48,00 zł
Mina Rose Cabot, lat trzynaście, zaginęła podczas powrotu do domu z treningu piłki nożnej w Devon, w stanie Pensylwania.
Miejsce zwane Akademią Przyjemności to koszmar na jawie dla dziewcząt, które porywa się, więzi i trenuje po to, aby spędziły resztę życia w skrajnym posłuszeństwie, podczas gdy ich wola życia z czasem gaśnie. Trzynastoletnia Dorian ucieka z placówki z pomocą Miny, bardziej rezolutnej z nich dwojga, która ułożyła plan ucieczki.
Niestety nie udaje im się zajść daleko. Wkrótce przerażona i ranna Dorian błąka się ulicami Nowego Jorku, a Mina leży martwa na nadbrzeżu przeszukiwanym przez porucznik Eve Dallas.
Drogie i eleganckie ubrania i kosmetyki Miny przekonują Dallas, że dziewczyna padła ofiarą organizacji zajmującej się handlem ludźmi. Bez względu na wszystko policjantka musi zachować spokój, choć tak naprawdę ledwie kontroluje swój gniew. Zrobi wszystko, aby dopaść tych którzy bez skrupułów krzywdzą niewinnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 454
Rozdział 1
Kiedy postanowiły trzymać sztamę, wiedziały, że ryzykują życie. Ale ich życie – jeśli można nazwać życiem pobyt w Akademii Przyjemności – i tak nie było zbyt wiele warte.
Jasne, dostawała trzy posiłki dziennie – regularnie jak w pieprzonym zegarku. I miała własne łóżko – o dziesiątej gaszenie świateł! Czyste ubranie, a mundurek, chociaż niegustowny, i tak był lepszy od tego, co udawało jej się wycyganić albo ukraść, kiedy wolność nie była tylko pustym pojęciem.
Zajęcia szkolne – na ogół same brednie, lubiła jedynie lekcje francuskiego, chociaż nikomu się do tego nie przyznała. Cioteczka (główna suka) utrzymywała, że znajomość języka obcego pomaga w wykreowaniu wizerunku wytwornej, eleganckiej damy.
Wszystko to nie rekompensowało tego, że nie oddychała świeżym powietrzem od… Nie wiedziała dokładnie, od kiedy, ale zgarnęli ją tuż przed Bożym Narodzeniem, kiedy można się było nieźle obłowić na ulicy.
I właśnie dlatego ją zgarnęli, bo, no cóż, może stała się zbyt niefrasobliwa.
Dziewczyna, która pojawiła się wśród nich z tydzień temu, twierdziła, że jest maj – być może, chociaż nowa wciąż jeszcze miała zamulony mózg po zajęciach wprowadzających. Poza tym była naprawdę gówniarą – miała z siedem, osiem lat – i ciągle płakała.
Nie chciało jej się wierzyć, że spędziła tu już zimę i wiosnę. Chociaż czasami w nocy, kiedy było ciemno i wszystko stawało się zamazane, odnosiła wrażenie, że spędziła w Akademii całe swoje życie.
Pobudka punktualnie o siódmej! Słanie łóżek, i to porządnie, w przeciwnym razie groził punkt karny. A dziesięć punktów karnych oznaczało godzinę w celi medytacji.
Prysznic, ubieranie się, czesanie i nakładanie makijażu odpowiedniego do zajęć przewidzianych na dany dzień. Śniadanie punktualnie o ósmej. Spóźnienie – punkt karny. Za niewłaściwe zachowanie się przy stole można było zarobić szturchnięcie pałką elektryczną albo coś gorszego.
Poznała wszystkie rodzaje kar, nim nauczyła się symulować.
W dni, kiedy wkładały mundurki, miały lekcje: francuskiego, sztuki prowadzenia konwersacji, poruszania się, stylu, higieny osobistej, pielęgnacji skóry i włosów, utrzymania odpowiedniej sylwetki.
Co tydzień były mierzone, ważone, oceniane. A potem dzień w salonie, czy się tego chciało, czy nie.
Na samym początku musieli ją przywiązać pasami i podać środki uspokajające, kiedy usuwali jej kilka skaz – przebarwienia skóry, znamię na udzie. Albo kiedy wybielali jej zęby i zrobili coś, żeby je wyprostować, co przez wiele dni sprawiało jej ból.
Ale najbardziej bała się zajęć praktycznych z życia intymnego.
Czasami prowadziła je kobieta, absolwentka Akademii, która je instruowała, jak należy rozebrać siebie lub partnera.
Potraktowano ją pałką elektryczną i spędziła cały dzień w celi medytacji za zdzielenie pięścią instruktorki, która zaczęła dotykać jej tu i tam.
Kiedy indziej zajęcia były z mężczyzną, co było jeszcze gorsze, bo jego też musiały dotykać.
Zmuszali je do robienia różnych rzeczy, z wyjątkiem uprawiania seksu. Jeśli musieli je wcześniej związać, mówili, że to dodatkowa praktyka. Niektórzy właściciele lubili wiązać swoje partnerki.
Czasami dobierali w pary dwie uczennice, ponieważ wśród właścicieli były również kobiety albo rajcowało ich oglądanie dwóch dziewczyn.
I właśnie w taki sposób spiknęła się z Miną.
Leżąc naga w łóżku, przy włączonych kamerach, które wszystko rejestrowały do późniejszej oceny, Dorian stawiała opór, odwróciła głowę, by uniknąć ust Miny.
Mina położyła się na niej, przycisnęła usta do ucha Dorian.
– Ja też tego nienawidzę. Nienawidzę – powtórzyła, a potem jęknęła, ocierając się o ciało Dorian. – Udawaj, że to lubisz, wtedy szybciej będziemy to miały z głowy. Wyobraź sobie, że jesteś gdzieś indziej, wmów sobie, że to nie ty. Bo tak właśnie jest.
– Złaź ze mnie.
– Wtedy obie trafimy do tej cholernej celi. Przekręć się i połóż się na mnie. Wsuń rękę między nasze ciała – po prostu zrób to. Ja udam orgazm. Właśnie tego chcą.
Przewróciła się na wznak, pociągnęła Dorian za rękę – mocniej, niż można by się spodziewać. Potem zaczęła się wić, wydawać szalone jęki, przekręcać głowę to w prawo, to w lewo.
Dorian doznała szoku, kiedy Mina oplotła ją nogami, zaczęła pocierać łonem o jej łono.
– Udawaj – syknęła Mina. – No dalej, udawaj. I będziemy mieć to z głowy.
Tak, to było upokarzające, ale lepsze niż zostać przywiązaną, potraktowaną pałką elektryczną albo zamkniętą w celi.
Wydała więc okrzyk, jak wcześniej Mina, a jeśli z oczu popłynęło jej parę łez upokorzenia, nie miało to znaczenia.
– Doskonale. – Cioteczka wstała z krzesła, z którego je obserwowała. – Obie spisałyście się na medal. – Numer 232 zgodnie z oczekiwaniami. Numer 238 wyraźna poprawa – wydała ocenę. – Zasłużyłaś sobie na usunięcie jednego punktu karnego i chyba skreślę uwagę, że należy cię krępować.
Czekała, przyglądając się im bacznie.
– Dziękuję, Cioteczko – odezwała się posłusznie Mina i uszczypnęła Dorian tak, by nikt tego nie zauważył.
– Dziękuję, Cioteczko.
– Nie ma za co. A teraz weźcie prysznic. I zanim się przebierzecie do kolacji, możecie spędzić dziesięć minut w sali relaksu.
Prysznice przy sali praktyk intymnych były luksusowe – swego rodzaju nagroda. Oczywiście myły się przy włączonych kamerach, bo żadna nagroda nigdy nie była równoznaczna ze zgodą na choćby odrobinę prywatności.
Ale leciała gorąca woda i wkrótce powstała para.
Mina namydlając ciało, przemówiła szeptem.
– Mam na imię Mina. Jestem tu chyba od sześciu miesięcy i dziesięciu dni.
– Dorian. Może od pięciu miesięcy, nie jestem pewna.
– Widziałam cię na kilku zajęciach. Musisz lepiej symulować. Jeśli ciągle będziesz trafiać do celi albo będą cię faszerować prochami i dźgać pałką, nigdy stąd nie uciekniesz.
– Nie da się stąd uciec. Próbowałam. Szukałam drogi wyjścia.
– Jeśli istnieje wejście, musi też być wyjście. – Rzuciła Dorian ukradkowe spojrzenie, starannie rozprowadzając odżywkę na swoich długich, rudych włosach. – Być może mam już plan, nad którym pracuję, ale wydaje mi się, że do jego realizacji potrzebne są dwie osoby.
Uśmiechnęła się, wycisnęła mydło w płynie na różową myjkę.
– Naprawdę dobrze sobie radzisz na lekcjach francuskiego – powiedziała na głos.
Ponieważ Dorian nie była w ciemię bita, wzruszyła ramionami.
– Lubię lekcje francuskiego. Ale zajęcia z prowadzenia konwersacji to nudziarstwo.
– Och, nie są takie złe, no i miło sobie porozmawiać. Wiesz co, mogłabyś mi pomóc z francuskiego, a ja pomogłabym ci z konwersacji. Robienie postępów oznacza więcej czasu w sali relaksu, a to jest super.
Według Dorian było to więcej niż nudne, ale tylko wzruszyła ramionami.
– Może. A wolno pomagać innym?
– Cioteczka pozwoliła mi pomagać jednej dziewczynie w nauce czytania, więc chyba tak. Zapytam ją.
– Dobrze, zapytaj. Lubi cię.
– Bo jestem sympatyczna. – Na jej ładnej buzi pojawił się uśmiech, ale oczy pozostały poważne. – Dobrze jest być lubianą. Kiedyś trafię do pana, który mnie polubi. Obdaruje mnie ślicznymi strojami i wieloma orgazmami. Już się nie mogę doczekać!
Dorian wiedziała, że to kłamstwo. Mina chciała stąd uciec, podobnie jak ona.
Więc zawarły sojusz.
Według Dorian niewiele miały ze sobą wspólnego.
Ona była czarna – albo w dużym stopniu – a Mina tak biała, jak to tylko możliwe. Ze strzępów rozmów dowiedziała się, że Mina mieszkała w ładnym domu na przedmieściach Filadelfii.
Porwano ją, kiedy wracała do domu po treningu piłkarskim w szkole. W prywatnej szkole. Miała młodszego brata, oboje rodziców, czworo dziadków, trzy przyjaciółki od serca. A poza tym chłopaka.
Dorian od miesięcy żyła na ulicy, nim ją zgarnęli. Uciekła od matki, która miała ciężką rękę, od jej przyjaciół idiotów i nędznego mieszkania w czynszówce we Freehold.
Trafiła do Nowego Jorku zaledwie kilka tygodni przed tym, nim ją porwali, kiedy właśnie zaczęła stawać na nogi. Poznała smak wolności, a potem bum, ocknęła się przywiązana pasami do łóżka w Akademii.
Początkowo myślała, że trafiła do szpitala, bo przypominało to szpital.
Ale Cioteczka szybko wyprowadziła ją z błędu.
W ocenie Dorian, ona i Mina właściwie pochodziły z różnych światów. Jednak coś je łączyło. Nienawiść do Akademii i pragnienie ucieczki z niej. No i obie były nie w ciemię bite.
W ciągu kilku kolejnych tygodni sojusz przerodził się w przyjaźń.
Dorian nauczyła się udawać i przekonała się, jakie to daje korzyści.
Była chwalona, dostawała drobne nagrody. A co ważniejsze, instruktorki, strażniczki, wychowawczynie, Cioteczka przestały tak bacznie się jej przyglądać.
Zdobyła sobie odrobinę ich zaufania. Nie tak dużo, jak Mina, ale wystarczająco. Jeśli ktoś chlapnął coś niechcący w jej obecności, zapamiętywała to sobie i powtarzała Minie.
Mina robiła to samo. Stopniowo poznały rozkład pomieszczeń całej Akademii. Miały go tylko w głowie, ale to im wystarczyło.
Potem Mina dowiedziała się o tunelach.
– Numer 264 odebrała sobie życie. Powiesiła się na prześcieradle.
Dorian poczuła pieczenie w piersiach.
– Która to?
– Jedna z nowych. Mamy więcej szczęścia, bo trafiłyśmy do Ślicznotek, nie karzą nas tyle, co Służące i Maskotki. Wczoraj byłam u Cioteczki w gabinecie na specjalnej ocenie. Jedna z opiekunek podeszła do drzwi. Cioteczka wyszła, ale wszystko podsłuchałam.
– Gdyby cię przyłapała…
– Ale mnie nie przyłapała, a w jej gabinecie nie ma kamer. Nikt nie obserwuje Cioteczki. Kazała dziś w nocy, po zgaszeniu świateł, windą numer trzy zwieźć ciało do tuneli, a potem do krematorium. Powiedziała, że martwa dziewczyna i tak była ulicznym szczurem, szkoda było na nią czasu i pieniędzy.
Pieczenie w piersiach Dorian przemieniło się w palący ogień.
– Pewnego dnia ją zabiję.
– Dorian, weź się w garść. Tunele z pewnością prowadzą na zewnątrz.
– Trzeba mieć kartę magnetyczną, by skorzystać z windy.
– To zadanie dla ciebie. Parałaś się kradzieżami, prawda?
Może kradła na ulicach, obrabiała turystów – i może nieco wyolbrzymiła swoje umiejętności – ale tu chodziło o coś zupełnie innego.
– Chcesz, żebym ukradła kartę magnetyczną?
– Bez niej cały nasz plan na nic. – Pewność siebie Miny była zaraźliwa. – Zdobądź kartę jak najbliżej pory gaszenia świateł.
– Nawet jak ją zdobędę i tak nie działa w naszych pokojach. A są zamykane nocą na klucz.
– Tym razem będzie inaczej. Ta część planu należy do mnie. Zdobądź kartę i o wpół do jedenastej zjedź windą do izby chorych. Będę tam na ciebie czekała. Pojedziemy na sam dół i uciekniemy.
Obie wiedziały, że już za długo rozmawiają, ale Mina zaryzykowała jeszcze jedną minutę.
– Musimy stąd uciec, Dorian. Mówiłam Cioteczce, jak bardzo chcę, żeby przystojny pan kupował mi ładne rzeczy, że zdradziła mi, że wkrótce zorganizują aukcję, więc już nie będę musiała długo czekać.
– Sprzedadzą nas – ciągnęła. – Dlatego musimy stąd uciec teraz.
Sprzedadzą, pomyślała Dorian. Skończy się udawanie, nie będzie miała Miny, która pomagała jej to wytrzymać.
– Zdobędę kartę.
– Wpół do jedenastej, izba chorych. Zaszkodziło mi coś, co zjadłam.
Dorian wprost nie mogła w to uwierzyć. Od miesięcy marzyła o ucieczce, planowała ją sobie. Ale teraz potrafiła myśleć jedynie o karze, jaka je czeka, jeśli zostaną złapane.
A raczej nie jeśli, ale kiedy.
Lecz muszą spróbować. Muszą, w przeciwnym razie Cioteczka sprzeda je jak… Jak batoniki w sklepie całodobowym.
Jasne, wiedziała, że jej przodków sprzedano w niewolę, a kiedy jeszcze chodziła do szkoły, uczyła się o całej tej wojnie, która doprowadziła do zniesienia niewolnictwa. Jest jednak rok 2061, do jasnej cholery! Ludzie nie handlują ludźmi.
Ale sprzedadzą je. Sprzedadzą.
Aż ją zemdliło i zrobiło jej się gorąco – zupełnie jakby miała wysoką temperaturę i naprawdę potrzebowała pomocy lekarskiej.
Przypomniała sobie jednak, że zdobyła jedną umiejętność. Była niezrównanym kieszonkowcem. Wiedziała, jak okraść frajera i odejść jak gdyby nigdy nic.
Piętnaście minut przed zgaszeniem świateł Dorian pobiegła korytarzem do swojego pokoju, niosąc małą kosmetyczkę. Ponieważ bieganie było zabronione, wiedziała, że strażniczka ją zatrzyma, da jej punkt karny i ostrzeżenie.
– Numer 238!
Dorian się zatrzymała, serce jej waliło.
– Za bieganie po korytarzu jeden punkt karny. Ile ci się ich już uzbierało?
– Trzy, siostro przełożona. Najmocniej przepraszam.
– I słusznie. Co tam masz?
– Środki higieniczne, siostro przełożona. – Dorian z niewinną miną wyciągnęła kosmetyczkę, zawierającą małą rolkę papieru toaletowego, pojemniczek mydła i buteleczkę toniku do twarzy.
Kiedy kobieta – postawna, muskularna, z pałką elektryczną przy pasku – wyrwała jej kosmetyczkę, Dorian przysunęła się do niej odrobinę i słysząc dzwonienie w uszach, złapała kartę magnetyczną przyczepioną do lewej kieszeni marynarki strażniczki.
– Szykowałam się do łóżka i zobaczyłam, że skończyły mi się niektóre środki do higieny i kosmetyki do twarzy. Musiałam…
– Dwa punkty karne, numer 238, drugi za niedbalstwo. Zarobisz trzeci, jeśli nie będziesz w swoim pokoju, odpowiednio przygotowana do snu, przed zgaszeniem światła.
– Rozumiem, siostro przełożona. Dziękuję.
Nic nie widząc, poszła do swojego pokoju… celi, poprawiła się. I nie pozwoliła sobie na drżenie, póki nie zamknęła za sobą drzwi.
Przygotowała się do snu jak zawsze, ponieważ strażniczka suka mogła ją sprawdzić. Ale pod brzydką koszulą nocną miała ubranie.
Gdy na minutę przed ciszą nocną na chwilę zgaszono światła, położyła się w łóżku, okryła cienkim kocem po samą brodę.
Tak jak się tego obawiała, otworzyły się drzwi.
Zalała ją fala strachu, kiedy strażniczka podeszła do jej łóżka.
Wiedziała! Wiedziała!
Kobieta utkwiła w niej wredny wzrok – według Dorian wzrok potwora. Przygotowała się na rażenie pałką elektryczną.
Ale strażniczka tylko spojrzała na Dorian, przesunęła palcem po jej policzku.
Zacisnęła usta, skinęła głową i wyszła bez słowa.
Dorian usłyszała szczęk zamykanego zamka. Zgaszono światło.
Leżała w ciemnościach, dygocząc i wpatrując się w słabo widoczne liczby na suficie.
22.00
Nie wiedziała. Jeszcze nie wiedziała.
Dorian obserwowała zmieniające się co minutę cyfry, wyobrażała sobie, jak strażniczka Potwór sprawdza wszystkie drzwi po kolei – a było ich dwadzieścioro ośmioro na tym piętrze. Potem pójdzie po schodach. Boże, spraw, by tym razem nie zechciała wsiąść do windy, żeby sprawdzić pozostałe piętra.
Musiały być pokoje na innych piętrach, bo doliczyła się przynajmniej sześćdziesięciu uczennic. A nie przypuszczała, by widziała wszystkie. Na tym piętrze mieszkały Ślicznotki, ale były jeszcze Służące, Reproduktorki i Maskotki.
Ponieważ cele nie były wyciszone, by dało się podsłuchiwać jej mieszkanki, starała się wychwycić każdy dźwięk, odgłosy kroków, dzwonki alarmowe, dosłownie wszystko.
Usłyszała, jak ciężkie drzwi na klatkę schodową zatrzasnęły się z hukiem, zacisnęła powieki, z oczu popłynęły jej łzy.
Wciąż nie wiedziała.
*
W izbie chorych Mina przekręciła się na bok na wąskiej kozetce, wsadziła palec do gardła i zwymiotowała prosto na buty pielęgniarki.
– Niech to szlag trafi, numer 232!
– Przepraszam. – Mina jęknęła kilka razy dla wzmocnienia efektu. – Przepraszam.
Pielęgniarka wcisnęła jej do rąk naczynie na zlewki.
– Jeśli znów zbierze ci się na torsje, podstaw sobie to. Zostań tu!
Ponieważ drzwi do izby chorych były zamykane na klucz – leki, inne środki, wszystko zamykano na klucz – dokąd mogłaby pójść?
Jęknęła, wstrzymała oddech, znów jęknęła, a potem zerwała się z kozetki, podbiegła do komputera, stojącego na biurku. Pielęgniarka odblokowała dostęp do komputera, żeby zarejestrować Minę, więc w tej chwili nie był zabezpieczony hasłem.
Mina pilnie uważała na zajęciach z informatyki, zaprzyjaźniła się z maniakiem komputerowym. Wiedziała, co trzeba zrobić.
Weszła na stronę z blokadami drzwi, odblokowała drzwi do pokoju Dorian, zacisnęła kciuki za szczęście, gwałtownie otworzyła szuflady.
Pielęgniarka żuła gumę. Bez przerwy.
Dostrzegła paczkę gumy do żucia. Wyjęła dwie sztuki, wsadziła je sobie do ust i biegiem wróciła na kozetkę.
Zdążyła ukryć gumę w policzku, nim wróciła pielęgniarka w czystych pantoflach.
– Najmocniej przepraszam, siostro. Przepraszam. Na szczęście czuję się znacznie lepiej. Jestem tylko zmęczona i osłabiona, ale brzuch już mnie nie boli.
Pielęgniarka chrząknęła, zmierzyła jej gorączkę, sprawdziła puls.
Mina wiedziała, że ma skórę lepką od potu – ale to przez strach i podniecenie.
– Nie zamierzam odesłać cię na górę, żeby potem ktoś znów musiał cię tu przyprowadzić, jeśli znowu się gorzej poczujesz. Dziś w nocy zostaniesz w izbie chorych.
– Chce mi się tylko spać.
Pielęgniarka pomogła jej wstać, Mina wsparła się na niej, kiedy szły korytarzem do izolatki. Była o połowę mniejsza od jej sypialni na górze, mieściły się w niej łóżko i krzesło na kółkach dla salowej.
Na progu pokoju Mina się zatoczyła, nieco mocniej wsparła na pielęgniarce, zasłoniła usta i wypluła gumę na dłoń.
– Myślałam… – Odetchnęła głęboko, przyklejając gumę tak, by zablokować zamek. – Na szczęście to fałszywy alarm. Trochę mnie zemdliło, ale nie tak, jak wcześniej.
Pielęgniarka pchnęła ją na łóżko, zarejestrowała na minitablecie, który wyjęła z kieszeni, pobyt w izolatce. Obok łóżka postawiła wiadro.
– Jak znowu zbierze ci się na torsje, wymiotuj do wiadra. Jeśli będzie ci potrzebna pomoc lekarska, naciśnij guzik na wezgłowiu łóżka. Nie wzywaj mnie, o ile nie będzie ci potrzebna pomoc. Jasne?
– Tak, tak. Jestem taka zmęczona. Chce mi się tylko spać.
– Proszę bardzo. Ja muszę jeszcze posprzątać po tobie. Światło na dziesięć procent – poleciła pielęgniarka. – Żebyś trafiła do wiadra.
Wymaszerowała sztywnym krokiem.
Mina nie miała zegarka, więc odliczyła w myślach dziesięć minut.
Pielęgniarka musiała iść po wiadro z mopem, zmyć z podłogi wymiociny Miny, potem przypuszczalnie wyczyści sobie buty. Urzędowała w małym pokoju z leżanką i komputerem.
Może najpierw usiądzie za biurkiem, napisze raport o torsjach Miny. Ale wtedy będzie siedziała przodem do monitora, nie do szklanych drzwi.
Mina bezszelestnie zsunęła się z łóżka, podeszła do drzwi. Przycisnęła do nich ucho, ale nic nie usłyszała.
Teraz albo nigdy, powiedziała sobie, i minimalnie uchyliła drzwi.
Nie rozległ się dzwonek alarmu, więc odkleiła gumę, którą zostawiła w zamku, i wyślizgnęła się z pokoju. Pielęgniarka siedziała za biurkiem. Mina była cała rozdygotana.
Zamknęła za sobą drzwi, usłyszała szczęk zamka. Chociaż miała wrażenie, że był głośny niczym eksplozja, pielęgniarka nawet nie oderwała wzroku od monitora, pracując na komputerze.
Mina pobiegła do windy.
– No dalej, Dorian. Błagam, błagam, błagam.
Jeśli Dorian się nie pojawi…
Nie, nie, pojawi się. Musi się pojawić. Muszą się stąd wydostać, zgłosić na policję. Musi zadzwonić do swoich rodziców. Przyjadą po nią. I po Dorian.
Będą bezpieczne, a ci wszyscy okropni ludzie trafią do więzienia.
Mijały minuty.
A co, jeśli pielęgniarka zechce zajrzeć do jej izolatki? Co, jeśli jeszcze któraś z dziewczyn się pochoruje i opiekunka ją przyprowadzi na dół? Co, jeśli Cioteczka…
Usłyszała szum windy, odruchowo cofnęła się, rozejrzała gwałtownie za jakąś kryjówką.
A potem napięła mięśnie ramion. Gdy rozsuną się drzwi i nie ujrzy Dorian, tak czy owak będzie po wszystkim. Zostanie ukarana, dostanie manto, zamkną ją w celi. Sprzedadzą na aukcji jak… jak obraz albo jakiś fantazyjny naszyjnik.
Jak jakąś rzecz. Nie chce być traktowana jak rzecz.
Kiedy drzwi się rozsunęły, niemal krzyknęła. Zasłoniła usta dłonią, pospiesznie wskoczyła do środka i znalazła się obok Dorian.
Zapomniała, że trzyma w ręku gumę, i ścisnęła dłoń Dorian.
– Co, do…
– Wybacz. To guma do żucia. Była mi potrzebna do zablokowania zamka. PZ? Podziemie, prawda? To musi być to. – Mina nacisnęła guzik.
Zjazd na tę kondygnację tylko dla osób upoważnionych.
Obie aż podskoczyły.
– Przeciągnij kartę magnetyczną, spróbuj przeciągnąć kartę magnetyczną. Musi zadziałać. Musi.
Dorian złapała się za nadgarstek, żeby ręka przestała jej drżeć, przeciągnęła kartę. Mina znów nacisnęła guzik.
Dostęp potwierdzony.
Winda ruszyła w dół.
– Ktoś może być na dole – powiedziała Dorian. – Co zrobimy, jeśli natkniemy się na kogoś?
– Nie wiem. Możemy… Możemy próbować uciec albo walczyć. Nie wiem. Udało nam się dotrzeć do tego etapu. Boże, chyba nie wierzyłam naprawdę, że nam się to uda, więc nie wiem.
Wydawało im się, że trwa to wiecznie. Stały, obejmując się.
W końcu drzwi się rozsunęły i, wciąż się obejmując, wyszły na słabo oświetlony korytarz.
– To naprawdę jakiś tunel.
– I ciągnie się w dwie strony. – Dorian wskazała w prawo, a potem w lewo. – Którędy na zewnątrz?
– Musimy wybrać na chybił trafił. Ty to zrób. Boję się, że znów się porzygam.
Dorian wybrała drogę w prawo.
– Pobiegnijmy. Pewnie nie mamy dużo czasu. Może Potwór będzie potrzebowała swojej karty magnetycznej. – Wsunęła kartę do tylnej kieszeni na wypadek, gdyby znów miała im się przydać. – Może pomyśli, że jej wypadła, a może wszystkiego się domyśli.
Trzymając się za ręce, pobiegły. Szeptem wymieniały się uwagami, a ich kroki odbijały się echem.
Nagle zobaczyły, że tunel się rozwidla.
– Tym razem ty wybieraj – powiedziała Dorian, kiedy się zatrzymały.
– Pobiegłyśmy w prawo – powiedziała Mina – więc teraz skręćmy w lewo. Tunel musi dokądś prowadzić, bo w taki sposób pozbyły się tamtej biedaczki. Musimy biec, aż znajdziemy się na zewnątrz. Wtedy będziemy musiały się zorientować, gdzie jesteśmy. Ciebie porwali w Nowym Jorku, mnie w Devon. Kto wie, dokąd nas zabrali. Jak się stąd wydostaniemy, ustalimy, gdzie się znajdujemy, znajdziemy miejsce, skąd będę mogła zadzwonić do rodziców. I na policję.
– Na policję? Przecież…
– Chodzi o pozostałe, Dorian. – W słabym, żółtawym świetle zielone oczy Miny, na ogół łagodne, stały się uparte. – Musimy myśleć o pozostałych dziewczętach.
Dorian może było ich żal, ale instynkt jej podpowiadał, żeby uciec stąd jak najdalej.
– Moi rodzice będą wiedzieli, co trzeba zrobić – oświadczyła Mina. – Przyjadą po nas bez względu na to, gdzie jesteśmy. Tak bardzo za nimi tęsknię. I za swoim głupim braciszkiem też. Wiem, że jest irytujący, ale nie zawsze. I wiem, że czasami wściekam się na rodziców. Bo niczego nie rozumieją, prawda? Ale zanim znalazłam się w Akademii, nie wiedziałam, co to strach. Nigdy mnie nie skrzywdzili. A twoja mama…
– Ona jest inna.
– Nie było cię w domu tak długo. Z pewnością się niepokoi. Jest…
– Nie jest taka, jak twoi rodzice, jasne? – Wszystko w Dorian stężało, nawet przytłumiło strach. – Ja często się bałam, a ona biła mnie, kiedy tylko przyszła jej na to ochota. Jeśli zgłosimy się na policję, odeślą mnie do niej albo umieszczą w poprawczaku lub w rodzinie zastępczej. Równie dobrze mogłabym zostać w Akademii.
– Nigdy tak nie mów. Moi rodzice zaopiekują się również tobą. Obiecuję ci. Przysięgam. Nikt cię nie skrzywdzi. Nie pozwolą na to. I nie pozwolą, żeby tym… tym popaprańcom uszło na sucho to, co zrobili.
Dorian tylko wzruszyła ramionami, nie chcąc się sprzeczać. Mina była inteligentna, ale nie miała pojęcia, jak wygląda prawdziwe życie.
– Słyszałaś to? – Dorian mocniej ścisnęła dłoń Miny.
Jakieś nawoływania, odgłosy kroków.
– Gonią nas. Musimy uciekać.
– Nie, nie, usłyszą nasze kroki – syknęła Mina. – Tak jak my słyszymy ich. Lepiej iść jak najbliżej ściany tunelu, możliwie jak najciszej. Spójrz, spójrz tam! Drabina. Wejdziemy po niej, dobrze? Musi prowadzić na zewnątrz.
Kiedy Mina dotarła do drabiny, chwyciła za szczeble.
– Na górze jest klapa. Trzeba ją będzie odsunąć. Ostrożnie, trochę tu ślisko.
Wcisnęły się na wąską drabinę.
– Klapa nie jest ciężka. Jestem wyższa, ja to zrobię. – Dorian zacisnęła zęby, przesunęła klapę. – Udało się. Udało się.
Kiedy Dorian obiema rękoma zaczęła odsuwać metalową klapę, poślizgnęła się. Chociaż Mina próbowała ją złapać, Dorian spadła, uderzyła kolanem o szczebel. Upadając na beton, skręciła nogę w kostce.
Powstrzymała się, żeby nie krzyknąć z bólu, kiedy Mina ją podciągnęła.
– Nic ci nie jest, nic ci nie jest. Widzę jakieś światło. Musimy wydostać się na zewnątrz. Są coraz bliżej.
Podsadziła Dorian, wspięła się za nią.
– Pospiesz się. Musisz się pospieszyć.
Ból przyprawiał ją o mdłości, kręciło jej się w głowie, ale nie przestała się wspinać. I znalazła się na ulewnym deszczu. Rozległ się głośny grzmot.
Mina wyskoczyła za nią, zasunęła klapę.
W padającym deszczu dostrzegły coś jakby skupisko rozsypujących się, opuszczonych budynków, parę zardzewiałych samochodów, porzuconych na porośniętym chwastami placu, stertę połamanych desek, górę śmieci.
W powietrzu unosił się zapach zgniłych owoców.
Ale w oddali, poprzez ścianę deszczu widać było jakieś światła.
– Tam!
– Nie mogę biec, Mino. Ledwo mogę iść. Może coś sobie złamałam.
– Wesprzyj się na mnie. Jak uda nam się dotrzeć do tamtych świateł…
Urwała, kiedy poruszyła się klapa. Objęła Dorian jedną ręką i zaciągnęła przyjaciółkę do sterty drewna.
– Ukryjemy się – szepnęła. – I zaczekamy, aż pójdą.
Jakiś mężczyzna wyłonił się z włazu. I przemówił do kogoś, znajdującego się niżej.
– Na ziemi, na drabinie widać krew. Jedna z nich jest ranna.
Wygramoliła się strażniczka Potwór.
– Mam nadzieję, że to ta mała gówniara, która ukradła mi kartę magnetyczną. Zapłaci za to. – Już przemoczona do suchej nitki, rzuciła do telefonu: – Ustaliliśmy, którędy uciekły, jedna z nich jest ranna.
Mężczyzna podał namiary, polecił, by przysłano więcej ludzi do poszukiwań. Wyłoniła się kolejna osoba, a mężczyzna polecił, by furgonetki zaczęły przeczesywać ulice.
– Nie uciekły daleko – powiedział. – Wyprzedziły nas o minutę. Rozbiegnijcie się i znajdźcie te gówniary.
– Znajdą nas – szepnęła Mina prosto do ucha Dorian. – Odciągnę ich.
– Nie!
– Biegam szybciej od nich, a w takiej ulewie może uda mi się zyskać przewagę. Zostań tutaj i siedź cicho. Postaram się, żeby uwierzyli, że jesteś ze mną, więc przestaną cię szukać. I ściągnę pomoc.
– Nie możesz…
Mina wzięła złamany kawałek deski o wyszczerbionej krawędzi, odgarnęła płomiennorude włosy, które przykleiły jej się do twarzy.
– Zostań tutaj i siedź cicho. Wydostałyśmy się stamtąd, Dorian. I już tam nie wrócimy.
Po raz ostatni ścisnęła dłoń Dorian.
– Jesteśmy wspólniczkami – szepnęła i pobiegła.
– Tam! Widzę jedną!
– Biegnij, Dorian! – zawołała Mina. – Biegnij! Nie zatrzymuj się!
Kiedy Mina biegła, Dorian mocno zacisnęła powieki. Kilka razy w swoim życiu próbowała się modlić, nigdy nie zdało się to na nic. Ale znów spróbowała, wkładając w to całą duszę.
Usłyszała jakieś nawoływania, a potem krzyk. Miny? Kierując się przeczuciem, zerwała się na równe nogi, udało jej się zrobić jeden krok, nim noga się pod nią ugięła. Upadając z całej siły, uderzyła głową w deskę. Ujrzała gwiazdy, a potem wszystko zniknęło.
Cioteczka stała nad ciałem, osłaniając się czarną parasolką. Uczennica, której poświęciła tyle czasu i uwagi, z którą wiązała takie nadzieje, leżała jak mokry łachman, nadziana na ostro zakończoną drewnianą szczapę.
Bezużyteczna, pomyślała. Zupełnie bezużyteczna.
– Ani śladu drugiej. – Szef ochroniarzy stał obok niej. – Ale burdel. Złożę dokładny raport po tym, gdy wysłucham swoich ludzi. Czy mam ją zabrać do krematorium?
– Numer 238 może się zgłosić na policję. To niezgodne z jej naturą, ale gdyby to zrobiła, wszystko zwalimy na nią. Niech ta idiotka pielęgniarka przyniesie ostatnią próbkę krwi, pobraną od numeru 238. Kiedy gliny znajdą zwłoki tam, gdzie je podrzucisz, będzie na nich krew numeru 238. I każ przynieść to, co numer 232 miała na sobie, kiedy ją zwerbowaliśmy. Wsadź zwłoki do furgonetki. Trzeba się tym zająć jeszcze tej nocy.
– Tak jest.
– Przekażę szczegółowe instrukcje. I oczekuję ich rygorystycznego przestrzegania. Zrozumiano?
– Wyraziła się pani jasno i wyraźnie.
– Głupia, niewdzięczna szczeniara.
Cioteczka kopnęła zwłoki, zawzięcie, i odeszła.
Rozdział 2
Dorian ocknęła się, czując nieznośne łupanie w głowie. Miała mdłości, kolano spuchło i bolało. Nie wiedziała, gdzie jest, ani co się stało. Przez kilka przerażających minut nie wiedziała, kim jest.
Wszystko jej się zamazało przed oczami, kiedy próbowała usiąść, więc leżała bez ruchu. W powietrzu unosił się smród, ziemia pod nią była szorstka i nierówna. W kostce czuła pulsujący ból. Bezskutecznie próbowała sobie przypomnieć, co się wydarzyło, więc skupiła się na tym, co wie.
Ktoś ją skrzywdził, nie chciała być tam, gdzie przebywała. Ten ktoś mógł wrócić, znów sprawić jej ból.
Kiedy tym razem usiadła, zapanowała nad zawrotami głowy, sycząc. Zobaczyła zabudowania na jakimś zadupiu, góry odpadów.
Miała na sobie szare spodnie – całkiem przyzwoite, jeśli nie liczyć zakrwawionego rozdarcia na lewym kolanie. Wilgotna tkanina przykleiła się do ciała, podobnie jak bluzka – biała bluzka.
Nacisnęła kolano palcami i wrzasnęła z bólu, nie mogąc się powstrzymać. Na nogach miała zwykłe, białe tenisówki, lewa kostka spuchła jej jak balon.
Zaznała już wcześniej kuksańców i kopniaków. Kiedy jej matka się zdenerwowała, wymierzała je na prawo i lewo.
Czy to sprawka jej matki?
Nie, nie, raczej nie. Przecież znów uciekła.
Spędzić Boże Narodzenie w Nowym Jorku. Czy nie taki miała zamiar? Ale nie przypominało to Bożego Narodzenia. Było gorąco. Chociaż wstrząsały nią dreszcze, było gorąco.
Może ma gorączkę.
Bez względu na to, gdzie się znajduje i jaka jest pora roku, musi się stąd wydostać. Może znajdzie jakiś sklep, w którym uda jej się zwinąć jakieś lekarstwa, worek z lodem.
Zaczęła grzebać w stosie desek – wlazła jej drzazga – ale w końcu znalazła coś, co mogło jej posłużyć w charakterze laski.
Z bólu łzy leciały jej ciurkiem, kiedy podpierając się na prowizorycznej kuli, wstała. Pokuśtykała w kierunku świateł w oddali.
Tam, gdzie światła, tam ludzie, tam, gdzie ludzie, można coś podwędzić albo znaleźć sklep z workami z lodem i środkami przeciwbólowymi. Kiedy się w nie zaopatrzy, znajdzie sobie jakąś kryjówkę i się prześpi. Będzie spała, aż ból minie.
Oszołomiona, otępiała z bólu, ruszyła przed siebie.
Szła i szła.
*
Mniej więcej wtedy, gdy Dorian wczołgała się przez pozbawione szyb okno do jakiegoś opuszczonego budynku i zapadła w sen dzięki blokerom i środkom uspokajającym, z workami z lodem umieszczonymi na kolanie i w kostce, porucznik Eve Dallas stała nad zwłokami w północnej części Battery Park.
Szalejąca ostatniej nocy burza uporała się z najgorszymi niedogodnościami trzydniowej fali upałów, jaka nastała pod koniec czerwca, powietrze na Dolnym Manhattanie było nietypowo orzeźwiające.
Nie potrwa to długo, ale dzięki temu przynajmniej ranek był przyjemny.
Martwej dziewczynie nie robiło to żadnej różnicy, doszła do wniosku Eve. To jeszcze dziecko, pomyślała. Włosy tworzyły burzę rudych loków wokół trójkątnej, ładnej buzi. Zielone, szeroko otwarte oczy już zasnuły się charakterystyczną dla nieboszczyków warstewkę.
Biała bluzka była cała we krwi, w piersi dziewczyny tkwiła drewniana szczapa.
Eve stwierdziła brak krwi na trawie i na ziemi. Może zmył ją deszcz, ale zwłoki były w miarę osłonięte, leżały pod drzewem w pobliżu ścieżki rowerowej.
Spojrzała na ścieżkę rowerową – o tej porze pustawą, a potem na stojącego obok mundurowego.
– Co wiadomo?
– Niewiele, pani porucznik. Gość postanowił trochę poćwiczyć jogę w parku o wschodzie słońca. – Mundurowy wskazał mężczyznę koło siedemdziesiątki w spodenkach kompresyjnych i koszulce bez rękawów, trzymającego zwiniętą matę. Towarzyszył mu drugi mundurowy. – Wilfred Meadows. Mieszka parę przecznic stąd, twierdzi, że lubi w tym miejscu witać wschód słońca. Zobaczył zwłoki, zadzwonił pod dziewięćset jedenaście.
Policjant odchrząknął.
– Kiedy tu dotarliśmy, świadek siedział ze skrzyżowanymi nogami i ze złożonymi dłońmi kilka kroków od ofiary.
Funkcjonariusz zademonstrował to.
– Powiedział, że próbował wysłać pozytywną energię do jej wędrującej duszy. Trochę płakał, bo ofiara to jeszcze dziecko. Mówi, że ma rudowłosą wnuczkę mniej więcej w jej wieku.
– Przychodzi tu prawie każdego ranka – ciągnął policjant – trzy razy w tygodniu po południu jeździ na rowerze tą ścieżką, a przez dwa popołudnia w tygodniu prowadzi w parku zajęcia z tai chi. Wcześniej nie widział ofiary w tej okolicy. Uważa, że zwróciłby na nią uwagę ze względu na jej włosy i swoją wnuczkę.
– No dobrze, spiszcie jego zeznania i puśćcie go do domu. Zajmiemy się tą sprawą. Chwileczkę.
Dostrzegła swoją partnerkę, detektyw Peabody, zmierzającą szybkim krokiem do otoczonego taśmą miejsca przestępstwa.
– Od tej pory przejmujemy sprawę. Co tam, Peabody? – Eve podeszła do policyjnej taśmy.
– Przepraszam! Awaria w metrze, więc darowałam sobie jazdę. Pokonałam pieszo prawie kilometr, a to dopiero początek zmiany.
– Zwłoki znalazł tamten miłośnik jogi. Mundurowi mają jego zeznanie. Przepytaj go, nim puścisz go do domu.
– Tak jest. – Peabody zdjęła okulary przeciwsłoneczne w oprawce w kolorach tęczy, wsunęła je do kieszeni marynarki. Być może słońce ostro świeciło, ale wiedziała, jakie zdanie ma Eve na temat noszenia na służbie okularów przeciwsłonecznych w tęczowej oprawce. – To jeszcze dzieciak.
– Owszem. Dwanaście, trzynaście, czternaście lat. Ja zajmę się ofiarą, ty zajmij się świadkiem.
Eve się odwróciła, podeszła do zwłok, przykucnęła.
Otworzyła zestaw podręczny, najpierw wyjęła z niego zestaw do identyfikacji, przycisnęła do niego kciuk prawej dłoni ofiary.
– Ofiara to Mina Rose Cabot, lat trzynaście, z Devon w Pensylwanii. Rasy białej, rude włosy, zielone oczy. Sto sześćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, waga czterdzieści osiem kilogramów. Rodzice – Rae i Oliver Cabotowie, zamieszkali w Devon, jeden brat, Ethan, jedenaście lat.
Wyjęła mierniki.
– Zgon nastąpił o dwudziestej trzeciej zero sześć. Przyczyną śmierci wydaje się drewniana szczapa, długości około pięćdziesięciu centymetrów, szerokości ośmiu centymetrów, tkwiąca w klatce piersiowej. Do potwierdzenia przez lekarza sądowego, laboratorium ma zbadać narzędzie zbrodni.
Eve zabezpieczyła dłonie, podniosła ofiarę i ją obejrzała.
– Zasinienia kostek u rąk, trochę zaschniętej krwi. – Pobrała próbkę krwi, zabezpieczyła ją, a następnie włożyła mikrogogle i uważnie przyjrzała się dłoniom dziewczynki.
– Widać parę drzazg w obu dłoniach. Krew na bluzce wokół rany. Kilka kropli krwi na mankiecie bluzki i na spodniach nie pochodzi z rany.
Pokręciła głową.
– Skąd, u diabła, wziął się tu ten kawałek drewna?
Przysiadła na piętach.
– Walczyłaś, prawda, Mino? Złapałaś jakąś deskę – a może już wcześniej się w nią zaopatrzyłaś i zabójca wykorzystał ją przeciwko tobie.
– Ofiara ma przekłute uszy – ciągnęła Eve. – Dwa razy lewe ucho, raz – prawe. Brak kolczyków. Nie ma butów, telefonu, portmonetki ani torebki. Małe, wyglądające na srebrne serduszko na łańcuszku. Łańcuszek zerwany.
– Czyli zabójca zabrał kolczyki, buty, co tam jeszcze miała przy sobie, ale nie zabrał łańcuszka. Może usłyszał, jak ktoś się zbliża, i uciekł, nim zdołał go zabrać. Być może.
Schowała przyrządy.
– Brak widocznych obrażeń na twarzy ani innych obrażeń na ciele. Ubranie nietknięte. Lekarz sądowy ustali, czy doszło do napaści na tle seksualnym lub gwałtu, ale wygląda to na bandycki napad. Co, u diabła, porabiałaś w Nowym Jorku Mino z Pensylwanii?
Wyprawa z rodzicami, pomyślała Eve, ucieczka z domu? Z całą pewnością dziewczyna nie wyglądała, jakby przez jakiś czas szwendała się po mieście.
Eve się wyprostowała, kiedy podeszła do niej Peabody.
– Zeznania pana Meadowsa są spójne. Uzyskałam od niego pełne wyjaśnienia. Mieszka tu od osiemnastu lat, od trzydziestu pracuje jako trener rozwoju osobistego w „Healthy You and Me”. Żonaty od czterdziestu jeden lat. Żona jest instruktorką fitness w tym samym ośrodku. Ma rude włosy, podobnie jak ich córka i najstarsza wnuczka. Powiedział, że w pierwszym momencie pomyślał, że ofiarą jest jego wnuczka Abigail. Wiedział, że to niemożliwe, ale przeżył chwilę grozy.
– To Mina Cabot z Devon w Pensylwanii. Wygląda to na bandycki napad, ale… – Eve obejrzała się za siebie. – Widzisz, jak leży? Nie jakby została specjalnie ułożona w takiej pozycji, ale i tak skromnie. I zupełnie nie tak, jakby upadła, dźgnięta w pierś. Poza tym brak śladów trawy na ubraniu. Brak krwi na ziemi – technicy jeszcze to sprawdzą, ale… Przekręćmy ją.
Razem podeszły do zwłok. Peabody zabezpieczyła dłonie i następnie we dwie ostrożnie przewróciły Minę na bok.
– Szczapa ma mniej więcej sześćdziesiąt centymetrów – stwierdziła Eve. – Spójrz na krew z tyłu bluzki. Została przebita na wylot. Ale brak śladów krwi na ziemi.
– Zwłoki podrzucono tutaj? – spytała Peabody.
– Bluzka jest wilgotna – jeszcze nie wyschła. Czyli ofiara zginęła podczas nocnej burzy. Natomiast spodnie są suche. A deszcz nie rozmył plam krwi na nich.
– Ale to jej rozmiar. Może są ciut za krótkie, jakby trochę z nich wyrosła.
– W bazie danych podano, że mierzy metr sześćdziesiąt dwa wzrostu. Niech Morris to sprawdzi.
– To porządne spodnie. Granatowe, jak od szkolnego mundurka.
Eve zmrużyła oczy.
– Jak od szkolnego mundurka?
– Takie odniosłam wrażenie. Od mundurka uczennicy prywatnej szkoły. Zwykle są granatowe lub szare, czasami khaki na lato. Ale te nie wyglądają na letnie.
– Nie wyglądają na letnie – powtórzyła w zamyśleniu Eve. – Morris sprawdzi, czy została zgwałcona. Dlaczego zmieniono jej spodnie? Zabrano buty – sądząc po wyglądzie podeszew stóp, nie chodziła po mieście na bosaka. Dlaczego zabrano jej buty, kolczyki, dokument tożsamości, telefon, jeśli miała to wszystko, i poświęcono czas na zmianę jej spodni? Bo za nic nie uwierzę, że straciła życie, mając je na sobie. Ani że stało się to tutaj.
– Ładna dziewczyna – powiedziała Peabody. – Naprawdę ładna.
– Owszem. Spójrz na paznokcie u rąk i nóg. Idealnie zadbane, czyste, obcięte. Delikatne dłonie. Nie włóczyła się po ulicach. Sprawdź zgłoszenia zaginionych w Devon, może mają coś o niej. Ja zadzwonię po samochód z kostnicy i po techników.
Przeniesiono ją tutaj, myślała Eve, telefonując. Wszystko upozorowano na bandycki napad. Ale tu nie chodziło o parę butów ani o komórkę.
– Dallas, w listopadzie uruchomiono procedurę Child Alert w związku z jej zaginięciem. Dokładnie dziewiątego listopada. Nie wróciła po szkole do domu. Z prywatnego gimnazjum Bester. Mam nazwiska detektywów przydzielonych do jej sprawy. Jest też informacja, że rodzice wyznaczyli nagrodę w wysokości dwustu tysięcy dla każdego, kto przyczyni się do odnalezienie ich córki.
– Ta dziewczyna nie żyła na ulicy przez ponad siedem miesięcy. Może uciekła z domu. Przekonamy się, co nam powiedzą śledczy. Ale przebywała w jakimś porządnym miejscu. Znasz się na tym – to drewno czy jakiś wyrób drewnopodobny?
Peabody przykucnęła.
– To sosna – powiedziała. – Prawdziwa sosna. Wygląda na dość starą. W laboratorium ustalą jej wiek. Według mnie to stary kołek.
– Jak twój dziadek?
– Ha, ha, ha, bardzo śmieszne. Może element ściany szkieletowej. Usunął go ktoś, kto nie przywiązuje wagi do porządnego drewna. Ktoś, kto remontował dom – tak jak my to robimy. Ale my nie traktujemy materiałów w taki sposób. Jest trochę wypaczony, czyli jakiś czas leżał na dworze.
– Kolejny dowód na to, że dziewczyna została tu podrzucona. Zabójca nie podniósł tego z ziemi nigdzie w pobliżu. Zlecimy mundurowym przepytanie okolicznych mieszkańców, ale ktoś ją tu przyniósł po tym, jak skończyła się burza, porzucił pod tym drzewem.
– Mógł obciążyć zwłoki – ciągnęła rozważania Eve – wrzucić je do rzeki. Całkiem do niej blisko.
– Chcieli, żebyśmy ją znaleźli.
Eve skinęła głową.
– Pytanie: dlaczego? Przebywała na dworze podczas burzy, walczyła. Nie ma nic pod paznokciami, czyli nie podrapała nikogo, albo zabójca wszystko usunął spod paznokci, nim ją zostawił. Brak zasinień na twarzy, tylko nieznaczne na kłykciach.
– Nie stawiała oporu długo – doszła do wniosku Peabody.
– Nie. – Eve znów spojrzała na zwłoki. – Niedługo.
*
Eve zaczekała, aż dotrze do swojego gabinetu w komendzie, zaprogramuje życiodajną kawę w autokucharzu, nim sięgnęła po telefon.
Zamiast w pierwszej kolejności poinformować o śmierci Miny jej rodziców, Eve skontaktowała się z policjantką, która zajmowała się sprawą zaginięcia Miny.
– Psiakrew. Niech to wszyscy diabli. – Detektyw Sharlene Driver przesunęła dłońmi po ciemnobrązowej twarzy, a potem przycisnęła palcami powieki, o kilka tonów ciemniejsze.
Po chwili opuściła dłonie, a jej wzrok stał się beznamiętny.
– Byłabym wdzięczna za udostępnienie mi szczegółów, pani porucznik.
– Otrzyma je pani. Moja partnerka właśnie sporządza raport, dostanie pani jego kopię. Ja odpowiem na wszystkie pani pytania. Sama też mam ich kilka.
– Może uprzedzę pani pytania, powiem, co wiem, i wyślę akta sprawy?
– Doskonale.
– To porządna rodzina, pani porucznik. Matka jest adwokatem, zajmuje się prawami obywatelskimi, często działa pro bono. Ojciec jest lekarzem rodzinnym, prowadzi prywatną praktykę. Ich sytuacja finansowa jest stabilna, ale nie są szalenie bogaci – nie, by pokusić się o porwanie ich dziecka w zamian za słony okup. Mina wyjątkowo dobrze radziła sobie w szkole, miała grono przyjaciółek, nie chodziła z nikim na poważnie, ale podobał jej się jeden chłopak z jej klasy. Rozmawialiśmy z nim, z jego rodzicami, kolegami. Nic nie wskazywało na to, by zamierzała uciec z domu. Nic a nic.
Driver urwała.
– Trzeba o tym pamiętać. Dzieciak wkurza się, ucieka z domu, ale to nie ten przypadek. Umówiła się na wideorandkę – pierwszą w życiu – z chłopakiem i jeszcze dwiema parami. Już nie mogła się jej doczekać. Wracała do domu po treningu piłkarskim.
– Tą samą drogą i o tej samej porze, co zwykle?
– Tak i właśnie w tym rzecz. To niespełna kilometr, w bezpiecznej okolicy, po drodze mijała niewielki zagajnik. Jeszcze jedna istotna uwaga – wprawdzie rodzice uczulali ją na to, by nie rozmawiała z nieznajomymi i tak dalej, Mina była rozsądną dziewczyną, ale zarazem gotową do niesienia pomocy – vide jej rodzice – jeśli uznała, że ktoś jej potrzebuje.
– Ktoś wiedział, którędy chodzi, wykorzystał jej charakter, porwał ją.
– Tak uznaliśmy. Ale nie zażądano okupu. Wprawdzie otrzymaliśmy kilka telefonów, jednak większość okazała się nieprzydatna, zaprowadziła nas donikąd. Komuś się wydawało, że może widział furgonetkę w pobliżu. Czarną albo brązową, może nawet niebieską. Z oknami, bez okien.
– Rozumiem.
– Tuż przed piątą ojciec pojechał po syna, który był u kolegi, chłopak zwykle odwiedzał go po szkole. Mina powinna wrócić do domu o piątej, ale nie zaniepokoił się do wpół do szóstej, kiedy do domu wróciła żona. Zadzwonili na komórkę Miny, lecz nie uzyskali połączenia. Zaczęli wydzwaniać do jej koleżanek, do trenera, a Oliver – czyli ojciec – objechał okolicę. Wtedy Rae zadzwoniła na policję.
– Nie poddali się, pani porucznik. To będzie dla nich cios. Jeśli mogę prosić o przysługę, proszę pozwolić mnie i mojej partnerce poinformować ich o śmierci córki. Zdążyłyśmy ich dobrze poznać.
– Przypilnuję, żebyście szybko otrzymały raport. Będę chciała z nimi porozmawiać, ale to może zaczekać.
– Mogę panią zapewnić, że jeszcze dziś wyjadą do Nowego Jorku. Nie będą zwlekać.
– Proszę im przekazać mój numer telefonu. Znajdę dla nich czas.
– Spytają, czy została zgwałcona.
– Jeszcze nie mogę udzielić takiej informacji. Bada ją teraz nasz lekarz sądowy, on to ustali. Co miała na sobie w dniu, w którym zaginęła?
– Szkolny mundurek, a w torbie strój piłkarski. Białą bluzkę z długimi rękawami, granatowe spodnie. Miała zwyczaj chować marynarkę szkolną w plecaku – bo jej się nie podobała – zamiast niej wkładała białą bluzę z kapturem, zapinaną na zamek błyskawiczny. To samo dotyczyło szkolnego obuwia – ciemnobrązowych mokasynów. Raczej chodziła w białych adidasach.
– Biżuteria?
– Trzy kolczyki na sztyft. Dwa srebrne serduszka, jedna niebieska gwiazdka, srebrne serduszko na łańcuszku. Miała przy sobie telefon, dokument tożsamości, niecałe dwadzieścia dolarów w gotówce, tablet, segregator na prace domowe, słuchawki douszne, kosmetyki do makijażu – te, których wolno jej było używać, i te, które zwędziła, o czym wiedziała jej matka. Szczotkę do włosów, gumki do włosów, mały zestaw pierwszej pomocy. Ojciec nalegał, żeby i syn, i córka nosili podstawowy zestaw pierwszej pomocy. Nie znaleźliśmy ani śladu po tym wszystkim.
Ci, którzy ją porwali, chcieli, żeby na pierwszy rzut oka wyglądało to na ucieczkę z domu, pomyślała Eve, kiedy się rozłączyła. Tak samo, jak zabójca chciał, żeby wyglądało to na bandycki napad.
W obu wypadkach, żeby kupić sobie czas, doszła do wniosku.
To skłoniło ją do uznania, że ta sama osoba czy osoby stoją zarówno za porwaniem, jak i za zabójstwem.
Wstała, żeby rozmieścić informacje na tablicy.
Wciąż była tym zajęta, kiedy usłyszała, jak Peabody idzie korytarzem do jej gabinetu, głośno tupiąc.
– Wyślij raport do detektyw Driver.
Peabody wyciągnęła palmtop i wykonała polecenie.
– Policjanci z Devon poinformują najbliższych krewnych ofiary, przekażą nam akta sprawy. Uznali, że to porwanie, a nie ucieczka z domu. Skłonna jestem się z tym zgodzić. Ofiara nie postanowiła ujrzeć jasnych świateł Nowego Jorku po treningu piłkarskim, mając przy sobie niespełna dwadzieścia dolarów.
Eve stała tyłem do Peabody, przodem do tablicy.
– Czuję, jak spoglądasz błagalnie na autokucharza. Zaprogramuj kawę dla siebie. I więcej dla mnie.
– To były raczej tęskne spojrzenia, nie błagalne.
– Sprawdzimy rodziców. Szukaj długów, wszelkich nieuzasadnionych wypłat. Ekipa z Devon już to zrobiła, ale nie zaszkodzi sprawdzić jeszcze raz. Miała chłopaka. Przyjrzymy mu się, upewnimy się, czy nie ma zboczonego starszego brata, wujka, ojca. Sprawdź pod tym kątem również jej trenerów i nauczycieli.
– Jasne.
– Poszukamy wszelkich związków z Nowym Jorkiem, ponieważ tutaj ją przywieźli i przetrzymywali. Nie stwierdziliśmy śladów stosowania kajdanek czy przemocy. Jak na razie.
– Może faszerowali ją prochami.
– Rozstrzygnie to badanie toksykologiczne. A Morris ustali, czy ktoś uprawiał z nią seks. No bo po co porywać ładną nastolatkę, jeśli nie dla okupu – a nikt nie zażądał okupu – albo w celach seksualnych?
– By pełniła rolę domowego droida? Do pracy niewolniczej?
– Nie z tymi dłońmi i paznokciami. Jeżeli już, to dbano o nie… Jak to się mówi? Robili jej manikiur.
– Masz rację. Miała klasyczny francuski manikiur i pedikiur. Nic krzykliwego, wszystko z klasą.
– Z klasą – powtórzyła Eve i wzięła swoją kawę. – Jeśli w grę wchodził seks, komuś zależało na tej klasie. Albo… Sprawdźmy dziecięcą pornografię. Chociaż jako trzynastolatka była na to trochę za stara. Już szybciej pornografia z dziewczętami wkraczającymi w okres pokwitania. Zdjęcia, filmy.
Eve spojrzała na zdjęcie na tablicy, na młodą, świeżą, szczerą buzię.
– Ładna rudowłosa dziewczyna o gładkiej, białej cerze, lekko zaokrąglona tu i tam. Młoda, ale… rozkwitająca?
– Jakie to chore.
– Owszem, podobnie jak wbicie ostro zakończonego kawałka drewna w klatkę piersiową. McNab pracował jakiś czas w obyczajówce, porozmawiaj z nim.
Jako że as wydziału informatyki śledczej był współlokatorem Peabody i jej osobistym narzeczonym, rozmowa z nim miała same plusy.
Eve odsunęła się od tablicy, przyjrzała się jej uważnie.
– Ładna, młoda dziewczyna pokonuje niespełna kilometr ze szkoły do domu – codziennie tą samą trasą. To ułatwia jej porwanie. Ale z drugiej strony bezpieczna okolica utrudnia zadanie. Ktoś poświęcił nieco czasu na to, żeby ją obserwować, wszystko zaplanować. Zorganizować środek transportu. Założę się, że ten ktoś nie zrobił tego pierwszy raz. Może sprzedaje porwane dzieciaki. W celach nierządu, do nielegalnych burdeli.
– Musi mu się opłacać przetrzymywać ją przez kilka miesięcy, dbać o jej higienę i zdrowie, trzymać w zamknięciu albo faszerować prochami, bądź wmawiać jej, że wiedzie luksusowe życie. Musi się to opłacać. I to wystarczająco, by wywieźć ją poza granice stanu.
– Może to czysty przypadek – powiedziała Peabody. – Coś poszło nie tak, udało jej się uciec.
– Możliwe. Całkiem możliwe. Jeśli przetrzymywali ją tak długo, może stracili czujność, a ona spróbowała to wykorzystać.
Spojrzała na zdjęcie z miejsca przestępstwa.
– Skąd, u diabła, wzięło się to narzędzie zbrodni? Jeśli uciekła, to najpewniej znalazła ten kołek w pobliżu miejsca, gdzie wydostała się na wolność, no nie?
Wróciła do biurka, żeby założyć książkę sprawy Miny.
– Porozmawiaj z McNabem, sporządźmy listę znanych nam pedofili w Devon i okolicach, w Nowym Jorku.
– Jasna cholera, to będzie długa lista.
– Dziewczęta w wieku od jedenastu do czternastu lat. Młodsze się nie nadają, starsze przestają być obiektem ich zainteresowania. Bez skłonności sadystycznych, chyba że Morris znajdzie jakieś ślady stosowania przemocy. Zatrzymali jej szkolny mundurek – zastanawiała się Eve. – Spodnie. Ale ta bluzka? Roe powiedziała, że w chwili porwania Mina miała bluzkę z długimi rękawami – musimy to potwierdzić na sto procent, ponieważ w chwili śmierci była w bluzce z krótkimi rękawkami z mankietem. Może uda nam się ustalić pochodzenie bluzki.
– Zmienili spodnie, ale nie bluzkę – doszła do wniosku Peabody. – Ale czemu w ogóle zatrzymali jej spodnie?
– Może mają ich całą kolekcję. Przyszły akta z Devon. No, zmykaj.
Eve przeczytała akta, poczynając od zgłoszenia zaginięcia, poprzez wszystkie etapy śledztwa, zeznania, oświadczenia, kolejność zdarzeń, ustaloną przez śledczych. Zapoznała się z mapą okolic, położeniem domu i szkoły, ich odległością od zagajnika.
Porządna robota, uznała. Detektywi z Devon nie byli idiotami ani obibokami. Pracowali sumiennie, wszystko sprawdzili raz i drugi.
Do akt dołączona była lista znanych policji pedofili, łącznie z tymi z pobliskiej Filadelfii.
Zapozna się z zeznaniami, ale najpierw otworzyła listę, a potem zleciła nowe szukanie, zawężając je zgodnie z założonymi kryteriami.
Dziewczynki w wieku od jedenastu do czternastu lat.
To samo zrobiła dla Nowego Jorku, na razie ograniczając się do Manhattanu.
Potem, testując swoje umiejętności posługiwania się komputerem, zleciła sporządzenie jeszcze jednego wykazu: osób z zawężonej listy z Pensylwanii i Nowego Jorku, które cokolwiek łączyło.
Komputer pracował, a Eve położyła nogi na biurku, wzięła kubek z resztką kawy i przyjrzała się uważnie tablicy.
Zadbane dłonie i stopy, brak śladów kajdanek, brak śladów niedożywienia, stosowania przemocy.
Morris to potwierdzi lub obali, ale na razie…
Co sprawiło, że trzynastolatka przez kilka miesięcy przebywała ze swoim porywaczem?
Może to ktoś, kogo znała, komu ufała. Ale nic w raporcie Driver nie wskazywało na coś takiego, a Eve nie dostrzegła najmniejszego uchybienia w pracy Driver i jej partnerki.
Brak kajdanek nie świadczył, że nie trzymano jej pod kluczem, nie faszerowano prochami, żeby stała się uległa. Urządzili jej pranie mózgu, grozili jej.
Spodnie od szkolnego mundurka i zwykła biała bluzka. Łańcuszek. Naprawdę dziwne, że pozwolili jej zatrzymać łańcuszek, ale nie kolczyki.
Bo z całą pewnością nie był to sfuszerowany napad bandycki.
– Udało ci się uciec, prawda, Mino? I walczyłaś, kiedy cię złapali. Oddałaś za to życie. Może nadal miałaś tamte spodnie, a może włożyli ci je, żebyś wyglądała na uciekinierkę. Zostawili ci zerwany łańcuszek, by upozorować bandycki napad, podczas którego stawiałaś opór.
Jeszcze jeden dzieciak, pomyślała Eve, który uciekł z domu i marnie skończył.
– Ale to nie dotyczy ciebie. Tylko spójrz na tę twarz. Ładna dziewczyna o cerze jak płatki białej róży. I figurze z zaledwie pierwszymi oznakami pokwitania. Ktokolwiek cię porwał, miał powód, żeby tak o ciebie dbać.
Kiedy komputer zasygnalizował zakończenie pierwszego zadania, Eve spuściła nogi na podłogę, odwróciła się w stronę biurka.
Znajdzie ten powód.
Rozdział 3
Peabody wróciła akurat wtedy, kiedy Eve zleciła kolejne sprawdzanie.
– McNab dał mi namiary do niejakiej detektyw Willowby. Właśnie przeniesiono ją do komendy z komisariatu numer czterysta sześć. Pracuje w sekcji specjalnej, zajmuje się głównie przestępstwami przeciwko nieletnim. Skontaktowałam się z nią.
Ponieważ Peabody wiedziała, czym grozi siedzenie na wrzynającym się w tyłek fotelu dla gości w gabinecie Eve, ostrożnie przysiadła na samym jego skraju.
– Porówna zdjęcie Miny ze zdjęciami i filmami, które posiadają. Są też nielegalne chatroomy w sieci… portale do wymiany treści, służące do…
– Wymieniania się niewolnicami albo ich sprzedaży… Wykorzystywanych do seksu lub prac domowych.
– Wiedziałaś o tym. Jezu, Willowby mówi, że niektóre nieletnie, które udało im się uratować, twierdzą, że odbywa się to za obopólną zgodą albo na polecenie… Zgodnie z tym, w co im kazano wierzyć. Czasami wykorzystują je, kiedy są jeszcze bardzo młodziutkie, zdarzają się wśród nich nawet małe dziewczynki…
Nagle Peabody się zreflektowała, zapomniała o niewygodnym fotelu, poczuła, jak jej się wrzyna w tyłek, wstała.
– Wybacz, Dallas. Wybacz mi.
– Nic się nie stało. To mi daje lepsze wyobrażenie o sprawie. Prawdopodobnie zostało mi jeszcze parę lat, nim trafiłabym na rynek. Wszystko spieprzył, gwałcąc mnie, więc nie mógł mnie sprzedać jako dziewicy. Zwykle są więcej warte. Chociaż z drugiej strony są tacy, którzy wolą rozdziewiczone.
Albo zwyczajnie zdołowane, pomyślała. W sam raz się nadawała.
– Jednak tu nie chodzi o to – ciągnęła Eve. – Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że została porwana z uwagi na swój wygląd i wiek – w chwili porwania miała dwanaście lat. Ale czemu trzymali ją tak długo, jeśli zamierzali ją zaoferować na rynku? Najprawdopodobniej miała być przeznaczona do użytku osobistego bądź do przynoszenia zysków z pornografii. A gdyby przestała się nadawać do dziecięcej pornografii albo się znudziła, zawsze można ją odstąpić komuś innemu.
– Mniej więcej tego samego dowiedziałam się od Willowby. Kiedy usłyszała ode mnie, że dziewczyna miała zrobiony manikiur i pedikiur oraz była ogólnie zadbana, uznała, że ofiara w sam raz pasuje do kategorii tak zwanych Księżniczek.
Eve, zaintrygowana, umilkła, obróciła się z fotelem.
– Księżniczek? Znaczy się bycia traktowanym jak księżniczka?
– Tak. Przypuszczalnie dostają prochy, po których stają się uległe, przynajmniej na początku. A poza tym ładne ciuszki, makijaż, jakieś błyskotki, sala zabaw – prawdopodobnie bez okien. Z całą pewnością są trzymane pod kluczem. Młodsze mają zabawki i przytulanki.
– Marchewka zamiast kija. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego to nie cukierek albo lody zamiast kija. Kto naprawdę pali się do zjedzenia jakiejś cholernej marchewki?
Zastanowiła się nad tym, ale szybko przestała sobie zawracać głowę marchewką.
– Stosują kij przy braku współpracy. Dzieciaki z ulicy przypuszczalnie są bardzo łase na wszelkie nagrody. Ale kogoś takiego jak Minę niełatwo jest przekupić.
Spojrzała na zegarek.
– Przekonajmy się, co nam powie Morris.
Właśnie się podnosiła, gdy zadzwonił jej telefon. Spojrzała na wyświetlacz.
– Rodzice ofiary. Zaczekaj. Porucznik Dallas – rzuciła do słuchawki.
Mężczyzna na wyświetlaczu był blady jak śmierć, wokół błyszczących, niebieskich oczu miał czerwone obwódki.
– Porucznik Dallas – przemówił łamiącym się głosem. – Nazywam się…
– Panie Cabot, bardzo mi przykro z powodu pańskiej straty.
– Sharlene… detektyw Driver powiedziała, że nie ma pani cienia wątpliwości.
– Zgadza się, proszę pana. Rozumiem, jakie to trudne dla pana i pańskiej rodziny. Obiecuję panu, że ustalenie, kto odebrał państwu Minę, jest teraz dla mnie i mojej partnerki sprawą priorytetową.
– Czy… nasza Mina… Czy…
Została zgwałcona, dokończyła Eve w myślach, bo rozumiała, że ojcu te słowa nie mogą przejść przez gardło.
– Minę bada teraz główny lekarz sądowy Nowego Jorku. Zapewniam pana, że nie mogła trafić do lepszego fachowca i bardziej współczującego człowieka niż doktor Morris. Właśnie się do niego wybieram razem ze swoją partnerką.
– Musimy ją zobaczyć. Musimy ją przywieźć do domu.
– W tej chwili nie będzie jej pan mógł zabrać, ale będą mogli państwo ją zobaczyć. Wszystko zorganizuję. Mogę też załatwić dla państwa środek transportu i hotel, jeśli zamierzają państwo przenocować w Nowym Jorku.
– Nie wrócimy do domu, póki nie będziemy mogli zabrać Miny z nami. Musimy przywieźć naszą córkę do domu. Musimy…
Urwał i się rozkleił. Starał się opanować, a Eve nie przestawała mówić.
– Musimy na jakiś czas zatrzymać Minę tutaj. Podczas rozmowy z doktorem Morrisem poinformujemy go, że przyjadą państwo ją zobaczyć. Bardzo by nam pomogło, gdybym mogła porozmawiać z panem i pańską żoną, z państwa synem, jeśli też przyjedzie. Rozumiem, że wyjaśnili państwo wszystko, co miało związek z jej zniknięciem, z detektyw Driver i jej partnerką, ale bardzo by nam to pomogło.
– Musimy wiedzieć, co się stało!
Niewyobrażalne cierpienie przebijało przez każde jego słowo.
– Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby to ustalić. Panie Cabot, czy mam zorganizować dla państwa transport i hotel?
– Nie, przyjadę… Przyjedziemy samochodem. Przyjedziemy samochodem. Gdyby… gdyby… gdyby mogła mi pani podać nazwę jakiegoś hotelu w pobliżu Miny. Powinniśmy teraz być jak najbliżej Miny. Nie wiem, gdzie się znajduje.
Ukrył twarz w dłoniach.
– Nadal nie wiem, gdzie jest moja córeczka.
– Panie Cabot, zarezerwujemy dla państwa pokoje w hotelu Hanover. To bardzo blisko Miny. Czy przyjadą państwo z synem?
– Tak, tak.
– Zarezerwujemy apartament z dwoma sypialniami i pokojem dziennym. Czy to panu odpowiada?
– Tak, dziękuję, tak.
Wcelowała palec w Peabody, dyktując Oliverowi Cabotowi adres.
– Hotel dysponuje własnym garażem. Mogę się postarać, żeby ktoś czekał na państwa i zabrał was do Miny. To tylko kilka przecznic od hotelu.
– Bardzo pani miła.
– Proszę się ze mną skontaktować po przyjeździe. Jeszcze raz wyrazy najgłębszego współczucia z powodu państwa straty.
– Odnoszę wrażenie, że to nie są puste słowa, pani porucznik. Czy może mi pani szczerze powiedzieć, czy jest pani dobra w tym, co pani robi?
– Jestem dobra w tym, co robię.
– Mam nadzieję, że to też prawda. Dziękuję pani. Wyruszymy w przeciągu godziny.
Kiedy Eve się rozłączyła, Peabody westchnęła.
– To było niemal tak trudne, jak zawiadomienie o śmierci. Bardzo się starał panować nad sobą.
– Zarezerwowałaś pokoje?
– Tak, apartament z dwiema sypialniami na piętrze z usługami konsjerża. Z pewnością będą potrzebowali spokoju.
– W porządku. W takim razie zajmijmy się tym, w czym jesteśmy dobre.
*
Eve wiedziała, że Morris też jest dobry w tym, czym się zajmuje, i miała nadzieję, idąc razem z Peabody białym tunelem w kostnicy, że będzie im mógł powiedzieć coś więcej o Minie Cabot.
W powietrzu unosił się cytrynowy zapach środków dezynfekujących, który nie do końca maskował zapach śmierci, a na dodatek czuć było kiepską kawę. Ich kroki odbijały się echem od lśniących, białych kafelków.
Zza drzwi pomieszczenia, w którym Morris przeprowadzał sekcje zwłok, dobiegała muzyka. Coś, co w uszach Eve brzmiało obsesyjnie radośnie, z dużą liczbą gitar i młodych, idealnie zharmonizowanych kobiecych głosów.
W przezroczystym kitlu ochronnym, zarzuconym na niebieski garnitur, Morris starannie zaszywał rozcięcie w kształcie litery Y, które wcześniej wykonał Minie. Dziś swoje długie, czarne włosy zaplótł w trzy warkoczyki, które następnie związał szeroką taśmą w identycznym kolorze, jak idealnie zawiązany krawat – według Eve fioletoworóżowy.
Uniósł wzrok, przerwał pracę.
– To zawsze okropne, kiedy trafia do mnie dziecko, więc włączyłem muzykę, którą na ogół lubią dziewczęta w jej wieku. Ściszyć o połowę – polecił i głosy przeszły w mruczando.
– Jej rodzice i młodszy brat już tu jadą. Przypuszczam, że dotrą za jakieś trzy godziny.
– Będzie gotowa. Cóż za słodka buzia. – Wierzchem zabezpieczonej dłoni dotknął policzka Miny. – Peabody, z łaski swojej, wyjmij coś zimnego do picia dla nas wszystkich. Śmiertelne uderzenie było dość silne, narzędzie zbrodni przeszyło ją na wylot, ostrze wyszło między łopatkami. Zadano je nieco z dołu.
– Z dołu?
– Napastnik stał twarzą do niej, nieco niżej punktu zadania ciosu.
– Miała drzazgi pod skórą obu dłoni.
Morris otworzył puszkę napoju imbirowego – Peabody wiedziała, że go lubi.
– W laboratorium zbadają narzędzie zbrodni, ale krawędzie były nierówne. Złapała szczapę, a kiedy przesunęła wzdłuż niej dłońmi, wbiły jej się drzazgi.
Eve skinęła głową, zrobiła kilka kroków, wyobraziła to sobie.
– Najprawdopodobniej była towarem. Miała swoją wartość. Postarała się o narzędzie, żeby z kimś walczyć albo się bronić. Zabójca wyrwał jej oręż, więc walczyła gołymi rękami – ma otarcia na kłykciach – starając się odzyskać szczapę. Stąd drzazgi. Podczas szamotaniny została przebita jak włócznią.
– Z użyciem pewnej siły – dodał Morris.
– Ktoś był na nią wystarczająco wkurzony albo na tyle rozkojarzony, próbując zdobyć nad nią kontrolę, że wbił jej szczapę.
– Trafiła ją w serce – według mnie na całe szczęście, bo dzięki temu nie cierpiała.
– Ale nie upadła, kiedy została dźgnięta – powiedziała Eve. – Nie znalazłam żadnych obrażeń, które by świadczyły o upadku. Teraz, kiedy patrzę na jej gołe kolana, widzę, że nie upadła na nie, czyli zabójca nie pozwolił jej upaść. Ale ma siniaka na biodrze. Od uderzenia, może od kopniaka?
– Od kopniaka, zadanego butem o lekko zaokrąglonym nosku. Już po śmierci, ale tuż po zgonie. Brak innych obrażeń – potwierdził Morris – poza raną, która spowodowała śmierć, i otarciami na kłykciach. Mówisz, że była towarem posiadającym pewną wartość.
– Została porwana, nie uciekła z domu. Wszystko wskazuje na porwanie. Nie zażądano okupu, chociaż rodzina uciułałaby przyzwoitą sumkę. Ale dla tego, kto fundował jej francuski manikiur, była więcej warta.
– Tak, zauważyłem to. Dbali również o jej zdrowie. O ciało, włosy, skórę. Brak dowodów, że faszerowano ją prochami. I jest dziewicą. Brak śladów penetracji, nie została zgwałcona, brak śladów napaści na tle seksualnym.
Czyli nie porwano jej z zamiarem osobistego wykorzystania, wywnioskowała Eve.
– Dziewice są zwykle więcej warte. Z czego się składał jej ostatni posiłek?
– No więc stwierdziłem coś ciekawego. Zjadła zieloną sałatę z marchewką, pomidorami, ogórkiem, ciecierzycą, porcję białej ryby z rusztu z brązowym ryżem i duszonym szpinakiem – bardzo zdrowe – oraz tarteletkę z owocami.
– Na deser?
– Zdrowy, zrównoważony posiłek, nie stwierdziłem obecności alkoholu w jej organizmie. Wypiła herbatkę ziołową bez cukru. Jednak są resztki wymiocin w przełyku i zadrapania na tylnej ściance gardła.
Morris podniósł dwa palce, zamarkował, że wkłada je sobie do ust.
– Wetknęła sobie palce do gardła. – Eve zbliżyła się do zwłok. – Zwróciła część kolacji, symulując chorobę. Zaplanowała to sobie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki