Sława i śmierć - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Sława i śmierć ebook

Nora Roberts

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Porucznik Eve Dallas, sława nowojorskiej policji, prowadzi śledztwo w sprawie kolejnych morderstw. Co łączyło ofiary: prokurator Cicely Towers i aktorkę Yvonne Metcalf? Pierwsza - uczciwa i bezkompromisowa, posłała do więzienia całą armię przestępców, czym zyskała uznanie i szacunek. Znaleziono ją martwą na chodniku w podejrzanej okolicy. Druga to gwiazda programów telewizyjnych, która stała u progu oszałamiającej kariery. Kto i za co tak bardzo ich nienawidził? Dlaczego musiały umrzeć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 393

Oceny
4,6 (93 oceny)
70
14
6
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sandomia

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
mariolaaa95

Całkiem niezła

trochę nudnawa
00
Ola64

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
MESSY582

Nie oderwiesz się od lektury

"– Te pod­sta­wowe przy­czyny zbrod­ni, któ­rych nauka nie jest w sta­nie wyeli­mi­no­wać, to mi­łość, nie­na­wiść, chci­wość, za­zdrość i gniew." ************ Na ulicach Nowego Jorku, w krótkim odstępie czasu zostają zamordowane dwie kobiety. Na pierwszy rzut oka nic ich nie łączy, ale wraz z rozwojem śledztwa, porucznik Eve Dallas przekonuje się, że jeśli szybko nie znajdzie sprawcy, ofiar może być więcej. Nawet nie wiecie jak dobrze się bawię przy tej serii. Kolejna zagadka do rozwiązania, która może nie jest zbyt skomplikowana, ale z całą pewnością wciąga. Do tego bohaterowie po przejściach i ich skomplikowana, pełna namiętności relacja. A wszystko to w scenerii futurystycznego Nowego Jorku. Jeżeli chodzi o mnie to to jest właśnie kwintesencja niezobowiązującej rozrywki, chociaż przeszłość Eve jest naprawdę dramatyczna. Wznowienie serii z lat dziewięćdziesiątych, która ma kilkadziesiąt tomów, tak tak kilkadziesiąt, to ryzykowny manewr, ale uwierzcie mi czyta się to znakomicie.
00
tynsik

Dobrze spędzony czas

[Kryminał na talerzu] Zbrodnia i romans to tematy wzbudzające gorące emocje, a Nora Roberts w swojej serii kryminalnej pisanej pod pseudonimem J.D. Robb hołduje tej zasadzie i sprawnie łączy ze sobą dwa gatunki literackie - kryminał z romansem. Jest to mocno wyraźne szczególnie w tomie drugim pt. “Sława i śmierć”, który po raz pierwszy wydany w Polsce był w końcówce lat 90-tych, a teraz, w 2024, Wydawnictwo Świat Książki odświeżyło i wydało go ponownie. W nim obydwa gatunki zajmują równoprawne miejsce w historii - zaczynamy kryminałem, by zaraz skupić się na wątkach obyczajowo-romansowych, a dopiero znowu pod koniec historii wrócić do kryminału, w którym przede wszystkim liczy się dobra dedukcja. Romansu oceniać nie będę, bo choć widzę zasadność dla tych wątków, to jednak fanką tego gatunku nie jestem - nawet jak na tę serię, w której przecież spodziewam się tego typu wątków, w tomie drugim było mi ich trochę za dużo. Ich zasadność z kolei jest taka, że związek w jaki weszła główna boh...
00

Popularność




Rozdział 1

1

Zmarli byli jej spe­cjal­no­ścią. Żyła z nimi, pra­co­wała z nimi, zgłę­biała ich tajem­nice. Śniła o nich. A ponie­waż wciąż uwa­żała, że to za mało, gdzieś w głębi serca szcze­rze ich opła­ki­wała.

Dzie­sięć lat pracy w zawo­dzie poli­cjantki stę­piło jej wraż­li­wość, pozwo­liło przyj­mo­wać śmierć z kli­nicz­nym, cynicz­nym nie­mal chło­dem. Dla­tego scena zbrodni, na którą wła­śnie patrzyła, zbrodni popeł­nio­nej na zaśmie­co­nej, zala­nej desz­czem ulicy, wyda­wała jej się aż nazbyt zwy­czajna. Mimo to wciąż prze­ży­wała to, co się stało.

Mor­der­stwo wpraw­dzie już nie szo­ko­wało, lecz na­dal budziło w niej odrazę.

Zamor­do­wana kobieta była kie­dyś praw­dziwą pięk­no­ścią. Jej dłu­gie jasne włosy roz­sy­pały się na chod­niku niczym złote pro­mie­nie słońca. W sze­roko otwar­tych, fioł­ko­wych oczach wid­niał wyraz bez­gra­nicz­nego zdu­mie­nia i stra­chu, który pozo­sta­wia po sobie śmierć. Po bla­dych bez­kr­wi­stych policz­kach spły­wały kro­ple desz­czu.

Denatka ubrana była w ele­gancki kostium, dopa­so­wany kolo­rem do jej oczu. Sta­ran­nie zapięta mary­narka kon­tra­sto­wała rażąco z unie­sioną spód­nicą, odsła­nia­jącą szczu­płe uda. Dys­kretna, lecz kosz­towna biżu­te­ria zdo­biła palce ofiary, płatki uszu i klapę mary­narki. Obok wypro­sto­wa­nej ręki leżała torebka ze złotą zapinką.

Kobieta miała pode­rżnięte gar­dło.

Porucz­nik Eve Dal­las przy­kuc­nęła obok mar­twego ciała i przy­glą­dała mu się uważ­nie. Widok i zapach śmierci były jej dobrze znane, ale za każ­dym razem, w każ­dym przy­padku poja­wiało się coś nowego. Zarówno ofiara, jak i mor­derca zosta­wiali wła­sny nie­po­wta­rzalny ślad, swój styl, a to czy­niło zabój­stwo sprawą oso­bi­stą.

Ekipa docho­dze­niowa była już na miej­scu. Miej­sce zbrodni zostało oto­czone wyso­kimi ekra­nami, chro­nią­cymi je przed wzro­kiem gapiów. Ulicę zamknięto dla ruchu, lecz o tak wcze­snej porze nie było to dla kie­row­ców szcze­gól­nym utrud­nie­niem. Zza drzwi pobli­skiego sek­sklubu docho­dziło mia­rowe dud­nie­nie, któ­remu towa­rzy­szyły wrza­ski roz­ba­wio­nych gości. Pul­su­jący neon nad wej­ściem oble­wał ciało kobiety upior­nym bla­skiem.

Eve mogła zamknąć ten lokal na resztę nocy, uznała jed­nak, że wywo­ła­łoby to tylko nie­po­trzebne zamie­sza­nie. Nawet w roku 2058, kiedy broń została zde­le­ga­li­zo­wana, a testy gene­tyczne pozwa­lały wyeli­mi­no­wać zbrod­ni­cze skłon­no­ści, nim mogły obja­wić się w pełni, wciąż zda­rzały się mor­der­stwa. I docho­dziło do nich tak czę­sto, że goście noc­nego klubu z pew­no­ścią nie byliby zado­wo­leni, gdyby ktoś prze­rwał im zabawę z tak bła­hego powodu jak czy­jaś śmierć.

Obok pra­cu­ją­cej bez­gło­śnie kamery stał umun­du­ro­wany poli­cjant. Za jego ple­cami cze­kała na swą kolej grupa pra­cow­ni­ków z ekipy docho­dze­nio­wej. Sku­leni i okryci szczel­nie płasz­czami prze­ciw­desz­czo­wymi roz­ma­wiali wesoło o spo­rcie i zaku­pach. Nie spoj­rzeli jesz­cze nawet na ciało mar­twej kobiety, nie roz­po­znali jej.

Czy to lepiej, że ją zna­łam? – myślała Eve, patrząc na ślady krwi, nik­nące powoli w stru­gach desz­czu.

Zna­jo­mość z pro­ku­ra­tor Cicely Towers ogra­ni­czała się wyłącz­nie do spraw zawo­do­wych, mimo to Eve zdą­żyła sobie wyro­bić zda­nie na jej temat. Kobieta suk­cesu, myślała, silna i nie­ustę­pliwa, która zawsze wal­czyła o spra­wie­dli­wość.

Czy wła­śnie to spro­wa­dziło ją tutaj, do tej zaka­za­nej dziel­nicy?

Eve wes­tchnęła ciężko i się­gnęła do torebki ofiary, by potwier­dzić jej toż­sa­mość.

– Cicely Towers – mówiła do rekor­dera. – Kobieta, czter­dzie­ści pięć lat, roz­wie­dziona. Zamiesz­kała 2132 East 83, numer 61B. Motyw rabun­kowy wyklu­czony. Ofiara ma na sobie biżu­te­rię i około… – przej­rzała szybko zawar­tość port­fela – dwu­dzie­stu dola­rów gotówką, czter­dzie­ści żeto­nów kre­dy­to­wych i sześć kart płat­ni­czych. Brak śla­dów walki, napaść na tle sek­su­al­nym raczej mało praw­do­po­dobna.

Spoj­rzała na nie­ru­chome ciało.

Co ty tu, do dia­bła, robi­łaś, Towers? – zasta­na­wiała się gorącz­kowo. W tej brud­nej dziu­rze, z dala od two­jego ele­ganc­kiego miesz­ka­nia?

I ubrana jak na ważne spo­tka­nie, dodała w myślach. Eve dobrze znała styl Cicely Towers, nie­raz podzi­wiała jej strój w sali sądo­wej i w tele­wi­zji. Wyraźne, zde­cy­do­wane kolory, dosko­nale dobrane dodatki, nie­po­zba­wione kobie­cego wdzięku.

Wstała i odru­chowo wytarła wil­gotne na kola­nach dżinsy.

– Mor­der­stwo – orze­kła krótko. – Zaj­mij­cie się nią.

*

Eve wcale nie była zasko­czona, kiedy ujrzała grupę dzien­ni­ka­rzy ocze­ku­ją­cych na nią przed wej­ściem do budynku, w któ­rym miesz­kała Cicely Towers. Nie znie­chę­cał ich nawet fakt, że była trze­cia nad ranem i lało jak z cebra. W oczach repor­te­rów Eve doj­rzała napię­cie i żądzę sen­sa­cji. Wia­do­mość trak­to­wano jak zdo­bycz, a wzrost oglą­dal­no­ści – jak tro­feum.

Mogła zigno­ro­wać kamery skie­ro­wane w jej stronę, zbyć mil­cze­niem grad pytań, jakim zasy­pali ją dzien­ni­ka­rze. Zdą­żyła się już nie­mal przy­zwy­czaić do tego, że nie jest ano­ni­mową funk­cjo­na­riuszką. Sprawa, którą pro­wa­dziła i zamknęła minio­nej zimy, uczy­niła z niej osobę publiczną. Ta sprawa, pomy­ślała, obrzu­ca­jąc lodo­wa­tym spoj­rze­niem repor­tera, który miał czel­ność sta­nąć na jej dro­dze, i zwią­zek z Roar­kiem. Wtedy także cho­dziło o mor­der­stwo, a śmierć, choćby naj­bar­dziej nie­zwy­kła, szybko nudziła się mediom.

Nato­miast Roarke zawsze wzbu­dzał ich zain­te­re­so­wa­nie.

– Co pani już wie, pani porucz­nik? Czy są jacyś podej­rzani? Zna pani motyw? Czy potwier­dza pani infor­ma­cję, że mor­derca pozba­wił ofiarę głowy?

Eve zwol­niła kroku i ogar­nęła spoj­rze­niem tłum prze­mo­czo­nych i żąd­nych sen­sa­cji repor­te­rów. Sama także była mokra, zmę­czona i zzięb­nięta, wie­działa jed­nak, że musi uwa­żać na to stado dra­pież­ni­ków. Nauczyła się już, że jeśli odda mediom choćby naj­drob­niej­szą cząstkę sie­bie, bez­li­to­śnie to wyko­rzy­stają, wysy­sa­jąc z niej ostat­nią kro­plę krwi.

– Na razie nie mam dla pań­stwa żad­nych infor­ma­cji prócz tej, że wydział zabójstw pro­wa­dzi śledz­two w spra­wie śmierci pro­ku­ra­tor Cicely Towers.

– Czy to wła­śnie pani zaj­muje się tą zbrod­nią?

– Jestem ofi­ce­rem pro­wa­dzą­cym sprawę – odparła krótko, minęła dwóch umun­du­ro­wa­nych poli­cjan­tów i weszła do budynku.

Hol pełen był kwia­tów. Dłu­gie rzędy roz­ło­ży­stych, barw­nych roślin, zwi­sa­jące pędy okryte bia­łymi pąkami przy­wo­dziły jej na myśl wio­snę w jakimś egzo­tycz­nym miej­scu – na przy­kład na wyspie, na któ­rej spę­dziła z Roar­kiem trzy cudowne dni po zakoń­cze­niu poprzed­niego śledz­twa.

Nie uśmiech­nęła się nawet do tych wspo­mnień, choć zro­bi­łaby to zapewne w innych oko­licz­no­ściach, tylko szyb­kim kro­kiem prze­kro­czyła wyło­żony płyt­kami kory­tarz i sta­nęła przed pierw­szą z brzegu windą.

Dokoła aż roiło się od umun­du­ro­wa­nych poli­cjan­tów. Dwaj funk­cjo­na­riu­sze spraw­dzali infor­ma­cje zare­je­stro­wane w kom­pu­te­rze ochrony, inni obser­wo­wali wej­ście do budynku, jesz­cze inni stali przy win­dach. Eve pomy­ślała, że jest ich tutaj zde­cy­do­wa­nie zbyt wielu, z dru­giej jed­nak strony to oczy­wi­ste, że kiedy ginie ktoś zwią­zany z poli­cją czy wymia­rem spra­wie­dli­wo­ści, sprawa nabiera wyjąt­ko­wego wymiaru.

– Czy miesz­ka­nie zostało już zabez­pie­czone? – spy­tała naj­bliż­szego poli­cjanta.

– Tak jest. Nie wpusz­cza­li­śmy tam nikogo od momentu, gdy pani do nas zadzwo­niła, to jest od dru­giej dzie­sięć.

– Chcę dostać kopie wszyst­kich dys­kie­tek ochrony. – Eve weszła do windy. – Na razie z ostat­nich dwu­dzie­stu czte­rech godzin. – Spoj­rzała na nazwi­sko wyszyte na mun­du­rze poli­cjanta. – Posta­raj­cie się, żeby dotarły do mnie w ciągu naj­bliż­szej godziny, Biggs. Poziom sześć­dzie­siąt jeden – rzu­ciła do mikro­fonu i drzwi windy zamknęły się bez­sze­lest­nie.

Na sześć­dzie­sią­tym pierw­szym pię­trze przy­wi­tała ją abso­lutna cisza. Pod­łoga wąskiego kory­ta­rza, podob­nego do kory­ta­rzy wszyst­kich budyn­ków miesz­kal­nych wznie­sio­nych w ciągu ostat­niego pół­wie­cza, pokryta była gru­bym, mięk­kim dywa­nem. Na kre­mo­wych ścia­nach wisiały w rów­nych odstę­pach lustra, które powięk­szały optycz­nie nie­wielką prze­strzeń.

Eve pomy­ślała, że dla miesz­kań­ców tego budynku prze­strzeń nie sta­no­wiła pro­blemu. Na całym pię­trze znaj­do­wały się tylko trzy apar­ta­menty. Korzy­sta­jąc ze swej uni­wer­sal­nej poli­cyj­nej karty, Eve odko­do­wała zamki apar­ta­mentu 61-B i weszła do ele­ganc­kiego wnę­trza.

Rozej­rzaw­szy się dokoła, uznała, że Cicely Towers lubiła życie ele­ganc­kie i nie szczę­dziła na to pie­nię­dzy. Nie tra­cąc czasu na dłuż­sze roz­my­śla­nia, wpięła w kie­szeń minia­tu­rową kamerę wideo i roz­po­częła dokład­niej­sze oglę­dziny. Od razu roz­po­znała dwa obrazy uzna­nego współ­cze­snego arty­sty, zdo­biące różowe ściany pomiesz­cze­nia, w któ­rym znaj­do­wała się kon­sola komu­ni­ka­cyjna w kształ­cie wiel­kiej pod­kowy, poma­lo­wa­nej w zie­lono-różowe paski. To dzięki zna­jo­mo­ści z Roar­kiem potra­fiła bez trudu ziden­ty­fi­ko­wać dzieła sztuki i domy­ślić się, jakie pie­nią­dze wło­żyła Cicely Towers w pozor­nie pro­sty i nie­wy­szu­kany wystrój pokoju.

Cie­kawe, ile rocz­nie zara­bia pro­ku­ra­tor? – zasta­na­wiała się, spo­glą­da­jąc na bogate wnę­trza.

Miesz­ka­nie utrzy­mane było w ide­al­nym porządku, każdy przed­miot miał tutaj swoje miej­sce. Eve pamię­tała Cicely Towers wła­śnie jako kobietę nie­zwy­kle upo­rząd­ko­waną, wręcz pedantkę. Ta skru­pu­lat­ność doty­czyła nie tylko jej wyglądu, ale także pracy i spo­sobu zacho­wa­nia.

Co więc taka ele­gancka, bystra i upo­rząd­ko­wana kobieta robiła w paskud­nej dziel­nicy w środku paskud­nej nocy?

Eve prze­cha­dzała się powoli po miesz­ka­niu. Pod­łoga wyło­żona bia­łym drew­nem lśniła jak lustro w tych nie­licz­nych miej­scach, gdzie nie zakry­wały jej piękne dywany dobrane barwą do ścian i mebli. Hono­rowe miej­sce na stole zaj­mo­wały opra­wione w drewno holo­gramy dwojga dzieci w róż­nych okre­sach dora­sta­nia, od nie­mow­lęc­twa do pierw­szych lat stu­diów; chło­piec i dziew­czyna, oboje bar­dzo ładni, uśmiech­nięci.

To dziwne, pomy­ślała Eve. Pra­co­wała z pro­ku­ra­tor Towers od lat, roz­wią­zy­wały razem wiele spraw. Czy wie­działa, że Cicely ma dzieci? Krę­cąc głową, pode­szła do małego kom­pu­tera wbu­do­wa­nego w sty­lowe biurko usta­wione w rogu pokoju. Ponow­nie użyła uni­wer­sal­nej karty, by go uru­cho­mić.

– Pokaż mi wszyst­kie spo­tka­nia Cicely Towers zapla­no­wane na dru­giego maja. – Wydęła lekko usta, czy­ta­jąc dane wyświe­tlone na moni­to­rze kom­pu­tera. Godzina w eks­klu­zyw­nym klu­bie fit­ness, potem cały dzień pracy w sądzie, o szó­stej spo­tka­nie z uzna­nym adwo­ka­tem, a potem kola­cja. Eve unio­sła nagle brwi, zasko­czona. Kola­cja z Geo­rge’em Ham­met­tem!

Pamię­tała, że Roarke pro­wa­dzi jakieś inte­resy z Ham­met­tem. Sama miała oka­zję spo­tkać go już dwa razy i wie­działa, że ten cza­ru­jący, inte­li­gentny męż­czy­zna zara­bia ogromne pie­nią­dze i bez skru­pu­łów wydaje je na luk­su­sowe życie.

Kola­cja z Ham­met­tem była ostat­nim punk­tem dnia Cicely Towers.

– Wydru­kuj – mruk­nęła, a po chwili scho­wała kartkę do kie­szeni.

Potem pode­szła do tele­łą­cza i popro­siła o wykaz wszyst­kich roz­mów prze­pro­wa­dzo­nych przez Cicely Towers w ciągu ostat­nich czter­dzie­stu ośmiu godzin. Wie­działa, że być może będzie musiała się­gnąć jesz­cze głę­biej, na razie jed­nak poprze­stała na takim wydruku, by potem zająć się dokład­nym prze­szu­ka­niem miesz­ka­nia.

Po dwóch godzi­nach roz­bo­lała ją głowa, a oczy pie­kły z nie­wy­spa­nia. Poprzed­niego wie­czoru kochała się z Roar­kiem i krótki, led­wie godzinny sen nie wystar­czył na zre­ge­ne­ro­wa­nie nad­wą­tlo­nych sił.

– Według zebra­nych dotych­czas infor­ma­cji – mówiła ze znu­że­niem do rekor­dera – ofiara miesz­kała sama. Nic nie wska­zuje na to, by została zmu­szona do opusz­cze­nia swego apar­ta­mentu siłą. Zapisy z kom­pu­tera i tele­łą­cza nie wyja­śniają, dla­czego zna­la­zła się o tej porze na miej­scu mor­der­stwa. Ofi­cer pro­wa­dzący zabez­pie­czył wszyst­kie dane do dal­szego bada­nia, skon­fi­sko­wane zostaną dys­kietki ochrony budynku. Ofi­cer pro­wa­dzący opusz­cza w tej chwili miesz­ka­nie ofiary i udaje się do jej biura w ratu­szu. Porucz­nik Eve Dal­las, piąta osiem.

Wyłą­czyła nagry­wa­nie, wło­żyła apa­rat do torby i wyszła.

*

Było już dobrze po dzie­sią­tej, kiedy Eve wró­ciła do cen­trali. Poga­niana gło­śnym bur­cze­niem w żołądku naj­pierw zaj­rzała do sto­łówki i prze­ko­nała się z roz­cza­ro­wa­niem, choć bez zasko­cze­nia, że wszyst­kie lep­sze potrawy znik­nęły już z jadło­spisu. Po krót­kim namy­śle zde­cy­do­wała się na kanapki sojowe i napój, który bez więk­szego powo­dze­nia uda­wał kawę. Pochło­nęła posi­łek w ciągu kilku minut, nie zasta­na­wia­jąc się nad jego sma­kiem czy zapa­chem, i dopiero wtedy prze­szła do biura.

Led­wie usia­dła za biur­kiem, roz­ja­rzył się ekran jej tele­łą­cza.

– Porucz­nik Dal­las.

Stłu­miła wes­tchnie­nie i spoj­rzała na sze­roką posępną twarz Whit­neya.

– Zgła­szam się, panie komen­dan­cie.

– Pro­szę przyjść do mojego biura, natych­miast.

Nie zdą­żyła nawet zamknąć ust, gdy moni­tor znów stał się czarny.

Do dia­bła, zaklęła w duchu. Potarła twarz obiema dłońmi, potem prze­cią­gnęła nimi przez krót­kie, brą­zowe włosy. Nie miała nawet czasu, by spraw­dzić wia­do­mo­ści prze­słane na jej kom­pu­ter, poin­for­mo­wać Roarke’a, co się z nią dzieje, czy zdrzem­nąć się choćby przez dzie­sięć minut, o czym marzyła przed wej­ściem do biura.

Wstała ponow­nie, poru­szyła ramio­nami, by ode­gnać do sie­bie znu­że­nie, potem zdjęła kurtkę. Skó­rzane okry­cie chro­niło ją przed desz­czem, ale tutaj nie było już potrzebne. Nie zwra­ca­jąc uwagi na wciąż wil­gotne dżinsy, zebrała wszyst­kie dane, które udało jej się do tej pory zdo­być. Łudziła się nadzieją, że w biu­rze komen­danta zosta­nie poczę­sto­wana kolej­nym kub­kiem kawy.

Kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi w gabi­ne­cie prze­ło­żo­nego, zro­zu­miała, że kawa będzie musiała pocze­kać.

Whit­ney nie sie­dział za biur­kiem, jak to miał w zwy­czaju. Stał obok prze­szklo­nej ściany i patrzył na pano­ramę mia­sta, któ­remu słu­żył i które chro­nił od ponad trzy­dzie­stu lat. Pozor­nie roz­luź­niony, trzy­mał za ple­cami złą­czone dło­nie, lecz tej posta­wie prze­czyły zbie­lałe od kur­czo­wego zaci­ska­nia kostki.

Eve przy­glą­dała się przez chwilę sze­ro­kim ple­com i krótko przy­cię­tym, szpa­ko­wa­tym wło­som czło­wieka, który przed kil­koma mie­sią­cami zre­zy­gno­wał z posady głów­nego komi­sa­rza poli­cji, by zostać tu, w swym macie­rzy­stym wydziale.

– Jestem, panie komen­dan­cie.

– Prze­stało padać.

Zdu­miona Eve zmru­żyła oczy, szybko jed­nak przy­brała na powrót bez­na­miętny wyraz twa­rzy.

– Tak jest.

– W grun­cie rze­czy to dobre mia­sto, Dal­las. Łatwo o tym zapo­mnieć, pra­cu­jąc w naszym fachu, ale to dobre mia­sto. Szcze­gól­nie teraz muszę o tym pamię­tać.

Eve mil­czała. Nie miała nic do powie­dze­nia. Cze­kała.

– Wyzna­czy­łem panią na ofi­cera pro­wa­dzą­cego. Teo­re­tycz­nie powinna zaj­mo­wać się tym Deblinksy. Chcia­łem wie­dzieć, czy nie robiła z tego powodu żad­nych trud­no­ści.

– Deblin­sky jest dobrą poli­cjantką.

– Ow­szem. Ale pani jest lep­sza.

Eve była zado­wo­lona, że Whit­ney stoi zwró­cony do niej tyłem, nie mogła bowiem powstrzy­mać gry­masu zasko­cze­nia.

– Doce­niam pań­skie zaufa­nie, komen­dan­cie.

– Zasłu­żyła pani na nie. Postą­pi­łem wbrew pro­ce­du­rze i odda­łem pani tę sprawę ze wzglę­dów oso­bi­stych. Potrze­buję kogoś naj­lep­szego, kogoś, kto zrobi wszystko, by dopaść tego dra­nia.

– Więk­szość z nas znała pro­ku­ra­tor Towers, panie komen­dan­cie. W całym Nowym Jorku nie ma chyba gli­nia­rza, który nie zro­biłby wszyst­kiego, byle tylko zła­pać mor­dercę.

Whit­ney wes­tchnął ciężko, a wes­tchnie­nie to niczym fala prze­bie­gło przez całe jego ciało. Potem odwró­cił się i przez chwilę patrzył na kobietę, któ­rej powie­rzył tak ważną dla sie­bie sprawę. Była szczu­pła, wyda­wała się wręcz chuda, wie­dział jed­nak, że to tylko pozory i że Eve Dal­las jest nie­zwy­kle silna i wytrzy­mała.

Teraz na jej twa­rzy wid­niały oznaki zmę­cze­nia, miała pod­krą­żone oczy, była blada. Nie mógł jed­nak pozwo­lić sobie na współ­czu­cie. Nie teraz.

– Cicely Towers była moją przy­ja­ciółką… bli­ską przy­ja­ciółką.

– Rozu­miem. – Eve nie była pewna, czy rze­czy­wi­ście rozu­mie. – Przy­kro mi, panie komen­dan­cie.

– Zna­łem ją od lat. Razem zaczy­na­li­śmy, gor­liwy poli­cjant i świeżo upie­czona praw­niczka. Moja żona i ja jeste­śmy rodzi­cami chrzest­nymi jej syna – zamilkł na chwilę, jakby nie mógł zapa­no­wać nad emo­cjami. – Zawia­do­mi­łem już o wszyst­kim jej dzieci. Moja żona spo­tka się z nimi. Zostaną u nas do pogrzebu. – Odchrząk­nął gło­śno i zaci­snął moc­niej usta. – Cicely nale­żała do kręgu moich naj­bliż­szych i naj­star­szych przy­ja­ciół, darzy­łem ją sza­cun­kiem i podzi­wem ze względu na jej osią­gnię­cia zawo­dowe, ale przede wszyst­kim kocha­łem ją jako czło­wieka. Moja żona jest zdru­zgo­tana tą wia­do­mo­ścią, dzieci Cicely są w szoku. Mogłem im jedy­nie powie­dzieć, że zro­bię wszystko, co w mojej mocy, by odna­leźć czło­wieka, który doko­nał tego czynu, i oddać Cicely to, dla czego pra­co­wała przez całe życie – spra­wie­dli­wość.

Whit­ney zajął wresz­cie ulu­bione miej­sce za biur­kiem, nie zro­bił tego jed­nak po to, by pod­kre­ślić swoją wła­dzę, lecz ze zwy­kłego zmę­cze­nia.

– Mówię pani o tym, Dal­las, by wie­działa pani od początku, że w tej spra­wie nie może ocze­ki­wać ode mnie obiek­ty­wi­zmu. Żad­nego. I wła­śnie dla­tego powie­rzam ją pani.

– Doce­niam pań­ską szcze­rość, komen­dan­cie – zawa­hała się, lecz tylko na moment. – Ponie­waż był pan bli­sko zwią­zany z ofiarą, będę musiała pana prze­słu­chać, i to jak naj­szyb­ciej. – Patrzyła uważ­nie na twarz szefa, dostrze­ga­jąc, jak mruga powie­kami, zasko­czony. – Pań­ską żonę także, panie komen­dan­cie. Mogę to zro­bić w pań­skim domu, jeśli pan sobie tego życzy.

– Rozu­miem. – Whit­ney wcią­gnął gło­śno powie­trze. – Wła­śnie dla­tego pro­wa­dzi pani to śledz­two, Dal­las. Nie­wielu gli­nia­rzy mia­łoby odwagę przejść tak od razu do rze­czy. Był­bym pani wdzięczny, gdyby pocze­kała pani z prze­słu­cha­niem mojej żony do jutra, może dzień dłu­żej. Wolał­bym także, by zro­biła to pani u nas w domu. Zor­ga­ni­zuję to.

– Tak jest, panie komen­dan­cie.

– Co zro­biła pani do tej pory?

– Prze­szu­ka­łam dom ofiary i jej biuro. Mam infor­ma­cje doty­czące spraw, które pro­wa­dziła, i tych, które zamknęła w ciągu ostat­nich pię­ciu lat. Muszę spraw­dzić nazwi­ska jej rodziny i zna­jo­mych, dowie­dzieć się, czy kto­kol­wiek z oskar­żo­nych przez nią prze­stęp­ców został ostat­nio zwol­niony. Szcze­gól­nie tych ska­za­nych za naj­cięż­sze prze­stęp­stwa. Pani Towers wysłała za kratki sporo takich łotrów.

– Cicely była praw­dzi­wym tygry­sem na sali sądo­wej. Ni­gdy niczego nie prze­oczyła, nie popeł­niła błędu. Aż do teraz.

– Co ona tam robiła, panie komen­dan­cie, w środku nocy? Zgod­nie z tym, co wyka­zała sek­cja, zgon nastą­pił jakiś kwa­drans po pierw­szej. To nie­cie­kawa dziel­nica, napady, han­dla­rze nar­ko­ty­ków, domy publiczne.

– Nie wiem. Cicely była ostrożna, lecz zara­zem… pewna sie­bie. – Whit­ney uśmiech­nął się lekko. – Podzi­wia­łem ją za to. Sta­wała twardo do walki z naj­gor­szymi szu­mo­wi­nami tego mia­sta. Ale żeby świa­do­mie nara­żać się na nie­bez­pie­czeń­stwo… No, nie wiem.

– Pro­wa­dziła pewną sprawę. Oskar­żony, nie­jaki Flu­en­tes, udu­sił swoją przy­ja­ciółkę. Adwo­kat chciał przed­sta­wić to jako zbrod­nię w afek­cie, ale pro­ku­ra­tor Towers podobno miała już sprawcę na widelcu. Spraw­dzam to.

– Czy ten czło­wiek jest na wol­no­ści?

– Tak. Nie był wcze­śniej karany, usta­lono bar­dzo niską kau­cję. Jako oskar­żony o mor­der­stwo miał nosić bran­so­letę iden­ty­fi­ka­cyjną, ale każdy, kto zna się choć tro­chę na elek­tro­nice, pora­dzi sobie bez trudu z taką zabawką. Jak pan sądzi, czy to z nim wła­śnie chciała się spo­tkać?

– Na pewno nie. Spo­tka­nie z oskar­żo­nym poza salą sądową to dla sza­nu­ją­cego się pro­ku­ra­tora rzecz nie do pomy­śle­nia. – Whit­ney pomy­ślał o Cicely i ener­gicz­nie pokrę­cił głową. – Ni­gdy nie pod­ję­łaby takiego ryzyka. Ale on mógł użyć jakichś innych spo­so­bów, by ją tam zwa­bić.

– Jak już powie­dzia­łam, spraw­dzam to. Poprzed­niego wie­czoru była umó­wiona na kola­cję z Geo­rge’em Ham­met­tem. Zna go pan?

– Dość słabo. Spo­ty­kali się cza­sem. Nic poważ­nego, zda­niem mojej żony. Ona zawsze pró­bo­wała zna­leźć dla Cicely ide­al­nego męż­czy­znę.

– Panie komen­dan­cie, naj­le­piej będzie, jeśli zapy­tam o to teraz, pry­wat­nie. Czy łączyły pana z ofiarą sto­sunki intymne?

Na sze­ro­kiej twa­rzy Whit­neya drgnął lekko mię­sień, jego oczy pozo­sta­wały jed­nak spo­kojne.

– Nie. Byli­śmy przy­ja­ciółmi i oboje bar­dzo ceni­li­śmy sobie tę przy­jaźń. Wła­ści­wie Cicely była jesz­cze jed­nym człon­kiem naszej rodziny. Pani tego nie rozu­mie, Dal­las.

– Nie – odparła bez­na­mięt­nym tonem Eve. – Przy­pusz­czam, że nie.

– Prze­pra­szam. – Whit­ney zaci­snął mocno powieki i potarł twarz obiema dłońmi. – To było nie­po­trzebne i nie­uczciwe. A pani musiała zadać to pyta­nie. – Opu­ścił ręce. – Ni­gdy nie stra­ciła pani kogoś bli­skiego, prawda, Dal­las?

– Przy­naj­mniej nic mi o tym nie wia­domo.

– To po pro­stu roz­wala czło­wieka na drobne kawałki – wyszep­tał Whit­ney.

On sam był tego żywym dowo­dem. Przez ostat­nich dzie­sięć lat Eve poznała go z róż­nych stron, widziała, jak bywał wście­kły, znie­cier­pli­wiony, a nawet okrutny. Ni­gdy jed­nak nie wyda­wał się tak roz­bity i przy­gnę­biony jak teraz.

Pomy­ślała, że skoro utrata kogoś bli­skiego tak bar­dzo może dotknąć czło­wieka rów­nie sil­nego jak Whit­ney, to powinna się cie­szyć, że nie ma rodziny i że zostały jej tylko strasz­liwe wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa. Jej dru­gie życie zaczęło się, gdy jako ośmio­let­nia dziew­czynka została zna­le­ziona w Dal­las w Tek­sa­sie, zmal­tre­to­wana i pozo­sta­wiona na pastwę losu. Wszystko, co zda­rzyło się wcze­śniej, nie miało teraz zna­cze­nia. Wła­snymi siłami spra­wiła, że stała się tym, kim teraz była, czym teraz była. Miała kilku przy­ja­ciół, na któ­rych jej zale­żało i któ­rych darzyła zaufa­niem. Jedyną osobą, zna­czącą dla niej wię­cej niż tamci przy­ja­ciele, był Roarke. Wal­czył o nią, zdo­by­wał ją krok po kroku, aż pozwo­liła mu się zbli­żyć do sie­bie, dała mu wię­cej niż innym. Na tyle dużo, że cza­sami wpra­wiało ją to w prze­ra­że­nie – wie­działa bowiem, że Roarke nie spo­cznie, dopóki nie dosta­nie wszyst­kiego.

Gdyby oddała mu wszystko, a potem go utra­ciła, czy też byłaby taka zdru­zgo­tana?

Wolała się nad tym nie zasta­na­wiać. Odszu­kała w biurku resztę jakie­goś bato­nika i zja­dła go, popi­ja­jąc kawą z auto­matu. Lunch był teraz mrzonką rów­nie nie­re­alną jak tydzień urlopu w tro­pi­kach. Dopi­ja­jąc resztki kawy, czy­tała dokładne spra­woz­da­nie z sek­cji zwłok.

Czas śmierci został usta­lony już wcze­śniej. Przy­czyna zgonu – prze­cięta tcha­wica, brak powie­trza i utrata krwi. Ofiara zja­dła na kola­cję posi­łek skła­da­jący się z małży, świe­żych warzyw, wina, praw­dzi­wej kawy i owo­ców z bitą śmie­taną. Stało się to jakieś pięć godzin przed śmier­cią.

Wia­do­mość nade­szła bar­dzo szybko. Minęło zale­d­wie dzie­sięć minut od śmierci Cicely Towers, kiedy jakiś tak­sów­karz, dość odważny lub zde­spe­ro­wany, by jeź­dzić w tej oko­licy, zna­lazł ciało i zawia­do­mił poli­cję. Pierw­szy wóz poli­cyjny był na miej­scu już po trzech minu­tach.

Zabójca dzia­łał szybko, myślała Eve. Z dru­giej jed­nak strony nie­trudno było ukryć się w jakimś ciem­nym zakątku, w samo­cho­dzie czy jed­nym z pobli­skich klu­bów. Na pewno miał na sobie krew ofiary, ale pomógł mu ulewny deszcz, który zapewne zmył wszel­kie ślady zbrodni.

Będzie musiała prze­cze­sać tamtą oko­licę, zadać pyta­nia, na które i tak praw­do­po­dob­nie nie otrzyma żad­nej odpo­wie­dzi. Oczy­wi­ście wie­działa już z doświad­cze­nia, że tam, gdzie nie skut­kują prze­wi­dziane pro­ce­durą groźby i ostrze­że­nia, wiele zdzia­łać mogą łapówki.

Przy­glą­dała się wła­śnie zdję­ciu Cicely Towers, gdy ktoś do niej zadzwo­nił.

– Dal­las, wydział zabójstw.

Na ekra­nie poja­wiła się twarz mło­dego męż­czy­zny, wykrzy­wiona w chy­trym uśmieszku.

– Porucz­niku, co ma pani do mnie?

Eve stłu­miła paskudne prze­kleń­stwo cisnące jej się na usta. Ni­gdy nie miała zbyt dobrego zda­nia o repor­te­rach, ale C.J. Morse był ucie­le­śnie­niem wszyst­kiego, co naj­gor­sze w tym fachu.

Teraz uśmie­chał się sze­roko.

– Śmiało, Dal­las. Opi­nia publiczna ma prawo wie­dzieć, jak Stróże prawa wypeł­niają swoje obo­wiązki. Pamię­tasz?

– Nie mam nic dla cie­bie.

– Nic? Chcesz, żebym oświad­czył na ante­nie, że porucz­nik Eve Dal­las, naj­lep­szy gli­niarz w Nowym Jorku, nie ma nic do powie­dze­nia na temat zabój­stwa jed­nej z naj­bar­dziej powa­ża­nych i naj­wy­bit­niej­szych postaci naszego mia­sta? Mógł­bym to zro­bić, Dal­las – cią­gnął Morse, mla­ska­jąc gło­śno języ­kiem. – Mógł­bym, ale nie wyszłoby ci to na dobre.

– Uwa­żasz, że ma to dla mnie jakieś zna­cze­nie? – Uśmiech Eve był ostry jak pro­mień lasera, jej palec zawisł nad przy­ci­skiem wyłą­cza­ją­cym komu­ni­ka­tor. – Mylisz się.

– Może nie dotyka cię to oso­bi­ście, ale na pewno sta­wia w złym świe­tle cały wydział. – Morse zatrze­po­tał dłu­gimi, dziew­czę­cymi rzę­sami. – I komen­danta Whit­neya, który wbrew pro­ce­du­rze oddał ci tę sprawę. Dosta­łoby się też Roarke’owi.

Eve wypro­sto­wała palce, a potem powoli zaci­snęła je w pięść.

– Śledz­two w spra­wie zabój­stwa Cicely Towers to sprawa prio­ry­te­towa dla wydziału, komen­danta Whit­neya i dla mnie.

– Zacy­tuję to.

Pie­przony, cwany gno­jek.

– A moja praca w wydziale nie ma nic wspól­nego z Roar­kiem.

– Hej, piękna, teraz wszystko, co robisz, doty­czy także Roarke’a i vice versa. A fakt, że twój facet pro­wa­dził inte­resy z Cicely Towers, jej eks­mę­żem i jej obec­nym part­ne­rem, może mieć tutaj klu­czowe zna­cze­nie.

Eve nie mogła już dłu­żej kryć wście­kło­ści.

– Roarke pro­wa­dzi inte­resy z mnó­stwem róż­nych ludzi. Nie wie­dzia­łam, że wró­ci­łeś do plo­tek, C.J.

Ta uwaga starła wresz­cie z twa­rzy repor­tera cwany uśmie­szek. C.J. Morse zaczy­nał swą karierę w dziale towa­rzy­skim, żywią­cym się plot­kami i miałką sen­sa­cją. Nie­na­wi­dził, kiedy ktoś wypo­mi­nał mu prze­szłość, szcze­gól­nie teraz, gdy tra­fił wresz­cie do grona powa­ża­nych dzien­ni­ka­rzy.

– Mam kon­takty, Dal­las.

– Tak, i masz też pryszcz na środku czoła. Na twoim miej­scu natych­miast bym się tym zajęła. – Zakoń­czyw­szy roz­mowę tym tanim, lecz satys­fak­cjo­nu­ją­cym chwy­tem, Eve wyłą­czyła komu­ni­ka­tor.

Wstała i zaczęła prze­cha­dzać się ner­wowo po pokoju, wbi­ja­jąc ręce w kie­sze­nie i wycią­ga­jąc je co chwila. Do dia­bła, dla­czego nazwi­sko Roarke’a musiało poja­wić się w związku z tą wła­śnie sprawą? Czy rze­czy­wi­ście wią­zały go z Cicely Towers i jej przy­ja­ciółmi jakieś ważne inte­resy?

Eve opa­dła na krze­sło i spoj­rzała na raporty roz­ło­żone na biurku. Musiała się tego dowie­dzieć, i to szybko.

Przy­naj­mniej tym razem, w wypadku tego mor­der­stwa, Roarke miał muro­wane alibi. W cza­sie, gdy Cicely Towers umie­rała na ulicy, pie­przył się z ofi­ce­rem pro­wa­dzą­cym śledz­two.

Rozdział 2

2

Eve wola­łaby pójść do wła­snego miesz­ka­nia, choć nie zaglą­dała do niego już od wielu dni. Tam mogłaby spo­koj­nie się prze­spać, poza­sta­na­wiać, prze­śle­dzić w myślach raz jesz­cze ostatni dzień życia Cicely Towers. Osta­tecz­nie jed­nak zde­cy­do­wała, że poje­dzie do Roarke’a.

Była już tak zmę­czona, że powie­rzyła pro­wa­dze­nie pojazdu auto­ma­towi. Myślała o tym, co będzie robić po dotar­ciu na miej­sce, i uznała, że przede wszyst­kim musi się porząd­nie najeść. Dobrze byłoby też zna­leźć dzie­sięć minut na odpo­czy­nek i oczysz­cze­nie umy­słu.

Wio­sna obja­wiła już w pełni swój urok. Eve zapra­gnęła otwo­rzyć sze­roko okna samo­chodu, nie zwa­ża­jąc na nie­usta­jący pomruk mia­sta, szum sil­ni­ków, głosy prze­chod­niów.

Chcąc unik­nąć natręt­nego wrza­sku prze­wod­ni­ków, krą­żą­cych nad cen­trum, skrę­ciła w ulicę Dzie­siątą. Mogła co prawda sko­rzy­stać z krót­szej drogi, wtedy jed­nak musia­łaby wysłu­chać opo­wie­ści o nie­zli­czo­nych atrak­cjach tury­stycz­nych Nowego Jorku, o histo­rii i tra­dy­cji Broad­wayu, cudow­nych muze­ach i świet­nie zaopa­trzo­nych skle­pach z pamiąt­kami.

Znała całą tę wyli­czankę na pamięć, ponie­waż trasa prze­wod­ni­ków powietrz­nych pro­wa­dziła też nad jej miesz­ka­niem. Nie chciała po raz kolejny sły­szeć o dogod­nym połą­cze­niu powietrz­nym mię­dzy pasa­żem han­dlo­wym przy Pią­tej a Madi­son albo o naj­now­szej tra­sie wjaz­do­wej na Empire State Buil­ding.

Przy kolej­nym skrzy­żo­wa­niu utwo­rzył się nie­wielki korek. Eve miała więc oka­zję obej­rzeć reklamę, na któ­rej nie­praw­do­po­dob­nie przy­stojny męż­czy­zna i znie­wa­la­jąco piękna kobieta wymie­niają namiętny poca­łu­nek, osło­dzony – jak sami infor­mują, gdy na moment odry­wają się od sie­bie – odświe­ża­czem odde­chu „Gór­ski Potok”.

Dwaj tak­sów­ka­rze, któ­rzy przed chwilą omal nie roz­bili swo­ich wozów, teraz obrzu­cali się wyzwi­skami. Mak­si­bus wypeł­niony po brzegi pasa­że­rami zatrą­bił gło­śno, ścią­ga­jąc na sie­bie gniewne okrzyki i prze­kleń­stwa prze­chod­niów.

Nad skrzy­żo­wa­niem zawisł poli­cyjny podusz­ko­wiec. Sta­now­czy głos naka­zał obu męż­czy­znom natych­miast pod­jąć jazdę pod groźbą grzywny lub aresztu. Skłó­ceni tak­sów­ka­rze z ocią­ga­niem zajęli miej­sca w samo­cho­dach i pojazdy ruszyły w dół ulicy.

W miarę jak Eve opusz­czała cen­trum i wjeż­dżała na przed­mie­ścia zamiesz­kane przez boga­tych i uprzy­wi­le­jo­wa­nych oby­wa­teli, mia­sto zmie­niało swe obli­cze. Szer­sze, czy­ściej­sze ulice, wię­cej zie­leni. Tutaj samo­chody nie czy­niły żad­nego hałasu, a prze­chod­nie nosili ele­ganc­kie ubra­nia i dro­gie buty.

Minęła jakie­goś męż­czy­znę, który pro­wa­dził dwa wspa­niałe dogi. Nie­zna­jomy bogacz kro­czył wynio­śle i sztywno niczym dobrze zapro­gra­mo­wany android.

Kiedy doje­chała do rezy­den­cji Roarke’a, musiała pocze­kać chwilę, aż sys­tem ochrony przy bra­mie potwier­dzi jej toż­sa­mość. Drzewa w ogro­dzie pokryte były róż­no­barw­nym kwie­ciem, różowe i białe pąki prze­pla­tały się z pla­mami głę­bo­kiej czer­wieni i błę­kitu. Równo przy­strzy­żona, soczy­ście zie­lona trawa sta­no­wiła dosko­nałe tło dla tej orgii kolo­rów.

Kil­ka­dzie­siąt metrów dalej wzno­siła się rezy­den­cja Roarke’a, wynio­sła budowla z sza­rego kamie­nia. W wyso­kich oknach odbi­jały się czer­wone pro­mie­nie zacho­dzą­cego słońca. Minęło już wiele mie­sięcy od dnia, w któ­rym ujrzała to wszystko po raz pierw­szy, wciąż jed­nak nie mogła przy­zwy­czaić się do prze­py­chu i bogac­twa, jakim tchnął ten dom. Cią­gle zada­wała sobie pyta­nie, co ona tutaj robi.

Zosta­wiła samo­chód przed gra­ni­to­wymi scho­dami i wspięła się do wej­ścia. Ni­gdy nie pukała do tych drzwi. Była na to zbyt dumna i zbyt uparta. Lokaj Roarke’a pogar­dzał nią i wcale tego nie ukry­wał.

Zgod­nie z jej ocze­ki­wa­niami Sum­mer­set poja­wił się w holu niczym obłok czar­nego dymu. Na jego dłu­giej twa­rzy malo­wał się wyraz dez­apro­baty.

– Pani porucz­nik. – Zmie­rzył Eve prze­cią­głym spoj­rze­niem, jakby chciał jej uświa­do­mić, że ma na sobie ten sam strój, w któ­rym wyszła, i że jej ubiór jest w opła­ka­nym sta­nie. – Nie wie­dzie­li­śmy, kiedy zamie­rza pani powró­cić, a w isto­cie, czy w ogóle zamie­rza pani wró­cić.

– Doprawdy? – Eve wzru­szyła ramio­nami. Ponie­waż wie­działa, że Sum­mer­set nie cierpi jej ubrań, podała mu swoją skó­rzaną kurtkę. – Roarke jest w domu?

– W tej chwili odbiera trans­mi­sję spoza Ziemi.

– Z Ośrodka Olim­pij­skiego?

Sum­mer­set wydął usta.

– Nie wtrą­cam się do jego inte­re­sów.

Dosko­nale wiesz, co robi i kiedy, pomy­ślała i bez słowa ruszyła w stronę scho­dów pro­wa­dzą­cych na pię­tro.

– Idę na górę. Muszę się wyką­pać – oświad­czyła, wstę­pu­jąc na pierw­szy sto­pień. Spoj­rzała przez ramię na Sum­mer­seta. – Możesz powie­dzieć mu, gdzie jestem, kiedy już skoń­czy tę trans­mi­sję.

Zatrza­snęła drzwi apar­ta­mentu na pię­trze i natych­miast zaczęła zrzu­cać z sie­bie ubra­nie, zna­cząc drogę do łazienki ukła­danką butów, dżin­sów, koszuli i bie­li­zny.

Zaży­czyła sobie wodę o tem­pe­ra­tu­rze pięć­dzie­się­ciu sze­ściu stopni i wrzu­ciła do niej garść soli kąpie­lo­wych, które Roarke przy­wiózł jej z Silas. Już po chwili powierzch­nia pokryła się gęstą pianą, roz­ta­cza­jąc dokoła cudowny zapach lasu.

Eve miała ochotę tarzać się ze szczę­ścia w ogrom­nej wan­nie, pła­kać z rado­ści, kiedy relak­su­jące cie­pło ogar­nęło całe jej zmę­czone ciało i prze­ni­kało je aż do kości. Wzięła głę­boki oddech, zanur­ko­wała pod wodę i poli­czyw­szy do trzy­dzie­stu, wynu­rzyła się ponow­nie, wzdy­cha­jąc z roz­ko­szą. Potem zamknęła oczy i po chwili ogar­nęło ją bło­gie roz­le­ni­wie­nie.

Tak wła­śnie zna­lazł ją Roarke.

Ujrzaw­szy Eve w takiej sytu­acji, więk­szość ludzi powie­dzia­łaby, że jest roz­luź­niona. Lecz oni nie znali i nie rozu­mieli Eve Dal­las tak jak Roarke. Zbli­żył się do niej bar­dziej i poznał ją lepiej niż każdą inną kobietę w swym życiu. Mimo to wciąż kryła przed nim wiele tajem­nic.

Zawsze pozo­sta­wała dlań fascy­nu­jącą zagadką.

Leżała naga, zanu­rzona po szyję w paru­ją­cej wodzie i aro­ma­tycz­nej pia­nie. Twarz miała zaczer­wie­nioną od gorąca, oczy zamknięte, wcale jed­nak nie czuła się roz­luź­niona. Roarke wie­dział, z jaką siłą zaci­ska dłoń na sze­ro­kiej kra­wę­dzi wanny, widział, jak marsz­czy czoło, zasta­na­wia­jąc się nad czymś inten­syw­nie.

Zro­zu­miał, że Eve się czymś mar­twi. I że coś pla­nuje. Pod­szedł do wanny, szybko, bez­sze­lest­nie, tak jak nauczył się tego w dzie­ciń­stwie spę­dzo­nym w brud­nych, nie­bez­piecz­nych dziel­ni­cach Dublina, w jego śmier­dzą­cych ulicz­kach i ciem­nych zauł­kach. Gdy usiadł obok Eve, by obser­wo­wać ją w mil­cze­niu, nie poru­szyła się jesz­cze przez kilka minut. Zauwa­żył, kiedy wyczuła wresz­cie jego obec­ność.

Unio­sła nagle powieki, a jej brą­zowe oczy spoj­rzały z nie­po­ko­jem w roz­ba­wione błę­kitne oczy Roarke’a. Jak zawsze sam jego widok przy­pra­wił ją o zawrót głowy. Jego twarz, obra­mo­wana kosmy­kami kru­czo­czar­nych wło­sów, przy­po­mi­nała obli­cza anio­łów ze sta­rych płó­cien. Ten nie­zwy­kły widok zawsze był dla Eve zasko­cze­niem.

Unio­sła brwi i prze­chy­liła lekko głowę.

– Zbo­cze­niec.

– To moja wanna. – Nie odry­wa­jąc od Eve spoj­rze­nia, wło­żył palce do wody i prze­su­nął nimi po jej pier­siach. – Ugo­tu­jesz się w tej wodzie.

– Odpo­wiada mi taka tem­pe­ra­tura. Potrze­buję dużo cie­pła.

– Mia­łaś trudny dzień.

On wie to naj­le­piej, pomy­ślała Eve, sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać urazy. On wie wszystko. Wzru­szyła tylko ramio­nami, kiedy Roarke wstał i pod­szedł do wbu­do­wa­nego w ścianę auto­ma­tycz­nego barku. Po chwili na półeczce poja­wiły się dwa krysz­ta­łowe kie­liszki z winem.

Powró­cił do wanny, usiadł na kra­wę­dzi i podał Eve kie­li­szek.

– Nie spa­łaś. Nie jadłaś.

– To się da napra­wić.

Wino sma­ko­wało jak płynne złoto.

– Mimo to mar­twię się o cie­bie, porucz­nik Dal­las.

– Zbyt łatwo się mar­twisz.

– Kocham cię.

To wyzna­nie, uczy­nione cudow­nie aksa­mit­nym, śpiew­nym gło­sem, oraz świa­do­mość, że w jakiś nie­po­jęty spo­sób jest ono praw­dziwe, spra­wiły Eve przy­jem­ność i jed­no­cze­śnie wpra­wiły ją w zakło­po­ta­nie. Ponie­waż nie mogła dać mu żad­nej odpo­wie­dzi, wbiła spoj­rze­nie w wino.

Nie ode­zwał się, dopóki nie stłu­mił iry­ta­cji wywo­ła­nej bra­kiem reak­cji z jej strony.

– Możesz mi powie­dzieć, co się stało z Cicely Towers?

– Zna­łeś ją – zauwa­żyła.

– Nie­zbyt dobrze. Ot, zwy­kła zna­jo­mość, wspólne inte­resy, głów­nie zresztą z jej byłym mężem. – Pocią­gnął łyk wina i przez moment patrzył w mil­cze­niu na kłęby pary uno­szące się nad wanną. – Uwa­ża­łem ją za kobietę godną podziwu, mądrą i nie­bez­pieczną.

– Nie­bez­pieczną? Dla cie­bie?

– Nie bez­po­śred­nio. – Jego usta wykrzy­wiły się w led­wie dostrze­gal­nym uśmie­chu, nim znów pod­niósł kie­li­szek. – Dla nie­le­gal­nych inte­re­sów, róż­nego rodzaju szwin­dli, dla cho­rych umy­słów. Pod tym wzglę­dem była bar­dzo podobna do cie­bie. Mam szczę­ście, że w porę zsze­dłem z tej drogi.

Eve nie była tego cał­kiem pewna, odło­żyła jed­nak ten pro­blem na póź­niej.

– Czy jako jej zna­jomy i były part­ner w inte­re­sach znasz kogoś, kto mógłby chcieć jej śmierci?

Roarke znów łyk­nął wina, tym razem znacz­nie wię­cej.

– Czy to prze­słu­cha­nie, pani porucz­nik?

Roz­ba­wie­nie ukryte w jego gło­sie nagle ją ziry­to­wało.

– Może być – odrze­kła krótko.

– Jak sobie życzysz. – Wstał, odsta­wił kie­li­szek i zaczął roz­pi­nać koszulę.

– Co ty robisz?

– Szy­kuję się do kąpieli. – Odrzu­cił koszulę na bok i zaczął roz­pi­nać spodnie. – Skoro jestem prze­słu­chi­wany przez nagą poli­cjantkę, to powi­nie­nem przy­naj­mniej do niej dołą­czyć.

– Do dia­bła, Roarke, cho­dzi o mor­der­stwo.

Skrzy­wił się, kiedy spa­rzyła go gorąca woda.

– Nie musisz mi o tym przy­po­mi­nać. – Usa­do­wił się po dru­giej stro­nie wanny i spoj­rzał w oczy Eve. – Co takiego jest we mnie, że wciąż cię iry­tuję? – Nim zdą­żyła ostro odpo­wie­dzieć, dodał: – I co takiego jest w tobie, że nie mogę ci się oprzeć nawet teraz, kiedy sie­dzisz tu z nie­wi­dzialną odznaką na two­jej ślicz­nej piersi?

Wsu­nąw­szy dłoń pod wodę, powoli prze­su­wał pal­cami wzdłuż kostki Eve i łydki, aż dosię­gnął czu­łego punktu pod kola­nem.

– Chcę cię – mruk­nął. – Teraz.

Omal nie wypu­ściła z dłoni kie­liszka, nim zdo­łała się opa­no­wać.

– Opo­wiedz mi o Cicely Towers.

Roarke z filo­zo­ficz­nym spo­ko­jem oparł się o brzeg wanny. Nie zamie­rzał wypu­ścić Eve z łazienki, zanim dosta­nie to, na czym mu w tej chwili zale­żało, mógł więc pozwo­lić sobie na cier­pli­wość.

– Ona, jej były mąż i Geo­rge Ham­mett zasia­dali w radzie nad­zor­czej jed­nego z moich przed­się­biorstw. Nazywa się „Mer­kury”, na cześć boga han­dlu. Import, eks­port, poza tym usługi trans­por­towe i dostaw­cze.

– Wiem, czym zaj­muje się „Mer­kury” – prze­rwała mu gniew­nie. Nie wie­działa, że ta kom­pa­nia także należy do Roarke’a, i była zła na sie­bie za tę igno­ran­cję.

– Kiedy kupi­łem „Mer­ku­rego” dzie­sięć lat temu, firma była źle zarzą­dzana i stała na kra­wę­dzi ban­kruc­twa. Zain­we­sto­wał w nią Marco Ange­lini, były mąż Cicely, ona sama także. Zdaje się, że w tym cza­sie jesz­cze byli mał­żeń­stwem albo krótko po roz­wo­dzie. Naj­wy­raź­niej ich roz­sta­nie odbyło się w przy­ja­znej atmos­fe­rze, tak jak to powinno zawsze wyglą­dać. Ham­mett także był inwe­sto­rem. Wydaje mi się, że zwią­zał się bli­żej z Cicely dopiero kilka lat póź­niej.

– A ten trój­kąt, Ange­lini, Towers i Ham­mett, czy oni też pra­co­wali w atmos­fe­rze przy­jaźni?

– Takie odnio­słem wra­że­nie. – Postu­kał lekko w jedną z pły­tek. Kiedy się odwró­ciła, odsła­nia­jąc ukryty panel, zapro­gra­mo­wał muzykę. Coś powol­nego i sen­ty­men­tal­nego. – Jeśli zasta­na­wiasz się, co było wtedy moim celem, mogę ci powie­dzieć, że cho­dziło tylko o zwy­kły inte­res i do tego cał­kiem udany.

– Ile towa­rów prze­myca się przez „Mer­ku­rego”?

Roarke bły­snął zębami w uśmie­chu.

– Doprawdy, pani porucz­nik.

Woda chlap­nęła mu na piersi, kiedy Eve usia­dła nagle pro­sto.

– Nie pró­buj się ze mną bawić, Roarke.

– Eve, nie marzę teraz o niczym innym.

Zgrzyt­nęła zębami i odtrą­ciła dłoń, którą się­gał do jej kostki.

– Cicely Towers miała opi­nię uczci­wego pro­ku­ra­tora, odda­nego spra­wie, czy­stego jak łza. Gdyby dowie­działa się, że dzia­ła­nia „Mer­ku­rego” są nie­zgodne z pra­wem, na pewno nie uszłoby ci to na sucho.

– Więc przej­rzała moją per­fidną grę, a ja zwa­bi­łem ją do pod­łej dziel­nicy i kaza­łem pode­rżnąć jej gar­dło. – Jego głos był cał­ko­wi­cie opa­no­wany, spoj­rze­nie bez­na­miętne. – Czy tak wła­śnie myślisz?

– Nie, do dia­bła, dobrze wiesz, że nie, ale…

– Ale inni mogą tak przy­pusz­czać – dokoń­czył za nią. – Co sta­wia cię w bar­dzo nie­zręcz­nej sytu­acji.

– Tym się nie mar­twię. – W tej chwili mar­twiła się tylko o niego. – Roarke, muszę to wie­dzieć. Musisz mi powie­dzieć, czy jest cokol­wiek, choćby naj­drob­niej­sza rzecz, która wiąże cię z tym śledz­twem.

– A jeśli tak?

Eve poczuła, jak prze­raź­liwy chłód ogar­nia jej serce.

– Będę musiała oddać je komuś innemu.

– Czy nie pro­wa­dzi­li­śmy już kie­dyś takiej roz­mowy?

– To nie to samo co sprawa DeBlassa. Zupeł­nie nie to samo. Nie jesteś podej­rza­nym. – Kiedy uniósł brwi w nie­mym pyta­niu, Eve sta­rała się zapa­no­wać nad swym gło­sem i usu­nąć z niego wszel­kie ślady iry­ta­cji. Dla­czego wszystko, co doty­czyło Roarke’a, było takie skom­pli­ko­wane? – Uwa­żam, że nie mia­łeś nic wspól­nego z mor­der­stwem Cicely Towers. Czy to wystar­czy?

– Nie dokoń­czy­łaś myśli.

– W porządku. Jestem gliną. Muszę zada­wać pewne pyta­nia. Muszę zadać je tobie i każ­demu, kto był w jaki­kol­wiek spo­sób zwią­zany z ofiarą. Nie mogę tego omi­nąć.

– Jak bar­dzo mi ufasz?

– To nie ma nic wspól­nego z zaufa­niem do cie­bie.

– To nie jest odpo­wiedź na moje pyta­nie. – W jego oczach poja­wiły się chłód i smu­tek, a Eve zro­zu­miała, że popeł­niła błąd. – Jeśli do tej pory nie potra­fi­łaś mi zaufać i uwie­rzyć, to nie łączy nas nic poza sek­sem.

– Odwra­casz kota ogo­nem. – Sta­rała się za wszelką cenę zacho­wać spo­kój, choć słowa Roarke’a napeł­niały ją stra­chem. – Nie oskar­żam cię o nic. Gdy­bym pro­wa­dziła to śledz­two, nie zna­jąc cie­bie, gdyby mi na tobie nie zale­żało, natych­miast umie­ści­ła­bym cię na liście podej­rza­nych. Ale znam cię i nie cho­dzi mi o to, o czym mówi­łeś. – Zamknęła oczy i prze­su­nęła mokrymi dłońmi po twa­rzy. Nie potra­fiła mówić o wła­snych uczu­ciach. – Sta­ram się uzy­skać odpo­wie­dzi, dzięki któ­rym będę mogła trzy­mać cię jak naj­da­lej od tej sprawy. Robię to, bo mi na tobie zależy. Ale nie mogę jed­no­cze­śnie prze­stać myśleć o tym, jak wyko­rzy­stać twoje powią­za­nia z Cicely Towers. I wyłącz­nie te powią­za­nia, koniec kropka. Ani jedno, ani dru­gie nie przycho­dzi mi łatwo.

– Szkoda, że tak trudno przy­cho­dzi ci też o tym mówić – mruk­nął Roarke, a potem pokrę­cił głową. – „Mer­kury” pro­wa­dzi teraz cał­ko­wi­cie legalną dzia­łal­ność, nie ma potrzeby dokła­dać jakichś lewych zysków, bo firma i bez tego przy­nosi cał­kiem nie­zły pro­fit. I choć mogłaś pomy­śleć, że jestem na tyle bez­czelny, by wcią­gać do nie­le­gal­nych inte­re­sów pro­ku­ra­tora, to jed­nak powin­naś wie­dzieć, że nie jestem aż tak głupi.

Eve wie­rzyła mu, co pozwa­lało jej wresz­cie pozbyć się drę­czą­cego nie­po­koju, który towa­rzy­szył jej od samego rana.

– W porządku. – Ski­nęła głową. – Ale to na pewno jesz­cze nie koniec pytań. Media już wie­dzą o twoim związku z tą sprawą.

– Wiem. Przy­kro mi. Bar­dzo zatru­wają ci życie?

– Na razie jesz­cze nie zaczęli. – Kie­ro­wana spon­ta­nicz­nym odru­chem, się­gnęła po jego dłoń i uści­snęła ją ser­decz­nie. – Prze­pra­szam cię. Zdaje się, że znowu mamy kło­poty.

– Możemy temu zara­dzić. – Przy­su­nął się bli­żej, by móc pod­nieść do ust ich złą­czone dło­nie. Kiedy się uśmiech­nęła, wie­dział już, że wresz­cie gotowa jest cał­ko­wi­cie się roz­luź­nić. – Nie musisz trzy­mać mnie od tego z daleka. Sam sobie pora­dzę. Nie musisz też czuć się winna czy nie­spo­kojna tylko dla­tego, że twoim zda­niem mogę przy­dać ci się w śledz­twie.

– Dam ci znać, kiedy nadej­dzie taka chwila. – Tym razem unio­sła tylko brwi, kiedy jego wolna dłoń zaczęła się prze­su­wać po jej udzie. – Jeśli chcesz zro­bić to tutaj, będziemy potrze­bo­wali sprzętu do nur­ko­wa­nia.

– Och, jestem pewien, że dosko­nale pora­dzimy sobie i bez tego.

Uśmiech­nął się i poca­ło­wał ją namięt­nie, by to udo­wod­nić.

*

Późno w nocy, kiedy Eve już zasnęła, Roarke leżał obok niej na wznak i patrzył na roz­gwież­dżone niebo widoczne przez okno nad łóż­kiem. W jego oczach poja­wiła się tro­ska, którą przed­tem sta­ran­nie ukry­wał przed Eve. Ich losy wciąż spla­tały się ze sobą, w życiu oso­bi­stym i zawo­do­wym. Połą­czyło ich mor­der­stwo, a teraz kolejne mor­der­stwo znów było mię­dzy nimi. Kobieta leżąca u jego boku wystę­po­wała w obro­nie ofiar.

Podob­nie jak Cicely Towers, pomy­ślał, zasta­na­wia­jąc się jed­no­cze­śnie, czy to wła­śnie taka postawa ścią­gnęła na jej głowę nie­szczę­ście.

Sta­rał się nie mar­twić zbyt czę­sto tym, co robi Eve. Praca okre­ślała jej życie, nada­wała mu sens. Roarke dosko­nale zda­wał sobie z tego sprawę.

Oboje zbu­do­wali swoje życie – a raczej odbu­do­wali je – z tej odro­biny, z tych nędz­nych resz­tek, które dał im los. On był biz­nes­me­nem, który kupuje i sprze­daje, który kon­tro­luje i czer­pie z tego przy­jem­ność. I zyski.

Zro­zu­miał jed­nak, że nie­które spo­śród jego przed­się­wzięć mogłyby wpę­dzić Eve w kło­poty, gdyby wyszły na jaw. „Mer­kury” rze­czy­wi­ście pro­wa­dził obec­nie cał­ko­wi­cie legalną dzia­łal­ność, nie zawsze jed­nak tak było. Roarke miał także inne firmy, inne przed­się­bior­stwa, które dzia­łały w stre­fie cie­nia. On sam dora­stał prze­cież w takich ciem­nych zaka­mar­kach. Dobrze je znał i potra­fił wyko­rzy­sty­wać do swo­ich celów.

Prze­myt, zarówno na Ziemi, jak i mię­dzy­pla­ne­tarny, był zaję­ciem bar­dzo zyskow­nym i eks­cy­tu­ją­cym. Wspa­niałe wina z Tau­rusa Pięć, nie­praw­do­po­dob­nie błę­kitne dia­menty z jaskiń Refini, dro­go­cenne krysz­tały wytwa­rzane w Kolo­nii Sztuki na Mar­sie.

To prawda, nie musiał już obcho­dzić prawa, by żyć, i to żyć dobrze. Ale trudno było mu pozbyć się sta­rych nawy­ków.

Pozo­stał ten sam pro­blem: co by się stało, gdyby do tej pory nie zmie­nił „Mer­ku­rego” w legalną firmę? To, co dla niego było tylko nie­szko­dliwą roz­rywką, Eve uzna­łaby za nie­do­pusz­czalne.

W dodatku musiał pogo­dzić się z upo­ka­rza­ją­cym fak­tem, że mimo tego wszyst­kiego, co razem stwo­rzyli, Eve wcale nie czuje się go pewna.

Mruk­nęła coś przez sen i zmie­niła pozy­cję. Nawet we śnie, pomy­ślał Roarke, nie umiała przy­tu­lić się do niego. Było mu z tym bar­dzo ciężko. Nale­żało to zmie­nić, i to szybko, dla dobra ich obojga.

Posta­no­wił, że na razie zaj­mie się tym, nad czym ma kon­trolę. Prze­pro­wa­dze­nie kilku roz­mów tele­fo­nicz­nych i zebra­nie infor­ma­cji o Cicely Towers od jej przy­ja­ciół i zna­jo­mych było dzie­cin­nie łatwe. Znacz­nie trud­niej­sze i bar­dziej cza­so­chłonne mogło się oka­zać prze­kształ­ce­nie wszyst­kich inte­re­sów ukry­tych w sza­rej stre­fie w cał­ko­wi­cie legalne i uczciwe firmy.

Przez chwilę przy­glą­dał się Eve. Spała spo­koj­nie, jej roz­luź­niona ręka leżała na poduszce, obok głowy. Wie­dział, że cza­sami drę­czą ją kosz­mary. Lecz tej nocy jej umysł był od nich wolny. Mając nadzieję, że ten stan nie ule­gnie zmia­nie, Roarke wyśli­znął się z łóżka, by roz­po­cząć reali­za­cję swego planu.

*

Obu­dził ją zapach kawy. Praw­dzi­wej aro­ma­tycz­nej kawy z zia­ren zbie­ra­nych na plan­ta­cji Roarke’a w Ame­ryce Połu­dnio­wej. Swo­bodny dostęp do owego rary­tasu był jedną z nie­wielu rze­czy w domu Roarke’a, do któ­rych przy­wy­kła nie­mal natych­miast, a po pew­nym cza­sie wręcz się od tego napoju uza­leż­niła.

Nim jesz­cze unio­sła powieki, uśmiech­nęła się błogo.

– Boże, chyba jestem już w nie­bie.

– Cie­szę się, że tak myślisz.

Choć jej umysł nie prze­bu­dził się jesz­cze cał­ko­wi­cie, zdo­łała jakoś sku­pić wzrok na postaci Roarke’a. Ubrany był w jeden z tych ciem­nych gar­ni­tu­rów, które nada­wały mu ele­gancki, a jed­no­cze­śnie groźny wygląd. Sie­dział w dru­giej czę­ści pokoju, odda­lo­nej od pod­wyż­sze­nia, na któ­rym usta­wione było łóżko, jadł śnia­da­nie i prze­glą­dał jed­no­cze­śnie ostat­nie wia­do­mo­ści na ekra­nie swo­jego kom­pu­tera.

Wielki kot, któ­rego Eve nazwała Gala­had, leżał nie­ru­chomo jak wielki futrzany śli­mak na opar­ciu fotela i spo­glą­dał na Roarke’a róż­no­barw­nymi oczyma.

– Która godzina? – spy­tała, a zegar przy łóżku odpo­wie­dział jej aksa­mit­nym gło­sem: szó­sta zero zero. – Boże, od kiedy ty jesteś na nogach?

– Od jakie­goś czasu. Nie powie­dzia­łaś mi, o któ­rej musisz być w cen­trali.

– Mam jesz­cze kilka godzin. – Powoli wygra­mo­liła się z łóżka i rozej­rzała dokoła nie­przy­tom­nie, szu­ka­jąc jakie­goś ubra­nia.

Roarke patrzył na nią przez chwilę. Uwiel­biał obser­wo­wać Eve wcze­snym ran­kiem, nagą i zaspaną. Wska­zał ręką na koszulę, którą android pod­niósł przed­tem z pod­łogi i uło­żył równo na opar­ciu łóżka. Eve wło­żyła ją, zbyt otę­piała, by pamię­tać, jak dziw­nym dozna­niem wciąż jest dla niej dotyk jedwa­biu.

Nalał kawy do fili­żanki i cze­kał w mil­cze­niu, pod­czas gdy Eve usia­dła naprze­ciwko i raczyła się aro­ma­tycz­nym napo­jem. Wiecz­nie głodny kot wsko­czył jej na kolana, licząc na jakiś sma­ko­łyk.

– Dobrze spa­łaś?

– Tak. – Pochła­niała kawę łap­czy­wymi łykami, krzy­wiąc się tylko lekko, kiedy Gala­had posta­no­wił zmie­nić pozy­cję i wbił w jej uda ostre pazury. – Znów czuję się jak czło­wiek.

– Jesteś głodna?

Eve jęk­nęła tylko cicho. Wie­działa już, że w kuchni Roarke’a pra­cują praw­dziwi arty­ści. Pod­nio­sła ze srebr­nej tacy ciastko w kształ­cie łabę­dzia i pochło­nęła je trzema kęsami. Kiedy się­gnęła do dzbanka z kawą, oczy miała już sze­roko otwarte i cał­ko­wi­cie przy­tomne. Nad­gry­za­jąc kolej­nego łabę­dzia, spoj­rzała na Gala­hada i kie­ro­wana odru­chem lito­ści oddała mu kawa­łek.

– Zawsze z przy­jem­no­ścią obser­wuję, jak się budzisz – powie­dział Roarke. – Ale cza­sami zasta­na­wiam się, czy chcesz mnie tylko ze względu na moją kawę.

– Cóż… – Uśmiech­nęła się do niego sze­roko i wypiła kolejny łyk. – Bar­dzo sma­kuje mi też jedze­nie. No i seks jest cał­kiem nie­zły.

– Rze­czy­wi­ście, nie narze­ka­łaś wczo­raj wie­czo­rem. Muszę być dzi­siaj w Austra­lii. Być może wrócę dopiero jutro albo poju­trze.

– Och…

– Chciał­bym, żebyś została przez ten czas tutaj.

– Roz­ma­wia­li­śmy już o tym. Nie czuję się tu swo­bod­nie.

– Być może poczu­ła­byś się tak w końcu, gdy­byś uznała, że to także twój dom, Eve… – Nim mogła odpo­wie­dzieć, nakrył jej dłoń i dodał: – Kiedy wresz­cie zaak­cep­tu­jesz to, co czuję do cie­bie?

– Posłu­chaj, po pro­stu wolę miesz­kać u sie­bie, kiedy wyjeż­dżasz. Mam teraz mnó­stwo pracy, a tu nie mogła­bym się nią zająć.

– Nie odpo­wie­dzia­łaś na moje pyta­nie – mruk­nął. – Nie­ważne. Dam ci znać, kiedy wrócę. – Jego głos stał się chłodny i rze­czowy. Roarke odwró­cił moni­tor w jej stronę. – Skoro już wspo­mnia­łaś o swo­jej pracy, może chcesz wie­dzieć, co mówią o tym mor­der­stwie media.

Eve czy­tała kolejne nagłówki z posępną rezy­gna­cją. Zaci­snęła mocno usta, prze­glą­da­jąc kolejne dzien­niki. Wszę­dzie poja­wiały się podobne tytuły i pod­ty­tuły. Znana nowo­jor­ska pro­ku­ra­tor zamor­do­wana na ulicy. Poli­cja odma­wia komen­ta­rzy. Tek­stom towa­rzy­szyły oczy­wi­ście zdję­cia Cicely Towers w sali roz­praw i przed gma­chem sądu. Foto­gra­fie jej dzieci, komen­ta­rze i cytaty.

Eve par­sk­nęła ze zło­ścią, ujrzaw­szy swoje zdję­cie i pod­pis, w któ­rym została okre­ślona jako naj­lep­szy ofi­cer śled­czy nowo­jor­skiego wydziału zabójstw.

– Tego mi tylko bra­ko­wało – mruk­nęła.

Zna­la­zła oczy­wi­ście znacz­nie wię­cej mate­ria­łów na swój temat. Kilka gazet przy­po­mniało w skró­cie sprawę, którą zamknęła poprzed­niej zimy. Żaden z dzien­ni­ków nie omiesz­kał też wspo­mnieć o jej związku z Roar­kiem.

– Do dia­bła, jakie ma znacz­nie to, kim i z kim jestem?

– Sta­łaś się osobą publiczną, pani porucz­nik. Twoje nazwi­sko jest teraz towa­rem na rynku mediów.

– Jestem gliną, a nie gwiazdą pop. – Krę­cąc głową z iry­ta­cją, odwró­ciła się w stronę prze­ciw­le­głej ściany. – Odsłoń ekran – roz­ka­zała. – Kanał sie­dem­dzie­siąty piąty.

Ściana roz­su­nęła się na boki, uka­zu­jąc ogromny moni­tor. Pokój wypeł­niły dźwięki poran­nego dzien­nika. Eve zmru­żyła oczy i zgrzyt­nęła zębami z wście­kło­ści.

– Jest ten pie­przony szma­ciarz.

Roarke, roz­ba­wiony, popi­jał kawę i patrzył na C.J. Morse’a, pro­wa­dzą­cego poranne wia­do­mo­ści. Wie­dział dosko­nale, że nie­chęć, jaką Eve darzyła media, prze­ro­dziła się w ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy w praw­dziwą odrazę. Odrazę wywo­łaną pro­stym fak­tem, że teraz musiała bory­kać się z nimi na każ­dym kroku, zarówno w życiu zawo­do­wym, jak i pry­wat­nym. C.J. Morse był jed­nak przy­pad­kiem wyjąt­ko­wym i Roarke wcale się nie dzi­wił, że Eve obrzu­cała go obe­lgami.

– I tak ta wspa­niała kariera została prze­rwana w okrutny, strasz­liwy spo­sób. Kobieta o nie­ska­la­nej opi­nii, oddana całym ser­cem swemu zawo­dowi, padła ofiarą mor­der­stwa, zgi­nęła na ulicy jak bez­domny pies. Wszy­scy będziemy pamię­tać Cicely Towers jako czło­wieka, który wal­czył o spra­wie­dli­wość i ni­gdy się nie pod­da­wał. Nawet ta śmierć nie może przy­ćmić jej nie­zwy­kłych osią­gnięć. Jed­nak czy jej zabójca sta­nie przed obli­czem spra­wie­dli­wo­ści, któ­rej słu­żyła przez całe życie? Nowo­jor­ska poli­cja nie daje nam żad­nej nadziei. Ofi­cer pro­wa­dzący śledz­two, porucz­nik Eve Dal­las, perła wydziału zabójstw, także nie zna odpo­wie­dzi na to pyta­nie.

Eve omal nie jęk­nęła, kiedy na ekra­nie poja­wiła się jej twarz. Morse mówił dalej:

– Pod­czas roz­mowy tele­fo­nicz­nej porucz­nik Dal­las odmó­wiła wszel­kich komen­ta­rzy na temat mor­der­stwa i postę­pów w śledz­twie. Nie zaprze­czyła też, że sprawa zosta­nie objęta spe­cjalną klau­zulą taj­no­ści…

– A to gno­jek. Nie pytał mnie o żadną klau­zulę. Jaka klau­zula? – Eve ude­rzyła pię­ścią w poręcz fotela. Gala­had uznał, że powi­nien poszu­kać sobie bez­piecz­niej­szego miej­sca, i zesko­czył z jej kolan. – Zaczę­łam tę sprawę nie­całe trzy­dzie­ści godzin temu.

– Szsz… – uspo­ka­jał ją Roarke. Zerwała się z krze­sła i zaczęła cho­dzić ner­wo­wym kro­kiem po pokoju.

– …długa lista zna­nych osób, które utrzy­my­wały zna­jo­mość z pro­ku­ra­tor Towers. Jest wśród nich także komen­dant Whit­ney, prze­ło­żony porucz­nik Dal­las. Kilka mie­sięcy temu komen­dant odmó­wił przy­ję­cia sta­no­wi­ska szefa sił poli­cyj­nych Nowego Jorku. Jak nam wia­domo, komen­dant był bli­skim przy­ja­cie­lem zmar­łej, utrzy­my­wał z nią stałe kon­takty…

– O nie, tego już za wiele! – Roz­wście­czona Eve wyłą­czyła ekran. – Potnę go na kawałki, zgniotę tego robaka na mia­zgę. Gdzie jest Nad­ine Furst, do dia­bła? Jeśli już jakiś repor­ter musi nam sie­dzieć na karku, to niech to będzie Nad­ine, ona przy­naj­mniej ma tro­chę oleju w gło­wie.

– Zdaje się, że jest na sta­cji kar­nej Omega, przy­go­to­wuje arty­kuł o refor­mie wię­zien­nic­twa. Może powin­naś po pro­stu zor­ga­ni­zo­wać kon­fe­ren­cję pra­sową, Eve. Rzu­cisz im coś na pożar­cie i choć przez chwilę będziesz miała święty spo­kój.

– Pie­przę to. Poza tym, co to miało być? Dzien­nik czy komen­tarz autor­ski?

– Odkąd trzy­dzie­ści lat temu zmie­niono prawo pra­sowe, jedno nie różni się zbyt­nio od dru­giego. Poda­jąc wia­do­mość, dzien­ni­karz ma prawo wyra­żać wła­sne opi­nie, jeśli tylko zazna­czy wyraź­nie, że jest to wyłącz­nie jego zda­nie.

– Znam to cho­lerne prawo. – Jedwabna koszula powie­wała jej mię­dzy nogami, kiedy Eve prze­mie­rzała pokój ener­gicz­nym kro­kiem. – Ta histo­ria z klau­zulą taj­no­ści nie ujdzie mu na sucho, dopil­nuję tego. Whit­ney pro­wa­dzi czy­sty wydział. Ja pro­wa­dzę czy­ste śledz­two. Nie pozwolę, żeby mie­szał do tego jesz­cze cie­bie i rzu­cał podej­rze­nia na nas oboje – oświad­czyła. – Czuję, że wła­śnie do tego zmie­rzał. To była następna wia­do­mość.

– On mnie wcale nie mar­twi, Eve. Nie powi­nien też mar­twić cie­bie.

– On mnie nie mar­twi. On mnie wku­rza. – Zamknęła oczy i wzięła głę­boki oddech, by uspo­koić nerwy, a po chwili uśmiech­nęła się chy­trze. – Wiem już, jak mu za to odpłacę. – Otwo­rzyła oczy. – Jak myślisz, co powie­działby ten mały śmier­dziel, gdy­bym skon­tak­to­wała się z Nad­ine Furst i udzie­liła jej wywiadu?

Roarke odsta­wił fili­żankę z kawą.

– Chodź do mnie.

– Po co?

– Nie­ważne. – Nie cze­ka­jąc dłu­żej, sam pod­niósł się z miej­sca i pod­szedł do niej. Objął dłońmi jej twarz i poca­ło­wał ją mocno. – Sza­leję za tobą.

– A więc twoim zda­niem pomysł jest nie naj­gor­szy.

– Mój nie­od­ża­ło­wany zmarły ojciec nauczył mnie jed­nej cen­nej rze­czy. „Chłop­cze, mawiał, kiedy był pijany jak bela, jeśli już musisz wal­czyć, to walcz bez par­donu. Jeśli ude­rzysz, to poni­żej pasa”. Coś mi się zdaje, że nim skoń­czy się dzień, Morse będzie maso­wał swoje obo­lałe jądra.

– Nie, nie będzie ich maso­wał. – Zado­wo­lona z sie­bie Eve oddała poca­łu­nek. – Bo mu je utnę.

Roarke udał, że trzę­sie się ze stra­chu.

– Okrutne kobiety są bar­dzo atrak­cyjne. Powie­dzia­łaś, że masz jesz­cze kilka godzin?

– Już nie.

– Tego się wła­śnie oba­wia­łem. – Cof­nął się o krok i wyjął z kie­szeni dys­kietkę. – Pro­szę. To może ci się przy­dać.

– Co to jest?

– Tro­chę infor­ma­cji na temat Ham­metta i byłego męża Cicely Towers. Doku­menty doty­czące „Mer­ku­rego”.

Eve się­gnęła nie­pew­nie po dys­kietkę.

– Nie pro­si­łam cię o to.

– Nie, nie pro­si­łaś. Sama też zna­la­zła­byś to wszystko, tyle że zaję­łoby ci to znacz­nie wię­cej czasu. Wła­śnie, jeśli będziesz potrze­bo­wała mojego sprzętu, możesz korzy­stać z niego bez ogra­ni­czeń.

Wie­działa, że mówi o nie­za­re­je­stro­wa­nych urzą­dze­niach, zain­sta­lo­wa­nych w spe­cjal­nym pokoju, gdzie nie wykry­wał ich wszech­obecny sys­tem Com­pu­Gu­ard.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki