Śmiertelna ekstaza - Nora Roberts - ebook + książka

Śmiertelna ekstaza ebook

Nora Roberts

4,4

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Porywający thriller z bestsellerowego cyklu Oblicza śmierci

Aby powstrzymać sadystycznego zabójcę, porucznik Eve Dallas zagłębia się w świat wirtualnej rzeczywistości…

Nowojorska policjantka – z pomocą swojego świeżo poślubionego superprzystojnego i niezwykle bogatego męża Roarke'a – rozwiązuje zagadkę trzech pozornie niezwiązanych ze sobą samobójstw: genialnego inżyniera i entuzjasty gier komputerowych, wziętego prawnika oraz kontrowersyjnego polityka. Mężczyzn nic nie łączyło, nie mieli też żadnych oczywistych powodów, aby się zabić. Eve Dallas uważa jednak, że sprawie należy się przyjrzeć, a wszystko komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy autopsje ujawniają niewielkie oparzenia mózgów ofiar.

Czy były to anomalie genetyczne, a może zaawansowana technologicznie metoda morderstwa? Śledztwo Eve Dallas skupia się na świecie wirtualnej rzeczywistości, w którym techniki wykorzystywane do osiągania radości i pożądania mogą również skłonić niewinny umysł do autodestrukcji.

Zmysłowy, charakterny i znakomicie dopracowana powieść, która będzie was trzymała w napięciu.

„Publishers Weekly”

Robb jest wirtuozką w tym, co robi.

„Seattle Post-Intelligencer”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 386

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (12 ocen)
7
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewelin_a

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
tynsik

Dobrze spędzony czas

[Kryminał na talerzu] Nora Roberts choć swoją kryminalną serię Oblicza śmierci wydaje pod pseudonimem J.D. Robb, by oddzielić swoją twórczość romansowo-obyczajową od kryminalnej, i tak zawsze w tej serii przemyca kilka romansowych scenek. W tomie czwartym “Śmiertelna ekstaza” jest ich dosyć sporo i choć są one uzasadnione (główna bohaterka właśnie kończy swoją podróż poślubną), to jednak widać po nich, że pisane były w poprzednim wieku - pod koniec, ale jednak wtedy sposób wyrażania takich motywów był inny. Za to absolutnie tego nie czuć w warstwie kryminalnej, ba! autorka po raz kolejny zaskoczyła mnie tym, jak doskonale przewidziała przyszłość, jak uniwersalnie ujęła tematy, które przecież poruszała pod koniec lat 90tych, a jednak dla nas nadal pozostają aktualne. Co ciekawe, sama historia toczy się w 2058 roku, zatem i te przewidywanie przyszłości nabiera innego znaczenia, prawda? Czas akcji to jednak tylko przyjemne tło, taka ciekawostka, bo to, co nas interesuje, jak najbardziej p...
00
malaerka

Całkiem niezła

Książka jak na autorkę jak zawsze super. Tylko wydawnictwo nigdzie nie wspomina, że to ponowne wydanie. A nie nowość jak wszedzie reklamują. Ani w e-bookach ani w formie papierowej. Tylko zysk sie liczy, ehhhh.
00

Popularność




Rozdział 1

1

Ciemna ulica cuch­nęła moczem i wymio­ci­nami. Miesz­kały tu szyb­ko­no­gie szczury i polu­jące na nie chude koty o wygłod­nia­łym spoj­rze­niu. W ciem­no­ści czer­wo­nym bla­skiem jarzyły się rów­nie dzi­kie ludz­kie oczy.

Serce Eve lekko zadrżało, gdy wśli­znęła się w wil­gotny śmier­dzący mrok zaułka. Miała pew­ność, że wszedł wła­śnie tutaj. Jej zada­niem było odna­leźć go i wycią­gnąć stam­tąd. W dłoni trzy­mała broń, a dłoń miała pewną.

– Hej, lalu­niu, chcesz to ze mną zro­bić? Chcesz?

Z ciem­no­ści dobie­gały ochry­płe głosy, cięż­kie od nar­ko­ty­ków albo taniego piwa. Jęki wyklę­tych za życia i śmie­chy sza­leń­ców. Szczury i koty nie były tu jedy­nymi loka­to­rami. Towa­rzy­stwo ludz­kiego śmie­cia, pod­pie­ra­ją­cego wil­gotne mury, nie sta­no­wiło jed­nak żad­nej pocie­chy.

Trzy­ma­jąc broń w pogo­to­wiu, usko­czyła w bok, by unik­nąć zde­rze­nia z poobi­ja­nym recy­kle­rem, który, sądząc z wydo­by­wa­ją­cego się odoru, nie dzia­łał od dobrych dzie­się­ciu lat. W wil­got­nym powie­trzu uno­sił się duszący, gęsty smród zepsu­tego jedze­nia.

Ktoś cicho zakwi­lił. Zoba­czyła pra­wie nagiego chłopca w wieku około trzy­na­stu lat. Jego twarz pokry­wały ropie­jące rany; z oczu biły strach i roz­pacz. Natych­miast cof­nął się jak rak pod brudny mur.

Poczuła wzbie­ra­jącą w sercu litość. Ona też była kie­dyś prze­ra­żo­nym dziec­kiem, ukry­wa­ją­cym się na ulicy.

– Nie zro­bię ci nic złego – powie­działa to cicho, pra­wie szep­tem; opu­ściła broń i popa­trzyła dzie­cia­kowi w oczy.

I wtedy tam­ten zaata­ko­wał.

Zaszedł ją od tyłu, wyda­jąc z sie­bie gniewne pomruki. Przy­go­to­wy­wał się do zada­nia śmier­tel­nego ciosu, wywi­ja­jąc grubą rurą. Ostry świst prze­szył jej uszy; odwró­ciła się i usko­czyła. Zdą­żyła led­wie skląć się w myślach za to, że na chwilę pozwo­liła sobie na dekon­cen­tra­cję, zapo­mi­na­jąc o swoim celu, gdy ponad sto dwa­dzie­ścia kilo­gra­mów żywego mięsa rzu­ciło nią o ceglaną ścianę. Broń wypa­dła jej z ręki i ze stu­ko­tem wylą­do­wała gdzieś w mroku.

W jego oczach zoba­czyła mor­der­czy błysk, spo­tę­go­wany jaki­miś pro­chami – pew­nie wziął zeusa. Dostrze­gła unie­sioną rurę i zdo­łała się w porę uchy­lić, uni­ka­jąc ciosu, który tra­fił w mur. Mocno odbiła się nogami od ziemi i zaata­ko­wała go głową w brzuch. Zachar­czał, zato­czył się i zła­pał za gar­dło – wtedy wymie­rzyła mu w pod­bró­dek potężny cios, który pora­ził bólem ramię napast­nika.

Ludzie krzy­czeli, roz­pacz­li­wie szu­ka­jąc schro­nie­nia w wąskim zaułku, gdzie nikt nie był bez­pieczny. Eve obró­ciła się gwał­tow­nie i wyko­rzy­stała impet, by potrak­to­wać prze­ciw­nika kop­nia­kiem, który wylą­do­wał na jego nosie. Try­snęła krew, dołą­cza­jąc się do cuch­ną­cych wyzie­wów ulicy.

Wzrok miał wście­kły, lecz nawet nie drgnął od cio­sów. Ból został zneu­tra­li­zo­wany przez boga pro­chów. Mimo że po twa­rzy ście­kała mu krew, wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu. Ude­rzył rurą w otwartą dłoń.

– Zabiję cię, poli­cyjna suko. – Obszedł ją wokół, ze świ­stem wywi­ja­jąc rurą jak batem. Potworny uśmiech nie zni­kał. – Roz­walę ci łeb i zeżrę mózg.

Wie­działa, że mówił poważ­nie i poziom adre­na­liny gwał­tow­nie jej pod­sko­czył. Ona albo on. Oddech Eve stał się ury­wany, lepki pot spły­wał jej po ple­cach. Uchy­liła się przed następ­nym cio­sem, opa­da­jąc na kolana. Dotknęła cho­lewy buta i też się uśmiech­nęła.

– Lepiej zeżryj to, skur­czy­synu. – W jej dło­niach bły­snęła awa­ryjna broń. Nie zamie­rzała go nawet obez­wład­niać – zresztą dla stu dwu­dzie­stu kilku kilo­gra­mów tego ciel­ska byłoby to pew­nie nie­win­nym łasko­ta­niem. Musiała po pro­stu z nim skoń­czyć.

Ruszył gwał­tow­nie w jej stronę i w tym momen­cie wypa­liła. Naj­pierw zga­sły mu oczy. Widziała to już przed­tem – stały się szklane jak u lalki, choć nie prze­rwał ataku. Usko­czyła, przy­go­to­wu­jąc się do następ­nego strzału, ale rura wysu­nęła mu się z dłoni, a jego ciało roz­po­częło kon­wul­syjny taniec.

Upadł u jej stóp: bez­kształtna masa ludzka, któ­rej się zda­wało, że jest bogiem.

– Nie będziesz już nikomu skła­dał dzie­wic w ofie­rze, skur­wielu – mruk­nęła. Otarła twarz, czu­jąc odpływ ener­gii. Ręka z bro­nią opa­dła.

Usły­szała ciche skrzyp­nię­cie skó­rza­nych butów na beto­nie i natych­miast stała się czujna. Zanim zdą­żyła się odwró­cić, uno­sząc instynk­tow­nie broń, czy­jeś ręce zła­pały ją za ramiona.

– Zawsze pil­nuj tyłów, pani porucz­nik – szep­nął jakiś głos i poczuła, jak czy­jeś zęby lekko sku­bią jej ucho.

– Roarke, niech cię dia­bli. Mało cię nie rąb­nę­łam.

– Ależ skąd, nawet się nie zło­ży­łaś. – Ze śmie­chem obró­cił ją twa­rzą ku sobie i przy­ci­snął usta do jej warg. – Uwiel­biam patrzeć na cie­bie w akcji – dodał cicho, szu­ka­jąc ręką jej piersi. – To takie… pod­nie­ca­jące.

– Daj spo­kój. – Lecz serce zabiło jej gwał­tow­nie i odmowa nie zabrzmiała zbyt prze­ko­nu­jąco. – To nie miej­sce na romanse.

– Wprost prze­ciw­nie. Mamy mie­siąc mio­dowy, a to tra­dy­cyjny czas i miej­sce na romanse. – Odsu­nął ją od sie­bie, trzy­ma­jąc ręce na jej ramio­nach. – Zasta­na­wia­łem się, gdzie mogłaś się podziać. Powi­nie­nem się domy­ślić. – Rzu­cił okiem na leżące ciało. – Co zro­bił?

– Lubił roz­bi­jać głowy mło­dym kobie­tom i zja­dać ich mózgi.

– Och! – Roarke skrzy­wił się i potrzą­snął głową. – Eve, naprawdę nie mogłaś wymy­ślić nic mniej odra­ża­ją­cego?

– Kilka lat temu w Kolo­nii Terra był facet, który paso­wał do opisu i pomy­śla­łam… – urwała, marsz­cząc brwi. Stali na cuch­ną­cej ulicy, u ich stóp leżały zwłoki. Roarke, wspa­niały czarny anioł Roarke, miał na sobie smo­king, w któ­rego klapę wpiął bry­lan­tową spinkę. – Czemu się tak wystro­iłeś?

– Mie­li­śmy pewne plany – przy­po­mniał jej. – Zapo­mnia­łaś o kola­cji?

– Zapo­mnia­łam – przy­znała, cho­wa­jąc broń. – Nie sądzi­łam, że zaj­mie mi to tyle czasu. – Ode­tchnęła głę­boko. – Chyba powin­nam się tro­chę ogar­nąć.

– Podo­basz mi się taka. – Przy­su­nął się jesz­cze bli­żej i oto­czył ją ramio­nami. – Dajmy spo­kój kola­cji. – Uśmiech­nął się do niej kusząco. – Ale lepiej zmie­nić oto­cze­nie na nieco bar­dziej este­tyczne. Koniec pro­gramu – zarzą­dził.

W mgnie­niu oka znik­nęła śmier­dząca ulica ze zbitą masą ciał pod murem. Teraz zna­leźli się w wiel­kim, pustym pokoju, gdzie wbu­do­wano w ściany mru­ga­jący świa­tłami sprzęt. Sufit i pod­łoga przy­po­mi­nały ciemne, szklane lustra, by holo­gra­ficzne sceny dostępne w tym pro­gra­mie mogły być uka­zy­wane lepiej. Była to jedna z naj­now­szych i naj­bar­dziej wymyśl­nych zaba­wek Roarke’a.

– Począ­tek pro­gramu Kra­jo­braz Tro­pi­kalny 4-B. Podwójne ste­ro­wa­nie.

W odpo­wie­dzi usły­szeli szum fal i ujrzeli odbi­ja­jący się w wodzie gwiezdny blask. Pod ich sto­pami poja­wił się biały jak śnieg pia­sek, a palmy koły­sały się niczym egzo­tyczne tan­cerki.

– O wiele lepiej – uznał Roarke i zaczął roz­pi­nać koszulę Eve. – Będzie cudow­nie, gdy cię roz­biorę.

– Od pra­wie trzech tygo­dni roz­bie­rasz mnie, kiedy tylko zamknę oczy.

Uniósł brew.

– Przy­wi­lej męża. Jakieś zastrze­że­nia?

Mąż. Cią­gle nie mogła ochło­nąć ze zdu­mie­nia. Ten męż­czy­zna o rysach poety i irlandz­kich, nie­bie­skich oczach, z grzywą czar­nych wło­sów, które upodob­niały go do wojow­nika, był jej mężem. Ni­gdy się nie przy­zwy­czai do tej myśli.

– Nie, tylko… – na moment zabra­kło jej tchu, bo jego dłoń o dłu­gich pal­cach zna­la­zła się nagle na jej piersi – …takie spo­strze­że­nie.

– Ech, te gliny. – Z uśmie­chem roz­pi­nał jej dżinsy. – Zawsze takie spo­strze­gaw­cze. Nie jest pani na służ­bie, pani porucz­nik Dal­las.

– Sta­ram się nie zapo­mi­nać o pra­wi­dło­wych odru­chach. Po trzech tygo­dniach bez pracy mogły się stę­pić.

Wsu­nął rękę mię­dzy nagie uda Eve i obser­wo­wał, jak z jękiem wygięła się do tyłu.

– Twoje odru­chy są cał­kiem pra­wi­dłowe – powie­dział cicho i pocią­gnął ją na miękki pia­sek.

Jego żona. Roarke lubił tak o niej myśleć, gdy wiła się pod nim albo leżała obok wyczer­pana. Ta fascy­nu­jąca kobieta, poli­cjantka z krwi i kości, znę­kana dusza, była jego żoną.

Obser­wo­wał ją w ciągu całego pro­gramu – widział uliczkę i odu­rzo­nego nar­ko­ty­kami mor­dercę. Wie­dział też, że w real­nym świe­cie Eve potrafi sta­wić czoło wszyst­kim nie­bez­pie­czeń­stwom z równą deter­mi­na­cją i odwagą, co w świe­cie ilu­zji.

Mimo że prze­żył z tego powodu wiele złych chwil, podzi­wiał ją za to. Za kilka dni mieli wra­cać do Nowego Jorku i Eve znów będzie musiała dzie­lić swój czas mię­dzy niego a pracę. A on nie miał ochoty dzie­lić się nią z niczym. Ani z nikim.

Mroczne zaułki, zaśmie­cone i pełne ludzi, któ­rzy dawno stra­cili nadzieję, nie były mu obce. Wycho­wał się na jed­nej z takich ulic, czę­sto ucie­kał, szu­ka­jąc kry­jówki w jej ciem­nych zaka­mar­kach, aż wresz­cie odszedł stam­tąd. Zmie­nił swoje życie, a potem zja­wiła się Eve, sta­now­cza i ostra jak wystrze­lona z łuku strzała, i także odmie­niła jego los.

Kie­dyś gli­nia­rze byli jego wro­gami, póź­niej go tylko bawili, teraz zaś sam zwią­zał się z poli­cjantką.

Nie­spełna dwa tygo­dnie temu patrzył, jak szła ku niemu w dłu­giej, brą­zo­wej sukni, z bukie­tem kwia­tów w dłoni. Sińce na twa­rzy – ślady po spo­tka­niu ze zło­czyńcą zale­d­wie kilka godzin wcze­śniej – zdo­łała jakoś ukryć pod maki­ja­żem. W jej wiel­kich, mio­do­wych oczach zoba­czył zde­ner­wo­wa­nie, ale i szczyptę roz­ba­wie­nia.

„No i widzisz, Roarke”, nie­mal usły­szał, gdy podała mu rękę. „Biorę cię na dobre i złe. Niech Bóg ma nas w swo­jej opiece”.

Teraz oboje nosili obrączki. Upie­rał się przy tym, choć ta tra­dy­cja nie była zbyt modna w poło­wie dwu­dzie­stego pierw­szego wieku. Chciał po pro­stu mieć nama­calny dowód ich związku, dla wszyst­kich widoczny sym­bol.

Ujął rękę żony i uca­ło­wał palec tuż nad ozdobną złotą obrączką, którą od niego dostała. Eve nie otwo­rzyła oczu. Przez chwilę przy­glą­dał się ostrym rysom jej twa­rzy, tro­chę za sze­ro­kim ustom i krót­kim wło­som, roz­sy­pa­nym teraz w nie­ła­dzie.

– Kocham cię, Eve.

Na jej policz­kach poja­wił się lekki rumie­niec. Nie­ła­two ją czymś wzru­szyć, pomy­ślał Roarke. Zasta­na­wiał się, czy ona zdaje sobie sprawę z tego, jak wiel­kie ma serce.

– Wiem. – Otwo­rzyła oczy. – Powoli zaczy­nam się przy­zwy­cza­jać do tej myśli.

– To dobrze.

Słu­cha­jąc cichego plu­sku wody na mięk­kim pia­sku i szumu bryzy w liściach palm, Eve wycią­gnęła rękę i odgar­nęła mężowi włosy z czoła. Taki męż­czy­zna jak on, pomy­ślała, bogaty, silny a jed­no­cze­śnie bar­dzo spon­ta­niczny, potrafi w mgnie­niu oka prze­no­sić ją do takiego świata. I teraz zro­bił to dla niej.

– Jestem z tobą szczę­śliwa.

Bły­snął zębami w uśmie­chu. Poczuła przy­jemne ukłu­cie w żołądku.

– Wiem.

Z łatwo­ścią uniósł ją lekko i posa­dził na sobie. Leni­wie prze­su­nął dło­nie wzdłuż jej szczu­płego musku­lar­nego ciała.

– Czyż­byś wresz­cie zamie­rzała się przy­znać, że teraz w końcu cie­szysz się z tego, że siłą zabra­łem cię z pla­nety na koniec mio­do­wego mie­siąca?

Skrzy­wiła się na wspo­mnie­nie popło­chu, w jaki wpa­dła i swego oślego uporu, gdy nie chciała wejść na pokład cze­ka­ją­cego na nich waha­dłowca; przy­po­mniała sobie, jak Roarke wybuch­nął śmie­chem, prze­rzu­cił ją sobie przez ramię i nie zwa­ża­jąc na to, że Eve szar­pała się i prze­kli­nała, wniósł ją spo­koj­nie na pokład.

– Podo­bało mi się w Paryżu – powie­działa, pocią­ga­jąc nosem. – Tydzień na wyspie też był cudowny. Nie rozu­mia­łam, po co mamy jechać do jakiejś nie­do­koń­czo­nej bazy gdzieś w prze­strzeni, skoro i tak więk­szość czasu zamie­rza­li­śmy spę­dzić w łóżku.

– Bar­dzo się bałaś. – Wyda­wał się zachwy­cony fak­tem, że per­spek­tywa podróży poza­ziem­skiej napeł­niła ją takim stra­chem. W związku z tym przez więk­szą część drogi ze wszyst­kich sił sta­rał się zająć czas i uwagę żony.

– Nie­prawda, wcale się nie bałam. – Trzę­słam się jak gala­reta, pomy­ślała. – Byłam tylko zła, że nie raczy­łeś uzgod­nić swo­ich pla­nów ze mną.

– Zdaje się, że przy­po­mi­nam sobie kogoś, kto mi mówił, że powi­nie­nem zawsze wszystko zapla­no­wać. Byłaś piękną panną młodą.

Uśmiech­nęła się z zakło­po­ta­niem.

– To sukienka.

– Nie, to ty byłaś piękna. – Dotknął jej twa­rzy. – Eve Dal­las. Moja Eve.

Wez­brała w niej miłość. Uczu­cie do Roarke’a zawsze przy­cho­dziło do niej nie­ocze­ki­wa­nie, wiel­kimi falami i była wobec niego bez­silna.

– Kocham cię. – Pochy­liła się i zbli­żyła usta do jego ust. – Wygląda na to, że ty też jesteś mój.

*

Do kola­cji zasie­dli już po pół­nocy. Taras na szczy­cie przy­po­mi­na­ją­cego włócz­nię wyso­kiego budynku, ukoń­czo­nego hotelu Grand Olimp, tonął w świe­tle księ­życa. Eve jadła nadzie­wa­nego homara i podzi­wiała roz­po­ście­ra­jący się przed nią widok.

Jeśli Roarke na­dal będzie pil­no­wał tu wszyst­kiego, cen­trum może być gotowe na przy­ję­cie gości już za rok. Teraz jed­nak mieli cały ośro­dek tylko dla sie­bie – nie licząc ekipy budow­la­nej, archi­tek­tów, pilo­tów i innych spe­cja­li­stów, z któ­rymi dzie­lili wielką sta­cję kosmiczną.

Z miej­sca, gdzie stał ich niski szklany sto­lik, mogła doj­rzeć cen­trum bazy. Świa­tła pło­nęły jasnym bla­skiem, aby mogła pra­co­wać nocna zmiana, a cichy szum maszy­ne­rii infor­mo­wał, że praca wre tu całą dobę. Eve wie­działa, że fon­tanny, sztuczne pochod­nie i wie­lo­barwne tęcze two­rzące się wokół try­ska­ją­cych stru­mieni wody są tylko dla niej.

Roarke chciał jej poka­zać, co buduje, a może nawet dać do zro­zu­mie­nia, że jako jego żona jest teraz czę­ścią tego wszyst­kiego.

Żona. Dmuch­nęła w grzywkę, odgar­nia­jąc z czoła włosy i upiła mały łyk schło­dzo­nego szam­pana z kie­liszka, który napeł­nił. Chyba jed­nak upły­nie tro­chę czasu, zanim zro­zu­mie, że ona, porucz­nik Eve Dal­las, detek­tyw z wydziału zabójstw, została żoną kogoś, kto zda­niem wielu miał wię­cej pie­nię­dzy i wła­dzy niż sam Pan Bóg.

– Jakiś pro­blem?

Spoj­rzała na niego i lekko się uśmiech­nęła.

– Nie. – Z uwagą zanu­rzyła kawa­łek homara w roz­to­pio­nym maśle – praw­dzi­wym maśle, bo na stole Roarke’a wszystko musiało być praw­dziwe – i spró­bo­wała. – Zasta­na­wiam się, jak zdo­łam po powro­cie prze­łknąć te tro­ciny, które ser­wują w sto­łówce, wma­wia­jąc nam, że to jedze­nie.

– I tak w pracy jesz przede wszyst­kim bato­niki. – Napeł­nił jej kie­li­szek szam­pa­nem i pyta­jąco uniósł brwi, gdy Eve zmie­rzyła go podejrz­li­wym spoj­rze­niem.

– Pró­bu­jesz mnie upić?

– Oczy­wi­ście.

Roze­śmiała się. Zauwa­żył, że ostat­nio robiła to chęt­niej i czę­ściej niż kie­dyś. Wzru­szyła ramio­nami i wzięła do ręki kie­li­szek.

– A co tam. Zro­bię ci tę przy­jem­ność. Kiedy się upiję – prze­łknęła bez­cenne wino jed­nym hau­stem, jakby to była woda – dam ci taki wycisk, że długo tego nie zapo­mnisz.

Pożą­da­nie, które, jak sądził, już nasy­cił, natych­miast dało o sobie znać.

– W takim razie… – napeł­nił po brzegi swój kie­li­szek – upijmy się razem.

– Podoba mi się tutaj – oświad­czyła. Z kie­lisz­kiem w dłoni wstała od stołu i pode­szła do balu­strady z rzeź­bio­nego kamie­nia. Pew­nie przy­wie­zie­nie go tutaj z kamie­nio­ło­mów kosz­to­wało for­tunę, ale prze­cież był to hotel Roarke’a.

Prze­chy­liła się, patrząc na migo­ta­nie świa­teł i wody, na wieże i kopuły poły­sku­ją­cych budyn­ków, które miały stać się azy­lem dla wytwor­nych, boga­tych ludzi, a także miej­scem ich ele­ganc­kich zabaw.

Kasyno zostało już ukoń­czone i błysz­czało w ciem­no­ści niczym wielka złota kula. Jeden z kil­ku­na­stu base­nów był rzę­si­ście oświe­tlony i woda poły­ski­wała głę­bo­kim, kobal­to­wym błę­ki­tem. Mię­dzy budyn­kami bie­gły zyg­za­kami dłu­gie kory­ta­rze dla pie­szych, przy­po­mi­na­jące srebrne nitki. Teraz są puste, ale Eve wyobra­ziła sobie, jak będą wyglą­dać za pół roku, za rok: zatło­czone ludźmi w dro­gich ubra­niach, błysz­czą­cymi od klej­no­tów. Będą przy­jeż­dżać, by ich roz­piesz­czano w mar­mu­ro­wych wnę­trzach uzdro­wi­ska i kąpano w bło­cie, by kato­wać swe ciała na urzą­dze­niach do ćwi­czeń i korzy­stać z rad doświad­czo­nych kon­sul­tan­tów oraz usług tro­skli­wych andro­idów. Będą tra­cić for­tuny w kasy­nie, popi­jać szla­chetne trunki w klu­bach i kochać się z licen­cjo­no­wa­nymi auto­ma­tami do seksu.

Roarke zaofe­ruje im cały świat, a oni zaczną tu przy­by­wać z ochotą. Wtedy jed­nak nie będzie to już jej świat. Eve lepiej się czuła na mrocz­nych uli­cach, w ciem­nych zaka­mar­kach życia, gdzie prawo ści­gało zbrod­nię. Sądziła, że Roarke to rozu­mie, ponie­waż sam stam­tąd pocho­dził. Poka­zał jej więc ten świat wtedy, gdy nale­żał jesz­cze tylko do nich dwojga.

– Zro­bisz tu coś naprawdę wiel­kiego – stwier­dziła, opie­ra­jąc się o balu­stradę.

– Taki mam plan.

– Nie. – Potrzą­snęła głową, czu­jąc z przy­jem­no­ścią, jak zaczyna w niej szu­mieć szam­pan. – Chcę powie­dzieć, że zro­bisz coś, o czym ludzie będą mówić i marzyć przez całe wieki. Jak na kogoś, kto w mło­do­ści był zło­dzie­jasz­kiem w ciem­nych ulicz­kach Dublina, wcale nie­źle, Roarke.

Jego uśmiech stał się odro­binę chy­try.

– Nie­wiele się zmie­niło, pani porucz­nik. Dalej opróż­niam ludziom kie­sze­nie, tylko teraz robię to już cał­kiem legal­nie. W końcu oże­ni­łem się z gliną, więc musia­łem ogra­ni­czyć pewne sfery dzia­ła­nia.

Zmarsz­czyła brwi.

– Nie chcę nic o nich sły­szeć.

– Kochana Eve. – Wstał z butelką w ręku. – Zawsze taka pra­wo­rządna. I wciąż pełna wyrzu­tów sumie­nia, że bez pamięci zako­chała się w szem­ra­nym typie. – Ponow­nie napeł­nił jej kie­li­szek, po czym odsta­wił butelkę. – I to takim, który jesz­cze kilka mie­sięcy wcze­śniej zna­lazł się na liście podej­rza­nych o mor­der­stwo.

– Nie podoba ci się taka podejrz­li­wość?

– Ow­szem, podoba. – Prze­su­nął pal­cem po jej policzku, gdzie jesz­cze nie­dawno wid­niał siniak. Ślad po ude­rze­niu już znik­nął, lecz Roarke wciąż miał go w pamięci. – Tro­chę też boję się o cie­bie. – Bar­dzo się boję, dodał w myśli.

– Jestem dobrym gli­nia­rzem.

– Wiem. Jedy­nym, któ­rego szcze­rze podzi­wiam. Cóż za iro­nia losu, że poko­cha­łem kobietę oddaną bez reszty spra­wie­dli­wo­ści.

– A ja zwią­za­łam się z czło­wie­kiem, który może sprze­da­wać i kupo­wać pla­nety, gdy mu tylko przyj­dzie ochota.

– Wyszłaś za mnie za mąż! – Zaśmiał się Roarke. Odwró­cił ją i wtu­lił nos w jej szyję. – No, powiedz to. Jeste­śmy mał­żeń­stwem. Wykrztuś to z sie­bie wresz­cie.

– Wiem, czym jeste­śmy. – Roz­luź­niła się z pew­nym tru­dem i oparła o niego ple­cami. – Ale pozwól mi się z tym oswoić. Cie­szę się, że jestem tu z tobą, tak daleko od tam­tego wszyst­kiego.

– W takim razie cie­szysz się też, że wymu­si­łem na tobie te trzy tygo­dnie.

– Wcale nie wymu­si­łeś.

– Ale długo musia­łem nudzić. – Chwy­cił zębami jej ucho. – Stra­szyć. – Jego dło­nie ześli­znęły się na jej piersi. – Bła­gać.

Eve prych­nęła.

– Ni­gdy o nic nie bła­ga­łeś. Może za bar­dzo nudzi­łeś. Nie mia­łam trzech tygo­dni wol­nego od… wła­ści­wie ni­gdy nie mia­łam.

Chciał jej przy­po­mnieć, że każ­dego dnia włą­czała jakiś pro­gram, w któ­rym mogła wal­czyć ze zbrod­nią, lecz ugryzł się w język.

– Może prze­dłu­żymy sobie mio­dowy mie­siąc o tydzień?

– Roarke…

Zachi­cho­tał.

– Chcia­łem cię tylko spraw­dzić. Napij się szam­pana. Nie jesteś dość wsta­wiona, bym mógł prze­pro­wa­dzić plan, który mi cho­dzi po gło­wie.

– Och? – Krew w jej żyłach popły­nęła szyb­ciej. – Co to takiego?

– Lepiej, żeby to była nie­spo­dzianka – odrzekł. – Powiem ci tylko tyle, że będziesz miała co robić przez ostat­nie czter­dzie­ści osiem godzin, jakie nam zostały.

– Czter­dzie­ści osiem godzin? – Ze śmie­chem osu­szyła kie­li­szek. – Kiedy zaczy­namy?

– Kon­kret­nie nie… – urwał i gniew­nie zmarsz­czył brwi, gdyż nagle ode­zwał się sygnał u drzwi. – Mówi­łem tym z obsługi, żeby dali sobie spo­kój ze sprzą­ta­niem. Zostań tu. – Popra­wił jej sukienkę, którą przed chwilą poroz­pi­nał. – Ode­ślę ich jak naj­da­lej stąd.

– Skoro wycho­dzisz, przy­nieś następną butelkę. – Eve wytrzą­snęła ostat­nie kro­ple szam­pana do kie­liszka. Uśmiech­nęła się pro­mien­nie. – Ktoś już całą opróż­nił.

Roz­ba­wiony wszedł do środka i prze­ciął wysłany puszy­stym dywa­nem pokój ze szkla­nym sufi­tem. Tak, na począ­tek ta miękka pod­łoga może być dobra – nad ich gło­wami będą wiro­wać zimne gwiazdy. Wycią­gnął z por­ce­la­no­wego naczy­nia długą lilię, wyobra­ża­jąc sobie, że pokaże Eve, co zdolny facet może zro­bić kobie­cie płat­kami kwiatu.

Z uśmie­chem skie­ro­wał się do holu o pozła­ca­nych ścia­nach i sze­ro­kich, mar­mu­ro­wych scho­dach. Włą­czył ekran wizjera, gotowy wysłać czło­wieka z obsługi do wszyst­kich dia­błów za to, że im prze­szko­dził.

Ze zdzi­wie­niem zoba­czył, że za drzwiami stoi jeden z jego inży­nie­rów.

– Car­ter? Jakieś kło­poty?

Car­ter otarł ręką twarz; był blady i zlany potem.

– Oba­wiam się, że tak, pro­szę pana. Muszę z panem poroz­ma­wiać. Koniecz­nie.

– W porządku, chwi­leczkę. – Roarke wes­tchnął, wyłą­czył wizjer i otwo­rzył drzwi. Car­ter, młody jak na swoje wyso­kie sta­no­wi­sko – miał około dwu­dzie­stu pię­ciu lat – był geniu­szem pro­jek­to­wa­nia i reali­za­cji naj­bar­dziej kar­ko­łom­nych pomy­słów. Jeśli poja­wił się jakiś pro­blem na budo­wie, naj­le­piej będzie od razu temu zara­dzić.

– Cho­dzi o tę plat­formę w salo­nie? – zapy­tał Roarke, sto­jąc w otwar­tych drzwiach. – Myśla­łem, że udało ci się już usu­nąć usterki.

– Nie. To zna­czy, tak, pro­szę pana, udało mi się. Wszystko działa dosko­nale.

Roarke zauwa­żył, że chło­pak się trzę­sie i natych­miast zapo­mniał o zło­ści.

– Zda­rzył się jakiś wypa­dek? – Wziął Car­tera za ramię, wpro­wa­dził do pokoju i posa­dził na krze­śle. – Ktoś jest ranny?

– Nie wiem… wypa­dek? – Tam­ten spoj­rzał przed sie­bie szkla­nym wzro­kiem. – Pani… pani porucz­nik – powie­dział, gdy weszła Eve. Chciał wstać, lecz zaraz opadł bez­wład­nie, ponie­waż popchnęła go lekko z powro­tem na krze­sło.

– Jest w szoku – powie­działa do Roarke’a, bły­ska­wicz­nie zorien­to­waw­szy się w sytu­acji. – Nalej mu brandy. – Kuc­nęła, tak że ich twa­rze zna­la­zły się na tym samym pozio­mie. Jego źre­nice przy­po­mi­nały maleń­kie otworki, jak po ukłu­ciu szpilką. – Car­ter, prawda? Spró­buj się uspo­koić.

– Ja chyba… – jego twarz stała się biała jak kreda – będę…

Zanim zdą­żył dokoń­czyć, Eve szyb­kim ruchem pochy­liła mu głowę i wci­snęła mię­dzy jego kolana.

– Oddy­chaj, po pro­stu głę­boko oddy­chaj. Dawaj tę brandy, Roarke. – Wycią­gnęła rękę i wzięła od męża kie­li­szek.

– Weź się w garść, Car­ter. – Roarke łagod­nie uniósł mu głowę. – Napij się.

– Tak, pro­szę pana.

– Na litość boską, daj spo­kój z tym „pro­szę pana”, bo ci coś zro­bię.

Policzki Car­tera poró­żo­wiały – albo pod wpły­wem brandy, albo ze wstydu. Ski­nął głową, napił się i ode­tchnął.

– Prze­pra­szam. Przy­sze­dłem od razu do pana. Nie wie­dzia­łem… nie wie­dzia­łem, co robić. – Zakrył twarz dło­nią gestem prze­ra­żo­nego dziecka z hor­roru. Nabrał w płuca powie­trza i powie­dział szybko: – To Drew, Drew Mathias, ten, który ze mną mieszka. Nie żyje.

Wypu­ścił ze świ­stem powie­trze, po czym znów wyko­nał głę­boki wdech. Upił jesz­cze jeden łyk i zakrztu­sił się.

Oczy Roarke’a zma­to­wiały. Przy­po­mniał sobie Mathiasa: młody, pełen zapału, pie­go­waty rudzie­lec, świetny elek­tro­nik, spe­cja­li­sta od auto­tro­niki.

– Gdzie? Jak to się stało?

– Pomy­śla­łem, że powi­nien pan dowie­dzieć się pierw­szy. – Zie­mi­ste policzki Car­tera pałały teraz ogni­stym rumień­cem. – Od razu przy­sze­dłem powie­dzieć panu… i pań­skiej żonie. Ona jest z poli­cji i mogłaby coś zro­bić.

– Car­ter, uwa­żasz, że to sprawa dla poli­cji? – Eve wyjęła kie­li­szek z jego drżą­cej dłoni. – Dla­czego?

– On chyba… sam się zabił, pani porucz­nik. Wisiał tam, po pro­stu zwi­sał z sufitu w pokoju. A jego twarz… O, Boże!

Car­ter ukrył twarz w dło­niach, a Eve odwró­ciła się do Roarke’a.

– Kto tu odpo­wiada za takie wypadki?

– Mamy stan­dar­dową ochronę, w więk­szo­ści zauto­ma­ty­zo­waną. – Skło­nił przed nią głowę. – Przej­mu­jesz dowo­dze­nie, pani porucz­nik.

– W porządku, spró­buj mi zor­ga­ni­zo­wać kom­plet narzę­dzi. Potrzebny mi będzie rekor­der – audio i wideo, kilka par ochra­nia­czy na ręce i nogi, woreczki na dowody rze­czowe, pęseta, pędzelki…

Syk­nęła, prze­gar­nia­jąc ręką włosy. Prze­cież Roarke nie mógł mieć tu przy­rzą­dów, za pomocą któ­rych zdo­ła­łaby usta­lić tem­pe­ra­turę ciała i okre­ślić czas śmierci. Nie można nawet marzyć o ska­ne­rze i zesta­wie polo­wym, jaki zawsze zabie­rała ze sobą na miej­sce zbrodni.

Cóż, będą musieli jakoś sobie pora­dzić bez tego.

– Jest tu lekarz, prawda? Wystąpi w roli pato­loga. Pójdę się ubrać.

*

Więk­szość tech­ni­ków miesz­kała w wykoń­czo­nych skrzy­dłach hotelu. Car­ter i Mathias naj­wy­raź­niej przy­pa­dli sobie do gustu, ponie­waż w cza­sie swo­jego pobytu i pracy w bazie zaj­mo­wali wspól­nie dwu­po­ko­jowy apar­ta­ment. Kiedy w trójkę zjeż­dżali windą na dzie­siąte pię­tro, Eve wrę­czyła Roarke’owi mały ręczny rekor­der.

– Umiesz to obsłu­gi­wać?

Uniósł kpiąco brew. Takie dro­bia­zgi pro­du­ko­wała jedna z nale­żą­cych do niego firm.

– Chyba sobie pora­dzę.

– Świet­nie. – Posłała mu słaby uśmiech. – Będziesz nale­żał do ekipy śled­czej. Jak tam, Car­ter? Trzy­masz się?

– Tak – odparł młody męż­czy­zna, lecz wyszedł z windy dość chwiej­nym kro­kiem, jak pijany, któ­remu kazano iść pro­sto. Dwa razy musiał wycie­rać o spodnie spo­cone dło­nie, by zadzia­łał czyt­nik linii papi­lar­nych. Kiedy drzwi się roz­su­nęły, cof­nął się na bok.

– Wolał­bym już tam nie wcho­dzić.

– Zostań tu – powie­działa do niego Eve. – Może będę cię potrze­bo­wać.

Weszła do pokoju. Świa­tła paliły się ośle­pia­ją­cym bla­skiem, nasta­wione na mak­si­mum. Z apa­ra­tury w ścia­nie grzmiały jazgo­tliwe dźwięki ostrego rocka. Ochry­pły głos woka­listki przy­wo­dził Eve na myśl jej przy­ja­ciółkę, Mavis. Pod­łoga była wyło­żona płyt­kami w kolo­rze mor­skiej zie­leni i błę­kitu, aby miesz­kańcy mieli złu­dze­nie, że stą­pają po falach.

Wzdłuż pół­noc­nej i połu­dnio­wej ściany cią­gnęły się rzędy kom­pu­te­rów. Sta­no­wi­ska robo­cze, pomy­ślała Eve, pełne elek­tro­nicz­nych pul­pi­tów i prze­róż­nych gadże­tów.

Zoba­czyła stertę ubrań rzu­co­nych byle jak na kanapę. Na małym sto­liku leżały gogle do pro­gra­mów wir­tu­al­nych i trzy puszki azja­tyc­kiego piwa, dwie już zgnie­cione i zwi­nięte, gotowe do wrzu­ce­nia w pasz­czę recy­klera. Poza tym stała tu wielka miska pikant­nych precli.

Wresz­cie ujrzała nagie ciało Drew Mathiasa wiszące na zwią­za­nych prze­ście­ra­dłach. Zaim­pro­wi­zo­wana lina była zacze­piona o ramię żyran­dola z nie­bie­skiego szkła.

– Niech to szlag – powie­działa, wzdy­cha­jąc. – Ile miał lat, Roarke, dwa­dzie­ścia?

– Nie­wiele wię­cej. – Zaci­snął usta i przy­glą­dał się chło­pię­cej twa­rzy Mathiasa. Była pur­pu­rowa; miał wyba­łu­szone oczy, a usta roz­chy­lone w maka­brycz­nym uśmie­chu. Przez jakiś zło­śliwy kaprys śmierci, umarł uśmiech­nięty.

– Dobrze, róbmy co do nas należy. Porucz­nik Eve Dal­las, Depar­ta­ment Sta­nowy Poli­cji Nowego Jorku, obecna na miej­scu przed przy­by­ciem odpo­wied­nich orga­nów. Śmierć w tajem­ni­czych oko­licz­no­ściach. Drew Mathias, Grand Hotel Olimp, pokój tysiąc trzy­dzie­ści sześć, pierw­szy sierp­nia dwa tysiące pięć­dzie­sią­tego ósmego roku, godzina pierw­sza w nocy.

– Chciał­bym go zdjąć – ode­zwał się Roarke. Nie zdzi­wiło go, jak gładko i szybko prze­obra­ziła się z kobiety w poli­cjanta.

– Jesz­cze nie. To i tak bez róż­nicy dla niego, a ja muszę mieć zapis sytu­acji, zanim cokol­wiek zosta­nie ruszone. – Odwró­ciła się w stronę drzwi. – Doty­ka­łeś cze­goś, Car­ter?

– Nie. – Otarł usta grzbie­tem dłoni. – Otwo­rzy­łem drzwi, tak jak przed chwilą, i wsze­dłem. Od razu go zoba­czy­łem, tak jak… teraz go pani widzi. Sta­łem tam może minutę. Wie­dzia­łem, że nie żyje. Widzia­łem jego twarz.

– Może wej­dziesz do sypialni przez dru­gie drzwi. – Wska­zała na lewo. – Poło­żysz się na chwilę. Potem będę musiała z tobą poroz­ma­wiać.

– Dobrze.

– Nie kon­tak­tuj się z nikim – pole­ciła.

– Nie będę się z nikim kon­tak­to­wał.

Znów się odwró­ciła, zamy­ka­jąc drzwi. Spoj­rzała prze­lot­nie na Roarke’a i ich oczy się spo­tkały. Chwilę patrzyli na sie­bie w mil­cze­niu i Eve zro­zu­miała, że mąż odgadł jej myśli – tacy jak ona ni­gdy nie uciekną od śmierci.

– Zaczy­najmy – powie­działa.

Rozdział 2

2

Dok­tor Wang był stary. W więk­szo­ści cen­trów pla­ne­tar­nych nie było ostat­nio eta­tów dla leka­rzy i mógł przejść na eme­ry­turę w wieku dzie­więć­dzie­się­ciu lat, ale podob­nie jak inni w jego fachu, krą­żył od sta­cji do sta­cji, lecząc sińce i zadra­pa­nia, prze­pi­su­jąc leki na cho­robę kosmiczną i kło­poty z gra­wi­ta­cją, cza­sem odbie­ra­jąc jakiś poród oraz prze­pro­wa­dza­jąc bada­nia.

Potra­fił jed­nak roz­po­znać ciało nie­bosz­czyka.

– Nie żyje – mówił szybko, z lekko egzo­tycz­nym akcen­tem. Miał per­ga­mi­nowo żółtą skórę, pomarsz­czoną niczym stara mapa. Jego oczy były czarne, o kształ­cie mig­da­łów, a gładka i poły­sku­jąca głowa upodob­niała go do zabyt­ko­wej, nieco sfa­ty­go­wa­nej kuli bilar­do­wej.

– Tyle już wiem. – Eve potarła czoło. Ni­gdy nie miała do czy­nie­nia z leka­rzami ze sta­cji kosmicz­nych, lecz sporo o nich sły­szała. Nie lubili, gdy im prze­szka­dzano w ruty­no­wych dzia­ła­niach. – Chcę, żeby okre­ślił pan przy­czynę i czas śmierci.

– Udu­sze­nie. – Wang wska­zał dłu­gim pal­cem widoczne ślady na szyi Mathiasa. – Samo­bój­stwo. Śmierć nastą­piła moim zda­niem mię­dzy dwu­dzie­stą drugą a dwu­dzie­stą trze­cią, dziś, bie­żą­cego mie­siąca i roku.

Uśmiech­nęła się krzywo.

– Dzię­kuję, dok­to­rze. Na ciele nie ma żad­nych innych śla­dów prze­mocy, mogę się więc zgo­dzić z pań­ską dia­gnozą. Chcia­ła­bym jed­nak znać wyniki testu na obec­ność leków. Zmarły leczył się na coś u pana?

– Nie potra­fię powie­dzieć, ale nie wygląda zna­jomo. Oczy­wi­ście, mam go w kar­to­tece. Po przy­jeź­dzie musiał u mnie być na ruty­no­wym bada­niu.

– Chcia­ła­bym rzu­cić okiem na dia­gnozę.

– Jak pani sobie życzy, pani Roarke.

Eve zmru­żyła oczy.

– Dal­las, porucz­nik Dal­las. Pro­szę się z tym pospie­szyć, dok­to­rze Wang. – Ponow­nie spoj­rzała na ciało. Drobny chło­pak, pomy­ślała, chudy i blady. Mar­twy.

Zaci­snęła usta i przyj­rzała się badaw­czo jego rysom. Zda­wała sobie sprawę z tego, jak dzi­waczny wyraz może nadać ludz­kiej twa­rzy śmierć, zwłasz­cza śmierć gwał­towna, lecz ni­gdy jesz­cze nie spo­tkała się z podob­nie maka­brycz­nym uśmie­chem. Wzdry­gnęła się.

Nie­po­trzebny i żało­sny koniec tak mło­dego życia prze­peł­nił ją głę­bo­kim smut­kiem.

– Pro­szę zabrać go ze sobą, Wang. I przy­go­to­wać infor­ma­cje. Doku­men­ta­cję Mathiasa może pan prze­słać do wide­okomu w moim pokoju. Muszę usta­lić, kto jest jego naj­bliż­szym krew­nym.

– Natu­ral­nie. – Lekarz uśmiech­nął się. – Pani porucz­nik Roarke.

Odwza­jem­niła uśmiech, uzna­jąc, że nie ma ochoty bawić się dłu­żej w pre­cy­zo­wa­nie nazwi­ska. Poło­żyła ręce na bio­drach, gdy Wang instru­ował swo­ich dwóch asy­sten­tów, jak wynieść ciało.

– Wydaje ci się, że to zabawne? – mruk­nęła do Roarke’a.

Zamru­gał powie­kami, robiąc nie­winną, zdu­mioną minę.

– Co takiego?

– Porucz­nik Roarke.

– Czemu nie? Obojgu nam potrzeba jakie­goś odprę­że­nia. – Dotknął jej twa­rzy.

– Tak, weso­łek z tego two­jego Wanga. – Przy­glą­dała się dok­to­rowi, który szedł do drzwi, przed spo­czy­wa­ją­cym na wózku cia­łem Mathiasa. – Wku­rzyło mnie to. Cho­ler­nie wku­rzyło.

– To wcale nie takie złe nazwi­sko.

– Nie. – Pra­wie się roze­śmiała, ocie­ra­jąc ręką twarz. – Nie to. Mówię o chło­paku. Dzie­ciak ot tak sobie pozba­wia się ze stu lat życia. To mnie wku­rza.

– Wiem. – Objął ją. – Jesteś pewna, że to samo­bój­stwo?

– Nie zna­la­złam żad­nych śla­dów walki. Żad­nych innych zna­ków na ciele. – Wzru­szyła ramio­nami. – Prze­słu­cham Car­tera i poroz­ma­wiam z innymi, ale moim zda­niem wszystko odbyło się tak, że Drew Mathias wró­cił do sie­bie, zapa­lił świa­tła i włą­czył muzykę. Wypił kilka piw, może odbył małą wycieczkę w cyber­prze­strzeni, zjadł parę precli. Potem poszedł do sypialni, ścią­gnął z łóżka prze­ście­ra­dła, zwią­zał je razem w sznur i zro­bił bar­dzo fachowy stry­czek.

Odwró­ciła się w stronę pokoju, wyobra­ża­jąc sobie scenę, jaka mogła się tu roze­grać.

– Zdjął ubra­nie, rzu­cił je na kanapę. Wszedł na stół – są tu ślady jego stóp. Przy­wią­zał sznur do lampy, być może szarp­nął ze dwa razy, żeby się upew­nić, że wytrzyma. Póź­niej wło­żył głowę w pętlę, pilo­tem nasta­wił świa­tło na pełną moc i zaci­snął pętlę na szyi.

Wzięła do ręki pilota, który spo­czy­wał już w woreczku jako dowód rze­czowy.

– Wcale nie musiało się to odbyć szybko. Nie spie­szył się i śmierć nie nastą­piła od razu, ale nie sza­mo­tał się, nie zmie­nił decy­zji. Gdyby tak było, miałby ślady paznokci na szyi i gar­dle.

Roarke zmarsz­czył brwi.

– Prze­cież zro­biłby tak instynk­tow­nie, bez­wied­nie, nie sądzisz?

– Nie wiem. To zależy od tego, jak bar­dzo chciał umrzeć. I dla­czego. Może był pod wpły­wem nar­ko­ty­ków, nie­długo się dowiemy. Jakaś mie­szanka środ­ków odu­rza­ją­cych mogła spra­wić, że w ogóle nie czuł bólu, a nawet mogło mu się to podo­bać.

– Przy­znaję, że pew­nie krążą tu jakieś nie­le­galne spe­cy­fiki. Nie spo­sób prze­cież kon­tro­lo­wać zwy­cza­jów i upodo­bań całej ekipy. – Roarke wzru­szył ramio­nami, spo­glą­da­jąc na ogromny żyran­dol. – Ale Mathias nie spra­wiał wra­że­nia, że nało­gowo lub nawet od czasu do czasu może ule­gać takim poku­som.

– Ludzie dostar­czają nam wciąż nowych nie­spo­dzia­nek. Zdzi­wił­byś się, co sobie pakują do żył. – Eve w odpo­wie­dzi także wzru­szyła ramio­nami. – Moim zda­niem jest tutaj tyle samo nar­ko­ty­ków co w każ­dym innym miej­scu. Zoba­czę, co uda mi się wycią­gnąć od Car­tera. – Odgar­nęła z czoła włosy. – Może wró­cisz na górę i tro­chę się prze­śpisz?

– Nie, zostanę z tobą – powie­dział i zanim zdą­żyła zaopo­no­wać, dodał: – Jestem prze­cież człon­kiem ekipy śled­czej.

Uśmiech­nęła się z przy­mu­sem.

– Każdy przy­zwo­ity asy­stent już dawno by się zorien­to­wał, że chęt­nie napi­ła­bym się kawy.

– W takim razie zaraz będziesz ją miała. – Ujął w dło­nie twarz żony. – Chcia­łem, żebyś na chwilę prze­stała o tym myśleć. – Puścił ją i ruszył do przy­le­ga­ją­cej do pokoju kuchni.

Eve zaj­rzała do sypialni. W przy­tłu­mio­nym świe­tle, na brzegu łóżka sie­dział Car­ter z twa­rzą ukrytą w dło­niach. Kiedy usły­szał, jak wcho­dzi Eve, natych­miast się wypro­sto­wał.

– Spo­koj­nie, Car­ter, jesz­cze cię nie aresz­to­wa­łam. – Chło­pak zbladł, gdy przy nim usia­dła. – Prze­pra­szam, poli­cjanci mają spe­cy­ficzne poczu­cie humoru. Będę nagry­wać naszą roz­mowę, dobrze?

– Tak. – Prze­łknął ślinę. – W porządku.

– Porucz­nik Eve Dal­las, prze­słu­cha­nie Car­tera… Jak ci na imię?

– Jack, Jack Car­ter.

– Prze­słu­cha­nie Jacka Car­tera w spra­wie samo­bój­czej śmierci Drew Mathiasa. Car­ter, miesz­ka­łeś w apar­ta­men­cie tysiąc trzy­dzie­ści sześć razem ze zmar­łym.

– Tak, przez ostat­nie pięć mie­sięcy. Byli­śmy przy­ja­ciółmi.

– Opo­wiedz mi o wczo­raj­szym wie­czo­rze. O któ­rej wró­ci­łeś do hotelu?

– Nie wiem. Chyba o wpół do pierw­szej. Mia­łem randkę. Spo­tka­łem się z Lisą Car­de­aux, pro­jek­tantką kra­jo­bra­zów. Chcie­li­śmy spraw­dzić kom­pleks roz­ryw­kowy. Wła­śnie poka­zy­wali nowe wideo. Potem poszli­śmy do klubu Atena. Jest czynny dla człon­ków ekipy. Wypi­li­śmy parę drin­ków, słu­cha­li­śmy muzyki. Lisa musiała wcze­śnie wstać, więc nie sie­dzie­li­śmy tam długo. Odpro­wa­dzi­łem ją do domu. – Uśmiech­nął się słabo. – Pró­bo­wa­łem u niej zostać, ale się nie zgo­dziła.

– W porządku, nie udało ci się z Lisą. Potem wró­ci­łeś od razu do apar­ta­mentu?

– Tak. Ona mieszka w bun­ga­lo­wie dla inży­nie­rów. Podoba jej się tam. Mówi, że nie chce zamy­kać się w pokoju hote­lo­wym. To tylko kilka minut stąd. Wró­ci­łem tutaj. – Nabrał w płuca powie­trza i przy­ło­żył dłoń do serca, jakby chciał je uspo­koić. – Drew zamknął drzwi. Miał bzika na tym punk­cie. Nie­któ­rzy zosta­wiali drzwi otwarte, ale Drew bał się o swój sprzęt i nie chciał, żeby kto­kol­wiek go doty­kał.

– Czyt­nik linii papi­lar­nych był zapro­gra­mo­wany tylko na was dwóch?

– Tak.

– Dobrze. Co było potem?

– Zoba­czy­łem Drew. I posze­dłem od razu do pani.

– Rozu­miem. Kiedy ostatni raz widzia­łeś go przy życiu?

– Dzi­siaj rano. – Car­ter potarł oczy, pró­bu­jąc przy­wo­łać tam­ten obraz – świa­tła, nor­mal­nej roz­mowy, jedze­nia. – Jedli­śmy razem śnia­da­nie.

– I jak wyglą­dał? Na przy­bi­tego, zde­ner­wo­wa­nego?

– Nie. – Oczy mło­dego męż­czy­zny oży­wiły się po raz pierw­szy tego wie­czoru. – Tego wła­śnie nie potra­fię zro­zu­mieć. Zacho­wy­wał się cał­kiem nor­mal­nie. Żar­to­wał i pod­śmie­wał się ze mnie, że jesz­cze nie zali­czy­łem Lisy. Prze­ko­ma­rza­li­śmy się, jak zwy­kle. Odpo­wie­dzia­łem, że sam dawno nie zali­czył nikogo i że powi­nien pode­rwać jakąś panienkę albo iść ze mną, żeby zoba­czyć, jak to się robi.

– Spo­ty­kał się z kimś?

– Nie. Cią­gle mówił o swo­jej dziew­czy­nie. Nie było jej w bazie. Chciał ją odwie­dzić, gdy będzie miał wolne. Mówił, że jest inte­li­gentna, ładna i sek­sowna. Po co się miał zada­wać z jaki­miś przy­pad­ko­wymi panien­kami, kiedy miał ideał?

– Nie wiesz, jak się nazy­wała?

– Nie, mówił o niej „moja dziew­czyna”. Szcze­rze mówiąc, sądzi­łem, że ją sobie wymy­ślił. Drew nie był kimś, kto by się zada­wał z dziew­czynami. Był nie­śmiały, stale sie­dział w tej swo­jej auto­tro­nice i grach fan­tasy. Cią­gle nad czymś pra­co­wał.

– Miał innych przy­ja­ciół?

– Nie­wielu. Raczej trzy­mał się z dala od ludzi.

– Uży­wał jakichś środ­ków che­micz­nych?

– Kiedy zamie­rzał sie­dzieć całą noc, brał środki pobu­dza­jące

– Ale czy uży­wał nar­ko­ty­ków?

– Drew? – Jego oczy zro­biły się okrą­głe ze zdzi­wie­nia. – Nie­moż­liwe. Abso­lut­nie nie­moż­liwe. Był czy­sty jak łza. Nie uży­wał żad­nych nar­ko­ty­ków, pani porucz­nik. Miał nie­zwy­kły umysł i chciał go zacho­wać w dobrym sta­nie. Chciał utrzy­mać tę pracę, awan­so­wać. Może pani zapo­mnieć o tym gów­nie, oszczę­dzi sobie pani czasu.

– Jesteś pewien, że zauwa­żył­byś, gdyby z czymś eks­pe­ry­men­to­wał?

– Po pię­ciu mie­sią­cach można poznać czło­wieka. – Oczy Car­tera posmut­niały. – Tak łatwo się przy­zwy­czaić do czy­ichś nawy­ków i w ogóle. Jak mówię, raczej nie widy­wał się z innymi ludźmi. Szczę­śliw­szy był sam, kiedy się bawił swoim sprzę­tem i tkwił po uszy w pro­gra­mach inte­rak­tyw­nych.

– A więc intro­wer­tyczny samot­nik.

– Tak, można tak powie­dzieć. Ale wcale nie był smutny ani przy­gnę­biony. Mówił, że pra­cuje nad czymś dużym, nad jakąś nową zabawką, jak to nazy­wał – cią­gnął cicho Car­ter. – W zeszłym tygo­dniu powie­dział, że tym razem zbije na tym for­tunę i będzie się mógł rów­nać z Roar­kiem.

– Z Roar­kiem?

– Nie miał na myśli nic złego – odrzekł szybko Car­ter, pró­bu­jąc bro­nić zmar­łego. – Musi pani wie­dzieć, że Roarke dla wielu z nas jest grubą rybą, przy­kła­dem czło­wieka suk­cesu. Gościem, który zdo­był wszystko. Opływa w pie­nią­dze, nosi dro­gie ubra­nia, ma piękne domy, wła­dzę i sek­sowną żonę… – urwał i zaru­mie­nił się. – Prze­pra­szam.

– Nie ma za co. – Zde­cy­do­wała, że póź­niej się zasta­nowi, czy bar­dziej ją bawi czy dziwi fakt, że dwu­dzie­sto­letni chło­pak uważa ją za sek­sowną.

– Po pro­stu wielu z nas, z ekipy tech­nicz­nej – w ogóle wielu tutaj – ma duże aspi­ra­cje. Roarke jest dla nich wzo­rem do naśla­do­wa­nia. Drew też go podzi­wiał. Był ambitny, pani Ro… pani porucz­nik. Snuł plany, miał jakieś cele. Dla­czego to zro­bił? – Nagle oczy mu zwil­got­niały. – Dla­czego?

– Nie wiem, Car­ter. Cza­sem tak jest, że nikt nie wie.

Zadała mu jesz­cze kilka pytań doty­czą­cych ich zna­jo­mo­ści, aż w końcu uzy­skała w miarę skry­sta­li­zo­wany por­tret Drew Mathiasa. Godzinę póź­niej nie pozo­stało jej nic innego, jak tylko zło­żyć z tych kawał­ków sen­sowny raport dla kogoś, kto się tym będzie zaj­mo­wał i zamknie sprawę.

Oparła się o lustrzaną ścianę windy, gdy razem z Roar­kiem wra­cali do sie­bie na górę.

– To był dobry pomysł, żeby prze­nieść Car­tera na noc do innego pokoju na inne pię­tro. Może będzie lepiej spał.

– Będzie lepiej spał, jeżeli weź­mie jakieś proszki nasenne. A co z tobą? Nie będziesz miała kło­po­tów ze snem?

– Nie. Wszystko byłoby prost­sze, gdy­bym zna­la­zła choć drobną wska­zówkę, co go mogło tak zgnę­bić i popchnąć do samo­bój­stwa. – Wyszła na kory­tarz, cze­ka­jąc, aż Roarke wyłą­czy sys­tem zabez­pie­czeń i otwo­rzy drzwi. – Z mojej roz­mowy z Car­te­rem wyło­nił się obraz prze­cięt­nego fachowca, pra­co­ho­lika o wiel­kich aspi­ra­cjach. Nie­śmia­łego wobec kobiet i ucie­ka­ją­cego w świat fan­ta­zji. Zado­wo­lo­nego z tego, co robi. – Wzru­szyła ramio­nami. – Nie było zare­je­stro­wa­nych połą­czeń, żad­nych wysła­nych ani ode­bra­nych wia­do­mo­ści w poczcie elek­tro­nicz­nej, zabez­pie­cze­nie wej­ścia włą­czył o szes­na­stej Mathias, a wyłą­czył Car­ter trzy­dzie­ści trzy minuty po pół­nocy. Nie miał żad­nych gości, ni­gdzie nie wycho­dził. Po pro­stu został na cały wie­czór w domu i się powie­sił.

– A więc to nie zabój­stwo.

– Nie, to nie zabój­stwo. – Zasta­na­wiała się, czy to lepiej, czy gorzej. – Nie ma kogo winić ani karać. Chło­pak nie żyje, to wszystko. – Odwró­ciła się gwał­tow­nie i zarzu­ciła mu ręce na szyję. – Roarke, zmie­ni­łeś moje życie.

Zdu­miony, uniósł twarz Eve. Nie, oczy miała suche, lecz pałały zło­ścią.

– O co cho­dzi?

– Zmie­ni­łeś moje życie – powtó­rzyła. – A w każ­dym razie jego część. Sporą część. Chcę, żebyś o tym wie­dział i pamię­tał, kiedy wró­cimy i zaczniemy żyć naszymi codzien­nymi spra­wami. To na wypa­dek, gdy­bym zapo­mniała ci powie­dzieć, jak wiele dla mnie zna­czysz.

Wzru­szony, musnął ustami brew Eve.

– Nie pozwolę ci o tym zapo­mnieć. Chodź do łóżka, jesteś zmę­czona.

– To prawda. – Odgar­nęła z czoła włosy i ruszyła w stronę sypialni. Zostało im mniej niż czter­dzie­ści osiem godzin, przy­po­mniała sobie. Nie można pozwo­lić, by tamta nie­po­trzebna śmierć zepsuła im ostat­nie godziny mie­siąca mio­do­wego. – Prze­krzy­wiła głowę i zatrze­po­tała rzę­sami. – Wiesz, Car­ter uważa, że jestem sek­sowna.

Roarke zatrzy­mał się i spoj­rzał na nią podejrz­li­wie.

– Słu­cham?

Och, uwiel­biała, kiedy w jego śpiew­nym, irlandz­kim gło­sie poja­wiała się ostrzej­sza nuta.

– Poza tym jesteś grubą rybą – cią­gnęła, przy­glą­da­jąc się mężowi spod oka i roz­pi­na­jąc koszulę.

– Doprawdy? Ja?

– Bar­dzo grubą rybą, albo, jak by powie­działa Mavis, mega­go­ściem. A gdy­byś się zasta­na­wiał dla­czego, jedną z przy­czyn jest to, że masz sek­sowną żonę.

Roze­brana do pasa, usia­dła na brzegu łóżka i zsu­nęła buty. Kiedy na niego popa­trzyła, stał z rękami w kie­sze­niach i szcze­rzył zęby w uśmie­chu. Ona też się uśmiech­nęła i zauwa­żyła, że od razu poczuła się lepiej.

– Co więc zamie­rzasz zro­bić ze swoją sek­sowną żoną, mega­go­ściu? – spy­tała, odrzu­ca­jąc w tył głowę i uno­sząc brwi.

Roarke obli­zał wargi i postą­pił krok naprzód.

– Może ci po pro­stu udo­wod­nię, jaki ze mnie mega­fa­cet?

*

Mając w per­spek­ty­wie powrót, sądziła, że tym razem lepiej znie­sie podróż z szyb­ko­ścią wystrze­lo­nej w prze­strzeń piłeczki. Myliła się.

Prze­ko­ny­wała Roarke’a, uży­wa­jąc bar­dzo logicz­nych jej zda­niem argu­men­tów, że nie wsią­dzie do jego pry­wat­nego statku.

– Nie chcę się zabić.

Roze­śmiał się tylko, co okrop­nie roz­zło­ściło Eve, po czym wziął ją na ręce i po pro­stu wniósł na pokład.

– Nie zamie­rzam tu zostać. – Serce zabiło jej z nie­po­koju, kiedy wszedł do luk­su­sowo urzą­dzo­nej kabiny. – Mówię poważ­nie. Będziesz mnie musiał obez­wład­nić, żebym nie ucie­kła z tej lata­ją­cej pułapki.

– Mhm. – Usiadł na sze­ro­kim, pła­skim fotelu z gład­kiej, ciem­nej skóry, wziął ją na kolana i szyb­kim ruchem przy­piął pasami, przy­trzy­mu­jąc mocno za ręce, żeby się nie wyrwała.

– Hej, prze­stań. – W panice zaczęła się sza­mo­tać i rzu­cać. – Puść mnie w tej chwili, sły­szysz?

Czu­jąc zgrabny tyłe­czek Eve wier­cący się na jego kola­nach, wie­dział już, jak spę­dzą pierw­sze godziny podróży.

– Star­tuj, gdy tylko dosta­niesz pozwo­le­nie – roz­ka­zał pilo­towi. Uśmiech­nął się do ste­war­desy. – Niczego na razie nie będziemy potrze­bo­wać – oznaj­mił i gdy dys­kret­nie opu­ściła kabinę, zamknął drzwi.

– Zro­bię ci coś złego – zagro­ziła Eve. Kiedy usły­szała pomruk włą­czo­nych sil­ni­ków i poczuła pod sto­pami lekką wibra­cję, zapo­wia­da­jącą rychły start, przez chwilę pomy­ślała o prze­gry­zie­niu trzy­ma­ją­cych ją pasów. – Nie ma mowy, ni­gdzie nie lecę – oświad­czyła sta­now­czo. – Powiedz mu, żeby wyłą­czył sil­niki.

– Za późno. – Objął ją i wtu­lił nos w jej szyję. – Roz­luź­nij się. Zaufaj mi. Jesteś tu bez­piecz­niej­sza niż w samo­cho­dzie w środku mia­sta.

– Gówno prawda. O, Boże! – Zaci­snęła powieki, gdy sil­nik wydał z sie­bie gło­śny ryk. Miała wra­że­nie, że waha­dło­wiec rusza pio­nowo w górę, wtła­cza­jąc jej żołą­dek w trze­wia. Przy­spie­sze­nie ude­rzyło ją w plecy i przy­kle­iło do Roarke’a.

Dopóki tor lotu się nie wyrów­nał, nie śmiała ode­tchnąć. Po chwili zorien­to­wała się, że wstrzy­my­wa­nie odde­chu jest powo­dem sil­nego uci­sku, jaki czuje w pier­siach, toteż z ulgą wypu­ściła powie­trze, po czym nabrała nowy haust, jak nurek wynu­rza­jący się z głę­biny na powierzch­nię.

Na­dal żyła, a to już było coś. Teraz mogła się zemścić. Nagle zauwa­żyła, że ma nie tylko roz­pięty pas, ale i koszulę, a na pier­siach poczuła ręce Roarke’a.

– Jeśli sądzisz, że po tym wszyst­kim możemy się kochać…

W odpo­wie­dzi obró­cił ją twa­rzą do sie­bie. W jego oczach zauwa­żyła błysk roz­ba­wie­nia i pożą­da­nia, a po chwili jego wargi zamknęły się wokół jej piersi.

– Ty dra­niu. – Ale zaraz się roze­śmiała, czu­jąc, jak prze­szywa ją roz­koszny dresz­czyk. Przy­trzy­mała głowę Roarke’a.

Ni­gdy nie była obo­jętna na to, co jej robił, co robił dla niej. Zawsze ogar­niała ją fala pod­nie­ce­nia, nad­cho­dząca wolno, lecz nie­ubła­ga­nie, od któ­rej drżała z nie­cier­pli­wo­ści. Przy­lgnęła do niego i zapo­mniała o wszyst­kim – ist­niały tylko jego wargi, zęby i język.

To ona pocią­gnęła go na gruby, miękki dywan i przy­cią­gnęła jego usta do swo­ich.

– Chcę – szep­nęła, szar­piąc go za koszulę, pra­gnąc poczuć dotyk twar­dego, musku­lar­nego ciała. – Chcę cię poczuć w sobie.

– Mamy mnó­stwo czasu. – Znów pochy­lił się nad jej pier­siami, drob­nymi i twar­dymi, które zdą­żyły się już ogrzać od jego dłoni. – Chcę poczuć twój smak.

Zaczął jej kosz­to­wać, pró­bu­jąc całej palety sub­tel­nych sma­ków: od ust, przez szyję, ramiona, do piersi. Robił to deli­kat­nie i czule, z fine­zją kone­sera i w sku­pie­niu, kon­cen­tru­jąc się na przy­jem­no­ści, którą dawał i brał.

Poczuł, jak pod jego ustami i dłońmi ciało Eve zaczyna drżeć.

Jej skóra zwil­got­niała, gdy zawę­dro­wał ustami do jej brzu­cha i pomógł jej zsu­nąć dżinsy. Lekko skub­nął zębami wewnętrzną stronę jej uda, draż­niąc ją języ­kiem, aż z ust Eve wydo­był się jęk. Wygięła bio­dra w łuk, a on uniósł ją lekko i otwo­rzył. Gdy jego język leni­wie wśli­znął się w jej gorące wnę­trze, poczuła prze­ni­ka­jącą ją falę pierw­szego orga­zmu.

– Jesz­cze. – Ruchy Roarke’a stały się bar­dziej gwał­towne. Przy nim Eve umiała się wyzbyć wszel­kich zaha­mo­wań, zrzu­cić wszyst­kie maski. Zatra­cała się w tym, co robili.

Wstrzą­snął nią dreszcz i jej ręce opa­dły bez­wład­nie na dywan. Roarke prze­su­nął się wyżej i łagod­nie w nią wszedł. Posiadł ją.

Otwo­rzyła oczy i napo­tkała jego spoj­rze­nie. Wzrok miał sku­piony, opa­no­wany. Chciała zbu­rzyć ten jego spo­kój, tak jak on wstrzą­snął nią.

– Jesz­cze – bła­gała, opla­ta­jąc go w pasie nogami, by poczuć go głę­biej. W jego oczach ujrzała ciemny błysk, błysk namięt­no­ści, która żyła w nim przy­cza­jona. Eve przy­cią­gnęła do sie­bie jego głowę i musnęła zębami pięk­nie wykro­jone wargi. Zaczęła się pod nim poru­szać.

Wplótł palce w jej włosy, oddy­cha­jąc coraz szyb­ciej i wbi­ja­jąc się w nią coraz moc­niej, do końca, w peł­nym zapa­mię­ta­nia ryt­mie. Wyda­wało mu się, że za chwilę jego serce wybuch­nie. Eve nie pozo­sta­wała mu dłużna, odda­jąc cios za cios, pchnię­cie za pchnię­cie, dra­piąc mu paznok­ciami plecy, ramiona, bio­dra. Sto­pili się razem w słod­kim, prze­szy­wa­ją­cym bólu.

Poczuł, że Eve ma drugi orgazm – jej mię­śnie zaci­snęły się jak żela­zne klesz­cze. Jesz­cze raz, zdo­łał tylko pomy­śleć. Jesz­cze i jesz­cze raz, bez wytchnie­nia nacie­rał na nią, wchła­nia­jąc w sie­bie jej jęki i zdy­szane skargi, słu­cha­jąc z dresz­czem dźwięku, jaki przy każ­dym zetknię­ciu wyda­wały ich wil­gotne ciała.

Ciało Eve znów naprę­żyło się kon­wul­syj­nie. Roarke wtu­lił twarz w jej włosy, wbił się w nią ostatni raz i skoń­czył.

Opadł na nią. W gło­wie miał mętlik, w skro­niach mu huczało. Eve leżała pod nim wyczer­pana i czuł tylko osza­lałe bicie jej serca.

– Nie możemy tak dalej – zdo­łała powie­dzieć po dłu­giej chwili. – Kie­dyś się poza­bi­jamy.

Roarke zła­pał oddech i cicho się zaśmiał.

– I tak kie­dyś umrzemy. Wiesz, chcia­łem, żeby było bar­dziej roman­tycz­nie – jakieś wino i dys­kretna muzyka lepiej by zakoń­czyły mie­siąc mio­dowy. – Uniósł głowę i uśmiech­nął się do Eve. – Ale to też było nie­złe.

– Co wcale nie zna­czy, że już nie jestem na cie­bie wku­rzona.

– Oczy­wi­ście. Kiedy jesteś na mnie wku­rzona, zawsze kocha­nie wycho­dzi nam naj­le­piej. – Zła­pał ją zębami za pod­bró­dek, prze­su­nął języ­kiem po drob­nym dołeczku. – Uwiel­biam cię, Eve.

Cze­ka­jąc, aż przyj­mie do wia­do­mo­ści jego słowa, co zwy­kle zabie­rało tro­chę czasu, zsu­nął się z niej, wstał i nagi pod­szedł do sto­ją­cej mię­dzy krze­słami oszklo­nej szafki. Poło­żył na niej dłoń i drzwiczki się otwo­rzyły.

– Mam coś dla cie­bie.

Spoj­rzała podejrz­li­wie na aksa­mitne pude­łeczko.

– Nie musisz mi dawać pre­zen­tów. Wiesz, że na to nie cze­kam.

– Wiem. Czu­jesz się skrę­po­wana i zakło­po­tana. – Uśmiech­nął się. – Może wła­śnie dla­tego to robię. – Usiadł obok niej na dywa­nie i podał Eve pudełko. – Otwórz.

Pomy­ślała, że to pew­nie jakaś biżu­te­ria. Cza­sem odno­siła wra­że­nie, że Roarke czer­pie jakieś pro­fity z obsy­py­wa­nia ją klej­no­tami: bry­lan­tami, szma­rag­dami i zło­tem, które wpra­wiały ją w osłu­pie­nie i zaże­no­wa­nie. Kiedy jed­nak otwo­rzyła pude­łeczko, zoba­czyła zwy­kły biały kwiat.

– Kwiat?

– Z two­jego ślub­nego bukietu. Kaza­łem go spre­pa­ro­wać.

– To petu­nia. – Wyjęła kwiat z pudełka i poczuła, że ze wzru­sze­nia wil­got­nieją jej oczy. Naj­zwy­klej­szy kwia­tek, który rósł w pra­wie każ­dym ogro­dzie. Miał mięk­kie i wil­gotne świeże płatki.

– Jedno z moich przed­się­biorstw pra­cuje nad nowym pro­ce­sem zabez­pie­cze­nia roślin. Zacho­wują się bez zmian struk­tury wewnętrz­nej. Chcia­łem, żebyś go miała. – Objął dłońmi jej ręce. – Żeby­śmy oboje go mieli i pamię­tali, że pewne rze­czy mogą prze­trwać.

Unio­sła oczy. Oboje doświad­czyli kie­dyś biedy, pomy­ślała, i udało im się ją prze­trzy­mać. Prze­ży­wali tra­giczne chwile, mieli do czy­nie­nia z prze­mocą i ją także zdo­łali poko­nać. Szli tak róż­nymi dro­gami, by wresz­cie się spo­tkać i dalej podą­żać razem.

Pewne rze­czy, pomy­ślała. Tak, pewne zwy­kłe rze­czy mogą prze­trwać. Takie jak miłość.

Rozdział 3

3

Trzy tygo­dnie nie zmie­niły niczego w cen­trali poli­cji. Kawa w auto­ma­cie wciąż wyda­wała się tru­ci­zną, pano­wał tu na­dal okropny zgiełk, a widok z jej małego okna był tak samo ponury.

Eve wcho­dziła do sie­bie z biją­cym z emo­cji ser­cem.

Cze­kała na nią wia­do­mość od kole­gów z wydziału. Mru­gała na jej moni­to­rze, Eve domy­śliła się więc, że to stary Feeney, spec od elek­tro­niki, zła­mał jej kod.

Witamy z powro­tem zako­chaną panią porucz­nik. Bara-bara.

Bara-bara? Par­sk­nęła krót­kim śmie­chem. Humor być może tro­chę sztu­backi, ale od razu poczuła się jak w domu.

Rzu­ciła okiem na bała­gan na biurku. Nie miała czasu posprzą­tać mię­dzy nie­ocze­ki­wa­nym zamknię­ciem ostat­niej sprawy, swoim wie­czo­rem panień­skim i wese­lem. Na szczy­cie sta­rych papie­rów zauwa­żyła jed­nak sta­ran­nie opa­ko­wany i opi­sany dysk.

Doszła do wnio­sku, że to robota Peabody. Wło­żyła dysk do sto­ją­cego na biurku kom­pu­tera i z prze­kleń­stwem na ustach wal­nęła urzą­dze­nie, które dostało napadu czkawki. Po chwili zoba­czyła, że nie­za­wodna funk­cjo­na­riuszka Peabody napi­sała raport z aresz­to­wa­nia i zdą­żyła go zalo­go­wać.

Eve pomy­ślała, że tej dziew­czy­nie pew­nie nie było teraz łatwo. Zwłasz­cza że spała z oskar­żo­nym.

Rzu­ciła okiem na stertę zale­głej pracy i skrzy­wiła się. Kilka następ­nych dni miała zapcha­nych roz­pra­wami w sądzie. Sztuczki, jakich musiała doko­ny­wać w swoim pla­nie zajęć, by mogli wyje­chać z Roar­kiem na całe trzy tygo­dnie, miały swoją cenę. Teraz przy­szedł czas zapłaty.

Przy­po­mniała sobie, że on też musiał doko­ny­wać cudów w swoim roz­kła­dzie zajęć. Ale wró­cili już do rze­czy­wi­sto­ści i do pracy. Jed­nak zamiast przej­rzeć zale­głe sprawy, w któ­rych wkrótce będzie musiała zezna­wać, włą­czyła wide­okom i wywo­łała funk­cjo­na­riuszkę Peabody.

Na ekra­nie moni­tora zami­go­tała zna­joma, poważna twarz, oto­czona heł­mem ciem­nych wło­sów.

– Witamy w pracy, pani porucz­nik.

– Dzię­kuję, Peabody. Przyjdź do mojego biura. Natych­miast.

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, wyłą­czyła moni­tor i uśmiech­nęła się do sie­bie. Sama posta­rała się o to, żeby Peabody prze­nie­siono do wydziału zabójstw. Teraz zamie­rzała uczy­nić następny krok. Znów włą­czyła wide­okom.

– Porucz­nik Dal­las. Czy szef jest wolny?

– Witam, pani porucz­nik. – Sekre­tarka komen­danta roz­pro­mie­niła się. – Jak się udał mie­siąc mio­dowy?

– Dosko­nale. – Zda­wało się jej, że dostrze­gła jakieś cie­pło w oczach kobiety. „Bara-bara” ją roz­ba­wiło. Poczuła się skrę­po­wana roz­ma­rzo­nym spoj­rze­niem sekre­tarki. – Dzię­kuję.

– Była pani uro­czą panną młodą, pani porucz­nik. Widzia­łam zdję­cia, poza tym sły­sza­łam tro­chę. Na róż­nych kana­łach było pełno plo­tek. Widzie­li­śmy kilka miga­wek z panią w Paryżu. Wyglą­dało to bar­dzo roman­tycz­nie.

– Tak. – Cena sławy, pomy­ślała Eve. I Roarke’a. – Było bar­dzo… miło. Mogę roz­ma­wiać z komen­dan­tem?

– Ach, tak, oczy­wi­ście. Chwi­leczkę.

Moni­tor zami­go­tał, a Eve wznio­sła oczy do sufitu. Musiała się pogo­dzić z tym, że jest w cen­trum uwagi, ale na pewno ni­gdy jej się to nie spodoba.

– Dal­las. – Uśmiech komen­danta Whit­neya wypeł­niał pra­wie całą sze­ro­kość ekranu. Jego ciemna twarz miała jakiś nie­okre­ślony wyraz. – Wygląda pani… bar­dzo dobrze.

– Dzię­kuję, panie komen­dan­cie.

– Jak się udał mie­siąc mio­dowy?

Chry­ste, pomy­ślała. Kto jesz­cze będzie ją pytać, jak bar­dzo podo­bało się jej pie­prze­nie w róż­nych miej­scach świata?

– Wspa­niale, panie komen­dan­cie. Dzię­kuję. Przy­pusz­czam, że czy­tał pan już raport Peabody o zamknię­ciu sprawy Pan­dory.

– Ow­szem, jest dość szcze­gó­łowy. Oskar­że­nie wobec Casto jest nie do pod­wa­że­nia. Pre­cy­zyjna robota, porucz­nik Dal­las.

Dosko­nale wie­działa, że przez tę pre­cy­zyjną robotę omal się nie spóź­niła na wła­sny ślub i cudem uszła z życiem.

– Musia­łam się spie­szyć – powie­działa. – Led­wie zdą­ży­łam zło­żyć wnio­sek o stałe prze­nie­sie­nie funk­cjo­na­riuszki Peabody do mojego wydziału. Jej pomoc w tej spra­wie i wielu innych była nie­oce­niona.

– Jest dobrą poli­cjantką – zgo­dził się Whit­ney.

– Rów­nież tak myślę. Komen­dan­cie, mam do pana prośbę.

Pięć minut póź­niej, kiedy do pokoju weszła Delia, Eve sie­działa z powro­tem przy biurku i prze­glą­dała dane na moni­to­rze.

– Za godzinę muszę być w sądzie – ode­zwała się bez zbęd­nych wstę­pów. – W spra­wie Salva­to­riego. Co wiesz na ten temat, Peabody?

– Prze­ciw Vito Salva­to­riemu toczy się sprawa o wie­lo­krotne mor­der­stwo połą­czone z tor­tu­ro­wa­niem ofiar. Poza tym ist­nieje przy­pusz­cze­nie, że roz­pro­wa­dza nie­le­galne spe­cy­fiki, oskar­żono go o zamor­do­wa­nie trzech zna­nych deale­rów zeusa i TRL… Ofiary spa­lono żyw­cem w małym domu z poko­jami do wyna­ję­cia na Wschod­nim Wybrzeżu, zeszłej zimy. Przed­tem odcięto im języki i wyłu­piono oczy. Pani pro­wa­dziła śledz­two.

Peabody recy­to­wała dane obo­jęt­nym tonem, sto­jąc na bacz­ność w nie­na­gan­nie zapię­tym mun­du­rze.

– Bar­dzo dobrze. Czy­ta­łaś mój raport z aresz­to­wa­nia?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki