Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mona Lisa to najsłynniejszy obraz na świecie. Zna go chyba każdy, bez względu na to, ile wie o sztuce i w jakim kręgu kulturowym żyje. Tajemnicza dama przedstawiona przez Leonarda da Vinci od wieków przyciąga zagadkowym uśmiechem, intrygując zarówno zwykłych ludzi, jak i znawców sztuki. Sławą zaczęła się cieszyć, kiedy, po rewolucji francuskiej, trafiła z francuskiej kolekcji królewskiej do Luwru. Jednak to był dopiero początek jej przygód. W 1911 roku ukradł ją z muzeum włoski robotnik. W czasie II wojny światowej znalazła się wśród 4000 tysięcy dzieł wywiezionych z Luwru i ukrytych w obawie przed niemiecką grabieżą.
Laura Morelli, historyczka sztuki i autorka bestsellerowych powieści historycznych inspirowanych słynnymi dziełami sztuki, w książce Skradziona dama przenosi nas do Florencji epoki renesansu, kiedy powstawał niezwykły portret Mony Lisy, a także do Francji czasów II wojny światowej, gdzie podróżujemy przez Luwr, wspaniałe zamki w Dolinie Loary oraz średniowieczne opactwa na południu Francji. Oczami Belliny Sardi, służącej Lisy Gherardini sportretowanej przez Leonarda, oglądamy realia obyczajowe i historyczne Florencji przełomu XV i XVI wieku. Przez wojenne losy arcydzieła prowadzi nas zaś pracująca w Luwrze Anne Guichard. Obie kobiety, które dzieli 500 lat, zostały połączone misją ocalenia dla potomnych wspaniałego obrazu Leonarda. Skradziona dama to wciągająca opowieść o burzliwych losach arcydzieła oraz ludzi, dzięki którym możemy się dziś nim zachwycać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 526
Pamięci Lisy
Ta książka jest fikcją literacką. Odniesienia do rzeczywistych osób, zdarzeń, instytucji, organizacji czy miejsc mają służyć jedynie wywołaniu poczucia autentyzmu i są użyte w kontekście fabularnym. Wszystkie pozostałe postacie, wydarzenia i dialogi są dziełem wyobraźni autorki i nie należy ich uważać za prawdziwe.
Część I
UKRYTE
LEONARDO
Florencja, Włochy1472
Mój mistrz mówi mi, że nie umiem kończyć tego, co zaczynam. Staje się to problemem.
Przez wysokie, wąskie okna pracowni Mistrza Verrocchia przyglądam się, jak niebo w letni wieczór przybiera płowy odcień złota. Wewnątrz powietrze stoi ciężkie od kurzu. Inni uczniowie wyczyścili swoje pędzle i schludnie ułożyli rysunki z całego dnia, zanim z burczeniem w brzuchach, w kitlach uwalanych farbą, rozeszli się do tawern. Zostaliśmy tylko mistrz i ja. Czuję na sobie jego przenikliwy wzrok, a pojedyncza kropla potu ścieka mi po krzyżu.
W milczeniu patrzę na blask migocący w mrocznych kątach pracowni. Nagle magiczne światło zmierzchu wlewa się przez okno, rozświetlając kruszejący tynk ścian, jakby je złocił. Światło pada na nasz niedokończony jeszcze obraz. Trzymam zawieszony w powietrzu mokry pędzel z lisiego włosia i uważnie przyglądam się naszemu dziełu.
Wiele tygodni temu Mistrz Verrocchio ukończył postać Marii Panny i wspaniałego skrzydlatego archanioła, który spadł z niebios, aby uklęknąć przed nią z lilią w dłoni. Skupiam wzrok na odległym tle, gdzie zarysowane przeze mnie drzewa, góry i doliny nikną w głębi. Mój mistrz ma zaufanie do tych samych farb temperowych, jakich używał jego dziad, ale ja zacząłem dodawać do swoich pigmentów olej. Mrużę oczy i zastanawiam się nad gładką, wilgotną mgiełką za postaciami. Ręka Marii Panny wyszła mistrzowi za długa, włosy są w nieładzie. Ale nie mówię tego głośno.
Mnisi czekają, powiedział mój mistrz – nie zliczę, ile razy to powiedział. A oni czekają cierpliwie na ten obiecany obraz ołtarzowy. Miesiące zamieniły się w rok.
Mój ojciec czeka również. Czeka, żebym został kimś, żebym coś osiągnął. Jak zwykle, nie spełniam oczekiwań.
Wzrok Mistrza Verrocchia z drugiego końca pracowni parzy mi plecy. Udaję, że przyglądam się delikatnym kwiatom na pierwszym planie – namalowałem je przed wieloma miesiącami – i oceniam, czy powinienem położyć jeszcze jedną warstwę werniksu na ten kwitnący zamknięty ogród, ten hortus conclusus, który symbolizuje czystość Najświętszej Marii Panny.
Po raz ostatni wykańczam obraz za Mistrza Verrocchia. Mam już prawie dwadzieścia lat. Jestem wystarczająco stary, żeby założyć własną pracownię. I wystarczająco młody, żeby mieć przed sobą całe życie pełne okazji do zrealizowania pomysłów z moich szkicowników. Wozy pancerne. Ruchome machiny miotające, strzelające po zwolnieniu dźwigni. Maszyna latająca ze skrzydłami nietoperza. Poza tą pracownią, poza malarstwem, może nawet poza Florencją leżą możliwości do wykorzystania.
Nagle Mistrz Verrocchio zbliża się do mnie w ten sam sposób jak archanioł, spadając, jak wielki ptak drapieżny. Władczy. Niosący ważne wieści. Ja, przez moment tak samo jak Maria Panna, chwytam swój kitel przy szyi i kulę się w sobie. Nie mogę spojrzeć mu w oczy, więc wbijam wzrok w piękną, spokojną twarz Marii Panny i czekam na jego słowa.
Ale mój mistrz nic nie mówi. Przez chwilę obaj patrzymy na obraz. Potem on przenosi wzrok nad moim ramieniem na położoną przeze mnie plamę mokrej farby i marszczy brwi. Reakcja na moją pracę czy siła przyzwyczajenia? Nigdy się nie dowiem.
Hmm. Mój mistrz chrząka w końcu i odwraca się.
Tak. Lepiej będzie, jeśli wyjadę z Florencji.
Z pewnością w życiu są ważniejsze rzeczy niż malowanie portretów pięknych dam. Ale tego też nie mówię głośno.
W końcu wszyscy coś ukrywamy.
ANNE
Paryż, Francja1939
W końcu wszyscy coś ukrywamy, pomyślała Anne Guichard i trzymając się w cieniu, zajrzała do Salonu Carré w Luwrze. Prawdopodobnie miała nie widzieć, co tu robią mężczyźni. Niemniej jednak była ciekawa.
Słońce zaszło przed kilkoma godzinami, ale Anne została na noc wraz z większością personelu muzeum, który pracował w gorączkowym pośpiechu. Wracała właśnie z pudełkiem kalki do swojej staroświeckiej maszyny do pisania, kiedy usłyszała hałas dobiegający z galerii arcydzieł włoskiego renesansu. Przystanęła w korytarzu, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Zwykle Anne przemierzała rozległy labirynt galerii i biur Luwru, gdy wypełniało go przefiltrowane światło dzienne. Niesamowicie jest, pomyślała, chodzić po muzealnych korytarzach nocą. Kiedyś pełne ludzi galerie były teraz ciemne i opustoszałe. W pustych galeriach samotne greckie i rzymskie posągi rzucały groźne cienie. Gdzie indziej, w ostrym świetle z przenośnych reflektorów, kolorowe obrazy wydawały się zaledwie lśniącymi czarnymi prostokątami, wokół których uwijali się kustosze z kartkami na podkładkach i woreczkami kredy.
Na drugim końcu galerii Anne rozpoznała sylwetkę dyrektora muzeum Jacques’a Jaujarda. Stał z rękoma na biodrach, gdy dwaj kustosze zbiorów malarstwa wkładali jakieś pudło do drewnianej skrzyni. Anne nie ośmieliła się wejść do sali. Będąc skromną asystentką w dziale dokumentacji, nie miała tu czego szukać.
W każdej galerii pracownicy zdejmowali obrazy ze ścian. Mniejsze pakowali do skrzyń, które ładowali na skrzypiące wózki. Większe płótna były wyjmowane z ram, zwijane i umieszczane w długich, wąskich tubach. Porozumiewający się szeptem kustosze, archiwiści i ich asystenci sprawdzali spisy inwentarzowe. Puste prostokąty po zdjętych ze ścian obrazach kustosze obrysowywali kredą, następnie wpisywali w nie nazwiska artystów, tytuły dzieł i ich numery katalogowe.
W ciągu kilku dni pracy nad inwentaryzacją Anne widziała bezcenne obrazy starych mistrzów, duże rzeźby, a nawet starożytności egipskie pakowane tak, jakby nie różniły się od starych mebli, które mają się kurzyć w magazynie. Z trudem przychodziło jej ogarnąć skalę wysiłków muzeum zmierzających do przeniesienia ogromnych zbiorów z galerii w bezpieczniejsze miejsce, aby nie wpadły w ręce niemieckich oficerów mających czelność żądać tych arcydzieł dla siebie.
Anne patrzyła, jak kustosz maluje trzy czerwone kropki na drewnianej skrzyni. Następnie dwaj strażnicy muzealni załadowali świeżo oznaczoną skrzynię na niewielki wózek. Grupa opuściła galerię, w ślad za nią ruszył monsieur Jaujard. Wózek potoczył się korytarzem, skrzypienie obluzowanego kółka ucichło w oddali. Przyciszone głosy i odgłos kroków przestały być słyszalne i galeria z powrotem pogrążyła się w mrocznej ciszy.
Anne wyszła ze swojej kryjówki w załomie korytarza i przestąpiła próg pustej galerii. Oświetlała ją pojedyncza żarówka w drucianej osłonie na końcu długiego przewodu. Oczy Anne przystosowały się do ostrego światła. Podeszła bliżej, do skromnego prostokąta, który kustosz narysował na ścianie. Nagle zdała sobie sprawę, co tu wisiało zaledwie kilka minut temu.
Mona Lisa. La Gioconda.
Powinna wrócić do archiwum. Jej szefowa, Lucie Mazauric, może się zastanawiać, dlaczego jej nie ma tyle czasu. Ale zamiast tego Anne stała jak skamieniała przed pustym miejscem na ścianie.
Tyle razy mijała portret florenckiej damy, że teraz mogła go zobaczyć oczyma wyobraźni tak wyraźnie, jakby wisiał przed nią na ścianie. Wpatrywała się w pusty, obwiedziony kredowym konturem prostokąt, jakby obraz mógł powrócić na swoje miejsce, jeśli poczeka wystarczająco długo. Wtem poczuła, że brak jej tchu. Pomyślała o tysiącach zwiedzających, których widziała, jak szli przez tę galerię i zatrzymywali się, aby przyjrzeć się słynnemu portretowi kobiety o tajemniczym uśmiechu pędzla Leonarda da Vinci. Widziała, jak zmieniały się ich twarze, kiedy podchodzili bliżej i spoglądali w nieodgadnione ciemne oczy kobiety z portretu, jakby oczekiwali, że zbliży się do nich poprzez pięćset lat historii jednym spojrzeniem, aby zmienić coś, co jest głęboko w nich. To jest potęga sztuki, myślała Anne.
Teraz, stojąc przed pustą ścianą, Anne usiłowała przypomnieć sobie, jak zazwyczaj było w tej galerii. Tysiące przyciszonych rozmów, głosów nakładających się warstwami, narastających w jeden, rozbrzmiewający echem zgiełk. Rodzice szepczący do najmłodszych, żeby spletli palce za plecami. Touche pas. Kuksańce łokciami, obijanie się ramionami przy przechodzeniu jednych zwiedzających za plecami drugich. Jedna masa ciał. Nerwowe krążenie strażników. Touchez pas. Silence, s’il vous plaît. W ciągu długich godzin, kiedy muzeum jest otwarte, przesuwanie się warstw przefiltrowanego światła – jasnego, rozproszonego, gasnącego. A teraz... drewniana skrzynia z trzema czerwonymi kropkami i wózek ze skrzypiącym kółkiem.
W galerii zapadła cisza. Duszna. Ciężka. Ostateczna. Anne już nie czuła obecności portretu, przeciwnie – czuła jego nieobecność.
BELLINA
Florencja, Włochy1479
W końcu wszyscy coś ukrywamy. Ta myśl nabrzmiewała i pulsowała w umyśle Belliny, kiedy podążała za rodziną swojego pana na ceremonię chrztu.
Bellina usilnie starała się, aby jej palce nie wślizgiwały się do kieszeni, gdzie mały skarb obijał się o udo. Była to zwykła błyskotka, maleńki koralowy amulet, jaki babcia mogłaby zawiązać na szyi noworodka, aby go chronić przed życiowym niepowodzeniem. Ten przedmiocik znalazł się wśród mnóstwa podarunków z okazji chrztu pierwszego dziecka Gherardinich. Bellina spostrzegła go natychmiast, kiedy tylko otworzyła drzwi pierwszego ranka po narodzinach.
Doprawdy była to rzecz maleńka. Teraz ciążyła w wewnętrznej kieszeni jej luźnej płóciennej sukni spodniej. Pośród piętrzących się darów – ceramicznych naczyń z pszczelim woskiem, słodyczy z pasty migdałowej i cytryny, haftowanych powijaków, srebrnych dwuzębnych widelców z wygrawerowanymi inicjałami rodziców – nigdy nie zauważą jej braku.
Dom jest pełen cennych drobiazgów przekazywanych z pokolenia na pokolenie, rozumowała Bellina. Pięknych przedmiotów, które polecili jej układać, chować, wyjmować, myć, odkurzać. Rzeczy, do których mogła tęsknić, ale nigdy nie marzyła o posiadaniu ich na własność. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego kobiety z rodziny trzymają swoje cacka w szkatułce albo w szafce. Myślała, że gdyby takie rzeczy należały do niej, nosiłaby je stale.
O świcie rodzina wyszła ze swojego wynajętego, pachnącego stęchlizną domu na rogu via Maggio, gdzie woda spływająca ze wzgórza Boboli zatrzymała się i przyciągała komary. Szli w porannej mgle do wielkiego, ośmiobocznego baptysterium obok katedry Santa Maria del Fiore. Dźwięk dzwonów z kościoła Santissima Annunziata wzywał mnichów na tercję. Nieznajomi kłaniali się z okien i głośno gratulowali rodzinie, która żwawo przemierzała ulice, niosąc nowo narodzoną, ciemnooką dziewczynkę w zielonym aksamitnym czepku i białym beciku. Przodem pędził szybko, przebierając nogami, Gherardo, siostrzeniec Antonmarii Gherardiniego. Przeskakiwał z jednej strony ulicy na drugą, plaskając dłońmi o kamienie i brudząc swoje najlepsze spodenki. Widząc to, jego matka wrzaskliwym głosem kazała mu natychmiast przestać.
Przecież ja nie ukradłam. Ja raczej... ukryłam ten amulet. Być może go zwrócę. Na moment palce Belliny powędrowały do kieszeni wszytej w podszewkę sukienki. Nic na to nie mogła poradzić. Pewnie, wszyscy coś ukrywamy.
Bellina nigdy nic nie ukradła rodzinie. Ale jaki służący nie pomyślałby o okradzeniu swojego pana? Czasami, kiedy miotełką z piór odkurzała rzeźbioną, drewnianą szkatułkę na biżuterię albo polerowała łyżkę półmiskową z brązu, zastanawiała się, jak by to było wsunąć coś do kieszeni. Czy ktoś by to zauważył?
Przez całe swoje trzynastoletnie życie Bellina nie poznała niczego innego poza intymnymi szczegółami domu Gherardinich. Wiedziała, że matka Lisy woli oliwę doprawioną gałązkami oregano i wino, do którego dolana jest tylko odrobina wody. Który proszek przynieść, kiedy Signora Gherardiniego pali w przełyku po zjedzeniu duszonych pomidorów. Kiedy każda z kobiet w rodzinie miesiączkuje. Jakie tematy i sytuacje mogą wywołać kłótnię między kuzynami. To ona jako pierwsza widziała, jak u pierwszych dwóch żon Signora Gherardiniego, jednej po drugiej, uchodziło życie na krześle porodowym.
Jak przypuszczała Bellina, jest co świętować, gdy tylko koszmar porodu nie zabija matki i noworodka. Jej własna matka, od dawna służąca w tym domu, nie dała rady znieść trudów porodu. Bellina wyobrażała sobie, że Signor Gherardini z łatwością mógł ją porzucić na stopniach Szpitala Niewiniątek. On jednak pożałował małej Belliny i wychował ją w swoim domu, gdzie nie była ani niewolnicą, ani pełnoprawnym członkiem rodziny, ale kimś pomiędzy. Ubierali ją, karmili, dali jej posłanie z wełnianym okryciem. Byli dla niej dobrzy.
Okradłaś kogoś, kto jest dla ciebie prawie jak ojciec – karcił ją jakiś wewnętrzny głos. Ale w miarę zbliżania się rodziny do ogromnej, krytej dachówką kopuły Santa Maria del Fiore, Bellina coraz dalej odpychała od siebie tę myśl. To właśnie posiadanie tych małych luksusów – haftowanych ubiorów, biżuterii, cennych drobiazgów – było tym, co ją odróżniało od reszty rodziny.
Ukryty amulet uderzał o nogę Belliny przy każdym kroku, kiedy tak domownicy Signora Gherardiniego – kuzyni, dziadkowie i służący – podobni do stada gęsi, spieszyli przez miasto. Wyczerpana matka dziecka została w domu na okres połogu, trwający zwyczajowo czterdzieści dni. Lekki wiaterek powiał na ulicy, gdy ukazały się magazyny farbiarzy wełny usadowione na błotnistych brzegach Arno. Przez zatłoczony Ponte Vecchio przeszli w via Por Santa Maria. Tutaj, z tkalni jedwabiu po obu stronach ulicy, do uszu Belliny dobiegał nieustanny stukot drewnianych krosien obwieszczający początek nowego dnia pracy.
Uświadomiła sobie, że każdemu z tych nieznajomych Gherardini mogą wydawać się rodziną z florenckiej klasy wyższej udającą się do baptysterium. Nowe ciotki i wujowie dziecka kroczyli za nim odziani w aksamitne brokaty ze srebrną nicią, barwione na szkarłat rękawiczki i taftę w kwieciste wzory.
Bellina wiedziała jednak, że tak samo jak w mieście imponujące fasady z równo ułożonych kamieni maskują obskurne dziedzińce wewnętrzne, tak też ta rodzinna parada jest czymś niewiele więcej jak tylko fałszywym blichtrem. Pokolenia temu Gherardini posiadali rozległe włości poza Florencją i zarządzali dzierżawcami, którzy uprawiali oliwki, winogrona i pszenicę. Potem jednak przez lata ciąg niepowodzeń pustoszył ich skrzynie. Pod sutymi, wielowarstwowymi i bogato zdobionymi strojami, które Bellina sama naprawiała dziesiątki razy, członkowie rodziny nosili postrzępioną i spraną bieliznę. Ich wynajęty dom stał na uboczu, na miejscu podmokłym, schody groziły zawaleniem, tynk odpadał, a piwnica na ogół była pusta. Wciąż jednak zachowywali pozory.
W końcu rodzina dotarła na plac przed katedrą. Północna i południowa elewacja budowli przedstawiały sobą miły dla oka wzór ułożony z płyt zielonego i różowego marmuru, ale nieukończona fasada jawiła się jako masa brzydkich czerwonych cegieł. Bellina weszła za Signorem Gherardinim w mrok i chłód starego baptysterium. W przestronnym wnętrzu cichł uliczny zgiełk, panowała przemożna cisza. Migotliwe światło świec oświetlało wewnętrzne powierzchnie namiotowego dachu ozdobione złoconymi mozaikami i geometryczne wzory z marmuru na ścianach. Ojciec Bartolomeo, siwowłosy i radosny, uśmiechnął się do maleńkiej dziewczynki i, zamieniwszy kilka uprzejmych słów z jej ojcem, poprowadził zgromadzonych na środek ośmiobocznej budowli. Oczy Belliny śledziły skomplikowane wzory posadzki, dopóki ojciec Bartolomeo nie zajął swojego miejsca. Rodzina zgromadziła się wokół wielkiej marmurowej chrzcielnicy.
Dopiero teraz do Belliny dotarło, jakiej wagi jest to wydarzenie. Signor Gherardini wyjaśnił, że od dziś nie będą już traktować jej jak dziecka. Po chrzcie córki opiekę nad nią powierzą właśnie Bellinie. W wieku trzynastu lat była wystarczająco dorosła nie tylko na to, żeby trzymać dziecko do chrztu, ale wejść w rolę powiernicy i obrończyni. Pierwszą miesiączkę miała już za sobą. Teraz była kobietą. Przyszedł czas wziąć na siebie dodatkową odpowiedzialność – troszczenia się o Lisę tak, jakby była jej matką.
Drugi ksiądz, młody i chudy, podszedł do ogromnej księgi rejestrowej opartej na pulpicie na podwyższeniu i zanurzył pióro w kałamarzu. Ojciec Bartolomeo zwrócił się do Signora Gherardiniego w ich ojczystym języku toskańskim:
– Jakie imię nadałeś temu dziecku?
– Lisa – odparł zapytany.
Imię po jej babci, zauważyła Bellina, po kochanej staruszce o oczach jak śliwki, która zmarła kilka lat wcześniej.
– I o co prosisz Kościół Boży dla Lisy?
Signor Gherardini odpowiedział:
– O sakrament chrztu.
– Kto przemówi za dziecko?
Ciotka dziecka ostrożnie podała Bellinie owinięty w hafty tłumoczek. Dziecko w jej ramionach było kruche i ciężkie. Przycisnęła je do siebie, ostrożnie podtrzymując główkę, tak jak ją uczyli. Wtedy poczuła na plecach dłoń kierującą ją ku ogromnej chrzcielnicy. Patrzyła w oczy Lisy, ciemne śliwki, takie same, jakie miała jej nonna, a stary kapłan kciukiem zamoczonym w wodzie święconej uczynił na czole dziecka znak krzyża. Bellina zachwycała się idealnymi rysami twarzy, delikatnymi usteczkami, które zdawały się nagle w jakiś magiczny sposób uśmiechać.
Teraz Bellina poczuła na sobie wzrok ojca Bartolomea. Starała się, jak mogła, wyglądać na odpowiedzialną i pobożną młodą kobietę, bo tego od niej oczekiwali, ale miała wrażenie, jakby jego wzrok był w stanie wypalić dziurę w jej kieszeni, w której trzymała skradziony koralowy amulet. Lada moment – myślała – pod palącym spojrzeniem starego księdza jej lniana koszula stanie w płomieniach. Wtedy amulet wypadnie spod spódnic i głośno potoczy się po marmurowej posadzce, a jej przyjdzie spłonąć pośrodku baptysterium. Z trudem przełknęła ślinę i wlepiła oczy w anielską twarzyczkę dziecka.
Tymczasem kapłan z powrotem skupił uwagę na ojcu Lisy.
– Co zapisać w posagu dziewczynki?
Jedynie odgłos kapiącej wody wypełniał mroczną, otchłanną przestrzeń. Bellina patrzyła, jak młody ksiądz zręcznie usuwa nadmiar atramentu z pióra o brzeg kałamarza.
Wreszcie ojciec Lisy odpowiedział:
– Nie ma żadnego.
Po tych słowach na długo zapadła cisza.
Bellina wiedziała, że skrzynie Gherardinich są puste, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewała. W końcu wszyscy coś ukrywamy, pomyślała. Ale brak posagu? Zdaje się, że tu nie ma nawet czego ukrywać.