Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sopot powstał zapewne około tysiąca lat temu. Pierwszy raz stał się modny i prestiżowy już w XVI wieku, kiedy zamożni gdańszczanie zaczęli budować tam letnie rezydencje. Sto lat później pojawili się pierwsi patoturyści. To szwedzcy żołnierze urządzający w swoich kwaterach hałaśliwe pijatyki. Minęły wieki, ale pewne rzeczy się nie zmieniły. Miasto, które w XIX wieku oficjalnie zyskało status uzdrowiska, do dziś zmaga się z nadmiarem uciążliwych gości.
Sopot to jednak nie tylko polskie San Remo. Jego kształt i charakter przez stulecia tworzyli kolejni mieszkańcy – polscy, niemieccy, kaszubscy, żydowscy. Wszyscy zostawili w nim swoje ślady, podobnie jak kolejne władze, które kształtują miejski krajobraz. Sopocianie omijają Monciak i rzadko zaglądają na molo. Prawdziwe życie toczy się w bocznych uliczkach, na werandach, blokowiskach, wzgórzach, w sopockim lesie.
Za przewodnika po tym świecie mamy Tomasza Słomczyńskiego – bo Sopoty to również osobista historia autora i jego rodziny, opowieść o niełatwych relacjach z miastem, fascynacjach i rozczarowaniach, odejściach i powrotach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 390
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © PAP / Komorowski
Wybór zdjęć Przemysław Pełka
Copyright © by Tomasz Słomczyński, 2023
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Sandra Trela
Konsultacja merytoryczna Karolina Babicz-Kaczmarek
Korekta Ewa Mościcka / d2d.pl, Kinga Kosiba / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-681-3
Odnalazłem go ostatnio w szpargałach ojca. Rozkładałem na ciężkim, okrągłym stole w salonie. Czyniłem to powoli, niemal nabożnie, żeby żaden fragment tej chwili nie umknął niepostrzeżony. Dziwnie się czułem, gdy po tylu latach na niego patrzyłem – jakbym niespodziewanie spotkał kogoś, kto był mi kiedyś bliski.
Plan Sopotu wydany nakładem Krajowej Agencji Wydawniczej w 1983 roku. Przetarty dość mocno na zgięciach. Pożółkły papier dodaje mu antykwarycznego szlachectwa.
Moją uwagę zwrócił jeden szczegół: zielonym cienkopisem za pomocą strzałek zaznaczony jest na nim jakiś szlak. Coś na kształt słoneczka widnieje przy moim domu przy ulicy Kopernika. Potem strzałki prowadzą przez ulice Armii Czerwonej, 1 Maja, aleję Niepodległości, Jakuba Goyki do ulicy Bolesława Bieruta i dalej, aż do czerwonej kropki otoczonej wianuszkiem kropek mniejszych. Te punkciki to już nie jest radosna twórczość władającego pisakiem – to znak czerwieniący się oficjalnie farbą drukarską jako oznaczenie czegoś. Czego?
Wokół planu, na jego szerokich marginesach, znajdują się ponumerowane fotografie. Te same numery wpisano w schemat miasta – to lokalizacje wartych zobaczenia obiektów. Czerwone kropki przy ulicy Bieruta mają numer dziewięć. Ruda fotografia przedstawia leśną polanę. Na odwrocie planu znajdują się opisy. Numer dziewięć: „Grodzisko, pozostałość po wczesnośredniowiecznym grodzie słowiańskim z VIII–X wieku”. Do tego miejsca prowadzą narysowane pisakiem zielone strzałki.
Czasem jest tak, że jedna wskazówka, na przykład bazgroł na starej mapie, uruchamia wspomnienie, wydobywa je z zakamarków pamięci, z szuflad ukrytych tak skrzętnie, że niemal niedostępnych. I nagle obrazy stają przed oczami. Tak, nagle sobie przypominam, jak dziecięcą dłonią, trochę niezgrabnie, przejęty rysowałem tę trasę. To było tak dawno, że nie jestem pewien, czy to byłem ja, ten sam, czy może ktoś inny w ciele kilkuletniego chłopca.
To była moja wyprawa poza świat dobrze znany, ograniczony lasem i stadionem lekkoatletycznym z jednej strony, szkołą i ulicą Armii Czerwonej z drugiej. Słowo „grodzisko” wystarczało, by podjąć wyzwanie. Drewniany ostrokół z zaostrzonych bali, jak w Kajku i Kokoszu.
Jest i więcej skarbów, wspomnień, obrazów, które nagle stają się ostre, niemalże boleśnie wyraźne: ciężki rower Jubilat, wyniesiony z mozołem z piwnicy po stromych schodkach. Plecak szkolny, czerwono-niebieski, poplamiony atramentem, w nim przygotowana kanapka i plastikowy bidon wypełniony wodą z sokiem. Wrzucony do plecaka komiks. Pierwszy z późniejszej kolekcji – Zamach na Milusia. Na okładce łowiący ryby Kokosz, trzymający patelnię z rybą Kajko i Hegemon z Kapralem ukryci za krzakiem. No i oczywiście smok Miluś pośrodku leśnej polany.
Do plecaka trafia także plan Sopotu z oznaczoną na zielono trasą, żeby się nie zgubić, żeby skręcić we właściwym miejscu: z „Czerwonki” w 1 Maja, potem w Niepodległości, Goyki i w Bieruta.
Wakacyjne słońce grzało, babcia się nie zorientowała, że coś kombinuję, rodzice byli w pracy, a siostry nie obchodziło, co robię. Po prostu: wychodzę na rower i będę z powrotem na obiad.
Taki kadr zapisany w pamięci: ośmiolatek z trudem podprowadza rower na wzniesienie przy ulicy Bieruta. Na szczycie, zdyszany, opiera rower o jedno z drzew. Jest rozczarowany. „Grodzisko” miało wyglądać jak w komiksie. Tak to sobie ułożył w głowie, tak sobie wymyślił, a może wymarzył. Tymczasem żadnej palisady, bramy, żadnych chat krytych strzechą, tylko płaski szczyt wzgórza, w trzech czwartych otoczony wałem.
Chłopiec kładzie się na ściółce. Zamyka oczy, zaciska mocno powieki, tak bardzo chce zobaczyć to, po co tu przyjechał. Odnosi wrażenie, że polana, zwana patelnią, lekko się kołysze.
W X wieku nie słychać kolejki podmiejskiej z przodu ani samochodów przejeżdżających za plecami ulicą Bieruta, czyli dzisiejszą Haffnera. Słychać szum morza. Słychać, jak sopot, czyli rwący potok, toczy z hukiem swe wody przez kamienie wprost do rozpościerających się wokół sapotów, to znaczy wedle tutejszej słowiańskiej mowy – bagien i moczarów.
Wędrowiec zmierza pod górę, w kierunku zamkniętej jak zwykle bramy grodu. Jest bacznie obserwowany zza palisady, z wieżyczki nad wejściem.
Kim jest przybysz? Co go sprowadza w te strony?
Mógłby to być misjonarz, który zostanie zapamiętany przez potomnych jako święty Wojciech udający się do odległego stąd o dzień drogi miasta, niebawem uwiecznionego na kartach historii jako URBS GYDDANYZC. Mógłby nim być, gdyby nie fakt, że według średniowiecznej kroniki przyszły męczennik trafił do Gdańska łodzią, płynąc w dół Wisły. Mniejsza o to. Przyjmijmy, że z nieznanych przyczyn musiał zejść na ląd, zagubił się trochę w puszczy i teraz wspina się pod górę zwieńczoną wałem i drewnianą palisadą. Towarzyszy mu dwóch innych mężczyzn w habitach i kilkunastoosobowa drużyna zbrojnych, poddanych Bolesława Chrobrego. Jest 997 rok.
Funkcjonowanie słowiańskiego grodziska w Sopocie datuje się w odniesieniu do istnienia i rozwoju ówczesnego średniowiecznego Gdańska. Rozwój grodu nad Motławą oznaczał koniec dla grodu sopockiego. Chcąc umiejscowić sopocką osadę w jakimś przedziale czasowym, trzeba przyjrzeć się ówczesnemu URBS GYDDANYZC.
Nazwę tę zapisano u progu drugiego tysiąclecia w Żywocie świętego Wojciecha. Autor hagiografii świętego nie widział, rzecz jasna, nadbałtyckiej siedziby pogańskich Pomorzan. Benedyktyn opierał się na relacjach, najprawdopodobniej towarzyszy Wojciecha, którzy widzieli wszystko na własne oczy. Ale użył słowa „URBS”. Więc miał na myśli „miasto”. Nawet nie gród, ale ludne, duże, gwarne średniowieczne miasto.
Dziś uznaje się ten zapis za pierwszą wzmiankę o istnieniu Gdańska, a w 1997 roku hucznie obchodzono tysięczną rocznicę założenia miasta. Świętowanie millenium rozpoczął sam Jan Paweł II w Watykanie. Na uroczystości już do Gdańska przybyli ówczesny prezydent Niemiec Roman Herzog, były prezydent Niemiec Richard von Weizsäcker, czterdziesty pierwszy prezydent USA George Bush, a także królowa Holandii Beatrix z małżonkiem. Dwadzieścia tysięcy gdańszczan brało udział we mszy świętej koncelebrowanej przez prymasa Józefa Glempa. Krzysztof Penderecki z okazji millenium skomponował Hymn do świętego Wojciecha, który to utwór zaprezentowano na zakończenie uroczystości.
Dziś jednak, po dwudziestu pięciu latach, wiadomo – choć raczej nie mówi się o tym głośno – że kwestia tysiąclecia Gdańska jest bardziej skomplikowana. URBS GYDDANYZC istniał w 997 roku. Tu nie ma sporu. Sęk jednak w tym, że nie wiadomo, gdzie się znajdował. Bo raczej nie w tym miejscu, które wskazywali prymasom i prezydentom świętujący millenium w 1997 roku włodarze i oficjele. Pokazywali ulicę Osiek nad Motławą (tak zwane widły Motławy i Wisły), obok Targu Rybnego, gdzie dzisiaj stoją hotel Hilton i karuzela.
Propagatorzy tezy o wizycie świętego Wojciecha w grodzie znajdującym się w widłach Wisły i Motławy, między innymi profesorowie Konrad Jażdżewski i Andrzej Zbierski, twierdzili, że pierwsza osada powstała tam w latach osiemdziesiątych X wieku. Tymczasem po roku 2000 pozostałości gdańskiego grodu poddano badaniu metodą dendrochronologiczną. Jak się okazało, trzeba było wykopaliska „odmłodzić”. Nie mogły być świadkami chrztu gdańszczan, o którym czytamy w legendzie o świętym Wojciechu. W 2007 roku ukazała się publikacja Początki Gdańska profesora Błażeja Śliwińskiego, znanego mediewisty specjalizującego się w badaniu Pomorza, w której autor potwierdza, że najstarsze zabytki archeologiczne z miejsca określanego mianem „wideł Wisły i Motławy” pochodzą dopiero z roku 1050.
Gdzie więc w 997 roku znajdowało się URBS GYDDANYZC? Historycy wskazują dzisiejszy Gdańsk, lecz archeologowie rozkładają ręce. Zdają się mówić: bardzo nam przykro, ale nie znaleźliśmy jeszcze niczego, co mogłoby pochodzić z 997 roku.
Profesor Błażej Śliwiński podaje inną lokalizację – Górę Gradową. To wzniesienie nad gdańskim dworcem, z widocznym z daleka wielkim postumentem w kształcie krzyża. Wiele wskazuje, że to tam w 997 roku znajdował się gród. Pewności jednak mieć nie możemy, gdyż na terenie tym przez trzysta lat budowano fortyfikacje miejskie, grunt więc dawno temu przekopano i nie sposób odnaleźć tam już czegokolwiek. Co więcej, badacz dowodzi, że w X wieku Gdańsk nie miał tak dużego znaczenia, jak się obecnie sądzi. Jego zdaniem znacznie ważniejszy był wówczas na przykład port w dzisiejszym Pucku.
To wszystko ma ścisły związek z grodziskiem zlokalizowanym tuż obok miejsca, które w XIII wieku zostanie opisane jako „Sopoth”. Funkcjonowanie tutejszego grodu datowano pierwotnie na okres od VIII do X wieku. Miał on służyć miejscowej ludności przez blisko dwieście lat. Jego koniec wiąże się z powstaniem nowego, prężnego ośrodka – Gdańska. Takie informacje podała w „Roczniku Sopockim” z 1976 roku prowadząca na miejscu badania archeologiczne Alicja Łuka, powtórzył je również w „Bedekerze Sopockim” Franciszek Mamuszka – słynny na Pomorzu krajoznawca, autor wielu przewodników, patron jednej z sopockich alei.
– W związku z tym, że współczesne badania, przeprowadzane z wykorzystaniem nowoczesnych technologii, „przesuwają” powstanie grodu nad Motławą przynajmniej o sto lat, musimy i my „przesunąć” daty wyznaczające okres funkcjonowania grodziska w Sopocie. To już nie będzie VIII, IX wiek, a X, XI, a może nawet początek XII wieku – podsumowuje Paweł Pogodziński, archeolog z sopockiego muzeum i grodziska.
To wciąż są przypuszczenia, które można zamienić na twarde dane. Trzeba byłoby wykonać badania, ale nie dendrochronologiczne, jak w Gdańsku (w Sopocie nie ma zachowanego materiału drzewnego), tylko badania realizowane metodą C14 (datowanie radiowęglowe).
– Musielibyśmy zrobić wykopy, pobrać próbki, wysłać je do badań. Wyników nie będziemy publikować na Facebooku, trzeba zrobić porządne opracowanie, to byłaby cegła zawierająca pewnie kilkaset stron. Jedna próbka to tysiąc pięćset złotych netto. Całe badanie…? Kosztowałoby ponad sto tysięcy złotych.
Sopoccy archeologowie takich pieniędzy nie mają.
– Naszą największą bolączką jest to, że nie potrafimy wskazać okresu, w jakim funkcjonowało nasze grodzisko – mówi Paweł Pogodziński i widzę, jak nagle smutnieje, jakby opowiadał o swoim osobistym problemie.
Wracając z sopockiego grodziska, przechodzę przez ulicę Haffnera, obok hotelu, skręcam koło kortów tenisowych, idę w stronę Grandu, wymijam zaparkowane auta. Porsche, lexusy, nowiutkie suv-y BMW, mercedesy. Wszystko wokół jest takie eleganckie, ekskluzywne, drogie. Takie sopockie. Każde z zaparkowanych tu aut warte tyle, ile badanie grodziska metodą C14.
Wtedy, w 1984 roku, ośmiolatek być może przysnął w miejscu zwanym patelnią, być może po prostu fantazjował. Widział gród wypełniony po brzegi, na majdanie zlęknione kobiety i dzieci. Mężczyźni z maczugami, drągami, kamiennymi toporami, dzidami, widłami stoją na wałach. Ubrani w lniane i wełniane koszule i tuniki. Wśród nich strojem wyróżnia się kilkunastu wojów w kolczugach, skórzanych kaftanach, hełmach, zbrojnych w łuki, żelazne topory, niekiedy zaś i miecze. Dowodzą obroną, spokojnie i władczo wydając polecenia zgromadzonym rolnikom. Na wielkim ogniu pośrodku placu kobiety szykują wrzątek. W razie czego zostanie wylany na oblegających. Dzieci zbierają kamienie, zanoszą je ojcom, którzy trzymając proce, z niepokojem wpatrują się w morze. Łódź Wikingów właśnie dobija do plaży. Drużyna rabusiów z północy liczy czterdziestu wojowników. Obrona grodu nie będzie łatwa, ale ma szanse powodzenia. Być może przybysze nie mają złych zamiarów. Być może, gdy zobaczą dobrze zorganizowaną obronę, odstąpią od oblężenia. Jeśli jednak zdecydują się zaatakować, walka będzie straszna. Każdy z mężczyzn zdaje sobie sprawę, że porażka będzie oznaczać dla kobiet i dzieci śmierć lub straszny niewolniczy los pod batem wikingów.
Pośrodku majdanu stoi zły kasztelan. Nikt go tu nie lubi, bo przez niego utopiła się Sopońka, a uczyniła to z rozpaczy po zamordowaniu Jasia.
Dokładnie rzecz biorąc – Jasia Rybaka. Gdy mieliśmy po dwadzieścia kilka lat, gdy włóczyliśmy się po Monciaku[1], Jasiu Rybak to była swego rodzaju instytucja, punkt w przestrzeni miasta. Były dwie główne opcje topograficzne: Jurek albo Jasiu. Po przyjściu na słynny deptak należało ustalić, kto ze znajomych, czyli miejscowych, siedzi pod Jurkiem (kościołem świętego Jerzego u góry Monciaka), a kto pod Jasiem.
Jasiu stał wtedy na dole Monciaka i pienił się cudnie. Bo Jasiu Rybak był fontanną. Prężył tors, jakby dopiero co wyszedł z klubu fitness, jedną ręką przytrzymywał na głowie kosz z rybami. A wokół sikała woda, więc wystarczyło wlać butelkę Ludwika, by po chwili piana wylewała się z fontanny i efektownie podświetlona, lądowała sobie na płytach chodnikowych ku uciesze naszej i turystów. Fajnie się obserwowało to zjawisko, gdy mocno już rozluźnieni czarnym specjalem stacjonowaliśmy na ławkach nieopodal. Straż miejska z czasem przestała na to wszystko zwracać uwagę, od czasu do czasu tylko czepiała się nas za spożywanie alkoholu w miejscu do tego nieprzeznaczonym.
I nikt z nas nie miał pojęcia, że Jasiu Rybak to postać legendarna.
Przywoływanie starych legend bywa nużące, więc tylko tak w skrócie: był sobie ubogi rybak i córka kasztelana sopockiego grodu o imieniu Sopońka, kochali się, ale stary się nie godził na mezalians, ubił rybaka, ona z rozpaczy utopiła się w Potoku Grodowym (na Boga, tam nie da się utopić, może chociaż w jakimś bagnie albo w morzu?) i za karę, w ramach sprawiedliwości dziejowej, przybyli obcy i spalili gród. Nasz Jasiu Rybak, ze swoją fit sylwetką, to zatem taka męska wersja femme fatale. Zawsze go o to podejrzewaliśmy.
Jasiu, choć wykonany z zieleniejącej i twardej jak kamień materii i na pozór nieruchawy, zdołał odbyć wędrówkę po Sopocie. Fontanna jest repliką innej figury, mniejszej, która stała koło dworca, w jednym z przydomowych ogródków. Brat bliźniak, już w formie fontanny, znacznie większy od swojego pierwowzoru, prawie dwuipółmetrowy, stanął na dole Monciaka w 1998 roku. Miał być nowym symbolem Sopotu odwołującego się do tradycji rybaków, Kaszubów, autochtonów. Ale długo nie postał. Wedle tradycji. Bo w tradycji Sopotu przez wieki było co innego niż rybołówstwo – było ciągłe wysiedlanie, przesiedlanie, usuwanie rybaków z reprezentacyjnych przestrzeni miasta. Przeszkadzali turystom, śmierdzieli rybami i suszyli sieci na plaży, uniemożliwiając dzieciom budowanie zamków z piasku. Tak też było i tym razem. Po dwunastu latach od postawienia fontanny Sopot dorobił się nowego placu na dole Monciaka, na którym nie było już miejsca na fontannę. Został więc Jasiu schowany na cztery lata do magazynu. W 2014 roku powrócił – stoi na bocznym od Monciaka placyku, bocznym, choć urokliwym na swój własny, kameralny sposób. Chłodzi gołe stopy w wodzie tryskającej już nie z solidnej konstrukcji jak kiedyś, tylko wprost spomiędzy kostek brukowych. I jest na wyciągnięcie ręki. Trudno oprzeć się wrażeniu, że teraz nasz dobry znajomy, zdjęty z piedestału, lepiej się czuje w nowym otoczeniu, choć już tak ładnie się nie pieni.
Wtedy, w 1984 roku, pamiętam, wracałem z rowerowej wycieczki rozczarowany. Bo jakże to mogło być, że zamiast Mirmiłowa ujrzałem zwykłą leśną polanę?
Pretensje mogłem mieć do pana Janusza Christy, mojego sąsiada. Oczywiście to nie jego wina, że na „patelni” nie znajdowało się nic szczególnego. Ale to on wymyślił to całe Mirmiłowo, oszukał mnie. Tak naprawdę nic takiego nie ma i nigdy nie było.
Nie wiem, czy widywałem go już wtedy, w 1984 roku, czy kilka lat później. Podobno mieszkał przy Wybickiego „od początku lat osiemdziesiątych”. Przyjmijmy, że mogłem go spotkać, gdy wracałem z rowerowej wycieczki z grodziska, rozczarowany, wręcz rozgoryczony. Pewnie nie odważyłbym się podejść i powiedzieć, co o tym myślę.
Pamiętam go jednak dokładnie, starszego pana przechadzającego się z psem wilczurem w stronę stadionu lekkoatletycznego. Nigdy z nim nie rozmawiałem, nie śmiałem, ale skądś wiedziałem, że to on narysował Kajka i Kokosza.
Dziś, po latach, zastanawiam się nad własną dziecięcą fascynacją komiksem Janusza Christy. Duże znaczenie miał dla mnie fakt, że otrzymałem go od mamy. Zazwyczaj to ojciec podsuwał mi lektury, w których dzielni chłopcy w moim wieku dokonywali bohaterskich czynów na przestrzeni dziejów. A w Kajku i Kokoszu mnóstwo było wszelkiego rodzaju oferm, ciamajd, leni czy postaci, nazwijmy to, niegrzeszących inteligencją i sprytem. A mimo to sympatycznych, ciekawych, dających się lubić. To wszystko dawało nadzieję, że jakoś to będzie, nawet jeśli nie zbawię ojczyzny i nie pokonam wszystkich jej wrogów.
Po pożarze gród opustoszał, w resztkach murszejącej drewnianej palisady rozgościły się grzyby, porosty, rośliny i zwierzęta. Natura rozpoczęła odbieranie tego, co niegdyś jej wydarto pracą ludzkich rąk.
Czy osadnicy, którzy teraz nadejdą, mają świadomość, że nie są tu pierwsi? Tego się nie dowiemy, choć pewnie w XIII wieku pamięć o pogańskich przodkach, jak to zwykle bywa, jest w okolicy żywa. Tym bardziej że nową wiarę pomorski lud przyjmuje z niemałymi oporami.
Jeśli pierwszy początek rozpoczął się i zakończył na grodowym wzgórzu, to drugi wydarza się blisko dwieście lat później, niecały kilometr obok.
W 1283 roku nazwa przyszłego kurortu po raz pierwszy pojawia się w źródłach pisanych. Książę gdański Mściwój II zapisuje cystersom z Oliwy kilkanaście wsi (jako rekompensatę za zrzeczenie się praw do ziemi w okolicach Gniewu), w tym teren przy potoku Svelina, gdzie mieszczą się osady o nazwach Sopoth i Brudvino.
W Oliwie siedzą cystersi, a w oddalonym o około dwadzieścia kilometrów Żukowie gospodarują norbertanki. Obydwa zakony od początku konkurują o wpływy i majątki – nieraz w swej historii będą się sądziły przed różnymi trybunałami. Bywa jednak, że rozsądek bierze górę i podejmowane są negocjacje.
Cystersi dogadują się z norbertankami w 1316 roku. Siostrzyczki oddają zakonnikom wsie leżące przy ich włościach, czyli koło Oliwy, a w zamian otrzymują trzy inne wsie znajdujące się bliżej ich posiadłości, głębiej na Kaszubach: Wadzino, Chmielonko, Dzierżążno1. W ten sposób cystersi w drodze wymiany przejmują osady: Sopot, Brodwino, Świemirowo, Karlikowo[2], Gręzowo i Stawowie.
Swelina (kaszub. Swelina) to nazwa potoku oddzielającego Sopot od Gdyni. Świemirowo (kaszub. Czmirowò lub też Smirowò, Semierowò), Karlikowo (kaszub. Kôrlëkòwò) i Brodwino (kaszub. Brodwino) to współczesne nazwy dzielnic Sopotu, położonych po przeciwległych stronach miasta. Stawowie (kaszub. Wësokô Wòda) to miejsce na granicy Sopotu i Gdańska, gdzie stoi pałacyk z XIX wieku. Gręzowo (kaszub. Grãzowò) to zaś nazwa leśnej osady, w której znajduje się leśniczówka Sopot (dziś: Leśna Polana). Te wszystkie osady to po prostu dzisiejszy Sopot. Zakonnicy z Oliwy stają się właścicielami tych ziem na blisko pięćset lat.
Profesor Marek Sperski, wybitny znawca historii Sopotu, pisze: „Sądząc z późniejszych przekazów oraz kartograficznych źródeł, wymienione miejscowości były wówczas skromnymi, co najwyżej parozagrodowymi osadami zbudowanymi z drewna. Tylko jedna z nich, a mianowicie Sopot, położony przy drodze wiodącej z Gdańska do Białogardy, Pucka i Lęborka, rozwinęła się w późnym średniowieczu w nieco większą wieś ukształtowaną wokół charakterystycznego dla gdańskopomorskich wsi dużego, prostokątnego placu, usytuowanego na miejscu dolnej części dzisiejszej ulicy 1 Maja”2.
Więc to tu, w tak niepozornym miejscu, znajduje się kolebka tego miasta. Tu wszystko się zaczęło. Wcale nie nad samym morzem, gdzie molo i plaża, Centrum Haffnera, Grand Hotel i flądra w zestawie za jedyne pięćdziesiąt złotych. Najwyraźniej pierwsi osadnicy mieli gdzieś walory krajobrazowe, nie cenili specjalnie widoku z okna na zatokę, nie zwykli podziwiać wschodów słońca nad taflą wody. Wybrali to miejsce, kierując się względami praktycznymi. Bo tędy – tak samo jak w średniowieczu – przebiega przelotówka, droga z południa na północ, dzisiaj główna oś komunikacyjna Trójmiasta.
Ulica 1 Maja nurkuje w tunelu pod tą właśnie przelotówką – aleją Niepodległości łączącą Gdańsk i Gdynię. To nawet nie ulica, tylko coś w rodzaju parkingu i niewielkiego deptaka, mało efektownego zakończenia Monciaka. To jego byle jaki finał zlokalizowany przy pogardzanej, zachodniej stronie.
W „Roczniku Sopockim” z roku 1976 opublikowano „schematyczną próbę rekonstrukcji hipotetycznego planu Sopotu z ok. 1400 roku”3. Przy trakcie, tuż obok placu zwanego Wiejskim (dziś to ulica 1 Maja), jak – nie przymierzając – wół stoi na rysunku karczma. Skądinąd wiadomo, że nosiła wdzięczną nazwę: Przylądek Dobrej Nadziei. Po obydwu stronach placu, od północy i południa, wzdłuż dłuższych boków prostokąta spływają z góry w stronę morza dwa strumienie – na rysunku oznaczone nazwami: Potok Środkowy i Wiejski. Nieopodal, w odległości kilku pacierzy od wschodniego brzegu placu, mamy na planie „domniemane założenie obronne”. Takie jakby grodzisko bis, otoczone fosą, zapewne z palisadą. Dowód, że w pobliżu placu musiały stać jakieś chałupy, których mieszkańcy chronili się w owym „założeniu” przed niebezpieczeństwem. Przed najeźdźcą bronili się w miejscu, które notabene także dziś stanowi teren wojskowy, o czym informuje groźnie i groteskowo zarazem wyglądająca tablica na ogrodzeniu. To siedziba Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego (coś na kształt wojskowego biskupstwa), zaplecze kościoła Świętego Jerzego, który – jak wiadomo – biegle posługiwał się włócznią. Pewnie również i przed wiekami, gdy ziemie najeżdżali obcy zbrojni, mieszkańcy wsi chowali się tu za palisadą i wznosili modły, dzierżąc dzidy, topory, miecze i buzdygany. Tradycja miejsca zobowiązuje.
Franciszek Mamuszka podaje, że u schyłku średniowiecza wieś Sopot liczyła dwanaście zagród chłopskich. „Do każdej zagrody należały po 2 włóki ziemi; 3 włóki dzierżył karczmarz, a posiadłość sołtysa liczyła 6 włók”4. Jeżeli jedna tak zwana włóka staropolska to siedemnaście hektarów, to sopoccy włościanie dysponowali całkiem sporymi areałami. Czytajmy dalej: „Sopot otrzymał prawo chełmińskie, najczęściej przyznawane na Pomorzu. W roku 1309 wieś wraz z całą ziemią wschodniopomorską przeszła pod panowanie krzyżackie. Chłopi płacili klasztorowi oliwskiemu czynsz w wysokości 1 grzywny rocznie od każdej włóki oraz 2 kury. Nadto obciążały ich inne, powszechne powinności na rzecz klasztoru, a więc praca na folwarkach, udział w nagonkach podczas polowań opatów, szarawarki, pełnienie funkcji posłańców itp.”5.
No cóż, zapewne lekko nie było. Tym bardziej że w zdawkowych, tak typowych dla opracowań historycznych sformułowaniach kryją się dramatyczne wydarzenia, ludzkie tragedie: „W ostatnich latach panowania krzyżackiego na Pomorzu, a zwłaszcza w czasie wojny trzynastoletniej (1454–1466), kiedy te tereny były wielokrotnie grabione i pustoszone przez oddziały wojskowe, Sopot niemało ucierpiał zarówno od jednej, jak i drugiej strony wojującej”6.
Sopot po raz pierwszy staje się modny i prestiżowy już w XVI wieku. Miejsce to upatrzyli sobie zamożni gdańszczanie. Ówcześni inwestorzy kupują dotychczasowe wiejskie gospodarstwa z inwentarzem lub dzierżawią je od cystersów. Budują sobie dwory, żeby mieć gdzie wypoczywać w okresie letnim albo w weekendy (bo przecież w XVI wieku także musiały być jakieś weekendy).
Współcześnie historycy potrafią wskazać lokalizacje piętnastu ówczesnych posiadłości w Sopocie. „Stylowe dworki, mniej lub bardziej kosztowne, budowano w pobliżu potoków, których wody, spiętrzane groblami, tworzyły stawy rybne. Wokół każdego dworku istniał park z alejkami, fontanną i kamiennymi posągami. Za nim znajdował się warzywnik i ogród owocowy. Przyjeżdżając w sobotę wieczorem do Sopotu na odpoczynek, właściciel przywoził zazwyczaj z sobą przyjaciół, których umieszczano w stojących nieopodal dworku pawilonach dla gości”7.
A co z dotychczasowymi mieszkańcami placu Wiejskiego, miejscowymi Kaszubami? Od roku 1550 są systematycznie przesiedlani. Nikt specjalnie nie pyta ich o zdanie. Wiozą swój dobytek ścieżką w dół, ku morzu, by założyć osadę przy samej plaży (dopiero byliby zdziwieni, gdyby im powiedzieć, że owa ścieżka zyska sławę modnego deptaka, a miejsce ich wygnania będzie w XXI wieku najdroższą lokalizacją w Polsce). Jak należy sądzić, ich źródłem dochodu – oprócz połowu ryb, zbioru bursztynu – będzie obsługa bogatych sąsiadów, dostarczanie im jedzenia, praca na folwarkach. Miejscowi oporządzają przybyszom konie, świnie i krowy, piorą im gacie i sprzedają świeże ryby.
Dzisiaj w centralnym miejscu dawnego placu Wiejskiego, czyli ulicy 1 Maja, stoi solidna, murowana, kryta ceramiczną dachówką, zbudowana na planie sporego kwadratu ubikacja. Kiedyś można było tu – wiadomo co, jak to w ubikacji. Potem można było sobie w niej dorobić klucz. Teraz jest w remoncie, trudno powiedzieć, jaki rodzaj przybytku tu zakwitnie.
Sopot, jak wiele innych miast, pozbył się z reprezentacyjnej części tego, co niesie ze sobą organiczna energia prawdziwego targu. Niegdyś handlowano w miejscu centralnym, żeby każdemu było po drodze – w Sopocie najpierw najprawdopodobniej przy placu Wiejskim, potem na początku XX wieku u góry Monciaka, przed kościołem Świętego Jerzego (zachowały się fotografie), następnie zaś targowisko wróciło na stare miejsce (a dokładnie – w jego sąsiedztwo), między ulice 1 Maja i Sikorskiego.
Wspominają je ci, którzy przybyli do Sopotu jako nowi osadnicy w latach czterdziestych, po wojnie:
„W Górnym Sopocie był najprawdziwszy rynek. W dni targowe ludzie z sąsiednich wsi przyjeżdżali furmankami. Ustawiali się rzędem. Na wozach masło i twaróg pozawijane w białe szmatki, butelki tłustej śmietany, słoiki miodu. W koszach świeże jajka, stosy warzyw i owoców. Były też kury, kaczki, króliki, świnki i kozy. Drób żywy i w postaci mięsa. Latem przyjeżdżali Cyganie. Nitowali, cynkowali i odnawiali garnki, kotły i patelnie. W tej dziedzinie byli naprawdę mistrzami. Myśmy z ojcem na rynku kupowali wiadro żywych raków. Niosłem je dumny przez całe miasto. Zupa rakowa to był mój przysmak”8.
„Pójście na rynek to było prawie jak wyprawa do muzeum. Niemki, które wyjeżdżały, sprzedawały porcelanę i inne ładne rzeczy, srebrne łyżeczki, haftowane pościele, ale nas nie było na to stać”9.
To wszystko funkcjonowało jeszcze w latach osiemdziesiątych. Schowane było w niecce, gdzie z jednej strony plac ograniczała skarpa, z drugiej zaś budynki, w których znajdował się pachnący smarem, gumą i metalem zakład naprawy rowerów.
Był grudzień 1981 roku. Mój ojciec chwilę wcześniej wsiadł w samolot i teraz nawadniał pustynię w dalekim Iraku, korzystając z życiowej szansy zarobienia jakiejś niewyobrażalnej na tamte czasy sumy dolarów. Kiedy wsiadał do tegoż samolotu, trwał karnawał „Solidarności”. A potem pewnej niedzieli nie puścili w telewizji Teleranka, na sopockim rynku zaś zabrakło choinek. Z tym problemem mama, wobec naszych – moich i mojej siostry – histerycznych jęków, została sama. No bo jak to, święta bez choinki. Mama więc codziennie po pracy chodziła na sopockie targowisko. I czekała w tłumie innych obywateli. Stała i marzła na rynku. Płonęły koksowniki. Grzała się w obecności żołnierzy i wracała do bloku przy Żeromskiego bez niczego.
Aż w końcu wjechały na plac wojskowe ciężarówki. Całe wypełnione choinkami. Radości nie było końca. Wojsko Polskie zawsze z narodem.
Ja także pamiętam to targowisko. Od kiedy dostałem kolarzówkę Mistral (w końcu mogłem pożegnać się z ciężkim jubilatem), bywałem tam częstym gościem. Psuła się nieustająco. Na targowisku zaś, podczas gdy mama albo babcia wybierały owoce i warzywa, ja przeglądałem relaxy – zeszyty z komiksami.
Dzisiaj jedynym śladem po tamtym targowisku, zlikwidowanym po 1990 roku, są dwa budynki stojące po dwóch stronach supermarketu i parkingu – ubikacje. I nie są to byle jakie plastikowe toi toie, tylko pełnoprawne domki, prawie ładne, gdyby je jakoś fikuśnie udekorować. Dziś już nikt takich kibli nie buduje, chciałoby się powiedzieć. Jeden stoi przy Sikorskiego. Znajduje się w nim piwiarnia. Drugą toaletę usytuowano niemalże na środku dawnego placu Wiejskiego. Kolebki tego miasta.
Kolebka w piątkowy lutowy poranek żyje po swojemu, pogodzona z peryferyjną rolą i drugą, obok ubikacji, ozdobą – plastikowym pojemnikiem do segregacji odpadów, na którym umieszczono wizerunek oszalałych ze szczęścia postaci dzierżących plastikowe butelki.
A z głębi, od strony straży pożarnej i opery, spogląda z ukosa, z cienia, dyskretnie, a jednak mrozi krew w żyłach budynek sądu i prokuratury. Dawna siedziba Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Na takie miejsca zwykło się mówić „ubecka katownia”.
Po lewej zaś mikroskopijna piekarnia – pogadalnia. Świetnie pełni swoją ważną funkcję. Przed wejściem wózek spacerowy, dziecko smacznie śpi, więc mama w środku może spokojnie nie poprzestawać na zakupie ciepłych bułek, tylko dokonać wymiany najpotrzebniejszych i najświeższych informacji. Vis-à-vis piekarni – ewenement na skalę miasta, wart, by sprowadzać tu wycieczki – zaniedbany budynek, nadżarty liszajem wilgoci, ze zniszczoną elewacją, obdrapany, pospreyowany na wysokości parteru. Jakaż to rzadkość w centrum Sopotu. Aż swojsko się robi, jakoś tak przyjaźnie na duszy, że gdzieś tu jeszcze tli się życie i panuje pospolity występek.
Za uroczo brzydką kamienicą kolejny unikat – szyld informujący o funkcjonującym po dziś dzień zakładzie rowerowym. Tym śmierdzącym smarami, gumą i metalem, do którego chadzałem ze swoim mistralem. Przetrwał jakimś cudem.
Siouxie natomiast nie przetrwała. Tu, na róg 1 Maja i Niepodległości, przychodziło się na piwo i jointa i nikt specjalnie nie zwracał uwagi na to, że wewnątrz lokalu rozprzestrzeniał się ów specyficzny zapach. Było głośno, ponuro, alternatywnie, dobrze. Jadło się tosty z serem i keczupem, na gastrofazę w sam raz. Dzisiaj po drugiej stronie witryny resztki jakiegoś biurka, regału, krzesła obrotowego. W naszej Siouxie ktoś chciał zarabiać pieniądze, ale chyba mu to nie wyszło.
Plac Wiejski, kolebka tego miasta. Z kiblem i kontenerem na odpady, pachnącą pieczywem pogadalnią, ze zdewastowanym uroczo budynkiem, z ubecką katownią, ze wspomnieniem jointa i tosta, z tym całym bagażem. Żyje całkowicie po swojemu. Z godnością wypiął się na Monciak, jakby chciał zbojkotować wszystko, co teraz dzieje się w tym mieście.
Bez żalu zapomniał o przynależnym mu zaszczytnym mianie kolebki. Do niczego nie jest mu ono potrzebne.
Z gościńca dawno już znikły kolczugi i kirysy. Teraz królują kapelusze i – niekiedy – peruki. W miejsce solidnych wozów, zbudowanych z grubo rżniętych desek albo nieociosanych pali, pojawiły się bogato zdobione karety. Nie dość szybko czmychający przed nimi włościanin już nie oberwie przez kark zwykłą drewnianą pałą, tylko szablą, daj Boże trzymaną na płaz.
Taki obrazek, wyobraźmy go sobie.
Jest dość ciepły kwietniowy wieczór. Do placu Wiejskiego od strony Przylądka Dobrej Nadziei, czasem także od zabudowań folwarcznych zlokalizowanych przy dworach, dobiegają śmiechy, wesołe pokrzykiwania, słowa nieprzystojne lub wręcz plugawe. Tak się bawi plebs, włościanie i mężczyźni zajmujący się wojaczką.
Znacznie ciszej jest w samych dworach i w przylegających do nich ogrodach. Na przykład w pałacyku gdańskich patrycjuszy, rodziny Rogge, znajdującym się tuż przy granicy placu po jego zachodniej stronie, czy w Dworze Francuskim na szczycie skarpy, skąd rozciąga się widok na morze, lub w domu zakupionym przez Wejherów, którzy wyrugowali stąd ostatniego Kaszubę, sołtysa. Teraz gospodarzą tu Steffenowie, kolejni bogacze z Gdańska. W tych rezydencjach jest spokojniej niż w karczmie, ale nie znaczy to, że nic się tam nie dzieje. Wręcz przeciwnie, słychać dźwięki przygrywającej orkiestry. Przez ogrodzenie i żywopłot w gęstniejącym mroku można dostrzec przechadzające się grupki mężczyzn i towarzyszące im damy w długich sukniach. Tak się bawią gdańscy patrycjusze ze szwedzką arystokracją.
Póki wieczór młody, obydwie grupy trzymają się od siebie na dystans. Żołnierze, stajenni, służba nie mają czego szukać na dworskich balach, które odbywają się tuż obok, za ogrodzeniem. Z kolei dobrze urodzeni nie mają zamiaru opuszczać wykwintnych bali. Przynajmniej na razie. Później, po zmroku albo nad ranem, niejeden oficer zawita do karczmy, która ostatnio, od kiedy we wsi zamieszkali Szwedzi, zamieniła się w regularny zamtuz.
W Przylądku Dobrej Nadziei coraz większy tłok, z czasem goście nie mieszczą się wewnątrz budynku, jedzą i piją, obsiadłszy służące za ławki pnie drzew ułożone na skraju drogi przed knajpą. To głównie mężczyźni – wąsaci, brodaci, w rozchełstanych koszulach, w kapeluszach z szerokimi rondami na głowach i wysokich skórzanych butach. U boku mają szpady, szable, rapiery. Towarzyszą im kobiety, specjalnie sprowadzone z Gdańska i z dalszych rejonów. Jeszcze bardziej rozchełstane niż oni sami, siedzą im na kolanach, piją równo, czasem odchodzą na bok z którymś z żołnierzy. Pełno tu osobników wszelkiego podejrzanego autoramentu, którzy – jak to zwykle bywa w takich sytuacjach – na wieść o tym, co się dzieje we wsi koło Oliwy, ściągnęli z całej okolicy w poszukiwaniu przygody lub zarobku. Lub jednego i drugiego.
Raz po raz przez środek placu przechodzą grupki mężczyzn i kobiet. Z biegiem wieczoru jest ich coraz więcej i więcej, plac Wiejski się zaludnia. Mijają się hrabiny i prostytutki, grafowie i rajtarzy, muszkieterowie i wieśniacy, matrony i spłoszone dziewice. Zewsząd hałas, muzyka, śpiew. W Sopocie atmosfera karnawału.
Miejscowe dziewczyny od kilku tygodni nawet nie zaglądają do Sopotu, ojcowie i mężowie wywieźli je do Kacka, Świemirowa czy Gręzowa. Albo zakwaterowali w folwarku w Karlikowie, gdzie jest znacznie spokojniej i bezpieczniej. Byle dalej od centrum wsi, karczmy i wiecznie pijanych Szwedów, bliżej zaś do króla polskiego Jana Kazimierza, który – co by nie mówić – swoim majestatem powoduje, że jako taka dyscyplina pozwala jakoś przetrwać trudny dla miejscowych czas.
Od marca do maja 1660 roku w Sopocie stacjonowała szwedzka delegacja wyznaczona do rozmów pokojowych w Oliwie. Polska szlachta zajmowała posiadłości kilka kilometrów dalej na południe, w Oliwie i Strzyży. Król Polski natomiast zatrzymał się w sąsiedzkim wobec Sopotu Karlikowie – chciał być blisko strony szwedzkiej, mieć oko na adwersarzy. Zapewne starał się zdobyć informacje, wszak wiedza o zamiarach negocjacyjnych przeciwnika jest w takich sytuacjach bezcenna.
W Karlikowie „dwór królewski rozwinął przepych zdumiewający. Tak świetnego zjazdu Copoty, póki istniały, nie widziały i po raz drugi zapewne widzieć nie będą. Królowa, sama piękna, była otoczona koroną urodziwych kobiet, pomiędzy któremi odznaczała się nadzwyczajną urodą Marya Kazimiera, córka markiza Ludwika d’Arquien, żona Jana Zamojskiego, późniejsza małżonka Jana Sobieskiego. Pięknie przedstawiała się gwardya królowej w swych purpurowo-jedwabnych mundurach”10. Autor tych słów, Wiktor Kulerski, piszący je u schyłku XIX wieku, nie mógł być obecny na królewskich przyjęciach w Karlikowie wiosną 1660 roku, podobnie zresztą jak autor słów powyższych nie mógł widzieć na własne oczy pijanych Szwedów na placu Wiejskim. Pozostaje więc bazowanie na źródłach historycznych: „Jak informują historycy niemieccy, uczty urządzane w kwaterach szwedzkich były bardzo hałaśliwe i raziły nadmiernym przepychem, w odróżnieniu od skromnych, lecz wytwornych przyjęć w kwaterze królewskiej”11.
Czyżby? W porządku, niech będzie, skoro taka właśnie legenda utrwaliła się na temat szwedzkich i polskich balów urządzanych w Sopocie wiosną 1660 roku. Utrwaliła się, weszła do zbiorowej pamięci i jest powtarzana w przewodnikach i bedekerach. Grzeczni Polacy i niegrzeczni Szwedzi.
Pierwsi w mieście patoturyści, których mieszkańcy unikają, jak tylko mogą.
Jest i drugi rysunek placu Wiejskiego w tym samym „Roczniku Sopockim”12. Jak głosi podpis, plan już nie jest „hipotetyczny” i odnosi się do roku 1700. Na planie nie widać co prawda wielu nowych budynków, ale tereny wokół placu Wiejskiego podzielone są na działki. Na rysunku oznaczone numerami, według opisu przyporządkowanymi do dworów. A jest tu ich teraz sporo.
Wiek XVII w historii Sopotu określany jest mianem „okresu patrycjuszowskiego”. Okres ten kończy się gwałtownie i tragicznie. Początek końca to wizyta we wsi kolejnego polskiego króla, Stanisława Leszczyńskiego.
Nie wnikając w geopolityczne szczegóły: we wrześniu 1733 roku popierany przez Francuzów i polską szlachtę Stanisław Leszczyński zmierza do Gdańska, by schronić się przed zbliżającą się do Warszawy armią powołaną przez zwolenników Augusta II Sasa. Rosjanie i Sasi mają chrapkę na polski tron i „proponują” Augusta. Tego typu spory w owym czasie nierzadko rozstrzygało się za pomocą prochu strzelniczego. Leszczyński w Gdańsku czeka na posiłki z Francji. Pod koniec września wpada z wizytą do Sopotu, do Dworu Francuskiego, który stoi nieopodal placu Wiejskiego, w miejscu dawnego „założenia obronnego”, gdzie jeszcze żywa jest pamięć o „szwedzkich balach”. Czego tu szuka? Być może załatwia jakieś dyplomatyczne interesy, wszak posiadłość należy do wpływowej rodziny Borkmanów. 2 października w ostatnim momencie udaje mu się zbiec przed oddziałem kozackim, który został wysłany, by ująć polskiego monarchę. Wściekli Kozacy palą całą wieś, wszystkie dwory, wszystkie wiejskie chaty, nie zostaje kamień na kamieniu.
Inna wersja tej historii – także opisana przez Franciszka Mamuszkę w książce Sopot – jest może mniej przygodowa, ale równie tragiczna. Podczas oblężenia Gdańska, w którym ukrył się Stanisław Leszczyński (trwało to prawie cztery miesiące, od marca do lipca 1734 roku), oddziały rosyjskie paliły i łupiły wszystkie wsie wokół grodu nad Motławą. Sopot także podzielił ten los.
„Przez blisko dwadzieścia lat po tej katastrofie Sopot był opustoszałym pogorzeliskiem. Patrycjusze gdańscy, wyniszczeni długotrwałym oblężeniem i olbrzymimi kontrybucjami, zrezygnowali z odbudowy swoich rezydencji w Sopocie. W tej sytuacji opuszczone posesje objęli właściciele gruntów, opaci oliwscy”13.
Sopot w ten sposób szykował się do kolejnego początku. Ale nie nastąpił on od razu. Ten Feniks odradzał się z popiołów długo i mozolnie, między innymi dzięki niejakiemu Józefowi Przebendowskiemu, który wykupił większą część zrujnowanych posiadłości. Jeden z dworów zasiedlił inny polski hrabia – Kajetan Onufry Sierakowski, a w zasadzie jego była żona, Helena Dzieduszycka.
Tak to już jest, że gdy mówi się i pisze o Sopocie w wiekach XVI–XIX, wymienia się najczęściej tylko nazwiska możnych, właścicieli, arystokratów czy nawet królów. To niesprawiedliwe i mylące.
Bo przecież mieszkali w Sopocie również ludzie prości, zwyczajni, miejscowi Kaszubi, sięgający swoimi korzeniami setek lat wstecz. Zostali przepędzeni z centrum wsi. Zamieszkali przy plaży. I nie jest to anonimowa, bezkształtna masa, którą można określić tylko jednym pojęciem „rybacy”, żeby sprawę załatwić. W 1772 roku w Dolnym Sopocie mieszkało w sumie sześćdziesiąt dziewięć osób. Zapisano ich nazwiska: Koehler, Abraham, Czinski, Korowski, Adlero, Zereith, Zehri, Schulz, Zeicke, Schreiber14.
„Byli to ludzie ubodzy, pozbawieni jakiegokolwiek inwentarza żywego, poza rodziną Christiana Zeicke, właściciela jedynej w osadzie krowy”15.
Za dzieciaka wiedziałem coś o jakimś Haffnerze, ale sprawa wydawała się podejrzana. Bo był chyba Niemcem. No w każdym razie nie Polakiem. Więc gdyby mnie zapytali, kto niegdyś najbardziej zasłużył się dla miasta, pewnie powiedziałbym, że Sierakowski. Bo jego dworek stał na Czyżewskiego, odkąd pamiętam, a ślady po Haffnerze się nie zachowały. To znaczy tak było do 1989 roku, bo potem ulicę Bieruta nazwano jego imieniem. I okazało się, że ów Niemiec był Francuzem.
Haffner urodził się w 1775 roku w Colmar w Alzacji. To miasto leżące na terenie dzisiejszej Francji, przy granicy z Niemcami, w XIX i XX wieku znajdowało się zarówno w granicach Francji, jak i Niemiec – naprzemiennie przechodziło z rąk do rąk.
Jak pisze Cezary Wołodkiewicz: „Według dokumentu, który sam osobiście podpisał, stwierdził, że urodził się 21 września 1775 roku, w Colmarze, w departamencie Haut-Rhin. Jednak, jak wynika z aktu chrztu […], przyszedł na świat 20 września, a dzień później został ochrzczony przez swoich rodziców: piekarza Georga Haffnera oraz Catharinę Elisabeth z domu Müller”1. Natomiast Tomasz Kot podaje w wątpliwość rok 1775 jako datę urodzin założyciela sopockiego uzdrowiska: „Sporo źródeł jako datę urodzin Haffnera podaje rok 1777. Taką datę podaje internetowy leksykon kultury i historii Niemców we Wschodniej Europie, a za nim zapewne, źródła angielskie, a nawet wydawany w Strasburgu kwartalnik »Saisons d’ Alsace«. Również na tę datę wskazuje odpis aktu ślubu Jana Jerzego Haffnera”2.
Kiedy Jan Jerzy Haffner po raz pierwszy przybywa do Sopotu? Trudno podać konkretną datę. Wiadomo, że zimą i wiosną 1807 roku przebywa w Warszawie, choć jego 9 Pułk Huzarów walczy w tym czasie między innymi pod Iławą Pruską. W czerwcu już jest na froncie, uczestniczy w działaniach wojennych pod Frydlandem. Następnie, w 1807 roku jego pułk zostaje wysłany do Gdańska, choć drugi szwadron, w skład którego wchodzi Alzatczyk, swoje kwatery ma na Oksywiu (październik 1807) i na Mierzei Wiślanej (grudzień 1807). Haffner jednak zameldowany jest w tym czasie w Gdańsku3.
Przyjmijmy więc, że po raz pierwszy przejeżdża przez Sopot wczesną jesienią 1807 roku, jedzie z kwatery w rodzimej jednostce na Oksywiu do Gdańska, a dokładniej rzecz ujmując – do Wolnego Miasta Gdańska, który to status miasto zyskało trzy miesiące wcześniej w wyniku zdobycia go przez Napoleona.
Medyk, oficer armii francuskiej, minął Gdynię, Kack, Orłowo, przejeżdża przez kolejną wieś. Jest znużony i głodny. W armii, z przerwami, służy już od czasów studenckich, gdy pierwszy raz jako medyk, choć wtedy jeszcze bez dyplomu, trafił do wojskowego szpitala w Strasburgu. Kolejne kampanie, kolejne okresy życia wolne od służby i znowu rozkazy stawienia się we frontowych jednostkach. Nigdy nie polubił tego, co zwykle określa się mianem „wojaczki”. Od trzech lat wysyła kolejne listy z coraz bardziej rozpaczliwymi prośbami o zwolnienie z wojska. Po tym, jak spadł z konia, dokucza mu „krwioplucie”, które nasila się przy wysiłku, ponadto wciąż boli go lewa stopa. Jego przełożeni też nie mają o nim najlepszego zdania, to znaczy w większości przyznają, że jest człowiekiem uczciwym, dobrym lekarzem, ale marnym żołnierzem. Stroni od służby w jednostkach frontowych, woli chować się przed wrogiem z dala od huku dział[3]. Choć w bitwie pod Frydlandem zdołał uratować swojego dowódcę, za co otrzymał odznakę Legii Honorowej, sam nie przywiązuje większej wagi do tego odznaczenia, nie czuje się żołnierzem. Co innego zaprząta mu głowę. Może teraz liczyć na awans na chirurga-majora, co wiązałoby się z lepszym uposażeniem. Dodatkowy grosz byłby mile widziany… Tylko czy pomogłoby mu to w staraniach o zwolnienie wojska…?
Takie właśnie myśli zaprzątają mu głowę, gdy postanawia zatrzymać się na noc w miejscowej karczmie. Nie uśmiecha mu się wjeżdżać do Gdańska po ciemku. Godzinę później, po obiedzie, stosując się do zaleceń, które zwykle przekazuje swoim pacjentom, postanawia wybrać się na spacer przed położeniem się do łóżka.
Dowiaduje się od karczmarza, że idąc stegną w dół, ku morzu, między podmokłymi łąkami, gdzie wypasa się bydło, przejdzie obok krytych strzechą zabudowań sołtysa, aż dojdzie do osady rybackiej i ceglanych czworaków po prawej stronie. W końcu dotrze do plaży, na której będą suszyły się sieci rozstawione na tyczkach. Gdy spojrzy w lewo, na północ, dostrzeże drewniane budki, które postawił właściciel sopockich majątków Karol Wagner, by się przebierać przed kąpielą i po kąpieli w morzu.
Informacja o przebieralniach ustawionych przy plaży musiała żywo zainteresować doktora, który od jakiegoś czasu był propagatorem leczniczych właściwości morskich ablucji.
Droga do plaży zajęła Haffnerowi ponad kwadrans, a szedł powoli, jakby ta dość szeroka ścieżka od placu Wiejskiego do morza wprost stworzona była do niespiesznego przemierzania piechotą. Sam nie wie, dlaczego wyobraził sobie na niej tłum spacerowiczów. Wyobraził sobie także, że na końcu traktu zaczyna się długi drewniany pomost prowadzący w morze, hen, daleko.
Usiadł na piasku. Spojrzał w stronę Gdańska. Żołnierze francuscy mimo jesiennego chłodu, zrzuciwszy z siebie mundury, biegli do morza w strojach Adama. Miejscowe Kaszubki chichotały, natomiast znajdujące się w pewnym oddaleniu, na wydmie panie w długich sukniach i kapeluszach wyglądały na oburzone, głośno komentowały tę scenę w niezrozumiałym dla doktora języku polskim. Po chwili już uciekały z plaży w popłochu, raz po raz jednak spoglądały w stronę bielejących w zapadającym mroku męskich ciał.
O pierwszej wizycie oficera armii napoleońskiej we wsi pod Gdańskiem w opracowaniach historycznych pisze się zazwyczaj: „Wówczas Haffner po raz pierwszy zachwycił się Sopotem”. Być może to prawda. Ładnie brzmi i pasuje do mitu założycielskiego uzdrowiska i kurortu. Ale czym dokładnie się zachwycił? Jak wyglądało to miejsce w 1807 roku?
Sopot przeżywa wówczas kolejny regres. Zdołał się jakoś dźwignąć po pożarze z 1734 roku. Z początkiem XIX wieku nadchodzą jednak po raz kolejny ciężkie czasy. Dobitnie świadczą o tym dane dotyczące nadmorskiej rybackiej części wsi.
W 1773 roku mieszkało w Sopocie osiemnaście rodzin rybackich. W 1800 roku na sopockiej plaży znajdowało się osiem chałup, każda zamieszkiwana przez jedną lub dwie rodziny. Sześć lat później wieś rybacką zamieszkiwało już tylko dziewięć rodzin, a po wojnach napoleońskich, czyli po 1814 roku – jedynie cztery. Jak należy sądzić, sopoccy rybacy ginęli albo się wyprowadzali, byle dalej od Gdańska i oblegających go wojsk. W Sopocie od 1807 roku stacjonowali Francuzi, a potem od 1813 roku Rosjanie. Rzecz jasna, ciężar ich utrzymania spoczywał na barkach miejscowej ludności. Poza tym sopoccy rybacy musieli uczestniczyć w oblężeniu Gdańska, dowożąc łodziami potrzebny sprzęt czy amunicję – najpierw Francuzom, potem Rosjanom i Prusakom. Nic więc dziwnego, że uznali swoją wieś za nie najlepsze miejsce do życia.
Gdy w 1807 roku Haffner przybywa do Sopotu, widzi opuszczoną, wymęczoną wojnami wieś.
Doktor zostaje zakwaterowany w Gdańsku.
Tu mieszka także jego przyjaciel, którego zna jeszcze z Alzacji, generał Jean Rapp, gubernator Wolnego Miasta Gdańska, adiutant samego cesarza Francuzów. Oficer ponoć miał kochankę, córkę niejakiej Reginy Karoliny Böttcher z domu Bruhns. Mówiąc wprost i obrazowo: jeden z panów oficerów, władający ówcześnie Gdańskiem, miał romans z córką, a jego przyjaciel – z jej matką4. Czy było tak naprawdę? Jeśli tak, byłby to temat wielu plotek…
– To miejska legenda. W chwili ślubu Haffnera dzieci Reginy Karoliny były małoletnie – mówi Karolina Babicz-Kaczmarek, dyrektorka Muzeum Sopotu.
Tak czy inaczej lekarz poznaje Reginę, wdowę z siedmiorgiem dzieci, którą dzisiaj w niektórych artykułach określa się jako „wartą grzechu” albo „urodziwą”. Niekiedy podkreśla się, że „zdobyła serce Francuza”. To kolejny element romantyzującej legendy – skoro „usidliła” Francuza, to musiała być „urodziwa”. Tymczasem zachowały się dwa wizerunki Reginy. Na jednym z portretów widzimy panią w średnim wieku z ciemnymi, mocno zarysowanymi brwiami. Na drugim Regina jest znacznie starsza i spod ciemnych brwi spogląda wzrokiem, który może przyprawić o dreszcze5.
Haffner jednak nie zastanawia się długo, prosi wybrankę serca o rękę, biorą ślub w lipcu 1808 roku.
Zachował się list szefa chirurgów Wielkiej Armii z roku 1809 w sprawie późniejszego ojca założyciela sopockiego uzdrowiska. Opinia Pierre’a-François Percy’ego, wydana w związku z kolejną prośbą o dymisję Alzatczyka, jest druzgocąca i zawiera wyraźną sugestię co do „małżeńskich” intencji przebywającego w Gdańsku oficera. Pierwszy wojskowy chirurg Francji zaznacza, że wątpi w dolegliwości Haffnera, na które ten wciąż się skarży, i pisze, że go nie zna, choć wie, że „stale pozostawał na tyłach”. Czytamy dalej: „Wiem jedynie tyle, że jest bardzo ułomny pod względem gorliwości, dobrej woli i osądu. Ten ostatni punkt można udowodnić jego małżeństwem, które wziął w zagranicznym kraju, które nagle sprawiło, że stał się ojcem-żywicielem od 6 do 7 dzieci, których nie jest w stanie wyżywić”6. Co więc kierowało Haffnerem, gdy tak szybko podejmował decyzję o zawarciu związku małżeńskiego i osiedleniu się w Gdańsku? Tego nie rozstrzygniemy, jasne jest jednak, że jedno z drugim – miłość i względy praktyczne (w tym przypadku chodzi o starania o zwolnienie z wojska) – nie muszą pozostawać w sprzeczności.
Tak czy inaczej, mniej więcej rok po zawarciu małżeństwa Jerzy Haffner uzyskuje upragnioną dymisję. Informacja ta dociera do niego w listopadzie lub grudniu 1809 roku.
Kończy służbę wojskową w stopniu chirurga drugiej klasy, tak zwanego aide majora, nie doczekawszy się awansu. Na marginesie warto wspomnieć, że w licznych opracowaniach biograficznych przypisuje się Haffnerowi stopień majora. Jak jednak dowodzi Cezary Wołodkiewicz, to błąd wynikający z niewłaściwego tłumaczenia francuskiego pojęcia chirurgien aide major, które w rzeczywistości oznacza stopień kapitana7.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1Dzieje Sopotu do roku 1945, red. B. Śliwiński, Gdańsk 1998, s. 72.
2 M. Sperski, Rozwój przestrzenny Sopotu [w:] Dzieje Sopotu do roku 1945, red. B. Śliwiński, Gdańsk 1998, s. 12.
3 J. Stankiewicz, Rozwój przestrzenny Sopotu do końca XIX wieku, „Rocznik Sopocki” 1976, s. 34.
4 F. Mamuszka, Sopot. Szkice z dziejów, Gdańsk 1975, s. 28.
5 Tamże.
6 Tamże, s. 29.
7 Tamże, s. 30.
8 B. Caillot, A. Karkowska, Mewa na patyku, Sopot 2019, s. 88, publikacja wydana w ramach projektu „Sopocianie” zrealizowanego przez Muzeum Sopotu.
9 Tamże, s. 89.
10 Cyt. za: M. Sperski, B. Wandtke, Marek Sperski oraz Bruno Wandtke zapraszają na ilustrowaną przechadzkę po dawnym Sopocie…, Gdańsk 2002, s. 13.
11 F. Mamuszka, Sopot, dz. cyt., s. 35–36.
12 J. Stankiewicz, Rozwój przestrzenny Sopotu do końca XIX wieku, dz. cyt., s. 39.
13 A. Groth, Sopot i sąsiednie wsie w czasach nowożytnych [w:] Dzieje Sopotu do roku 1945, red. B. Śliwiński, Gdańsk 1998, s. 92.
14 Tamże, s. 98–99.
15 Tamże.
1 C. Wołodkiewicz, (Nie)znane karty z życia Jeana George’a Haffnera, „Rocznik Sopocki” 2018, s. 138–139.
2 T. Kot, Tajemnice Haffnera i punkty zwrotne kurortu, historia.trojmiasto.pl, 24.07.2017, bit.ly/3X85fPH, dostęp: 9.09.2022.
3 C. Wołodkiewicz, (Nie)znane karty…, dz. cyt., s. 148.
4 T. Kot, Tajemnice Haffnera…, dz. cyt.
5 Obydwa wizerunki zostały opublikowane w artykule Namalują portret żony Haffnera, sopot.naszemiasto.pl, 29.01.2002, bit.ly/3iusVPf, dostęp: 9.09.2022.
6 C. Wołodkiewicz, (Nie)znane karty…, dz. cyt., s. 150.
7 Tamże, s. 136–137, 148.
[1] Ulica Bohaterów Monte Cassino, główny deptak w Sopocie.
[2] Trwają spory co do średniowiecznych początków tej osady. Upraszczając: niektórzy badacze traktują ją jako część Świemirowa, nie zaś jako osobną jednostkę osadniczą.
[3] O licznych prośbach Haffnera o dymisję, a także o tym, w jaki sposób oceniany był przez wojskowych przełożonych, pisze Cezary Wołodkiewicz w cytowanym już wcześniej artykule (Nie)znane karty z życia Jeana George’a Haffnera.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I