę w jej kie­szeni, w któ­rej trzy­mała skra­dziony ko­ra­lowy amu­let. Lada mo­ment – my­ślała – pod pa­lą­cym spoj­rze­niem sta­rego księ­dza jej lniana ko­szula sta­nie w pło­mie­niach. Wtedy amu­let wy­pad­nie spod spód­nic i gło­śno po­to­czy się po mar­mu­ro­wej po­sadzce, a jej przyj­dzie spło­nąć po­środku bap­ty­ste­rium. Z tru­dem prze­łknęła ślinę i wle­piła oczy w aniel­ską twa­rzyczkę dziecka.

Tym­cza­sem ka­płan z po­wro­tem sku­pił uwagę na ojcu Lisy.

– Co za­pi­sać w po­sagu dziew­czynki?

Je­dy­nie od­głos ka­pią­cej wody wy­peł­niał mroczną, ot­chłanną prze­strzeń. Bel­lina pa­trzyła, jak młody ksiądz zręcz­nie usuwa nad­miar atra­mentu z pióra o brzeg ka­ła­ma­rza.

Wresz­cie oj­ciec Lisy od­po­wie­dział:

– Nie ma żad­nego.

Po tych sło­wach na długo za­pa­dła ci­sza.

Bel­lina wie­działa, że skrzy­nie Ghe­rar­di­nich są pu­ste, ale ta­kiej od­po­wie­dzi się nie spo­dzie­wała. W końcu wszy­scy coś ukry­wamy, po­my­ślała. Ale brak po­sagu? Zdaje się, że tu nie ma na­wet czego ukry­wać.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki