Śmiertelna desperacja - Nora Roberts - ebook + książka

Śmiertelna desperacja ebook

Nora Roberts

4,8
48,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Mina Rose Cabot, lat trzynaście, zaginęła podczas powrotu do domu z treningu piłki nożnej w Devon, w stanie Pensylwania.

Miejsce zwane Akademią Przyjemności to koszmar na jawie dla dziewcząt, które porywa się, więzi i trenuje po to, aby spędziły resztę życia w skrajnym posłuszeństwie, podczas gdy ich wola życia z czasem gaśnie. Trzynastoletnia Dorian ucieka z placówki z pomocą Miny, bardziej rezolutnej z nich dwojga, która ułożyła plan ucieczki.

Niestety nie udaje im się zajść daleko. Wkrótce przerażona i ranna Dorian błąka się ulicami Nowego Jorku, a Mina leży martwa na nadbrzeżu przeszukiwanym przez porucznik Eve Dallas.

Drogie i eleganckie ubrania i kosmetyki Miny przekonują Dallas, że dziewczyna padła ofiarą organizacji zajmującej się handlem ludźmi. Bez względu na wszystko policjantka musi zachować spokój, choć tak naprawdę ledwie kontroluje swój gniew. Zrobi wszystko, aby dopaść tych którzy bez skrupułów krzywdzą niewinnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 454

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1

Roz­dział 1

Kiedy posta­no­wiły trzy­mać sztamę, wie­działy, że ryzy­kują życie. Ale ich życie – jeśli można nazwać życiem pobyt w Aka­de­mii Przy­jem­no­ści – i tak nie było zbyt wiele warte.

Jasne, dosta­wała trzy posiłki dzien­nie – regu­lar­nie jak w pie­przo­nym zegarku. I miała wła­sne łóżko – o dzie­sią­tej gasze­nie świa­teł! Czy­ste ubra­nie, a mun­du­rek, cho­ciaż nie­gu­stowny, i tak był lep­szy od tego, co uda­wało jej się wycy­ga­nić albo ukraść, kiedy wol­ność nie była tylko pustym poję­ciem.

Zaję­cia szkolne – na ogół same bred­nie, lubiła jedy­nie lek­cje fran­cu­skiego, cho­ciaż nikomu się do tego nie przy­znała. Cio­teczka (główna suka) utrzy­my­wała, że zna­jo­mość języka obcego pomaga w wykre­owa­niu wize­runku wytwor­nej, ele­ganc­kiej damy.

Wszystko to nie rekom­pen­so­wało tego, że nie oddy­chała świe­żym powie­trzem od… Nie wie­działa dokład­nie, od kiedy, ale zgar­nęli ją tuż przed Bożym Naro­dze­niem, kiedy można się było nie­źle obło­wić na ulicy.

I wła­śnie dla­tego ją zgar­nęli, bo, no cóż, może stała się zbyt nie­fra­so­bliwa.

Dziew­czyna, która poja­wiła się wśród nich z tydzień temu, twier­dziła, że jest maj – być może, cho­ciaż nowa wciąż jesz­cze miała zamu­lony mózg po zaję­ciach wpro­wa­dza­ją­cych. Poza tym była naprawdę gów­niarą – miała z sie­dem, osiem lat – i cią­gle pła­kała.

Nie chciało jej się wie­rzyć, że spę­dziła tu już zimę i wio­snę. Cho­ciaż cza­sami w nocy, kiedy było ciemno i wszystko sta­wało się zama­zane, odno­siła wra­że­nie, że spę­dziła w Aka­de­mii całe swoje życie.

Pobudka punk­tu­al­nie o siód­mej! Sła­nie łóżek, i to porząd­nie, w prze­ciw­nym razie gro­ził punkt karny. A dzie­sięć punk­tów kar­nych ozna­czało godzinę w celi medy­ta­cji.

Prysz­nic, ubie­ra­nie się, cze­sa­nie i nakła­da­nie maki­jażu odpo­wied­niego do zajęć prze­wi­dzia­nych na dany dzień. Śnia­da­nie punk­tu­al­nie o ósmej. Spóź­nie­nie – punkt karny. Za nie­wła­ściwe zacho­wa­nie się przy stole można było zaro­bić szturch­nię­cie pałką elek­tryczną albo coś gor­szego.

Poznała wszyst­kie rodzaje kar, nim nauczyła się symu­lo­wać.

W dni, kiedy wkła­dały mun­durki, miały lek­cje: fran­cu­skiego, sztuki pro­wa­dze­nia kon­wer­sa­cji, poru­sza­nia się, stylu, higieny oso­bi­stej, pie­lę­gna­cji skóry i wło­sów, utrzy­ma­nia odpo­wied­niej syl­wetki.

Co tydzień były mie­rzone, ważone, oce­niane. A potem dzień w salo­nie, czy się tego chciało, czy nie.

Na samym początku musieli ją przy­wią­zać pasami i podać środki uspo­ka­ja­jące, kiedy usu­wali jej kilka skaz – prze­bar­wie­nia skóry, zna­mię na udzie. Albo kiedy wybie­lali jej zęby i zro­bili coś, żeby je wypro­sto­wać, co przez wiele dni spra­wiało jej ból.

Ale naj­bar­dziej bała się zajęć prak­tycz­nych z życia intym­nego.

Cza­sami pro­wa­dziła je kobieta, absol­wentka Aka­de­mii, która je instru­owała, jak należy roze­brać sie­bie lub part­nera.

Potrak­to­wano ją pałką elek­tryczną i spę­dziła cały dzień w celi medy­ta­cji za zdzie­le­nie pię­ścią instruk­torki, która zaczęła doty­kać jej tu i tam.

Kiedy indziej zaję­cia były z męż­czy­zną, co było jesz­cze gor­sze, bo jego też musiały doty­kać.

Zmu­szali je do robie­nia róż­nych rze­czy, z wyjąt­kiem upra­wia­nia seksu. Jeśli musieli je wcze­śniej zwią­zać, mówili, że to dodat­kowa prak­tyka. Nie­któ­rzy wła­ści­ciele lubili wią­zać swoje part­nerki.

Cza­sami dobie­rali w pary dwie uczen­nice, ponie­waż wśród wła­ści­cieli były rów­nież kobiety albo raj­co­wało ich oglą­da­nie dwóch dziew­czyn.

I wła­śnie w taki spo­sób spik­nęła się z Miną.

Leżąc naga w łóżku, przy włą­czo­nych kame­rach, które wszystko reje­stro­wały do póź­niej­szej oceny, Dorian sta­wiała opór, odwró­ciła głowę, by unik­nąć ust Miny.

Mina poło­żyła się na niej, przy­ci­snęła usta do ucha Dorian.

– Ja też tego nie­na­wi­dzę. Nie­na­wi­dzę – powtó­rzyła, a potem jęk­nęła, ocie­ra­jąc się o ciało Dorian. – Uda­waj, że to lubisz, wtedy szyb­ciej będziemy to miały z głowy. Wyobraź sobie, że jesteś gdzieś indziej, wmów sobie, że to nie ty. Bo tak wła­śnie jest.

– Złaź ze mnie.

– Wtedy obie tra­fimy do tej cho­ler­nej celi. Prze­kręć się i połóż się na mnie. Wsuń rękę mię­dzy nasze ciała – po pro­stu zrób to. Ja udam orgazm. Wła­śnie tego chcą.

Prze­wró­ciła się na wznak, pocią­gnęła Dorian za rękę – moc­niej, niż można by się spo­dzie­wać. Potem zaczęła się wić, wyda­wać sza­lone jęki, prze­krę­cać głowę to w prawo, to w lewo.

Dorian doznała szoku, kiedy Mina oplo­tła ją nogami, zaczęła pocie­rać łonem o jej łono.

– Uda­waj – syk­nęła Mina. – No dalej, uda­waj. I będziemy mieć to z głowy.

Tak, to było upo­ka­rza­jące, ale lep­sze niż zostać przy­wią­zaną, potrak­to­waną pałką elek­tryczną albo zamkniętą w celi.

Wydała więc okrzyk, jak wcze­śniej Mina, a jeśli z oczu popły­nęło jej parę łez upo­ko­rze­nia, nie miało to zna­cze­nia.

– Dosko­nale. – Cio­teczka wstała z krze­sła, z któ­rego je obser­wo­wała. – Obie spi­sa­ły­ście się na medal. – Numer 232 zgod­nie z ocze­ki­wa­niami. Numer 238 wyraźna poprawa – wydała ocenę. – Zasłu­ży­łaś sobie na usu­nię­cie jed­nego punktu kar­nego i chyba skre­ślę uwagę, że należy cię krę­po­wać.

Cze­kała, przy­glą­da­jąc się im bacz­nie.

– Dzię­kuję, Cio­teczko – ode­zwała się posłusz­nie Mina i uszczyp­nęła Dorian tak, by nikt tego nie zauwa­żył.

– Dzię­kuję, Cio­teczko.

– Nie ma za co. A teraz weź­cie prysz­nic. I zanim się prze­bie­rze­cie do kola­cji, może­cie spę­dzić dzie­sięć minut w sali relaksu.

Prysz­nice przy sali prak­tyk intym­nych były luk­su­sowe – swego rodzaju nagroda. Oczy­wi­ście myły się przy włą­czo­nych kame­rach, bo żadna nagroda ni­gdy nie była rów­no­znaczna ze zgodą na choćby odro­binę pry­wat­no­ści.

Ale leciała gorąca woda i wkrótce powstała para.

Mina namy­dla­jąc ciało, prze­mó­wiła szep­tem.

– Mam na imię Mina. Jestem tu chyba od sze­ściu mie­sięcy i dzie­się­ciu dni.

– Dorian. Może od pię­ciu mie­sięcy, nie jestem pewna.

– Widzia­łam cię na kilku zaję­ciach. Musisz lepiej symu­lo­wać. Jeśli cią­gle będziesz tra­fiać do celi albo będą cię fasze­ro­wać pro­chami i dźgać pałką, ni­gdy stąd nie uciek­niesz.

– Nie da się stąd uciec. Pró­bo­wa­łam. Szu­ka­łam drogi wyj­ścia.

– Jeśli ist­nieje wej­ście, musi też być wyj­ście. – Rzu­ciła Dorian ukrad­kowe spoj­rze­nie, sta­ran­nie roz­pro­wa­dza­jąc odżywkę na swo­ich dłu­gich, rudych wło­sach. – Być może mam już plan, nad któ­rym pra­cuję, ale wydaje mi się, że do jego reali­za­cji potrzebne są dwie osoby.

Uśmiech­nęła się, wyci­snęła mydło w pły­nie na różową myjkę.

– Naprawdę dobrze sobie radzisz na lek­cjach fran­cu­skiego – powie­działa na głos.

Ponie­waż Dorian nie była w cie­mię bita, wzru­szyła ramio­nami.

– Lubię lek­cje fran­cu­skiego. Ale zaję­cia z pro­wa­dze­nia kon­wer­sa­cji to nudziar­stwo.

– Och, nie są takie złe, no i miło sobie poroz­ma­wiać. Wiesz co, mogła­byś mi pomóc z fran­cu­skiego, a ja pomo­gła­bym ci z kon­wer­sa­cji. Robie­nie postę­pów ozna­cza wię­cej czasu w sali relaksu, a to jest super.

Według Dorian było to wię­cej niż nudne, ale tylko wzru­szyła ramio­nami.

– Może. A wolno poma­gać innym?

– Cio­teczka pozwo­liła mi poma­gać jed­nej dziew­czy­nie w nauce czy­ta­nia, więc chyba tak. Zapy­tam ją.

– Dobrze, zapy­taj. Lubi cię.

– Bo jestem sym­pa­tyczna. – Na jej ład­nej buzi poja­wił się uśmiech, ale oczy pozo­stały poważne. – Dobrze jest być lubianą. Kie­dyś tra­fię do pana, który mnie polubi. Obda­ruje mnie ślicz­nymi stro­jami i wie­loma orga­zmami. Już się nie mogę docze­kać!

Dorian wie­działa, że to kłam­stwo. Mina chciała stąd uciec, podob­nie jak ona.

Więc zawarły sojusz.

Według Dorian nie­wiele miały ze sobą wspól­nego.

Ona była czarna – albo w dużym stop­niu – a Mina tak biała, jak to tylko moż­liwe. Ze strzę­pów roz­mów dowie­działa się, że Mina miesz­kała w ład­nym domu na przed­mie­ściach Fila­del­fii.

Porwano ją, kiedy wra­cała do domu po tre­ningu pił­kar­skim w szkole. W pry­wat­nej szkole. Miała młod­szego brata, oboje rodzi­ców, czworo dziad­ków, trzy przy­ja­ciółki od serca. A poza tym chło­paka.

Dorian od mie­sięcy żyła na ulicy, nim ją zgar­nęli. Ucie­kła od matki, która miała ciężką rękę, od jej przy­ja­ciół idio­tów i nędz­nego miesz­ka­nia w czyn­szówce we Fre­ehold.

Tra­fiła do Nowego Jorku zale­d­wie kilka tygo­dni przed tym, nim ją porwali, kiedy wła­śnie zaczęła sta­wać na nogi. Poznała smak wol­no­ści, a potem bum, ock­nęła się przy­wią­zana pasami do łóżka w Aka­de­mii.

Począt­kowo myślała, że tra­fiła do szpi­tala, bo przy­po­mi­nało to szpi­tal.

Ale Cio­teczka szybko wypro­wa­dziła ją z błędu.

W oce­nie Dorian, ona i Mina wła­ści­wie pocho­dziły z róż­nych świa­tów. Jed­nak coś je łączyło. Nie­na­wiść do Aka­de­mii i pra­gnie­nie ucieczki z niej. No i obie były nie w cie­mię bite.

W ciągu kilku kolej­nych tygo­dni sojusz prze­ro­dził się w przy­jaźń.

Dorian nauczyła się uda­wać i prze­ko­nała się, jakie to daje korzy­ści.

Była chwa­lona, dosta­wała drobne nagrody. A co waż­niej­sze, instruk­torki, straż­niczki, wycho­waw­czy­nie, Cio­teczka prze­stały tak bacz­nie się jej przy­glą­dać.

Zdo­była sobie odro­binę ich zaufa­nia. Nie tak dużo, jak Mina, ale wystar­cza­jąco. Jeśli ktoś chlap­nął coś nie­chcący w jej obec­no­ści, zapa­mię­ty­wała to sobie i powta­rzała Minie.

Mina robiła to samo. Stop­niowo poznały roz­kład pomiesz­czeń całej Aka­de­mii. Miały go tylko w gło­wie, ale to im wystar­czyło.

Potem Mina dowie­działa się o tune­lach.

– Numer 264 ode­brała sobie życie. Powie­siła się na prze­ście­ra­dle.

Dorian poczuła pie­cze­nie w pier­siach.

– Która to?

– Jedna z nowych. Mamy wię­cej szczę­ścia, bo tra­fi­ły­śmy do Ślicz­no­tek, nie karzą nas tyle, co Słu­żące i Maskotki. Wczo­raj byłam u Cio­teczki w gabi­ne­cie na spe­cjal­nej oce­nie. Jedna z opie­ku­nek pode­szła do drzwi. Cio­teczka wyszła, ale wszystko pod­słu­cha­łam.

– Gdyby cię przy­ła­pała…

– Ale mnie nie przy­ła­pała, a w jej gabi­ne­cie nie ma kamer. Nikt nie obser­wuje Cio­teczki. Kazała dziś w nocy, po zga­sze­niu świa­teł, windą numer trzy zwieźć ciało do tuneli, a potem do kre­ma­to­rium. Powie­działa, że mar­twa dziew­czyna i tak była ulicz­nym szczu­rem, szkoda było na nią czasu i pie­nię­dzy.

Pie­cze­nie w pier­siach Dorian prze­mie­niło się w palący ogień.

– Pew­nego dnia ją zabiję.

– Dorian, weź się w garść. Tunele z pew­no­ścią pro­wa­dzą na zewnątrz.

– Trzeba mieć kartę magne­tyczną, by sko­rzy­stać z windy.

– To zada­nie dla cie­bie. Para­łaś się kra­dzie­żami, prawda?

Może kra­dła na uli­cach, obra­biała tury­stów – i może nieco wyol­brzy­miła swoje umie­jęt­no­ści – ale tu cho­dziło o coś zupeł­nie innego.

– Chcesz, żebym ukra­dła kartę magne­tyczną?

– Bez niej cały nasz plan na nic. – Pew­ność sie­bie Miny była zaraź­liwa. – Zdo­bądź kartę jak naj­bli­żej pory gasze­nia świa­teł.

– Nawet jak ją zdo­będę i tak nie działa w naszych poko­jach. A są zamy­kane nocą na klucz.

– Tym razem będzie ina­czej. Ta część planu należy do mnie. Zdo­bądź kartę i o wpół do jede­na­stej zjedź windą do izby cho­rych. Będę tam na cie­bie cze­kała. Poje­dziemy na sam dół i uciek­niemy.

Obie wie­działy, że już za długo roz­ma­wiają, ale Mina zary­zy­ko­wała jesz­cze jedną minutę.

– Musimy stąd uciec, Dorian. Mówi­łam Cio­teczce, jak bar­dzo chcę, żeby przy­stojny pan kupo­wał mi ładne rze­czy, że zdra­dziła mi, że wkrótce zor­ga­ni­zują aukcję, więc już nie będę musiała długo cze­kać.

– Sprze­da­dzą nas – cią­gnęła. – Dla­tego musimy stąd uciec teraz.

Sprze­da­dzą, pomy­ślała Dorian. Skoń­czy się uda­wa­nie, nie będzie miała Miny, która poma­gała jej to wytrzy­mać.

– Zdo­będę kartę.

– Wpół do jede­na­stej, izba cho­rych. Zaszko­dziło mi coś, co zja­dłam.

Dorian wprost nie mogła w to uwie­rzyć. Od mie­sięcy marzyła o ucieczce, pla­no­wała ją sobie. Ale teraz potra­fiła myśleć jedy­nie o karze, jaka je czeka, jeśli zostaną zła­pane.

A raczej nie jeśli, ale kiedy.

Lecz muszą spró­bo­wać. Muszą, w prze­ciw­nym razie Cio­teczka sprzeda je jak… Jak bato­niki w skle­pie cało­do­bo­wym.

Jasne, wie­działa, że jej przod­ków sprze­dano w nie­wolę, a kiedy jesz­cze cho­dziła do szkoły, uczyła się o całej tej woj­nie, która dopro­wa­dziła do znie­sie­nia nie­wol­nic­twa. Jest jed­nak rok 2061, do jasnej cho­lery! Ludzie nie han­dlują ludźmi.

Ale sprze­da­dzą je. Sprze­da­dzą.

Aż ją zemdliło i zro­biło jej się gorąco – zupeł­nie jakby miała wysoką tem­pe­ra­turę i naprawdę potrze­bo­wała pomocy lekar­skiej.

Przy­po­mniała sobie jed­nak, że zdo­była jedną umie­jęt­ność. Była nie­zrów­na­nym kie­szon­kow­cem. Wie­działa, jak okraść fra­jera i odejść jak gdyby ni­gdy nic.

Pięt­na­ście minut przed zga­sze­niem świa­teł Dorian pobie­gła kory­ta­rzem do swo­jego pokoju, nio­sąc małą kosme­tyczkę. Ponie­waż bie­ga­nie było zabro­nione, wie­działa, że straż­niczka ją zatrzyma, da jej punkt karny i ostrze­że­nie.

– Numer 238!

Dorian się zatrzy­mała, serce jej waliło.

– Za bie­ga­nie po kory­ta­rzu jeden punkt karny. Ile ci się ich już uzbie­rało?

– Trzy, sio­stro prze­ło­żona. Naj­moc­niej prze­pra­szam.

– I słusz­nie. Co tam masz?

– Środki higie­niczne, sio­stro prze­ło­żona. – Dorian z nie­winną miną wycią­gnęła kosme­tyczkę, zawie­ra­jącą małą rolkę papieru toa­le­to­wego, pojem­ni­czek mydła i bute­leczkę toniku do twa­rzy.

Kiedy kobieta – postawna, musku­larna, z pałką elek­tryczną przy pasku – wyrwała jej kosme­tyczkę, Dorian przy­su­nęła się do niej odro­binę i sły­sząc dzwo­nie­nie w uszach, zła­pała kartę magne­tyczną przy­cze­pioną do lewej kie­szeni mary­narki straż­niczki.

– Szy­ko­wa­łam się do łóżka i zoba­czy­łam, że skoń­czyły mi się nie­które środki do higieny i kosme­tyki do twa­rzy. Musia­łam…

– Dwa punkty karne, numer 238, drugi za nie­dbal­stwo. Zaro­bisz trzeci, jeśli nie będziesz w swoim pokoju, odpo­wied­nio przy­go­to­wana do snu, przed zga­sze­niem świa­tła.

– Rozu­miem, sio­stro prze­ło­żona. Dzię­kuję.

Nic nie widząc, poszła do swo­jego pokoju… celi, popra­wiła się. I nie pozwo­liła sobie na drże­nie, póki nie zamknęła za sobą drzwi.

Przy­go­to­wała się do snu jak zawsze, ponie­waż straż­niczka suka mogła ją spraw­dzić. Ale pod brzydką koszulą nocną miała ubra­nie.

Gdy na minutę przed ciszą nocną na chwilę zga­szono świa­tła, poło­żyła się w łóżku, okryła cien­kim kocem po samą brodę.

Tak jak się tego oba­wiała, otwo­rzyły się drzwi.

Zalała ją fala stra­chu, kiedy straż­niczka pode­szła do jej łóżka.

Wie­działa! Wie­działa!

Kobieta utkwiła w niej wredny wzrok – według Dorian wzrok potwora. Przy­go­to­wała się na raże­nie pałką elek­tryczną.

Ale straż­niczka tylko spoj­rzała na Dorian, prze­su­nęła pal­cem po jej policzku.

Zaci­snęła usta, ski­nęła głową i wyszła bez słowa.

Dorian usły­szała szczęk zamy­ka­nego zamka. Zga­szono świa­tło.

Leżała w ciem­no­ściach, dygo­cząc i wpa­tru­jąc się w słabo widoczne liczby na sufi­cie.

22.00

Nie wie­działa. Jesz­cze nie wie­działa.

Dorian obser­wo­wała zmie­nia­jące się co minutę cyfry, wyobra­żała sobie, jak straż­niczka Potwór spraw­dza wszyst­kie drzwi po kolei – a było ich dwa­dzie­ścioro ośmioro na tym pię­trze. Potem pój­dzie po scho­dach. Boże, spraw, by tym razem nie zechciała wsiąść do windy, żeby spraw­dzić pozo­stałe pię­tra.

Musiały być pokoje na innych pię­trach, bo doli­czyła się przy­naj­mniej sześć­dzie­się­ciu uczen­nic. A nie przy­pusz­czała, by widziała wszyst­kie. Na tym pię­trze miesz­kały Ślicz­notki, ale były jesz­cze Słu­żące, Repro­duk­torki i Maskotki.

Ponie­waż cele nie były wyci­szone, by dało się pod­słu­chi­wać jej miesz­kanki, sta­rała się wychwy­cić każdy dźwięk, odgłosy kro­ków, dzwonki alar­mowe, dosłow­nie wszystko.

Usły­szała, jak cięż­kie drzwi na klatkę scho­dową zatrza­snęły się z hukiem, zaci­snęła powieki, z oczu popły­nęły jej łzy.

Wciąż nie wie­działa.

*

W izbie cho­rych Mina prze­krę­ciła się na bok na wąskiej kozetce, wsa­dziła palec do gar­dła i zwy­mio­to­wała pro­sto na buty pie­lę­gniarki.

– Niech to szlag trafi, numer 232!

– Prze­pra­szam. – Mina jęk­nęła kilka razy dla wzmoc­nie­nia efektu. – Prze­pra­szam.

Pie­lę­gniarka wci­snęła jej do rąk naczy­nie na zlewki.

– Jeśli znów zbie­rze ci się na tor­sje, pod­staw sobie to. Zostań tu!

Ponie­waż drzwi do izby cho­rych były zamy­kane na klucz – leki, inne środki, wszystko zamy­kano na klucz – dokąd mogłaby pójść?

Jęk­nęła, wstrzy­mała oddech, znów jęk­nęła, a potem zerwała się z kozetki, pod­bie­gła do kom­pu­tera, sto­ją­cego na biurku. Pie­lę­gniarka odblo­ko­wała dostęp do kom­pu­tera, żeby zare­je­stro­wać Minę, więc w tej chwili nie był zabez­pie­czony hasłem.

Mina pil­nie uwa­żała na zaję­ciach z infor­ma­tyki, zaprzy­jaź­niła się z mania­kiem kom­pu­te­ro­wym. Wie­działa, co trzeba zro­bić.

Weszła na stronę z blo­ka­dami drzwi, odblo­ko­wała drzwi do pokoju Dorian, zaci­snęła kciuki za szczę­ście, gwał­tow­nie otwo­rzyła szu­flady.

Pie­lę­gniarka żuła gumę. Bez prze­rwy.

Dostrze­gła paczkę gumy do żucia. Wyjęła dwie sztuki, wsa­dziła je sobie do ust i bie­giem wró­ciła na kozetkę.

Zdą­żyła ukryć gumę w policzku, nim wró­ciła pie­lę­gniarka w czy­stych pan­to­flach.

– Naj­moc­niej prze­pra­szam, sio­stro. Prze­pra­szam. Na szczę­ście czuję się znacz­nie lepiej. Jestem tylko zmę­czona i osła­biona, ale brzuch już mnie nie boli.

Pie­lę­gniarka chrząk­nęła, zmie­rzyła jej gorączkę, spraw­dziła puls.

Mina wie­działa, że ma skórę lepką od potu – ale to przez strach i pod­nie­ce­nie.

– Nie zamie­rzam ode­słać cię na górę, żeby potem ktoś znów musiał cię tu przy­pro­wa­dzić, jeśli znowu się gorzej poczu­jesz. Dziś w nocy zosta­niesz w izbie cho­rych.

– Chce mi się tylko spać.

Pie­lę­gniarka pomo­gła jej wstać, Mina wsparła się na niej, kiedy szły kory­ta­rzem do izo­latki. Była o połowę mniej­sza od jej sypialni na górze, mie­ściły się w niej łóżko i krze­sło na kół­kach dla salo­wej.

Na progu pokoju Mina się zato­czyła, nieco moc­niej wsparła na pie­lę­gniarce, zasło­niła usta i wypluła gumę na dłoń.

– Myśla­łam… – Ode­tchnęła głę­boko, przy­kle­ja­jąc gumę tak, by zablo­ko­wać zamek. – Na szczę­ście to fał­szywy alarm. Tro­chę mnie zemdliło, ale nie tak, jak wcze­śniej.

Pie­lę­gniarka pchnęła ją na łóżko, zare­je­stro­wała na mini­ta­ble­cie, który wyjęła z kie­szeni, pobyt w izo­latce. Obok łóżka posta­wiła wia­dro.

– Jak znowu zbie­rze ci się na tor­sje, wymio­tuj do wia­dra. Jeśli będzie ci potrzebna pomoc lekar­ska, naci­śnij guzik na wez­gło­wiu łóżka. Nie wzy­waj mnie, o ile nie będzie ci potrzebna pomoc. Jasne?

– Tak, tak. Jestem taka zmę­czona. Chce mi się tylko spać.

– Pro­szę bar­dzo. Ja muszę jesz­cze posprzą­tać po tobie. Świa­tło na dzie­sięć pro­cent – pole­ciła pie­lę­gniarka. – Żebyś tra­fiła do wia­dra.

Wyma­sze­ro­wała sztyw­nym kro­kiem.

Mina nie miała zegarka, więc odli­czyła w myślach dzie­sięć minut.

Pie­lę­gniarka musiała iść po wia­dro z mopem, zmyć z pod­łogi wymio­ciny Miny, potem przy­pusz­czal­nie wyczy­ści sobie buty. Urzę­do­wała w małym pokoju z leżanką i kom­pu­te­rem.

Może naj­pierw usią­dzie za biur­kiem, napi­sze raport o tor­sjach Miny. Ale wtedy będzie sie­działa przo­dem do moni­tora, nie do szkla­nych drzwi.

Mina bez­sze­lest­nie zsu­nęła się z łóżka, pode­szła do drzwi. Przy­ci­snęła do nich ucho, ale nic nie usły­szała.

Teraz albo ni­gdy, powie­działa sobie, i mini­mal­nie uchy­liła drzwi.

Nie roz­legł się dzwo­nek alarmu, więc odkle­iła gumę, którą zosta­wiła w zamku, i wyśli­zgnęła się z pokoju. Pie­lę­gniarka sie­działa za biur­kiem. Mina była cała roz­dy­go­tana.

Zamknęła za sobą drzwi, usły­szała szczęk zamka. Cho­ciaż miała wra­że­nie, że był gło­śny niczym eks­plo­zja, pie­lę­gniarka nawet nie ode­rwała wzroku od moni­tora, pra­cu­jąc na kom­pu­te­rze.

Mina pobie­gła do windy.

– No dalej, Dorian. Bła­gam, bła­gam, bła­gam.

Jeśli Dorian się nie pojawi…

Nie, nie, pojawi się. Musi się poja­wić. Muszą się stąd wydo­stać, zgło­sić na poli­cję. Musi zadzwo­nić do swo­ich rodzi­ców. Przy­jadą po nią. I po Dorian.

Będą bez­pieczne, a ci wszy­scy okropni ludzie tra­fią do wię­zie­nia.

Mijały minuty.

A co, jeśli pie­lę­gniarka zechce zaj­rzeć do jej izo­latki? Co, jeśli jesz­cze któ­raś z dziew­czyn się pocho­ruje i opie­kunka ją przy­pro­wa­dzi na dół? Co, jeśli Cio­teczka…

Usły­szała szum windy, odru­chowo cof­nęła się, rozej­rzała gwał­tow­nie za jakąś kry­jówką.

A potem napięła mię­śnie ramion. Gdy roz­suną się drzwi i nie ujrzy Dorian, tak czy owak będzie po wszyst­kim. Zosta­nie uka­rana, dosta­nie manto, zamkną ją w celi. Sprze­da­dzą na aukcji jak… jak obraz albo jakiś fan­ta­zyjny naszyj­nik.

Jak jakąś rzecz. Nie chce być trak­to­wana jak rzecz.

Kiedy drzwi się roz­su­nęły, nie­mal krzyk­nęła. Zasło­niła usta dło­nią, pospiesz­nie wsko­czyła do środka i zna­la­zła się obok Dorian.

Zapo­mniała, że trzyma w ręku gumę, i ści­snęła dłoń Dorian.

– Co, do…

– Wybacz. To guma do żucia. Była mi potrzebna do zablo­ko­wa­nia zamka. PZ? Pod­zie­mie, prawda? To musi być to. – Mina naci­snęła guzik.

Zjazd na tę kon­dy­gna­cję tylko dla osób upo­waż­nio­nych.

Obie aż pod­sko­czyły.

– Prze­cią­gnij kartę magne­tyczną, spró­buj prze­cią­gnąć kartę magne­tyczną. Musi zadzia­łać. Musi.

Dorian zła­pała się za nad­gar­stek, żeby ręka prze­stała jej drżeć, prze­cią­gnęła kartę. Mina znów naci­snęła guzik.

Dostęp potwier­dzony.

Winda ruszyła w dół.

– Ktoś może być na dole – powie­działa Dorian. – Co zro­bimy, jeśli natkniemy się na kogoś?

– Nie wiem. Możemy… Możemy pró­bo­wać uciec albo wal­czyć. Nie wiem. Udało nam się dotrzeć do tego etapu. Boże, chyba nie wie­rzy­łam naprawdę, że nam się to uda, więc nie wiem.

Wyda­wało im się, że trwa to wiecz­nie. Stały, obej­mu­jąc się.

W końcu drzwi się roz­su­nęły i, wciąż się obej­mu­jąc, wyszły na słabo oświe­tlony kory­tarz.

– To naprawdę jakiś tunel.

– I cią­gnie się w dwie strony. – Dorian wska­zała w prawo, a potem w lewo. – Któ­rędy na zewnątrz?

– Musimy wybrać na chy­bił tra­fił. Ty to zrób. Boję się, że znów się porzy­gam.

Dorian wybrała drogę w prawo.

– Pobie­gnijmy. Pew­nie nie mamy dużo czasu. Może Potwór będzie potrze­bo­wała swo­jej karty magne­tycz­nej. – Wsu­nęła kartę do tyl­nej kie­szeni na wypa­dek, gdyby znów miała im się przy­dać. – Może pomy­śli, że jej wypa­dła, a może wszyst­kiego się domy­śli.

Trzy­ma­jąc się za ręce, pobie­gły. Szep­tem wymie­niały się uwa­gami, a ich kroki odbi­jały się echem.

Nagle zoba­czyły, że tunel się roz­wi­dla.

– Tym razem ty wybie­raj – powie­działa Dorian, kiedy się zatrzy­mały.

– Pobie­gły­śmy w prawo – powie­działa Mina – więc teraz skręćmy w lewo. Tunel musi dokądś pro­wa­dzić, bo w taki spo­sób pozbyły się tam­tej bie­daczki. Musimy biec, aż znaj­dziemy się na zewnątrz. Wtedy będziemy musiały się zorien­to­wać, gdzie jeste­śmy. Cie­bie porwali w Nowym Jorku, mnie w Devon. Kto wie, dokąd nas zabrali. Jak się stąd wydo­sta­niemy, usta­limy, gdzie się znaj­du­jemy, znaj­dziemy miej­sce, skąd będę mogła zadzwo­nić do rodzi­ców. I na poli­cję.

– Na poli­cję? Prze­cież…

– Cho­dzi o pozo­stałe, Dorian. – W sła­bym, żół­ta­wym świe­tle zie­lone oczy Miny, na ogół łagodne, stały się uparte. – Musimy myśleć o pozo­sta­łych dziew­czę­tach.

Dorian może było ich żal, ale instynkt jej pod­po­wia­dał, żeby uciec stąd jak naj­da­lej.

– Moi rodzice będą wie­dzieli, co trzeba zro­bić – oświad­czyła Mina. – Przy­jadą po nas bez względu na to, gdzie jeste­śmy. Tak bar­dzo za nimi tęsk­nię. I za swoim głu­pim bra­cisz­kiem też. Wiem, że jest iry­tu­jący, ale nie zawsze. I wiem, że cza­sami wście­kam się na rodzi­ców. Bo niczego nie rozu­mieją, prawda? Ale zanim zna­la­złam się w Aka­de­mii, nie wie­dzia­łam, co to strach. Ni­gdy mnie nie skrzyw­dzili. A twoja mama…

– Ona jest inna.

– Nie było cię w domu tak długo. Z pew­no­ścią się nie­po­koi. Jest…

– Nie jest taka, jak twoi rodzice, jasne? – Wszystko w Dorian stę­żało, nawet przy­tłu­miło strach. – Ja czę­sto się bałam, a ona biła mnie, kiedy tylko przy­szła jej na to ochota. Jeśli zgło­simy się na poli­cję, ode­ślą mnie do niej albo umiesz­czą w popraw­czaku lub w rodzi­nie zastęp­czej. Rów­nie dobrze mogła­bym zostać w Aka­de­mii.

– Ni­gdy tak nie mów. Moi rodzice zaopie­kują się rów­nież tobą. Obie­cuję ci. Przy­się­gam. Nikt cię nie skrzyw­dzi. Nie pozwolą na to. I nie pozwolą, żeby tym… tym popa­prań­com uszło na sucho to, co zro­bili.

Dorian tylko wzru­szyła ramio­nami, nie chcąc się sprze­czać. Mina była inte­li­gentna, ale nie miała poję­cia, jak wygląda praw­dziwe życie.

– Sły­sza­łaś to? – Dorian moc­niej ści­snęła dłoń Miny.

Jakieś nawo­ły­wa­nia, odgłosy kro­ków.

– Gonią nas. Musimy ucie­kać.

– Nie, nie, usły­szą nasze kroki – syk­nęła Mina. – Tak jak my sły­szymy ich. Lepiej iść jak naj­bli­żej ściany tunelu, moż­li­wie jak naj­ci­szej. Spójrz, spójrz tam! Dra­bina. Wej­dziemy po niej, dobrze? Musi pro­wa­dzić na zewnątrz.

Kiedy Mina dotarła do dra­biny, chwy­ciła za szcze­ble.

– Na górze jest klapa. Trzeba ją będzie odsu­nąć. Ostroż­nie, tro­chę tu śli­sko.

Wci­snęły się na wąską dra­binę.

– Klapa nie jest ciężka. Jestem wyż­sza, ja to zro­bię. – Dorian zaci­snęła zęby, prze­su­nęła klapę. – Udało się. Udało się.

Kiedy Dorian obiema rękoma zaczęła odsu­wać meta­lową klapę, pośli­zgnęła się. Cho­ciaż Mina pró­bo­wała ją zła­pać, Dorian spa­dła, ude­rzyła kola­nem o szcze­bel. Upa­da­jąc na beton, skrę­ciła nogę w kostce.

Powstrzy­mała się, żeby nie krzyk­nąć z bólu, kiedy Mina ją pod­cią­gnęła.

– Nic ci nie jest, nic ci nie jest. Widzę jakieś świa­tło. Musimy wydo­stać się na zewnątrz. Są coraz bli­żej.

Pod­sa­dziła Dorian, wspięła się za nią.

– Pospiesz się. Musisz się pospie­szyć.

Ból przy­pra­wiał ją o mdło­ści, krę­ciło jej się w gło­wie, ale nie prze­stała się wspi­nać. I zna­la­zła się na ulew­nym desz­czu. Roz­legł się gło­śny grzmot.

Mina wysko­czyła za nią, zasu­nęła klapę.

W pada­ją­cym desz­czu dostrze­gły coś jakby sku­pi­sko roz­sy­pu­ją­cych się, opusz­czo­nych budyn­ków, parę zardze­wia­łych samo­cho­dów, porzu­co­nych na poro­śnię­tym chwa­stami placu, stertę poła­ma­nych desek, górę śmieci.

W powie­trzu uno­sił się zapach zgni­łych owo­ców.

Ale w oddali, poprzez ścianę desz­czu widać było jakieś świa­tła.

– Tam!

– Nie mogę biec, Mino. Ledwo mogę iść. Może coś sobie zła­ma­łam.

– Wes­przyj się na mnie. Jak uda nam się dotrzeć do tam­tych świa­teł…

Urwała, kiedy poru­szyła się klapa. Objęła Dorian jedną ręką i zacią­gnęła przy­ja­ciółkę do sterty drewna.

– Ukry­jemy się – szep­nęła. – I zacze­kamy, aż pójdą.

Jakiś męż­czy­zna wyło­nił się z włazu. I prze­mó­wił do kogoś, znaj­du­ją­cego się niżej.

– Na ziemi, na dra­bi­nie widać krew. Jedna z nich jest ranna.

Wygra­mo­liła się straż­niczka Potwór.

– Mam nadzieję, że to ta mała gów­niara, która ukra­dła mi kartę magne­tyczną. Zapłaci za to. – Już prze­mo­czona do suchej nitki, rzu­ciła do tele­fonu: – Usta­li­li­śmy, któ­rędy ucie­kły, jedna z nich jest ranna.

Męż­czy­zna podał namiary, pole­cił, by przy­słano wię­cej ludzi do poszu­ki­wań. Wyło­niła się kolejna osoba, a męż­czy­zna pole­cił, by fur­go­netki zaczęły prze­cze­sy­wać ulice.

– Nie ucie­kły daleko – powie­dział. – Wyprze­dziły nas o minutę. Roz­bie­gnij­cie się i znajdź­cie te gów­niary.

– Znajdą nas – szep­nęła Mina pro­sto do ucha Dorian. – Odcią­gnę ich.

– Nie!

– Bie­gam szyb­ciej od nich, a w takiej ule­wie może uda mi się zyskać prze­wagę. Zostań tutaj i siedź cicho. Posta­ram się, żeby uwie­rzyli, że jesteś ze mną, więc prze­staną cię szu­kać. I ścią­gnę pomoc.

– Nie możesz…

Mina wzięła zła­many kawa­łek deski o wyszczer­bio­nej kra­wę­dzi, odgar­nęła pło­mien­no­rude włosy, które przy­kle­iły jej się do twa­rzy.

– Zostań tutaj i siedź cicho. Wydo­sta­ły­śmy się stam­tąd, Dorian. I już tam nie wró­cimy.

Po raz ostatni ści­snęła dłoń Dorian.

– Jeste­śmy wspól­nicz­kami – szep­nęła i pobie­gła.

– Tam! Widzę jedną!

– Bie­gnij, Dorian! – zawo­łała Mina. – Bie­gnij! Nie zatrzy­muj się!

Kiedy Mina bie­gła, Dorian mocno zaci­snęła powieki. Kilka razy w swoim życiu pró­bo­wała się modlić, ni­gdy nie zdało się to na nic. Ale znów spró­bo­wała, wkła­da­jąc w to całą duszę.

Usły­szała jakieś nawo­ły­wa­nia, a potem krzyk. Miny? Kie­ru­jąc się prze­czu­ciem, zerwała się na równe nogi, udało jej się zro­bić jeden krok, nim noga się pod nią ugięła. Upa­da­jąc z całej siły, ude­rzyła głową w deskę. Ujrzała gwiazdy, a potem wszystko znik­nęło.

Cio­teczka stała nad cia­łem, osła­nia­jąc się czarną para­solką. Uczen­nica, któ­rej poświę­ciła tyle czasu i uwagi, z którą wią­zała takie nadzieje, leżała jak mokry łach­man, nadziana na ostro zakoń­czoną drew­nianą szczapę.

Bez­u­ży­teczna, pomy­ślała. Zupeł­nie bez­u­ży­teczna.

– Ani śladu dru­giej. – Szef ochro­nia­rzy stał obok niej. – Ale bur­del. Złożę dokładny raport po tym, gdy wysłu­cham swo­ich ludzi. Czy mam ją zabrać do kre­ma­to­rium?

– Numer 238 może się zgło­sić na poli­cję. To nie­zgodne z jej naturą, ale gdyby to zro­biła, wszystko zwa­limy na nią. Niech ta idiotka pie­lę­gniarka przy­nie­sie ostat­nią próbkę krwi, pobraną od numeru 238. Kiedy gliny znajdą zwłoki tam, gdzie je pod­rzu­cisz, będzie na nich krew numeru 238. I każ przy­nieść to, co numer 232 miała na sobie, kiedy ją zwer­bo­wa­li­śmy. Wsadź zwłoki do fur­go­netki. Trzeba się tym zająć jesz­cze tej nocy.

– Tak jest.

– Prze­każę szcze­gó­łowe instruk­cje. I ocze­kuję ich rygo­ry­stycz­nego prze­strze­ga­nia. Zro­zu­miano?

– Wyra­ziła się pani jasno i wyraź­nie.

– Głu­pia, nie­wdzięczna szcze­niara.

Cio­teczka kop­nęła zwłoki, zawzię­cie, i ode­szła.

Rozdział 2

Roz­dział 2

Dorian ock­nęła się, czu­jąc nie­zno­śne łupa­nie w gło­wie. Miała mdło­ści, kolano spu­chło i bolało. Nie wie­działa, gdzie jest, ani co się stało. Przez kilka prze­ra­ża­ją­cych minut nie wie­działa, kim jest.

Wszystko jej się zama­zało przed oczami, kiedy pró­bo­wała usiąść, więc leżała bez ruchu. W powie­trzu uno­sił się smród, zie­mia pod nią była szorstka i nie­równa. W kostce czuła pul­su­jący ból. Bez­sku­tecz­nie pró­bo­wała sobie przy­po­mnieć, co się wyda­rzyło, więc sku­piła się na tym, co wie.

Ktoś ją skrzyw­dził, nie chciała być tam, gdzie prze­by­wała. Ten ktoś mógł wró­cić, znów spra­wić jej ból.

Kiedy tym razem usia­dła, zapa­no­wała nad zawro­tami głowy, sycząc. Zoba­czyła zabu­do­wa­nia na jakimś zadu­piu, góry odpa­dów.

Miała na sobie szare spodnie – cał­kiem przy­zwo­ite, jeśli nie liczyć zakrwa­wio­nego roz­dar­cia na lewym kola­nie. Wil­gotna tka­nina przy­kle­iła się do ciała, podob­nie jak bluzka – biała bluzka.

Naci­snęła kolano pal­cami i wrza­snęła z bólu, nie mogąc się powstrzy­mać. Na nogach miała zwy­kłe, białe teni­sówki, lewa kostka spu­chła jej jak balon.

Zaznała już wcze­śniej kuk­sań­ców i kop­nia­ków. Kiedy jej matka się zde­ner­wo­wała, wymie­rzała je na prawo i lewo.

Czy to sprawka jej matki?

Nie, nie, raczej nie. Prze­cież znów ucie­kła.

Spę­dzić Boże Naro­dze­nie w Nowym Jorku. Czy nie taki miała zamiar? Ale nie przy­po­mi­nało to Bożego Naro­dze­nia. Było gorąco. Cho­ciaż wstrzą­sały nią dresz­cze, było gorąco.

Może ma gorączkę.

Bez względu na to, gdzie się znaj­duje i jaka jest pora roku, musi się stąd wydo­stać. Może znaj­dzie jakiś sklep, w któ­rym uda jej się zwi­nąć jakieś lekar­stwa, worek z lodem.

Zaczęła grze­bać w sto­sie desek – wla­zła jej drza­zga – ale w końcu zna­la­zła coś, co mogło jej posłu­żyć w cha­rak­te­rze laski.

Z bólu łzy leciały jej ciur­kiem, kiedy pod­pie­ra­jąc się na pro­wi­zo­rycz­nej kuli, wstała. Pokuś­ty­kała w kie­runku świa­teł w oddali.

Tam, gdzie świa­tła, tam ludzie, tam, gdzie ludzie, można coś pod­wę­dzić albo zna­leźć sklep z wor­kami z lodem i środ­kami prze­ciw­bó­lo­wymi. Kiedy się w nie zaopa­trzy, znaj­dzie sobie jakąś kry­jówkę i się prze­śpi. Będzie spała, aż ból minie.

Oszo­ło­miona, otę­piała z bólu, ruszyła przed sie­bie.

Szła i szła.

*

Mniej wię­cej wtedy, gdy Dorian wczoł­gała się przez pozba­wione szyb okno do jakie­goś opusz­czo­nego budynku i zapa­dła w sen dzięki blo­ke­rom i środ­kom uspo­ka­ja­ją­cym, z wor­kami z lodem umiesz­czo­nymi na kola­nie i w kostce, porucz­nik Eve Dal­las stała nad zwło­kami w pół­noc­nej czę­ści Bat­tery Park.

Sza­le­jąca ostat­niej nocy burza upo­rała się z naj­gor­szymi nie­do­god­no­ściami trzy­dnio­wej fali upa­łów, jaka nastała pod koniec czerwca, powie­trze na Dol­nym Man­hat­ta­nie było nie­ty­powo orzeź­wia­jące.

Nie potrwa to długo, ale dzięki temu przy­naj­mniej ranek był przy­jemny.

Mar­twej dziew­czy­nie nie robiło to żad­nej róż­nicy, doszła do wnio­sku Eve. To jesz­cze dziecko, pomy­ślała. Włosy two­rzyły burzę rudych loków wokół trój­kąt­nej, ład­nej buzi. Zie­lone, sze­roko otwarte oczy już zasnuły się cha­rak­te­ry­styczną dla nie­bosz­czy­ków war­stewkę.

Biała bluzka była cała we krwi, w piersi dziew­czyny tkwiła drew­niana szczapa.

Eve stwier­dziła brak krwi na tra­wie i na ziemi. Może zmył ją deszcz, ale zwłoki były w miarę osło­nięte, leżały pod drze­wem w pobliżu ścieżki rowe­ro­wej.

Spoj­rzała na ścieżkę rowe­rową – o tej porze pustawą, a potem na sto­ją­cego obok mun­du­ro­wego.

– Co wia­domo?

– Nie­wiele, pani porucz­nik. Gość posta­no­wił tro­chę poćwi­czyć jogę w parku o wscho­dzie słońca. – Mun­du­rowy wska­zał męż­czy­znę koło sie­dem­dzie­siątki w spoden­kach kom­pre­syj­nych i koszulce bez ręka­wów, trzy­ma­ją­cego zwi­niętą matę. Towa­rzy­szył mu drugi mun­du­rowy. – Wil­fred Meadows. Mieszka parę prze­cznic stąd, twier­dzi, że lubi w tym miej­scu witać wschód słońca. Zoba­czył zwłoki, zadzwo­nił pod dzie­więć­set jede­na­ście.

Poli­cjant odchrząk­nął.

– Kiedy tu dotar­li­śmy, świa­dek sie­dział ze skrzy­żo­wa­nymi nogami i ze zło­żo­nymi dłońmi kilka kro­ków od ofiary.

Funk­cjo­na­riusz zade­mon­stro­wał to.

– Powie­dział, że pró­bo­wał wysłać pozy­tywną ener­gię do jej wędru­ją­cej duszy. Tro­chę pła­kał, bo ofiara to jesz­cze dziecko. Mówi, że ma rudo­włosą wnuczkę mniej wię­cej w jej wieku.

– Przy­cho­dzi tu pra­wie każ­dego ranka – cią­gnął poli­cjant – trzy razy w tygo­dniu po połu­dniu jeź­dzi na rowe­rze tą ścieżką, a przez dwa popo­łu­dnia w tygo­dniu pro­wa­dzi w parku zaję­cia z tai chi. Wcze­śniej nie widział ofiary w tej oko­licy. Uważa, że zwró­ciłby na nią uwagę ze względu na jej włosy i swoją wnuczkę.

– No dobrze, spisz­cie jego zezna­nia i puść­cie go do domu. Zaj­miemy się tą sprawą. Chwi­leczkę.

Dostrze­gła swoją part­nerkę, detek­tyw Peabody, zmie­rza­jącą szyb­kim kro­kiem do oto­czo­nego taśmą miej­sca prze­stęp­stwa.

– Od tej pory przej­mu­jemy sprawę. Co tam, Peabody? – Eve pode­szła do poli­cyj­nej taśmy.

– Prze­pra­szam! Awa­ria w metrze, więc daro­wa­łam sobie jazdę. Poko­na­łam pie­szo pra­wie kilo­metr, a to dopiero począ­tek zmiany.

– Zwłoki zna­lazł tam­ten miło­śnik jogi. Mun­du­rowi mają jego zezna­nie. Prze­py­taj go, nim puścisz go do domu.

– Tak jest. – Peabody zdjęła oku­lary prze­ciw­sło­neczne w oprawce w kolo­rach tęczy, wsu­nęła je do kie­szeni mary­narki. Być może słońce ostro świe­ciło, ale wie­działa, jakie zda­nie ma Eve na temat nosze­nia na służ­bie oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych w tęczo­wej oprawce. – To jesz­cze dzie­ciak.

– Ow­szem. Dwa­na­ście, trzy­na­ście, czter­na­ście lat. Ja zajmę się ofiarą, ty zaj­mij się świad­kiem.

Eve się odwró­ciła, pode­szła do zwłok, przy­kuc­nęła.

Otwo­rzyła zestaw pod­ręczny, naj­pierw wyjęła z niego zestaw do iden­ty­fi­ka­cji, przy­ci­snęła do niego kciuk pra­wej dłoni ofiary.

– Ofiara to Mina Rose Cabot, lat trzy­na­ście, z Devon w Pen­syl­wa­nii. Rasy bia­łej, rude włosy, zie­lone oczy. Sto sześć­dzie­siąt dwa cen­ty­me­try wzro­stu, waga czter­dzie­ści osiem kilo­gra­mów. Rodzice – Rae i Oli­ver Cabo­to­wie, zamiesz­kali w Devon, jeden brat, Ethan, jede­na­ście lat.

Wyjęła mier­niki.

– Zgon nastą­pił o dwu­dzie­stej trze­ciej zero sześć. Przy­czyną śmierci wydaje się drew­niana szczapa, dłu­go­ści około pięć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów, sze­ro­ko­ści ośmiu cen­ty­me­trów, tkwiąca w klatce pier­sio­wej. Do potwier­dze­nia przez leka­rza sądo­wego, labo­ra­to­rium ma zba­dać narzę­dzie zbrodni.

Eve zabez­pie­czyła dło­nie, pod­nio­sła ofiarę i ją obej­rzała.

– Zasi­nie­nia kostek u rąk, tro­chę zaschnię­tej krwi. – Pobrała próbkę krwi, zabez­pie­czyła ją, a następ­nie wło­żyła mikro­go­gle i uważ­nie przyj­rzała się dło­niom dziew­czynki.

– Widać parę drzazg w obu dło­niach. Krew na bluzce wokół rany. Kilka kro­pli krwi na man­kie­cie bluzki i na spodniach nie pocho­dzi z rany.

Pokrę­ciła głową.

– Skąd, u dia­bła, wziął się tu ten kawa­łek drewna?

Przy­sia­dła na pię­tach.

– Wal­czy­łaś, prawda, Mino? Zła­pa­łaś jakąś deskę – a może już wcze­śniej się w nią zaopa­trzy­łaś i zabójca wyko­rzy­stał ją prze­ciwko tobie.

– Ofiara ma prze­kłute uszy – cią­gnęła Eve. – Dwa razy lewe ucho, raz – prawe. Brak kol­czy­ków. Nie ma butów, tele­fonu, port­mo­netki ani torebki. Małe, wyglą­da­jące na srebrne ser­duszko na łań­cuszku. Łań­cu­szek zerwany.

– Czyli zabójca zabrał kol­czyki, buty, co tam jesz­cze miała przy sobie, ale nie zabrał łań­cuszka. Może usły­szał, jak ktoś się zbliża, i uciekł, nim zdo­łał go zabrać. Być może.

Scho­wała przy­rządy.

– Brak widocz­nych obra­żeń na twa­rzy ani innych obra­żeń na ciele. Ubra­nie nie­tknięte. Lekarz sądowy ustali, czy doszło do napa­ści na tle sek­su­al­nym lub gwałtu, ale wygląda to na ban­dycki napad. Co, u dia­bła, pora­bia­łaś w Nowym Jorku Mino z Pen­syl­wa­nii?

Wyprawa z rodzi­cami, pomy­ślała Eve, ucieczka z domu? Z całą pew­no­ścią dziew­czyna nie wyglą­dała, jakby przez jakiś czas szwen­dała się po mie­ście.

Eve się wypro­sto­wała, kiedy pode­szła do niej Peabody.

– Zezna­nia pana Meadowsa są spójne. Uzy­ska­łam od niego pełne wyja­śnie­nia. Mieszka tu od osiem­na­stu lat, od trzy­dzie­stu pra­cuje jako tre­ner roz­woju oso­bi­stego w „Heal­thy You and Me”. Żonaty od czter­dzie­stu jeden lat. Żona jest instruk­torką fit­ness w tym samym ośrodku. Ma rude włosy, podob­nie jak ich córka i naj­star­sza wnuczka. Powie­dział, że w pierw­szym momen­cie pomy­ślał, że ofiarą jest jego wnuczka Abi­gail. Wie­dział, że to nie­moż­liwe, ale prze­żył chwilę grozy.

– To Mina Cabot z Devon w Pen­syl­wa­nii. Wygląda to na ban­dycki napad, ale… – Eve obej­rzała się za sie­bie. – Widzisz, jak leży? Nie jakby została spe­cjal­nie uło­żona w takiej pozy­cji, ale i tak skrom­nie. I zupeł­nie nie tak, jakby upa­dła, dźgnięta w pierś. Poza tym brak śla­dów trawy na ubra­niu. Brak krwi na ziemi – tech­nicy jesz­cze to spraw­dzą, ale… Prze­kręćmy ją.

Razem pode­szły do zwłok. Peabody zabez­pie­czyła dło­nie i następ­nie we dwie ostroż­nie prze­wró­ciły Minę na bok.

– Szczapa ma mniej wię­cej sześć­dzie­siąt cen­ty­me­trów – stwier­dziła Eve. – Spójrz na krew z tyłu bluzki. Została prze­bita na wylot. Ale brak śla­dów krwi na ziemi.

– Zwłoki pod­rzu­cono tutaj? – spy­tała Peabody.

– Bluzka jest wil­gotna – jesz­cze nie wyschła. Czyli ofiara zgi­nęła pod­czas noc­nej burzy. Nato­miast spodnie są suche. A deszcz nie roz­mył plam krwi na nich.

– Ale to jej roz­miar. Może są ciut za krót­kie, jakby tro­chę z nich wyro­sła.

– W bazie danych podano, że mie­rzy metr sześć­dzie­siąt dwa wzro­stu. Niech Mor­ris to spraw­dzi.

– To porządne spodnie. Gra­na­towe, jak od szkol­nego mun­durka.

Eve zmru­żyła oczy.

– Jak od szkol­nego mun­durka?

– Takie odnio­słam wra­że­nie. Od mun­durka uczen­nicy pry­wat­nej szkoły. Zwy­kle są gra­na­towe lub szare, cza­sami khaki na lato. Ale te nie wyglą­dają na let­nie.

– Nie wyglą­dają na let­nie – powtó­rzyła w zamy­śle­niu Eve. – Mor­ris spraw­dzi, czy została zgwał­cona. Dla­czego zmie­niono jej spodnie? Zabrano buty – sądząc po wyglą­dzie pode­szew stóp, nie cho­dziła po mie­ście na bosaka. Dla­czego zabrano jej buty, kol­czyki, doku­ment toż­sa­mo­ści, tele­fon, jeśli miała to wszystko, i poświę­cono czas na zmianę jej spodni? Bo za nic nie uwie­rzę, że stra­ciła życie, mając je na sobie. Ani że stało się to tutaj.

– Ładna dziew­czyna – powie­działa Peabody. – Naprawdę ładna.

– Ow­szem. Spójrz na paznok­cie u rąk i nóg. Ide­al­nie zadbane, czy­ste, obcięte. Deli­katne dło­nie. Nie włó­czyła się po uli­cach. Sprawdź zgło­sze­nia zagi­nio­nych w Devon, może mają coś o niej. Ja zadzwo­nię po samo­chód z kost­nicy i po tech­ni­ków.

Prze­nie­siono ją tutaj, myślała Eve, tele­fo­nu­jąc. Wszystko upo­zo­ro­wano na ban­dycki napad. Ale tu nie cho­dziło o parę butów ani o komórkę.

– Dal­las, w listo­pa­dzie uru­cho­miono pro­ce­durę Child Alert w związku z jej zagi­nię­ciem. Dokład­nie dzie­wią­tego listo­pada. Nie wró­ciła po szkole do domu. Z pry­wat­nego gim­na­zjum Bester. Mam nazwi­ska detek­ty­wów przy­dzie­lo­nych do jej sprawy. Jest też infor­ma­cja, że rodzice wyzna­czyli nagrodę w wyso­ko­ści dwu­stu tysięcy dla każ­dego, kto przy­czyni się do odna­le­zie­nie ich córki.

– Ta dziew­czyna nie żyła na ulicy przez ponad sie­dem mie­sięcy. Może ucie­kła z domu. Prze­ko­namy się, co nam powie­dzą śled­czy. Ale prze­by­wała w jakimś porząd­nym miej­scu. Znasz się na tym – to drewno czy jakiś wyrób drew­no­po­dobny?

Peabody przy­kuc­nęła.

– To sosna – powie­działa. – Praw­dziwa sosna. Wygląda na dość starą. W labo­ra­to­rium ustalą jej wiek. Według mnie to stary kołek.

– Jak twój dzia­dek?

– Ha, ha, ha, bar­dzo śmieszne. Może ele­ment ściany szkie­le­to­wej. Usu­nął go ktoś, kto nie przy­wią­zuje wagi do porząd­nego drewna. Ktoś, kto remon­to­wał dom – tak jak my to robimy. Ale my nie trak­tu­jemy mate­ria­łów w taki spo­sób. Jest tro­chę wypa­czony, czyli jakiś czas leżał na dwo­rze.

– Kolejny dowód na to, że dziew­czyna została tu pod­rzu­cona. Zabójca nie pod­niósł tego z ziemi ni­gdzie w pobliżu. Zle­cimy mun­du­ro­wym prze­py­ta­nie oko­licz­nych miesz­kań­ców, ale ktoś ją tu przy­niósł po tym, jak skoń­czyła się burza, porzu­cił pod tym drze­wem.

– Mógł obcią­żyć zwłoki – cią­gnęła roz­wa­ża­nia Eve – wrzu­cić je do rzeki. Cał­kiem do niej bli­sko.

– Chcieli, żeby­śmy ją zna­leźli.

Eve ski­nęła głową.

– Pyta­nie: dla­czego? Prze­by­wała na dwo­rze pod­czas burzy, wal­czyła. Nie ma nic pod paznok­ciami, czyli nie podra­pała nikogo, albo zabójca wszystko usu­nął spod paznokci, nim ją zosta­wił. Brak zasi­nień na twa­rzy, tylko nie­znaczne na kłyk­ciach.

– Nie sta­wiała oporu długo – doszła do wnio­sku Peabody.

– Nie. – Eve znów spoj­rzała na zwłoki. – Nie­długo.

*

Eve zacze­kała, aż dotrze do swo­jego gabi­netu w komen­dzie, zapro­gra­muje życio­dajną kawę w auto­ku­cha­rzu, nim się­gnęła po tele­fon.

Zamiast w pierw­szej kolej­no­ści poin­for­mo­wać o śmierci Miny jej rodzi­ców, Eve skon­tak­to­wała się z poli­cjantką, która zaj­mo­wała się sprawą zagi­nię­cia Miny.

– Psia­krew. Niech to wszy­scy dia­bli. – Detek­tyw Shar­lene Dri­ver prze­su­nęła dłońmi po ciem­no­brą­zo­wej twa­rzy, a potem przy­ci­snęła pal­cami powieki, o kilka tonów ciem­niej­sze.

Po chwili opu­ściła dło­nie, a jej wzrok stał się bez­na­miętny.

– Była­bym wdzięczna za udo­stęp­nie­nie mi szcze­gó­łów, pani porucz­nik.

– Otrzyma je pani. Moja part­nerka wła­śnie spo­rzą­dza raport, dosta­nie pani jego kopię. Ja odpo­wiem na wszyst­kie pani pyta­nia. Sama też mam ich kilka.

– Może uprze­dzę pani pyta­nia, powiem, co wiem, i wyślę akta sprawy?

– Dosko­nale.

– To porządna rodzina, pani porucz­nik. Matka jest adwo­ka­tem, zaj­muje się pra­wami oby­wa­tel­skimi, czę­sto działa pro bono. Ojciec jest leka­rzem rodzin­nym, pro­wa­dzi pry­watną prak­tykę. Ich sytu­acja finan­sowa jest sta­bilna, ale nie są sza­le­nie bogaci – nie, by poku­sić się o porwa­nie ich dziecka w zamian za słony okup. Mina wyjąt­kowo dobrze radziła sobie w szkole, miała grono przy­ja­ció­łek, nie cho­dziła z nikim na poważ­nie, ale podo­bał jej się jeden chło­pak z jej klasy. Roz­ma­wia­li­śmy z nim, z jego rodzi­cami, kole­gami. Nic nie wska­zy­wało na to, by zamie­rzała uciec z domu. Nic a nic.

Dri­ver urwała.

– Trzeba o tym pamię­tać. Dzie­ciak wku­rza się, ucieka z domu, ale to nie ten przy­pa­dek. Umó­wiła się na wide­orandkę – pierw­szą w życiu – z chło­pa­kiem i jesz­cze dwiema parami. Już nie mogła się jej docze­kać. Wra­cała do domu po tre­ningu pił­kar­skim.

– Tą samą drogą i o tej samej porze, co zwy­kle?

– Tak i wła­śnie w tym rzecz. To nie­spełna kilo­metr, w bez­piecz­nej oko­licy, po dro­dze mijała nie­wielki zagaj­nik. Jesz­cze jedna istotna uwaga – wpraw­dzie rodzice uczu­lali ją na to, by nie roz­ma­wiała z nie­zna­jo­mymi i tak dalej, Mina była roz­sądną dziew­czyną, ale zara­zem gotową do nie­sie­nia pomocy – vide jej rodzice – jeśli uznała, że ktoś jej potrze­buje.

– Ktoś wie­dział, któ­rędy cho­dzi, wyko­rzy­stał jej cha­rak­ter, porwał ją.

– Tak uzna­li­śmy. Ale nie zażą­dano okupu. Wpraw­dzie otrzy­ma­li­śmy kilka tele­fo­nów, jed­nak więk­szość oka­zała się nie­przy­datna, zapro­wa­dziła nas doni­kąd. Komuś się wyda­wało, że może widział fur­go­netkę w pobliżu. Czarną albo brą­zową, może nawet nie­bie­ską. Z oknami, bez okien.

– Rozu­miem.

– Tuż przed piątą ojciec poje­chał po syna, który był u kolegi, chło­pak zwy­kle odwie­dzał go po szkole. Mina powinna wró­cić do domu o pią­tej, ale nie zanie­po­koił się do wpół do szó­stej, kiedy do domu wró­ciła żona. Zadzwo­nili na komórkę Miny, lecz nie uzy­skali połą­cze­nia. Zaczęli wydzwa­niać do jej kole­ża­nek, do tre­nera, a Oli­ver – czyli ojciec – obje­chał oko­licę. Wtedy Rae zadzwo­niła na poli­cję.

– Nie pod­dali się, pani porucz­nik. To będzie dla nich cios. Jeśli mogę pro­sić o przy­sługę, pro­szę pozwo­lić mnie i mojej part­nerce poin­for­mo­wać ich o śmierci córki. Zdą­ży­ły­śmy ich dobrze poznać.

– Przy­pil­nuję, żeby­ście szybko otrzy­mały raport. Będę chciała z nimi poroz­ma­wiać, ale to może zacze­kać.

– Mogę panią zapew­nić, że jesz­cze dziś wyjadą do Nowego Jorku. Nie będą zwle­kać.

– Pro­szę im prze­ka­zać mój numer tele­fonu. Znajdę dla nich czas.

– Spy­tają, czy została zgwał­cona.

– Jesz­cze nie mogę udzie­lić takiej infor­ma­cji. Bada ją teraz nasz lekarz sądowy, on to ustali. Co miała na sobie w dniu, w któ­rym zagi­nęła?

– Szkolny mun­du­rek, a w tor­bie strój pił­kar­ski. Białą bluzkę z dłu­gimi ręka­wami, gra­na­towe spodnie. Miała zwy­czaj cho­wać mary­narkę szkolną w ple­caku – bo jej się nie podo­bała – zamiast niej wkła­dała białą bluzę z kap­tu­rem, zapi­naną na zamek bły­ska­wiczny. To samo doty­czyło szkol­nego obu­wia – ciem­no­brą­zo­wych moka­sy­nów. Raczej cho­dziła w bia­łych adi­da­sach.

– Biżu­te­ria?

– Trzy kol­czyki na sztyft. Dwa srebrne ser­duszka, jedna nie­bie­ska gwiazdka, srebrne ser­duszko na łań­cuszku. Miała przy sobie tele­fon, doku­ment toż­sa­mo­ści, nie­całe dwa­dzie­ścia dola­rów w gotówce, tablet, segre­ga­tor na prace domowe, słu­chawki douszne, kosme­tyki do maki­jażu – te, któ­rych wolno jej było uży­wać, i te, które zwę­dziła, o czym wie­działa jej matka. Szczotkę do wło­sów, gumki do wło­sów, mały zestaw pierw­szej pomocy. Ojciec nale­gał, żeby i syn, i córka nosili pod­sta­wowy zestaw pierw­szej pomocy. Nie zna­leź­li­śmy ani śladu po tym wszyst­kim.

Ci, któ­rzy ją porwali, chcieli, żeby na pierw­szy rzut oka wyglą­dało to na ucieczkę z domu, pomy­ślała Eve, kiedy się roz­łą­czyła. Tak samo, jak zabójca chciał, żeby wyglą­dało to na ban­dycki napad.

W obu wypad­kach, żeby kupić sobie czas, doszła do wnio­sku.

To skło­niło ją do uzna­nia, że ta sama osoba czy osoby stoją zarówno za porwa­niem, jak i za zabój­stwem.

Wstała, żeby roz­mie­ścić infor­ma­cje na tablicy.

Wciąż była tym zajęta, kiedy usły­szała, jak Peabody idzie kory­ta­rzem do jej gabi­netu, gło­śno tupiąc.

– Wyślij raport do detek­tyw Dri­ver.

Peabody wycią­gnęła palm­top i wyko­nała pole­ce­nie.

– Poli­cjanci z Devon poin­for­mują naj­bliż­szych krew­nych ofiary, prze­każą nam akta sprawy. Uznali, że to porwa­nie, a nie ucieczka z domu. Skłonna jestem się z tym zgo­dzić. Ofiara nie posta­no­wiła ujrzeć jasnych świa­teł Nowego Jorku po tre­ningu pił­kar­skim, mając przy sobie nie­spełna dwa­dzie­ścia dola­rów.

Eve stała tyłem do Peabody, przo­dem do tablicy.

– Czuję, jak spo­glą­dasz bła­gal­nie na auto­ku­cha­rza. Zapro­gra­muj kawę dla sie­bie. I wię­cej dla mnie.

– To były raczej tęskne spoj­rze­nia, nie bła­galne.

– Spraw­dzimy rodzi­ców. Szu­kaj dłu­gów, wszel­kich nie­uza­sad­nio­nych wypłat. Ekipa z Devon już to zro­biła, ale nie zaszko­dzi spraw­dzić jesz­cze raz. Miała chło­paka. Przyj­rzymy mu się, upew­nimy się, czy nie ma zbo­czo­nego star­szego brata, wujka, ojca. Sprawdź pod tym kątem rów­nież jej tre­ne­rów i nauczy­cieli.

– Jasne.

– Poszu­kamy wszel­kich związ­ków z Nowym Jor­kiem, ponie­waż tutaj ją przy­wieźli i prze­trzy­my­wali. Nie stwier­dzi­li­śmy śla­dów sto­so­wa­nia kaj­da­nek czy prze­mocy. Jak na razie.

– Może fasze­ro­wali ją pro­chami.

– Roz­strzy­gnie to bada­nie tok­sy­ko­lo­giczne. A Mor­ris ustali, czy ktoś upra­wiał z nią seks. No bo po co pory­wać ładną nasto­latkę, jeśli nie dla okupu – a nikt nie zażą­dał okupu – albo w celach sek­su­al­nych?

– By peł­niła rolę domo­wego dro­ida? Do pracy nie­wol­ni­czej?

– Nie z tymi dłońmi i paznok­ciami. Jeżeli już, to dbano o nie… Jak to się mówi? Robili jej mani­kiur.

– Masz rację. Miała kla­syczny fran­cu­ski mani­kiur i pedi­kiur. Nic krzy­kli­wego, wszystko z klasą.

– Z klasą – powtó­rzyła Eve i wzięła swoją kawę. – Jeśli w grę wcho­dził seks, komuś zale­żało na tej kla­sie. Albo… Sprawdźmy dzie­cięcą por­no­gra­fię. Cho­ciaż jako trzy­na­sto­latka była na to tro­chę za stara. Już szyb­ciej por­no­gra­fia z dziew­czę­tami wkra­cza­ją­cymi w okres pokwi­ta­nia. Zdję­cia, filmy.

Eve spoj­rzała na zdję­cie na tablicy, na młodą, świeżą, szczerą buzię.

– Ładna rudo­włosa dziew­czyna o gład­kiej, bia­łej cerze, lekko zaokrą­glona tu i tam. Młoda, ale… roz­kwi­ta­jąca?

– Jakie to chore.

– Ow­szem, podob­nie jak wbi­cie ostro zakoń­czo­nego kawałka drewna w klatkę pier­siową. McNab pra­co­wał jakiś czas w oby­cza­jówce, poroz­ma­wiaj z nim.

Jako że as wydziału infor­ma­tyki śled­czej był współ­lo­ka­to­rem Peabody i jej oso­bi­stym narze­czo­nym, roz­mowa z nim miała same plusy.

Eve odsu­nęła się od tablicy, przyj­rzała się jej uważ­nie.

– Ładna, młoda dziew­czyna poko­nuje nie­spełna kilo­metr ze szkoły do domu – codzien­nie tą samą trasą. To uła­twia jej porwa­nie. Ale z dru­giej strony bez­pieczna oko­lica utrud­nia zada­nie. Ktoś poświę­cił nieco czasu na to, żeby ją obser­wo­wać, wszystko zapla­no­wać. Zor­ga­ni­zo­wać śro­dek trans­portu. Założę się, że ten ktoś nie zro­bił tego pierw­szy raz. Może sprze­daje porwane dzie­ciaki. W celach nie­rządu, do nie­le­gal­nych bur­deli.

– Musi mu się opła­cać prze­trzy­my­wać ją przez kilka mie­sięcy, dbać o jej higienę i zdro­wie, trzy­mać w zamknię­ciu albo fasze­ro­wać pro­chami, bądź wma­wiać jej, że wie­dzie luk­su­sowe życie. Musi się to opła­cać. I to wystar­cza­jąco, by wywieźć ją poza gra­nice stanu.

– Może to czy­sty przy­pa­dek – powie­działa Peabody. – Coś poszło nie tak, udało jej się uciec.

– Moż­liwe. Cał­kiem moż­liwe. Jeśli prze­trzy­my­wali ją tak długo, może stra­cili czuj­ność, a ona spró­bo­wała to wyko­rzy­stać.

Spoj­rzała na zdję­cie z miej­sca prze­stęp­stwa.

– Skąd, u dia­bła, wzięło się to narzę­dzie zbrodni? Jeśli ucie­kła, to naj­pew­niej zna­la­zła ten kołek w pobliżu miej­sca, gdzie wydo­stała się na wol­ność, no nie?

Wró­ciła do biurka, żeby zało­żyć książkę sprawy Miny.

– Poroz­ma­wiaj z McNa­bem, spo­rządźmy listę zna­nych nam pedo­fili w Devon i oko­li­cach, w Nowym Jorku.

– Jasna cho­lera, to będzie długa lista.

– Dziew­częta w wieku od jede­na­stu do czter­na­stu lat. Młod­sze się nie nadają, star­sze prze­stają być obiek­tem ich zain­te­re­so­wa­nia. Bez skłon­no­ści sady­stycz­nych, chyba że Mor­ris znaj­dzie jakieś ślady sto­so­wa­nia prze­mocy. Zatrzy­mali jej szkolny mun­du­rek – zasta­na­wiała się Eve. – Spodnie. Ale ta bluzka? Roe powie­działa, że w chwili porwa­nia Mina miała bluzkę z dłu­gimi ręka­wami – musimy to potwier­dzić na sto pro­cent, ponie­waż w chwili śmierci była w bluzce z krót­kimi rękaw­kami z man­kie­tem. Może uda nam się usta­lić pocho­dze­nie bluzki.

– Zmie­nili spodnie, ale nie bluzkę – doszła do wnio­sku Peabody. – Ale czemu w ogóle zatrzy­mali jej spodnie?

– Może mają ich całą kolek­cję. Przy­szły akta z Devon. No, zmy­kaj.

Eve prze­czy­tała akta, poczy­na­jąc od zgło­sze­nia zagi­nię­cia, poprzez wszyst­kie etapy śledz­twa, zezna­nia, oświad­cze­nia, kolej­ność zda­rzeń, usta­loną przez śled­czych. Zapo­znała się z mapą oko­lic, poło­że­niem domu i szkoły, ich odle­gło­ścią od zagaj­nika.

Porządna robota, uznała. Detek­tywi z Devon nie byli idio­tami ani obi­bo­kami. Pra­co­wali sumien­nie, wszystko spraw­dzili raz i drugi.

Do akt dołą­czona była lista zna­nych poli­cji pedo­fili, łącz­nie z tymi z pobli­skiej Fila­del­fii.

Zapo­zna się z zezna­niami, ale naj­pierw otwo­rzyła listę, a potem zle­ciła nowe szu­ka­nie, zawę­ża­jąc je zgod­nie z zało­żo­nymi kry­te­riami.

Dziew­czynki w wieku od jede­na­stu do czter­na­stu lat.

To samo zro­biła dla Nowego Jorku, na razie ogra­ni­cza­jąc się do Man­hat­tanu.

Potem, testu­jąc swoje umie­jęt­no­ści posłu­gi­wa­nia się kom­pu­te­rem, zle­ciła spo­rzą­dze­nie jesz­cze jed­nego wykazu: osób z zawę­żo­nej listy z Pen­syl­wa­nii i Nowego Jorku, które cokol­wiek łączyło.

Kom­pu­ter pra­co­wał, a Eve poło­żyła nogi na biurku, wzięła kubek z resztką kawy i przyj­rzała się uważ­nie tablicy.

Zadbane dło­nie i stopy, brak śla­dów kaj­da­nek, brak śla­dów nie­do­ży­wie­nia, sto­so­wa­nia prze­mocy.

Mor­ris to potwier­dzi lub obali, ale na razie…

Co spra­wiło, że trzy­na­sto­latka przez kilka mie­sięcy prze­by­wała ze swoim pory­wa­czem?

Może to ktoś, kogo znała, komu ufała. Ale nic w rapor­cie Dri­ver nie wska­zy­wało na coś takiego, a Eve nie dostrze­gła naj­mniej­szego uchy­bie­nia w pracy Dri­ver i jej part­nerki.

Brak kaj­da­nek nie świad­czył, że nie trzy­mano jej pod klu­czem, nie fasze­ro­wano pro­chami, żeby stała się ule­gła. Urzą­dzili jej pra­nie mózgu, gro­zili jej.

Spodnie od szkol­nego mun­durka i zwy­kła biała bluzka. Łań­cu­szek. Naprawdę dziwne, że pozwo­lili jej zatrzy­mać łań­cu­szek, ale nie kol­czyki.

Bo z całą pew­no­ścią nie był to sfu­sze­ro­wany napad ban­dycki.

– Udało ci się uciec, prawda, Mino? I wal­czy­łaś, kiedy cię zła­pali. Odda­łaś za to życie. Może na­dal mia­łaś tamte spodnie, a może wło­żyli ci je, żebyś wyglą­dała na ucie­ki­nierkę. Zosta­wili ci zerwany łań­cu­szek, by upo­zo­ro­wać ban­dycki napad, pod­czas któ­rego sta­wia­łaś opór.

Jesz­cze jeden dzie­ciak, pomy­ślała Eve, który uciekł z domu i mar­nie skoń­czył.

– Ale to nie doty­czy cie­bie. Tylko spójrz na tę twarz. Ładna dziew­czyna o cerze jak płatki bia­łej róży. I figu­rze z zale­d­wie pierw­szymi ozna­kami pokwi­ta­nia. Kto­kol­wiek cię porwał, miał powód, żeby tak o cie­bie dbać.

Kiedy kom­pu­ter zasy­gna­li­zo­wał zakoń­cze­nie pierw­szego zada­nia, Eve spu­ściła nogi na pod­łogę, odwró­ciła się w stronę biurka.

Znaj­dzie ten powód.

Rozdział 3

Roz­dział 3

Peabody wró­ciła aku­rat wtedy, kiedy Eve zle­ciła kolejne spraw­dza­nie.

– McNab dał mi namiary do nie­ja­kiej detek­tyw Wil­lowby. Wła­śnie prze­nie­siono ją do komendy z komi­sa­riatu numer czte­ry­sta sześć. Pra­cuje w sek­cji spe­cjal­nej, zaj­muje się głów­nie prze­stęp­stwami prze­ciwko nie­let­nim. Skon­tak­to­wa­łam się z nią.

Ponie­waż Peabody wie­działa, czym grozi sie­dze­nie na wrzy­na­ją­cym się w tyłek fotelu dla gości w gabi­ne­cie Eve, ostroż­nie przy­sia­dła na samym jego skraju.

– Porówna zdję­cie Miny ze zdję­ciami i fil­mami, które posia­dają. Są też nie­le­galne cha­tro­omy w sieci… por­tale do wymiany tre­ści, słu­żące do…

– Wymie­nia­nia się nie­wol­ni­cami albo ich sprze­daży… Wyko­rzy­sty­wa­nych do seksu lub prac domo­wych.

– Wie­dzia­łaś o tym. Jezu, Wil­lowby mówi, że nie­które nie­let­nie, które udało im się ura­to­wać, twier­dzą, że odbywa się to za obo­pólną zgodą albo na pole­ce­nie… Zgod­nie z tym, w co im kazano wie­rzyć. Cza­sami wyko­rzy­stują je, kiedy są jesz­cze bar­dzo mło­dziut­kie, zda­rzają się wśród nich nawet małe dziew­czynki…

Nagle Peabody się zre­flek­to­wała, zapo­mniała o nie­wy­god­nym fotelu, poczuła, jak jej się wrzyna w tyłek, wstała.

– Wybacz, Dal­las. Wybacz mi.

– Nic się nie stało. To mi daje lep­sze wyobra­że­nie o spra­wie. Praw­do­po­dob­nie zostało mi jesz­cze parę lat, nim tra­fi­ła­bym na rynek. Wszystko spie­przył, gwał­cąc mnie, więc nie mógł mnie sprze­dać jako dzie­wicy. Zwy­kle są wię­cej warte. Cho­ciaż z dru­giej strony są tacy, któ­rzy wolą roz­dzie­wi­czone.

Albo zwy­czaj­nie zdo­ło­wane, pomy­ślała. W sam raz się nada­wała.

– Jed­nak tu nie cho­dzi o to – cią­gnęła Eve. – Ist­nieje wyso­kie praw­do­po­do­bień­stwo, że została porwana z uwagi na swój wygląd i wiek – w chwili porwa­nia miała dwa­na­ście lat. Ale czemu trzy­mali ją tak długo, jeśli zamie­rzali ją zaofe­ro­wać na rynku? Naj­praw­do­po­dob­niej miała być prze­zna­czona do użytku oso­bi­stego bądź do przy­no­sze­nia zysków z por­no­gra­fii. A gdyby prze­stała się nada­wać do dzie­cię­cej por­no­gra­fii albo się znu­dziła, zawsze można ją odstą­pić komuś innemu.

– Mniej wię­cej tego samego dowie­dzia­łam się od Wil­lowby. Kiedy usły­szała ode mnie, że dziew­czyna miała zro­biony mani­kiur i pedi­kiur oraz była ogól­nie zadbana, uznała, że ofiara w sam raz pasuje do kate­go­rii tak zwa­nych Księż­ni­czek.

Eve, zain­try­go­wana, umil­kła, obró­ciła się z fote­lem.

– Księż­ni­czek? Zna­czy się bycia trak­to­wa­nym jak księż­niczka?

– Tak. Przy­pusz­czal­nie dostają pro­chy, po któ­rych stają się ule­głe, przy­naj­mniej na początku. A poza tym ładne ciuszki, maki­jaż, jakieś bły­skotki, sala zabaw – praw­do­po­dob­nie bez okien. Z całą pew­no­ścią są trzy­mane pod klu­czem. Młod­sze mają zabawki i przy­tu­lanki.

– Mar­chewka zamiast kija. Ni­gdy nie zro­zu­miem, dla­czego to nie cukie­rek albo lody zamiast kija. Kto naprawdę pali się do zje­dze­nia jakiejś cho­ler­nej mar­chewki?

Zasta­no­wiła się nad tym, ale szybko prze­stała sobie zawra­cać głowę mar­chewką.

– Sto­sują kij przy braku współ­pracy. Dzie­ciaki z ulicy przy­pusz­czal­nie są bar­dzo łase na wszel­kie nagrody. Ale kogoś takiego jak Minę nie­ła­two jest prze­ku­pić.

Spoj­rzała na zega­rek.

– Prze­ko­najmy się, co nam powie Mor­ris.

Wła­śnie się pod­no­siła, gdy zadzwo­nił jej tele­fon. Spoj­rzała na wyświe­tlacz.

– Rodzice ofiary. Zacze­kaj. Porucz­nik Dal­las – rzu­ciła do słu­chawki.

Męż­czy­zna na wyświe­tla­czu był blady jak śmierć, wokół błysz­czą­cych, nie­bie­skich oczu miał czer­wone obwódki.

– Porucz­nik Dal­las – prze­mó­wił łamią­cym się gło­sem. – Nazy­wam się…

– Panie Cabot, bar­dzo mi przy­kro z powodu pań­skiej straty.

– Shar­lene… detek­tyw Dri­ver powie­działa, że nie ma pani cie­nia wąt­pli­wo­ści.

– Zga­dza się, pro­szę pana. Rozu­miem, jakie to trudne dla pana i pań­skiej rodziny. Obie­cuję panu, że usta­le­nie, kto ode­brał pań­stwu Minę, jest teraz dla mnie i mojej part­nerki sprawą prio­ry­te­tową.

– Czy… nasza Mina… Czy…

Została zgwał­cona, dokoń­czyła Eve w myślach, bo rozu­miała, że ojcu te słowa nie mogą przejść przez gar­dło.

– Minę bada teraz główny lekarz sądowy Nowego Jorku. Zapew­niam pana, że nie mogła tra­fić do lep­szego fachowca i bar­dziej współ­czu­ją­cego czło­wieka niż dok­tor Mor­ris. Wła­śnie się do niego wybie­ram razem ze swoją part­nerką.

– Musimy ją zoba­czyć. Musimy ją przy­wieźć do domu.

– W tej chwili nie będzie jej pan mógł zabrać, ale będą mogli pań­stwo ją zoba­czyć. Wszystko zor­ga­ni­zuję. Mogę też zała­twić dla pań­stwa śro­dek trans­portu i hotel, jeśli zamie­rzają pań­stwo prze­no­co­wać w Nowym Jorku.

– Nie wró­cimy do domu, póki nie będziemy mogli zabrać Miny z nami. Musimy przy­wieźć naszą córkę do domu. Musimy…

Urwał i się roz­kleił. Sta­rał się opa­no­wać, a Eve nie prze­sta­wała mówić.

– Musimy na jakiś czas zatrzy­mać Minę tutaj. Pod­czas roz­mowy z dok­to­rem Mor­ri­sem poin­for­mu­jemy go, że przy­jadą pań­stwo ją zoba­czyć. Bar­dzo by nam pomo­gło, gdy­bym mogła poroz­ma­wiać z panem i pań­ską żoną, z pań­stwa synem, jeśli też przy­je­dzie. Rozu­miem, że wyja­śnili pań­stwo wszystko, co miało zwią­zek z jej znik­nię­ciem, z detek­tyw Dri­ver i jej part­nerką, ale bar­dzo by nam to pomo­gło.

– Musimy wie­dzieć, co się stało!

Nie­wy­obra­żalne cier­pie­nie prze­bi­jało przez każde jego słowo.

– Zro­bimy wszystko, co w naszej mocy, żeby to usta­lić. Panie Cabot, czy mam zor­ga­ni­zo­wać dla pań­stwa trans­port i hotel?

– Nie, przy­jadę… Przy­je­dziemy samo­cho­dem. Przy­je­dziemy samo­cho­dem. Gdyby… gdyby… gdyby mogła mi pani podać nazwę jakie­goś hotelu w pobliżu Miny. Powin­ni­śmy teraz być jak naj­bli­żej Miny. Nie wiem, gdzie się znaj­duje.

Ukrył twarz w dło­niach.

– Na­dal nie wiem, gdzie jest moja córeczka.

– Panie Cabot, zare­zer­wu­jemy dla pań­stwa pokoje w hotelu Hano­ver. To bar­dzo bli­sko Miny. Czy przy­jadą pań­stwo z synem?

– Tak, tak.

– Zare­zer­wu­jemy apar­ta­ment z dwoma sypial­niami i poko­jem dzien­nym. Czy to panu odpo­wiada?

– Tak, dzię­kuję, tak.

Wce­lo­wała palec w Peabody, dyk­tu­jąc Oli­ve­rowi Cabo­towi adres.

– Hotel dys­po­nuje wła­snym gara­żem. Mogę się posta­rać, żeby ktoś cze­kał na pań­stwa i zabrał was do Miny. To tylko kilka prze­cznic od hotelu.

– Bar­dzo pani miła.

– Pro­szę się ze mną skon­tak­to­wać po przy­jeź­dzie. Jesz­cze raz wyrazy naj­głęb­szego współ­czu­cia z powodu pań­stwa straty.

– Odno­szę wra­że­nie, że to nie są puste słowa, pani porucz­nik. Czy może mi pani szcze­rze powie­dzieć, czy jest pani dobra w tym, co pani robi?

– Jestem dobra w tym, co robię.

– Mam nadzieję, że to też prawda. Dzię­kuję pani. Wyru­szymy w prze­ciągu godziny.

Kiedy Eve się roz­łą­czyła, Peabody wes­tchnęła.

– To było nie­mal tak trudne, jak zawia­do­mie­nie o śmierci. Bar­dzo się sta­rał pano­wać nad sobą.

– Zare­zer­wo­wa­łaś pokoje?

– Tak, apar­ta­ment z dwiema sypial­niami na pię­trze z usłu­gami kon­sjerża. Z pew­no­ścią będą potrze­bo­wali spo­koju.

– W porządku. W takim razie zaj­mijmy się tym, w czym jeste­śmy dobre.

*

Eve wie­działa, że Mor­ris też jest dobry w tym, czym się zaj­muje, i miała nadzieję, idąc razem z Peabody bia­łym tune­lem w kost­nicy, że będzie im mógł powie­dzieć coś wię­cej o Minie Cabot.

W powie­trzu uno­sił się cytry­nowy zapach środ­ków dezyn­fe­ku­ją­cych, który nie do końca masko­wał zapach śmierci, a na doda­tek czuć było kiep­ską kawę. Ich kroki odbi­jały się echem od lśnią­cych, bia­łych kafel­ków.

Zza drzwi pomiesz­cze­nia, w któ­rym Mor­ris prze­pro­wa­dzał sek­cje zwłok, dobie­gała muzyka. Coś, co w uszach Eve brzmiało obse­syj­nie rado­śnie, z dużą liczbą gitar i mło­dych, ide­al­nie zhar­mo­ni­zo­wa­nych kobie­cych gło­sów.

W prze­zro­czy­stym kitlu ochron­nym, zarzu­co­nym na nie­bie­ski gar­ni­tur, Mor­ris sta­ran­nie zaszy­wał roz­cię­cie w kształ­cie litery Y, które wcze­śniej wyko­nał Minie. Dziś swoje dłu­gie, czarne włosy zaplótł w trzy war­ko­czyki, które następ­nie zwią­zał sze­roką taśmą w iden­tycz­nym kolo­rze, jak ide­al­nie zawią­zany kra­wat – według Eve fio­le­to­wo­ró­żowy.

Uniósł wzrok, prze­rwał pracę.

– To zawsze okropne, kiedy tra­fia do mnie dziecko, więc włą­czy­łem muzykę, którą na ogół lubią dziew­częta w jej wieku. Ści­szyć o połowę – pole­cił i głosy prze­szły w mru­czando.

– Jej rodzice i młod­szy brat już tu jadą. Przy­pusz­czam, że dotrą za jakieś trzy godziny.

– Będzie gotowa. Cóż za słodka buzia. – Wierz­chem zabez­pie­czo­nej dłoni dotknął policzka Miny. – Peabody, z łaski swo­jej, wyj­mij coś zim­nego do picia dla nas wszyst­kich. Śmier­telne ude­rze­nie było dość silne, narzę­dzie zbrodni prze­szyło ją na wylot, ostrze wyszło mię­dzy łopat­kami. Zadano je nieco z dołu.

– Z dołu?

– Napast­nik stał twa­rzą do niej, nieco niżej punktu zada­nia ciosu.

– Miała drza­zgi pod skórą obu dłoni.

Mor­ris otwo­rzył puszkę napoju imbi­ro­wego – Peabody wie­działa, że go lubi.

– W labo­ra­to­rium zba­dają narzę­dzie zbrodni, ale kra­wę­dzie były nie­równe. Zła­pała szczapę, a kiedy prze­su­nęła wzdłuż niej dłońmi, wbiły jej się drza­zgi.

Eve ski­nęła głową, zro­biła kilka kro­ków, wyobra­ziła to sobie.

– Naj­praw­do­po­dob­niej była towa­rem. Miała swoją war­tość. Posta­rała się o narzę­dzie, żeby z kimś wal­czyć albo się bro­nić. Zabójca wyrwał jej oręż, więc wal­czyła gołymi rękami – ma otar­cia na kłyk­ciach – sta­ra­jąc się odzy­skać szczapę. Stąd drza­zgi. Pod­czas sza­mo­ta­niny została prze­bita jak włócz­nią.

– Z uży­ciem pew­nej siły – dodał Mor­ris.

– Ktoś był na nią wystar­cza­jąco wku­rzony albo na tyle roz­ko­ja­rzony, pró­bu­jąc zdo­być nad nią kon­trolę, że wbił jej szczapę.

– Tra­fiła ją w serce – według mnie na całe szczę­ście, bo dzięki temu nie cier­piała.

– Ale nie upa­dła, kiedy została dźgnięta – powie­działa Eve. – Nie zna­la­złam żad­nych obra­żeń, które by świad­czyły o upadku. Teraz, kiedy patrzę na jej gołe kolana, widzę, że nie upa­dła na nie, czyli zabójca nie pozwo­lił jej upaść. Ale ma siniaka na bio­drze. Od ude­rze­nia, może od kop­niaka?

– Od kop­niaka, zada­nego butem o lekko zaokrą­glo­nym nosku. Już po śmierci, ale tuż po zgo­nie. Brak innych obra­żeń – potwier­dził Mor­ris – poza raną, która spo­wo­do­wała śmierć, i otar­ciami na kłyk­ciach. Mówisz, że była towa­rem posia­da­ją­cym pewną war­tość.

– Została porwana, nie ucie­kła z domu. Wszystko wska­zuje na porwa­nie. Nie zażą­dano okupu, cho­ciaż rodzina uciu­ła­łaby przy­zwo­itą sumkę. Ale dla tego, kto fun­do­wał jej fran­cu­ski mani­kiur, była wię­cej warta.

– Tak, zauwa­ży­łem to. Dbali rów­nież o jej zdro­wie. O ciało, włosy, skórę. Brak dowo­dów, że fasze­ro­wano ją pro­chami. I jest dzie­wicą. Brak śla­dów pene­tra­cji, nie została zgwał­cona, brak śla­dów napa­ści na tle sek­su­al­nym.

Czyli nie porwano jej z zamia­rem oso­bi­stego wyko­rzy­sta­nia, wywnio­sko­wała Eve.

– Dzie­wice są zwy­kle wię­cej warte. Z czego się skła­dał jej ostatni posi­łek?

– No więc stwier­dzi­łem coś cie­ka­wego. Zja­dła zie­loną sałatę z mar­chewką, pomi­do­rami, ogór­kiem, cie­cie­rzycą, por­cję bia­łej ryby z rusztu z brą­zo­wym ryżem i duszo­nym szpi­na­kiem – bar­dzo zdrowe – oraz tar­te­letkę z owo­cami.

– Na deser?

– Zdrowy, zrów­no­wa­żony posi­łek, nie stwier­dzi­łem obec­no­ści alko­holu w jej orga­ni­zmie. Wypiła her­batkę zio­łową bez cukru. Jed­nak są resztki wymio­cin w prze­łyku i zadra­pa­nia na tyl­nej ściance gar­dła.

Mor­ris pod­niósł dwa palce, zamar­ko­wał, że wkłada je sobie do ust.

– Wetknęła sobie palce do gar­dła. – Eve zbli­żyła się do zwłok. – Zwró­ciła część kola­cji, symu­lu­jąc cho­robę. Zapla­no­wała to sobie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki