Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Spalić paszport to fascynująca opowieść polskiego franciszkanina z Ugandy – zapis ponad piętnastu lat pobytu w kraju nazywanym przez wielu podróżników „perłą Afryki”. Bogusław Kalungi Dąbrowski jest współzałożycielem misji w Kakooge niedaleko Kampali. Większość misjonarzy prędzej czy później przeżywa szok kulturowy. Kryzys dopada każdego misjonarza, który musi się „dzielić” swoimi parafianami z przewodnikami tradycyjnych religii afrykańskich. Afrykańczycy przyjmują chrzest, przychodzą na msze, ale gdy dopadają ich lęki i choroby, idą po skuteczniejsze pomoce do swych czarowników, zielarzy.
Ojcowie Biali, pierwsi misjonarze tego kontynentu, palili po przyjeździe swoje paszporty, odcinając sobie możliwość odwrotu, gdy przygniecie ich poczucie obcości i bezsensu swoich wysiłków. Ojciec Dąbrowski tego nie uczynił, ale czy rzeczywiście ma jeszcze możliwość wyjazdu, skoro on teraz już ani biały, ani czarny, jak wyznaje?...
Porwał się z motyką na słońce – na Afrykę. Chciał Ugandyjczykom głosić Dobrą Nowinę, choć nie znał języka ani kultury. Miał tylko góralskie serce, które według recepty majora Hubala rzucał przed przeszkodę. Co prawda, Bachleda-Curuś powiedział mu kiedyś, że nie jest żadnym góralem, bo pochodzi z Nowego Sącza, ale każdy, kto widział Bogusia w akcji, wie, że jest on esencją „górala”. Mógłby się urodzić w Poznaniu czy Szczecinie i byłby nim. Góral to ten, który się wspina, choćby nie miał szans na osiągnięcie szczytu. Bo szczyt jest tam, dokąd człowiek zdoła dotrzeć.
Jan Grzegorczyk
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 315
© Andrzej Zysk
Kilka dni po moim przylocie do Ugandy umówiłem się na spotkanie z inżynierem, aby zaplanować przyszłe budowy w misji. Czekałem cały dzień podenerwowany, a on przybył za dwa dni i jak gdyby nigdy nic się nie stało przystąpił do rzeczy. Po raz pierwszy wówczas zetknąłem się z innym ujęciem czasu. Pierwsza lekcja nieznanej kultury brzmi: „jutro” dla Afrykańczyka oznacza bliżej nieokreśloną przyszłość.
Po wyjściu z klimatyzowanego samolotu uderzył mnie podmuch gorąca i zapach Afryki podobny do obecności w pobliżu dzikiego zwierza i palonego węgla drzewnego. Był pierwszy sierpnia 2001 roku. Na lotnisku w Entebbe kręciło się kilka osób z personelu medycznego, ponieważ w Ugandzie panowała epidemia eboli. Stąd ta dodatkowa kontrola sanitarna, która jeszcze bardziej pogłębiła moją niepewność. Ustawiliśmy się w dwie długie kolejki, w których pasażerowie wypełniali arkusze z pytaniami o podwyższoną temperaturę, ewentualny kaszel czy niedawny pobyt w szpitalu. Nie wiedziałem, czy napisać prawdę, że cierpię na chroniczny kaszel. W dodatku zmiana powietrza z klimatyzowanego w samolocie na ciepłe w budynku odpraw celnych podrażniła moje gardło i właśnie zacząłem kaszleć. Siłą powstrzymywałem się od kolejnych ataków, bo już kilka osób zaczęło mi się podejrzanie przyglądać. Wypełniłem więc kwestionariusz, wszędzie pisząc „no”, bo gdybym napisał odpowiedź twierdzącą, choćby w przypadku jednego z pytań, trafiłbym zapewne do szpitala na kwarantannę. Gdy doszedłem do stolika, pielęgniarka zapytała mnie po angielsku:
— Czy nie masz objawów eboli?
— Nie, nie mam — odpowiedziałem, drżący i spocony.
Spojrzała na mnie jakoś życzliwie i przybiła pieczątkę. Uff. Odetchnąłem głęboko i poszedłem po wizę do drugiego okienka. Tym razem uśmiechnięta pani oficer ugandyjskiej straży granicznej zapytała:
— Jaki jest powód twojego przyjazdu do Ugandy?
— Jestem misjonarzem. Chcę tu żyć i pracować — odparłem, tym razem już spokojniejszy.
Po tym przedstawieniu pani oficer stała się jeszcze milsza i wbiła mi szybko pieczątkę.
— Niech ci, ojcze, Bóg błogosławi w życiu i pracy.
— I tobie także niech błogosławi — odwzajemniłem życzenie. Odetchnąłem z ulgą. Mój miesięczny kurs angielskiego w Manchesterze (12-milowa, czyli 18-kilometrowa droga do szkoły językowej zaliczana piechotą w obie strony!) nie poszedł na darmo.
Zapłaciłem jeszcze za wizę pięćdziesiąt dolarów i zadowolony, że odprawa skończyła się tak szybko, wyszedłem z budynku. Od razu wyłowiłem z tłumu taksówkarzy i rodzin oczekujących na moich niedawnych współpasażerów wysoką, dobrze zbudowaną i lekko przygarbioną postać ojca Marcina Zagórskiego, z dużym orlim nosem. Przebiegła mi przez głowę myśl, że w młodości musiał być bardzo silnym mężczyzną. Wstąpiła we mnie radość, że czekał tu na mnie. Wymieniliśmy serdeczne uściski i pozdrowienia. Przedstawił mi brata Musisiego, który był tego dnia naszym kierowcą. Brat Musisi mieszka w Kakooge i jest odpowiedzialny za szkolnictwo w diecezji. Podczas jazdy wyjaśnił mi, że imię Musisi brat otrzymał, gdyż w noc, gdy się urodził, było trzęsienie ziemi. Jest taki zwyczaj w plemieniu Baganda, że imiona klanowe związane są z sytuacjami, które zdarzyły się podczas momentu narodzin. Po drodze chłonąłem wszystko z wielkim zainteresowaniem. Nasz kierowca opowiadał m.in., że Entebbe znaczy krzesło i kiedyś było siedzibą brytyjskiego rządu kolonialnego. Po drodze mijaliśmy brzeg Jeziora Wiktorii, największego w Afryce.
Z Entebbe ruszyliśmy do Kampali. Obserwowałem domki z cegły z płaskimi dachami, na których znajdowało się mnóstwo śmieci, starych kawałków drewna, połamanych krzeseł i plastikowych miednic. Domki te swoją architekturą przypominały europejskie garaże. W ciągu dnia ich drzwi otwierają się na oścież i zamieniają w sklepy, nocą natomiast są zamknięte, i wówczas domki służą do spania. Mijające nas samochody miały mnóstwo napisów. Były to najczęściej cytaty z Biblii: Bóg jest wielki, z Bogiem wszystko jest możliwe, Boże błogosław nam w podróży itp. Było jasne, że miejscowi ludzie nie wstydzą się manifestowania swojej wiary w codziennym życiu. Bardzo budująca wiadomość na początek. I jeszcze to błogosławieństwo celniczki...
Po trzydziestu kilometrach, których pokonanie zajmuje nam ponad godzinę z uwagi na duży ruch, docieramy do Kampali, stolicy Ugandy. Samochody jeżdżące po tutejszych ulicach dzieli od siebie dosłownie odległość kilku centymetrów, a i tak motorkom udaje się jeszcze przeciskać między nimi. Mijamy tłumy. Tylu ludzi na ulicach nie widziałem jeszcze nigdzie! Poruszają się w kompletnym chaosie, według sobie tylko znanego kodu. Większość z nich wraca z pracy. Brat Musisi wyjaśnia, że okręg centralny zamieszkują głównie ludzie z plemienia Baganda, które należy do grupy ludów Bantu. Patrzę na nich z ciekawością, są niscy o krępych sylwetkach, mają grube, płaskie nosy i krótkie włosy. Kobiety mają bardzo szerokie biodra i duże piersi. Zbliża się wieczór, a my ciągle jesteśmy w Kampali. Na ulice wychodzi coraz więcej ludzi z karabinami. Musisi mówi, że to ochroniarze, którzy w nocy pilnują dobytku zamożnych obywateli.
Uliczne korki okazują się tak gigantyczne, że ciemność zastaje nas jeszcze na ulicy. Pojawia się nagle — jesteśmy przecież na równiku. Po kilku godzinach posuwania się w żółwim tempie nareszcie wyjeżdżamy z miasta. Proszę kierowcę, aby się zatrzymał, bo mój pęcherz traci cierpliwość. Ojciec Marcin ostrzega mnie, że w wysokiej trawie może czaić się wąż. Trudno, jestem zdeterminowany. Sikając, stale przestępuję z nogi na nogę, jakby to miało w czymś pomóc w razie „agresji”. Udaje mi się i jestem szczęśliwy. Jedziemy w ciemnościach. Co jakiś czas mijają nas samochody, które jeżdżą już na długich światłach. Współczuję naszemu kierowcy. Jest mnóstwo dziur w asfalcie, więc sto kilometrów pokonujemy w trzy godziny, pięć razy zatrzymując się na żądanie policyjnych patroli. Brat Musisi wyjaśnia, że to ze względu na rebelianta Kony’ego, który terroryzuje ludzi w północnej Ugandzie. Cała podróż z lotniska do Kakooge trwa sześć godzin, w tym dwie pochłonął korek w Kampali.
Do celu docieramy przed północą. Mamy mieszkać czasowo u braci szkolnych. Czekają na nas z kolacją. Wita nas przełożony wspólnoty i dyrektor szkoły w Kakooge, brat Twongyeirwe. Pełna międzynarodowa nazwa ich zgromadzenia brzmi Brothers of Christian Instruction.
— W Ugandzie nasze zgromadzenie jest obecne od 1926 roku. Głównym naszym zadaniem jest nauczanie. To nasi uczniowie z Kisubi zbudowali pierwszą katedrę w Rubaga — mówi z dumą podczas kolacji. — Tam, gdzie kapłani tradycyjnej religii składali bogom ofiary z ludzi, misjonarze umieścili ołtarz, i teraz na pamiątkę jest codziennie odprawiana bezkrwawa ofiara Chrystusa.
Jego zastępcą jest brat Musisi. We wspólnocie jest jeszcze dwóch braci — najmłodszy Tumwebaze ma zaledwie dwadzieścia lat i dopiero co złożył śluby czasowe oraz brat Kilangwa, który ma ponad siedemdziesiąt. Na kolację jemy gotowane zielone banany i kurczaka owiniętego w liście bananów — luwombo. Ojciec Marcin tłumaczy mi, że tę potrawę podaje się przy okazji ważnych wydarzeń. Czuję się mile połechtany. Podczas kolacji panuje bardzo serdeczna atmosfera. Po posiłku żegnam się z braćmi i idę do pokoju, w którym jest tylko materac, siatka przeciw komarom, plastikowa miska i dwudziestolitrowy pojemnik z wodą. Umywam twarz i natychmiast padam na materac po pierwszym, pełnym wrażeń dniu w Ugandzie.
Ludzie, których dzisiaj spotkałem, byli bardzo życzliwi. To ostatnia myśl przed snem.
Moja droga do franciszkańskiego zakonu nie była wcale taka oczywista. Jako młody chłopak bardzo lubiłem zabawowe życie. Byłem — jak to mówią — chłopcem chętnym „do bitki i do wypitki”. Soboty spędzałem na stokach narciarskich, trenując slalomy, a wieczorem chodziłem na dyskoteki. Lubiłem alkohol i tańce, a bywało, że wdawałem się też w bijatyki. Podobały mi się dziewczyny, szczególnie te, które dobrze tańczyły. Kilka razy umówiłem się na randki, ale z żadną nie udało mi się „chodzić na poważnie”. O ile jednak na randki chodziłem chętnie, to już do kościoła w niedzielę raczej z przyzwyczajenia.
Byłem typem buntownika. Wiele rzeczy dookoła mi się nie podobało. Nie podobała mi się szkoła, jej system nauczania, ustrój polityczny w Polsce... Byłem jednak buntownikiem, który chodził swoimi drogami. Nierzadko krętymi. W szkole mieliśmy praktyki na budowach, za które nam płacono. Jak większość kolegów z klasy pieniądze wykorzystywałem do gry w pokera. Pamiętam, jak dwaj najlepsi koledzy pobili się kiedyś podczas gry. Jeden z nich oszukiwał przy tasowaniu kart. Od tamtej pory przestali dla siebie istnieć. Wyciągnąłem z tego lekcję dla siebie — nigdy więcej nie zagrałem na pieniądze.
W klasie maturalnej kazano nam przyjść na pochód pierwszomajowy. „Nieobecność będzie oznaczała kłopoty ze zdaniem matury” — taki komunikat przywędrował z gabinetu dyrektora szkoły. Na pochodzie stawiła się więc cała moja klasa. Organizatorzy przynieśli flagi. Połowa z nich była biało-czerwona, a połowa czerwona. Nikt nie chciał nieść tych czerwonych. Przewodniczący ZSMP (Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej) z naszej budowlanki powiedział, że jak nie poniesiemy również czerwonych, będziemy mieli problemy. Ze złości połamaliśmy w nich drzewce, i rzuciliśmy je na ziemię. Grożono nam poważnymi konsekwencjami, ale jakoś się to rozeszło po kościach. Były to już czasy przełomu i nikomu nie zależało na doprowadzeniu sprawy do końca.
Maturę zdałem najlepiej w całym technikum budowlanym, co było zaskoczeniem dla wszystkich, nawet dla mnie samego. Fakt, że tak dobrze mi poszło na egzaminach, skłonił mnie do głębszych refleksji i pytania: co zrobić ze swoim dalszym życiem? Nagle odechciało mi się imprezowania. Zobaczyłem płyciznę takiego życia. Zamiast tego wolałem pójść do kościoła, pomodlić się. Znajdowałem tam ciszę i spokój do przemyśleń. Uświadomiłem sobie swoje słabości i to, że mam wybór: mogę albo się stoczyć, albo zacząć walczyć z pokusami... Wybrałem to drugie. Zacząłem regularnie przystępować do spowiedzi. Postanowiłem studiować psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Gdy poszedłem do dyrektor naszej szkoły prosić o wydanie opinii, zaczęła mi jednak odradzać. Wyjaśniła, że to niezwykle oblegany kierunek, więc po budowlance na pewno się nie dostanę. Ponieważ w tym czasie zacząłem interesować się także religią, zdecydowałem się złożyć dokumenty na religioznawstwo. Kilka dni potem, w niedzielę, czytano w kościołach list pasterski biskupów, w którym ostrzegano przed tym nowo powstałym kierunkiem na UJ — że niebezpieczny, patrzy bowiem na religię z punktu widzenia marksistowskiego. Odczytałem go jako znak dla siebie i zrezygnowałem z religioznawstwa. Przez jakiś czas chodziłem po krakowskich kościołach, szukając natchnienia. Wciąż nie wiedziałem, co mam robić dalej. W końcu w kościele Franciszkanów trafiłem na wystawę zdjęć z życia świętego Maksymiliana. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Przeczytałem jego życiorys i zafascynowało mnie to, że był zdolny oddać życie za drugiego człowieka. Wtedy właśnie poznałem franciszkanina Marka Fiałkowskiego, z którym zacząłem rozmawiać o moich przemyśleniach, poszukiwaniach sensu i celu w życiu i o wszystkim, co mnie dręczyło. Te rozmowy zaważyły na mojej decyzji wstąpienia do zakonu franciszkanów.
Kiedy zwierzyłem się rodzicom, że chcę zostać zakonnikiem, mama powiedziała, żebym tę sprawę dobrze przemodlił. Tata nie mógł w to długo uwierzyć. Do dziś pamiętam wizytę w kancelarii klasztornej, gdzie składałem prośbę o przyjęcie mnie do zakonu franciszkanów. Rozmawiał ze mną wtedy ojciec Marek Hałambiec, wikariusz prowincji. Był bardzo otwarty i życzliwy, ale już moje długie włosy nie wzbudziły jego zachwytu. Przyjął dokumenty i poinformował mnie, że wkrótce otrzymam decyzję. Czekając na odpowiedź, pojechałem nad morze, gdzie byłem z wychowawcą na kolonii. Po powrocie odebrałem list. Zostałem przyjęty.
Od tamtej pory minęło ponad trzydzieści lat. Z tego dokładnie połowę, bo piętnaście spędziłem w Ugandzie.
Tego pierwszego ranka budzę się, gdy już jest jasno i gorąco. Pogryzły mnie w nocy komary, ale się tym zbytnio nie przejmuję, zażywam bowiem tabletki lariamu. Ma ustrzec mnie przed malarią. Co jednak będzie, jak skończą się tabletki? To zmartwienie odkładam na później. Idę zbadać teren. Mój pokój mieści się w szkole, tak jak wszystkich braci nauczycieli. Ich klasztor to duża sala lekcyjna, przedzielona płytami pilśniowymi na kilka pomieszczeń, w których mieszkają. Szkoła ma trzy duże budynki ustawione w kształcie podkowy. W dwóch są klasy dla 400 uczniów, a w trzecim mieszczą się internat dla chłopców i drugie pomieszczenie dla dziewcząt oraz tymczasowy „klasztor dla braci” i nasze pokoje. Właściwie mój pokój to gabinet zastępcy dyrektora, który z życzliwości użyczył mi go do czasu, aż nie zbuduję naszego domu. Dowiaduję się od dyrektora szkoły, brata Twongyeirwe, że placówka działa zaledwie rok i że niestety wciąż nie ma prądu, telefonu i bieżącej wody. Do toalety trzeba chodzić do pobliskiego buszu z łopatką. O Boże! W co ja się wpakowałem? W samolocie, patrząc z góry na Afrykę, miałem takie myśli, że nie wrócę do Polski, dopóki czegoś dobrego tu nie zrobię. Po dwóch buteleczkach czerwonego wina przyszło mi nawet na myśl, że może zostanę męczennikiem, tak jak franciszkanie Zbyszek i Michał w Peru. A tu prosta rzeczywistość, jak brak toalety, urasta do rangi wielkiego problemu. Co ze mną nie tak?
W południe udajemy się z braćmi na lunch do improwizowanej jadalni, znajdującej się w szkolnym korytarzu. Jemy gotowane banany z fasolką i popijamy przegotowaną wodą. Nie ma tego dużo, tylko tyle, żeby żołądek coś poczuł.
Po obiedzie idę na krótki spacer z ojcem Marcinem. W odległości dwustu metrów od szkoły widzę kościół. Wygląda jak latarnia morska, dająca nam punkt odniesienia na tym nowym kontynencie. Budynek jest w stanie surowym. Obchodzimy go dokoła. Okiem budowlańca widzę krzywe ściany, zbudowane z miejscowej cegły, które trzeba będzie wyrównać, narzucając wiele zaprawy. Nie ma drzwi, więc wchodzimy do środka. W środku nie ma nic — ani okien, ani nawet podłogi, jest tylko ubita ziemia. Jest za to dach. A to najważniejsze, bo podczas mszy nie będzie nikomu padać na głowę. Na pierwszy rzut oka widać, że będzie dużo roboty, aby budynek wykończyć.
— Przed naszym przylotem zbudowali go parafianie, na prośbę i za pieniądze otrzymane od biskupa — informuje mnie ojciec Marcin. — Biskup natomiast otrzymał je, pisząc prośbę do Watykanu — dodaje.
— Czy będziemy tutaj odprawiać msze? — pytam.
— Tak, ale tylko w niedziele. W dni powszednie będziemy odprawiać w szkole albo w bibliotece. Albo pod drzewem, w zależności od pogody — mówi ojciec Marcin. — A teraz udajemy się na poobiedni odpoczynek, jest on konieczny w upalnym tropiku.
Tymi słowami kończy rozmowę.
Ojca Marcina Zagórskiego poznałem w dwutysięcznym roku. Przyjechał do mnie do Warszawy, gdzie odbywałem kurs w Centrum Formacji Misyjnej. Właśnie zakończył swoje misje w Zambii, gdzie przebywał dwadzieścia osiem lat. Przyjechał, bo chciał sprawdzić, z kim będzie zakładał nową misję w Ugandzie.
Opowiedział mi sporo o swoim życiu, między innymi o tym, jak trafił w latach pięćdziesiątych do więzienia. Siedział w nim za strącenie ze ściany w liceum w Gorlicach portretu Józefa Stalina. Dzięki temu fragmentowi życiorysu ojciec Marcin od razu stał mi się bliski. W czasach szkolnych miałem podobne zdarzenie, choć kara, jaką mi wymierzono, była rzecz jasna nieporównywalna z tym, czego on doświadczył. Na lekcji języka niemieckiego nagle włączył się głośnik z audycją propagandową na temat rocznicy rewolucji październikowej. Było to w latach osiemdziesiątych, gdy w Polsce rozpoczęły się już społeczno-polityczne przemiany. Nauczycielka nie była w stanie opanować zdenerwowania. Wtedy zaproponowałem, że mogę wyłączyć „niechcianą” audycję, i wydawało mi się, że zaaprobowała to skinięciem głowy. Mój kilkukilogramowy tornister wypełniony książkami poleciał w stronę głośnika, roztrzaskując go na drobne kawałki. Nauczycielka lekko zszokowana takim obrotem sprawy, obawiając się, że całe zdarzenie może wyjść na jaw, „profilaktycznie” wysłała mnie do wychowawcy naszej klasy Stefana Chomoncika. Był to mądry pedagog, który wychowywał nas przede wszystkim przez przykład swojego życia. Gdy zdawałem mu relację ze swego postępku, widziałem lekki uśmieszek na jego ustach. Kazał mi naprawić głośnik i jako karę posprzątać klasę po lekcjach. Nie była to zatem kara dotkliwa, gdy tymczasem Marcin Zagórski w więzieniu o mało nie przypłacił przewinienia życiem. Był torturowany prądem, złamano mu nos i palce u rąk. Lekarz więzienny, aby ocalić go od niechybnej śmierci, przeniósł go do szpitala psychiatrycznego w Kobierzynie. Po wyjściu z niego Marcin dokończył szkołę średnią i wstąpił do zakonu franciszkanów. Po święceniach kapłańskich pracował w Polsce i w wieku 44 lat wyjechał na misje do Zambii.
No a teraz razem byliśmy w Ugandzie.
© Arch. Autora
Tak wyglądał kościół, gdy trafiłem do Kakooge
© Arch. Autora
Tak jest dziś
Wieczorem zostaliśmy obaj zaproszeni na kolację do miejscowego biskupa, Kizito Lwangi, dzięki któremu w ogóle tu byliśmy. Otóż wiosną 1999 roku nasz prowincjał ojciec Stanisław Strojecki poleciał do Ugandy, by spotkać się z biskupem Fort Portal, który zapraszał franciszkanów na misje. Pomimo iż był umówiony, nie zastał go jednak. Pewnie biskup liczył, że zakon przyśle mu franciszkanów z Ameryki, a nie z biednej i konserwatywnej Polski, no i wolał uniknąć kłopotliwego spotkania. Wtedy z pomocą przyszli mu polscy salezjanie z Bombo. Skontaktowali go z biskupem w nowo tworzącej się diecezji Kasana-Luweero, Cyprianem Kizito Lwangą, który ucieszył się z możliwości pracy franciszkanów w jego diecezji. Powitał nas z otwartymi rękami.
Po godzinie jazdy starym pikapem, prowadzonym przez ojca Marcina, po mocno zniszczonej drodze, dotarliśmy do rezydencji biskupiej. Na dziedzińcu zobaczyłem niskiego, krępego człowieka w białej sutannie, obszytej fioletową tasiemką i krzyżem na sercu. Biskup czekał na nas. Przywitał się bardzo serdecznie z ojcem Marcinem, dosłownie wpadli sobie w ramiona. Widać było, że się już wcześniej znali. Tego typu wylewne powitania są dla Afrykańczyków normalnością. Trudno im trzymać się etykiety, do jakiej my Europejczycy jesteśmy przyzwyczajeni. Podszedłem do biskupa i ucałowałem jego pierścień, dając tym wyraz szacunku do niego, jako mojego nowego przełożonego i przedstawiciela władzy Kościoła. Po czym przedstawiłem się:
— Nazywam się Bogusław Dąbrowski i jestem nowym misjonarzem.
— A ja jestem Cyprian Karol Lwanga i jestem biskupem diecezji Kasana-Luweero. Bardzo się cieszę z twojego przybycia do mojej diecezji — odwzajemnił przywitanie biskup.
Podziękowałem i podałem mu kopertę przywiezioną z Polski od prowincjała. Był w niej list, którego treść wcześniej znałem, bo mój przełożony wręczył mi jego kopię:
Księże Biskupie,
pragnę podziękować Ekscelencji za wszelkie działania podjęte w ostatnich miesiącach dla powstania nowej placówki misyjnej w Kakooge oraz przedstawić z radością o. Bogusława Dąbrowskiego, który dołącza do o. Marcina Zagórskiego przebywającego już od kilku miesięcy w Ugandzie. Wraz z przyjazdem o. Bogusława rozpoczyna się faktyczne dzieło obecności franciszkanów z prowincji św. Antoniego (Kraków) na obszarze diecezji Kasana-Luweero w Ugandzie. Nowy misjonarz będzie odpowiedzialny za kwestie finansowe i organizacyjne związane z budową kościoła, klasztoru i innych obiektów konstytuujących przyszłe centrum franciszkańskie w Kakooge.
prowincjał Kazimierz Malinowski
Biskup przedstawił nam księdza Byansiego, który miał nam odtąd pomagać we wdrażaniu się do naszych obowiązków duszpasterskich. Byli do siebie podobni — on także wzrostu miał niewiele ponad 150 cm, krępą sylwetkę, włosy krótkie, kręcone i gęste, a nos szeroki. Tak ponoć wyglądają typowi mężczyźni z plemienia Baganda.
Biskup poprowadził nas do stołu. Pomodliliśmy się i zasiedliśmy do posiłku. Było matooke, ryż, kurczak pieczony i zielenina podobna do naszego szpinaku o nazwie sumałyki. Na początku poruszaliśmy lżejsze tematy — o pogodzie w Polsce i o tym, jak przebiegał mój lot. Po czym biskup zapytał:
— Jakie są wasze plany w budowaniu misji?
— Księże biskupie, przybyliśmy żyć razem z ubogimi jako franciszkanie — odpowiedziałem.
— Biedy tu mamy pod dostatkiem. Jednak ja liczę, że wy pomożecie ludziom z niej wyjść. Jak mówi Biblia w Księdze Rodzaju, Bóg dał człowiekowi świat pod opiekę i przykazał, aby ten świat rozwijał z Jego zamysłem, czyli według drogowskazów, jakimi są Boże przykazania. Mam nadzieję, że pomożecie ludziom wyjść z biedy poprzez swoją działalność.
Potem w przyjaznej atmosferze, pijąc dobre miejscowe piwo Nile, rozmawialiśmy jeszcze na inne tematy — chociażby o różnorodności zwyczajów w Polsce i w Ugandzie. Po godzinie pożegnaliśmy się równie serdecznie i biskup zapewnił, że zawsze możemy liczyć na jego pomoc.
W drodze powrotnej zastanawiałem się, co powinniśmy zrobić, by spełnić oczekiwania biskupa.
Rozpoczęła się proza życia, czyli przekładanie moich marzeń na rzeczywistość. Każdego dnia dzieci przynosiły nam dwadzieścia litrów wody ze studni, tak jak obiecał dyrektor. Woda musiała wystarczyć do picia, mycia oraz prania. Za przyniesienie wody nagradzałem dzieci cukierkiem, więc chętnych do pomocy nie brakowało. Codzienne życie w innym klimacie i kulturze okazało się dla mnie ciężkim krzyżem. Po kilku dniach myślałem, że już nie dam rady. W ciągu dnia było tak bardzo gorąco, że trudno było nawet myśleć, a tym bardziej pracować fizycznie. Byłem ekonomem i odpowiedzialnym za budowę domu. Na szczęście zastałem gotowe plany, zrobione przez braci franciszkanów pracujących na misji w Kenii. Poprosiłem miejscowego inżyniera, którego polecił mi biskup, aby zajął się zatwierdzaniem tych planów, a sam zająłem się organizowaniem ekipy budowlanej. Codziennie pilnowałem roboty, stojąc kilka godzin w palącym słońcu. Czasem też włączałem się do fizycznej pracy. A w nocy planowałem, przeliczałem też, czy wystarczy pieniędzy. W głowie rodziły mi się nowe plany rozwoju misji. Pamiętałem z wykładów w Centrum Formacji Misyjnej, jak wyglądały pierwsze klasyczne misje. Zawsze był kościół, szkoły oraz szpitalik. Do tego codziennie mieliśmy po dwie godziny nauki miejscowego języka luganda. Te kilka rzeczy na początku było ponad moje siły. Przed oczami stawała mi moja rozmowa z prowincjałem Kazimierzem Malinowskim przed wylotem do Ugandy. Poszedłem prosić go o błogosławieństwo. Powiedziałem mu, że moim pragnieniem jest pracować na misjach w Ugandzie dziesięć lat. Spojrzał na mnie z ciepłym uśmiechem i rzekł:
— Boguś, ty się tym nie martw, raczej módl się i skoncentruj wysiłki, żebyś nie wrócił do kraju po kilku tygodniach...
W myślach pytałem wtedy sam siebie: „Skąd w nim taka mała wiara we mnie?”.
© Tadeusz Zysk
Największa radość — dotrzeć z parafianami do źródła
© Arch. Autora
W skwarze dnia wszyscy szukają cienia
Po miesiącu zabrałem się do mojego pierwszego sprawozdania z misji. Umówiłem się z przełożonym, że raz na miesiąc będę mu słał do Krakowa raporty. Najpierw napisałem na brudno.
Drogi Ojcze Prowincjale,
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Przesyłam Ojcu pierwszą relację z miesięcznego pobytu w Ugandzie. Biskup Kizito okazuje nam dużo życzliwości i otrzymaliśmy od niego parafialną ziemię pod budowę domu. Rozpocząłem już pierwsze kroki w kierunku budowy domu. Zrobiłem plany z inżynierem, znalazłem ekipę budowlaną, z którą podpisałem kontrakt, i rozpoczęliśmy budowę. Gdy poznałem miejscową architekturę, zdecydowałem się zbudować prosty i funkcjonalny dom w kształcie czworoboku, gdzie w środku będzie miejsce na mały ogródek z kwiatami. Zamknięty dom ma funkcję bezpieczeństwa. W środku będzie weranda, która chroni przed słońcem. Użyłem trwałych materiałów, blachy i dobrze wypalonej cegły.
Program dnia dostosowaliśmy do wspólnoty braci. Rano w kaplicy, która tymczasowo mieści się w bibliotece szkolnej, przy lampie naftowej odmawiamy jutrznię i sprawujemy Eucharystię w obecności braci i kilku nauczycieli, a wieczorem spotykamy się na nieszporach. Posiłki jemy skromne, takie jakie jedzą tu miejscowi ludzie, najczęściej fasola ze słodkimi ziemniakami. W każdą sobotę na kolację kupuję każdemu z braci po jednym piwie Nile albo po butelce coca-coli. Za nasze codzienne utrzymanie płacę braciom cztery dolary za nas obu. Tyle właśnie otrzymaliśmy od salezjanów za odprawianie intencji mszalnych. Kupiliśmy też od nich starą toyotę pikapa za dwa tysiące dolarów. Te pieniądze ojciec Marcin otrzymał od swojego bratanka, który jest księdzem w diecezji rzeszowskiej. Reszta oszczędności, które przywieźliśmy z Polski, idzie na budowę domu.
Poza tym życie jest tu trudniejsze, niż myślałem. Zmiana jedzenia spowodowała, że mam codziennie biegunkę, a nie ma toalet, więc muszę biegać z saperką do buszu. Nie mogę też spać. Powodem mojej bezsenności są gorące i parne noce. Nie mogąc usnąć, robię rachunki, w myślach liczę worki z cementem. Zastanawiałem się, ile jeszcze materiału będę potrzebował na budowy i czy wystarczy na to pieniędzy?
Kończę ten list, ponieważ już bolą mnie oczy, gdyż piszę to przy lampie naftowej. Proszę o modlitwę, abym miał siłę kontynuować pracę na misji.
Z franciszkańskim pozdrowieniem
pokój i dobro, o. Bogusław
W niedzielę po dopołudniowych obowiązkach jadę do misji salezjanów w Bombo-Namaliga, gdzie jest prąd. Przepisuję z kartki papieru list, który przygotowałem wcześniej. Wyślę go jutro mailem w Kampali. Niestety, nie dane mi było przespać nocy, bo miałem lokatora w pokoju. Duży szczur biegał po łóżku, przeszukiwał rzeczy w torbie, a nawet kilka razy przebiegł mi po ciele. Nie czuję specjalnej niechęci do tych zwierząt, o ile widzę je z daleka, a nie w moim łóżku. W tej sytuacji czułem jednak obrzydzenie. Jakby mu było mało tych harców, to jeszcze nad ranem nadepnął na przycisk i uruchomił mi telefon z zagranicznym numerem. Gdy ja spałem, on „wydzwonił” mi wszystkie impulsy z karty!
Wcześnie rano razem z salezjaninem księdzem Janem Marciniakiem wyjechałem do Kampali. Po drodze widzę mnóstwo żółtych plakatów z podobizną jakiegoś starszego pana w śmiesznym, szerokim kapeluszu. Pytam Jana:
— Kim jest ten wszechobecny tu człowiek?
— To prezydent Ugandy — odpowiada. — Yoweri Kaguta Museweni.
© Andrzej Cimiński
© Arch. Autora
Afryki nie sposób zdobyć czołgiem
W Matudze mijamy czołg, który stoi na poboczu, jakby go tu ktoś wczoraj zaparkował. Zaskoczony widokiem, poprosiłem Jana, abyśmy się zatrzymali. Wszedłem do środka czołgu. W kabinie jest ciasno i zimno, mimo że na zewnątrz panuje upał. Wyszedłem przez właz, trzymając w ręku przerdzewiałą taśmę, w której umocowane są naboje do karabinu maszynowego.
— Stoi tu od wojny partyzanckiej — zaczyna swoje opowiadanie ojciec Jan. — Museweni walczył wtedy z Obotem. Obote miał dobre układy z komunistami. Wziął do pomocy Koreańczyków z więzień. Kto chciał odzyskać wolność, mógł jechać walczyć do Ugandy. Dostali ruskie czołgi i ruszyli na Museweniego. Ale tam, gdzie się on ukrywał, były bagna, więc większość czołgów ugrzęzła w nich. Museweni wygrał wojnę z Obotem i przejął władzę. W swoim pierwszym przemówieniu powiedział, że największym błędem przywódców afrykańskich jest nielimitowane bycie przy władzy. Z czasem jednak apetyt na władzę mu się wyostrzył i wszedł w te same koleiny, co poprzednicy.
Dojeżdżamy do stolicy. Znowu są duże korki i wielkie tłumy poruszają się w różnych kierunkach, jakby w chaosie, ale jakimś cudem kontrolowanym. Załatwiamy najpierw sprawy Jana. Przyglądam się bacznie wszystkiemu, ponieważ niedługo będę musiał tu przyjeżdżać samodzielnie. Na koniec udajemy się do „Intercomu”, jedynego publicznego miejsca, skąd mogę wysłać maila. Najważniejszy cel dzisiejszej podróży, wysłanie raportu do przełożonego z Krakowa, powiódł się.
Po miesiącu otrzymałem naszą franciszkańską gazetę „Wiadomości z Prowincji”, która umieściła mój list ze zdjęciem. Jestem na nim w towarzystwie miejscowych braci szkolnych. Pod zdjęciem widnieje podpis, że jestem w towarzystwie miejscowych biskupów. Ubawiło mnie to bardzo. Bracia noszą biały habit, podobny do sutanny biskupiej, i na sercu duży krzyż. I tak oto mój prestiż wzrósł. Zaliczony między episkopat!
© Arch. Autora
Codziennie przychodziłem na miejsce budowy i wyobrażałem sobie, jak będzie wyglądał nasz przyszły dom. Siadałem na pniu i na kartce kreśliłem plany sytuacyjne rozwoju misji. Tam w dole po wykopanym drzewie, gdzie roiło się od szczurów, będzie garaż, a obok kuchnia polowa. Potrawy będzie się gotowało przy użyciu węgla drzewnego, którego w okolicy jest pod dostatkiem. Będzie to znacznie tańsze niż gaz... Tylko kiedy tak będzie? — zastanawiam się w duchu. Do rozwoju misji potrzebowaliśmy więcej ziemi, niż darował nam biskup. Zacząłem się zatem interesować tym, czy jest możliwy zakup ziemi w Ugandzie przez obcokrajowców.
Według wierzeń miejscowych ludzi prawowitymi właścicielami ziemi są ich przodkowie. Przed okresem kolonialnym dystrybucja ziemi należała do króla, który zarządzał nią w imieniu przodków. Ziemia stanowiąca własność klanów i królowej matki była jedynym rodzajem prywatnej własności. Znajdowały się w niej groby przodków, a zarazem ośrodki kultu religijnego. W związku z tym lud Baganda ma szczególne przywiązanie do ziemi. Teraz prawo się zmieniło, ale białym i tak byłoby ciężko nabyć ziemię. Dlatego otrzymujemy ją od biskupa na zasadzie dzierżawy, a on jako Afrykańczyk jest jej prawowitym właścicielem.
Prowadząc budowę domu, zgłębiałem też tajniki miejscowej architektury. W Afryce czynnikiem kształtującym architekturę tradycyjną są klimat i funkcja użytkowa danego budynku. Przy projektowaniu chat ludzie wzorują się na naturze, obserwując, jak budują swoje schrony ptaki i termity. Konstrukcję domu określa materiał, jaki jest na danym terenie najłatwiej dostępny, najczęściej są to glina, gałęzie i trawa. Chaty są najczęściej budowane na wzór kopców termitów i panuje w nich chłód. Klimat ma wpływ na ilość otworów, by w upale powietrze miało ruch i tym samym chłodziło wnętrze. Wedle tych wzorców budowane są takie same chatki z pokolenia na pokolenie.
© Arch. Autora
Wymiana trawy na dachu murzyńskiej chatki
Tradycyjny dom w plemieniu Baganda zbudowany jest na planie koła, zazwyczaj z dwoma drzwiami naprzeciwko siebie. Nad drzwiami wejściowymi dach jest przedłużony na wzór werandy, która jest w kształcie podkowy. Z dachu werandy spada sięgająca prawie ziemi trawa. Kształt drzwi to bardzo wysoki owal. Dach ma najwyższy punkt na środku domu. Jest zbudowany z dużej liczby łodyg palmowych lub patyków ułożonych wewnątrz, w środku podparty prostym palem z palmy daktylowej. Konstrukcja jest z drewna, a ściany są misternie wyplatane z wiotkich gałęzi, które potem są wypełniane gliną. Wnętrze jest skromnie wyposażone w zestaw najpotrzebniejszych sprzętów: gliniane naczynie na wodę, maty do spania, narzędzia do kopania ziemi, noże i siatki do polowania. Podłoga zrobiona jest z gliny i pokrywa się ją suchymi liśćmi bananowca lub matami wyplatanymi z suchej trawy. Palenisko znajduje się przy oknie, aby dym mógł opuścić chatkę. Przy ścianach rozłożone są drewniane łóżka dla mężczyzny i żony, z którą spędza daną noc. Chaty bogatego i biednego mają podobny kształt, ale różnią się rozmiarem.
W większości mieszkańcy naszej parafii też budują domki z gliny, ale kryją je blachą. Nie jest to najlepsze rozwiązanie. W czasie upałów w chatce z trawiastym dachem przyjemnie jest odetchnąć, natomiast w tej z blaszanym pokryciem jest duszno i gorąco. Blacha jest trwalsza, trawę bowiem trzeba często wymieniać — czasem po każdym deszczowym sezonie. Niektórzy budują całe domy z blach, ma to być oznaką nadchodzącej cywilizacji. W słońcu temperatura w takiej metalowej puszce jest jednak nie do wytrzymania, oczywiście dla Europejczyka, który przywiózł blachę wraz z cywilizacją. Poza blachą w wioskach nie ma wielu oznak postępu, brakuje elektryczności, toalet, a nawet szyb w oknach. Poza tym ludzie nie trzymają w domkach żadnych mebli z drewna i książek, by nie zjadły ich termity. Wszystko to dla Europejczyka musi brzmieć wręcz niewiarygodnie.
© Arch. Autora
Afrykańskie dachy mają wiele funkcji
Na początku budowy robotnicy ignorowali moje uwagi. Poleciłem na przykład, by kładąc płytki na ścianie w łazience, dobierali je w pasujące wzory. Niestety przytwierdzili je na chybił trafił. Po pracy, kiedy przyszedł czas na wypłatę, wpadłem w szał i przypomniałem sobie uderzenia, które kiedyś ćwiczyłem na treningach ju-jitsu (jedyny samurajski system walki bez broni). Nogi latały w powietrzu, łamiąc płytki, odrywając je od ściany, a te fruwały jak białe gołębie. Najpierw krzywe ściany wyprostowały się od kopnięć, po czym runęły na ziemię.
— Albo budujecie nowe ściany i kładziecie płytki porządnie — krzyczałem — albo wyrzucam was natychmiast z pracy!
Zaskoczenie na twarzach robotników. Inżynierowi szczęka opadła. Potakując głową, z trudem wypowiedział słowa:
— Tak, odbudujemy ruiny.
I odtąd zaczęli mnie traktować poważnie. Kiedy pojawiła się jakaś wątpliwość, przychodzili po radę i akceptację, a potem robili dokładnie według otrzymanej instrukcji. Później, kiedy zorientowałem się, że wielu z nich nie zna angielskiego i mogli mnie do końca nie zrozumieć, dopadły mnie wyrzuty sumienia. Tutejsi mieszkańcy zawsze odpowiadają „tak”, nawet gdy nic nie rozumieją. Ale o tym dowiedziałem się dopiero później. Postanowiłem powalczyć z moim „góralskim” temperamentem. Ponad „góralem” musiałem być dla nich kapłanem.
Od początku jednak przerażał mnie brak poczucia estetyki u miejscowych mieszkańców. Nie przeszkadza im, że wokół ich domów jest mnóstwo śmieci. Co chwila dorzucają jeszcze nowe. Denerwują mnie dziury w drodze, a raczej obojętny stosunek mieszkańców do tego problemu. Część dziur można by było łatwo zasypać, choćby w jednodniowym czynie społecznym. Jednak nikt nie ruszy głową ani rękoma. W czasie deszczu gromadzi się w dziurach woda, stoją kałuże, w których lęgną się komary, źródła malarii. Jakaś wrodzona albo wyuczona totalna bezradność tubylców, której nie umiem zrozumieć, nie daje mi spokoju.
© Arch. Autora
Ekologiczne wywożenie śmieci. Smród i ręczna praca
Równocześnie z budową obaj z ojcem Marcinem rozpoczęliśmy naukę języka luganda u miejscowego nauczycielem Kato. Nie szło nam. Dodatkowo mnie osobiście doskwierał bardzo upał. Nauczyciel, by nas pobudzić, opowiadał niesamowite historie, np. że widział, jak biegnący czarownik zamienił się w lamparta albo jak jego przodkowie z kory drzewa figowego wyrabiali materiał na ubrania. Podczas poznawania nazw miesięcy zwróciło moją uwagę opowiadanie, które w sposób obrazowy pokazuje pochodzenie nazwy miesiąca — czerwca. Ssebo aseka (tata się tylko uśmiecha). W czerwcu występuje wzrost przypadków malarii. Ma to związek ze żniwami kukurydzy, w której liściach zalęgają się komary, mają tam bowiem doskonałe warunki do rozwoju. Podczas zbiorów są rozdrażnione z powodu utraty schronienia i atakują ludzi, którzy potem z braku leków umierają na malarię. W kolejnej opowieści kobieta upiekła na ogniu kolbę kukurydzy i poprosiła synka, by zaniósł ją ojcu. Kiedy dziecko chciało podać jedzenie tacie, ten siedział na krześle, miał otwarte usta, jakby w uśmiechu, ale nie reagował na słowa dziecka. Synek wrócił do mamy i powiedział, że tata nie chce jeść, tylko się stale uśmiecha. Kobieta poszła do męża i zobaczyła go zastygłego w pośmiertnej pozie. Ze wszystkimi nazwami miesięcy związane są podobne, fascynujące historie. Dzieci uczą się o nich, aby nie tylko zapamiętać nazwę, ale kojarzyć, co będzie się działo w danym miesiącu1.
© Arch. Autora
Nauka języka luganda
Dzięki wiedzy i bujnej wyobraźni nauczyciela nasze lekcje nie były nudne i dało się jakoś przetrwać upał. Nie mając dobrego słuchu muzycznego, często źle akcentowałem słowa. Na przykład słowo amazzi, kiedy akcent pada na środkową sylabę, znaczy woda, a gdy akcentowana jest końcowa sylaba, znaczy... mocz. Łatwo sobie wyobrazić, co się działo, gdy położyłem zły akcent w czasie sprawowania sakramentu chrztu. Takimi gafami wywoływałem na początku mojego pobytu salwy śmiechu pośród tubylców.
Nauka języka obcego zawsze zresztą, w moim przypadku, oznaczała drogę przez mękę. Wspomniałem o kursie językowym w Manchesterze, w Anglii, przed wyjazdem do Ugandy. Pojechałem tam, wykorzystując oszczędności z... książeczki PKO, którą założyli mi rodzice w dniu urodzin, w czasach głębokiego PRL-u — w 1966 roku. Po śmierci taty brat przekazał te oszczędności zakonowi. W klasie maturalnej pieniądze zebrane na tej książeczce miały wartość fiata 126 p, a po reformie Balcerowicza można było już za nie kupić najwyżej rower. Gdy wyjechałem do Anglii, wystarczyło już tylko na opłacenie 45 godzin kursu angielskiego. Franciszkanie z Anglii dali mi pokój i wyżywienie, prowincjał z Krakowa opłacił mi podróż i wydawało się, że wszystko pójdzie jak z płatka. Tyle tylko, że do szkoły językowej przy Canal Street z klasztoru St. Clare Friary miałem ponad dwanaście mil... Wychodziłem wcześnie rano i wracałem wieczorem. Ponieważ nie miałem pieniędzy na autobus, chodziłem na piechotę. Droga w jedną stronę zabierała mi trzy i pół godziny. Przychodziłem do szkoły już zmęczony, a wracając do domu, nie miałem siły odrabiać lekcji. Po dwóch tygodniach pękły mi pęcherze na stopach i z nóg sączyła się krew. Każdy krok sprawiał mi ból. Zacząłem się modlić i rozglądać po ulicy, czy nie leżą gdzieś pieniądze, za które mógłbym kupić bilet autobusowy. W trzecim tygodniu znalazłem podczas marszu pięciofuntowy banknot i jeszcze kilka monet centowych. Chodziłem też na pole golfowe szukać zagubionych piłeczek. W lasku i w jeziorku znalazłem osiem, i sprzedałem je w pobliskim sklepie za dwadzieścia centów każdą. W ostatnim tygodniu pobytu polskie siostry pracujące w Manchesterze poprosiły mnie, abym odprawił im mszę i je wyspowiadał. Za posługę ofiarowały mi dziesięć funtów. Ostatni tydzień czułem się więc komfortowo — mogłem wreszcie jeździć do szkoły autobusem. Tamten pobyt w Anglii nauczył mnie pokory. Przydała się tutaj, w Ugandzie.
Oprócz tego, czego uczył nas o kulturze Baganda nauczyciel, sami zdobywaliśmy doświadczenia, żyjąc pomiędzy miejscowymi ludźmi. Pamiętam ich wielokrotne zażenowanie, gdy pytałem: która jest godzina? Najczęściej odpowiadali:
— jest około dziesiątej, bo ludzie wracają z pola;
— jest południe, bo słońce jest wysoko;
— zbliża się piąta po południu, bo ludzie poją krowy.
Nawet ci, którzy nosili zegarek na nadgarstku, odpowiadali w ten sposób, bo po pierwsze najczęściej nie działał, i służył tylko do ozdoby, a poza tym określenie czasu za pomocą zjawisk naturalnych mają we krwi. Czas jest mierzony w Ugandzie za pomocą znaków przyrody. Budzące się ptactwo oznajmia początek dnia. Siódma godzina jest dla mieszkańców Bagandy zarówno pierwszą, jak i ostatnią godziną dnia. Od siódmej do dziewiątej rano — kumaka (wczesny poranek), od dziesiątej do jedenastej — kalasa (w tym czasie koniki polne są aktywne, robią hałas). Czas można było także rozpoznać po przesuwającym się słońcu, które dawało odpowiedni cień, albo po dojeniu bydła. Kiedy słońce było w zenicie, w południe — mutuntu, to znak, by ukryć się przed upałem pod strzechą, zjeść posiłek i odpocząć. Od drugiej do piątej po południu — olwegulo (po południu księżniczki wychodzą z domu popatrzeć na słońce), od szóstej do siódmej wieczorem — kawungezi (wieczór, robi się ciemno), od ósmej do dziewiątej wieczorem — ekiro (noc), od dziesiątej do jedenastej w nocy — kawoza masiga (kamienie służące jako podstawki dla naczynia do gotowania robią się zimne), północ — mutumbi (bardzo ciemna noc), o trzeciej nad ranem — matansejere (białe mrówki, termity wylatują z ziemi), o czwartej rano — kinyuwambogo (czas, gdy bawoły idą do wodopoju), o szóstej rano — makiri (pieją kury, świta).
Kłopoty z określeniem czasu nie dotyczyły tylko pór dnia, ale także wieku człowieka. Na przykład, odwiedzając chorych, pytałem, ile dana osoba ma lat, by odnotować to w księdze parafialnej. Odpowiadali, że sto, bo pamięta dziadka obecnego króla. Kiedyś katechista powiedział mi, że chory ma bardzo dużo lat, ponieważ jak był dzieckiem, to Anglicy przyszli do Bagandy. Lata określa się na podstawie wydarzeń, które dana osoba pamięta.
Dla Afrykańczyków nie istnieje czas liniowy: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Ludzie żyją w czasie wydarzeń obecnych, które rozgrywają się na tle wydarzeń przeszłych i są z nimi w jakiś szczególny sposób połączone. Długo nie mogłem zrozumieć, jak miejscowi pojmują czas, i prawdę powiedziawszy, chyba do dziś mi się to do końca nie udało.
Dwudziestego ósmego października w pierwszym roku mojego pobytu, w uroczystość świętego Judy Tadeusza, mieliśmy odpust parafialny. Przyjechał nasz biskup Kizito Lwanga i przyszło mnóstwo ludzi z wiosek. Podczas tej uroczystości dzieci przystąpiły do pierwszej komunii świętej, a młodzież otrzymała sakrament bierzmowania. Te sakramenty w parafii są udzielane podczas odpustu, by podnieść rangę wydarzenia. Dzieci były już o ósmej rano w kościele, ponieważ potrzebna była generalna próba ustawienia procesji ze świecami oraz śpiewu. Msza święta zaczęła się po godzinie dziesiątej, a skończyła... o czwartej po południu. Dzieci grzecznie siedziały i śpiewały bite siedem godzin z pustymi żołądkami Część z nich przyszła do kościoła w piżamach, które otrzymały w darach z Europy. Szczególnie zapamiętałem chłopczyka, który przystępował do pierwszej komunii we flanelowej piżamce w misie. Prawdopodobnie podobało mu się bardzo to ubranko, dlatego przyszedł w nim na uroczystość. Ale i tak wydawał mi się bardziej skoncentrowany na fakcie przyjęcia po raz pierwszy Jezusa niż na swoim ubraniu. Przypomniałem sobie wtedy historie z Polski, gdy przygotowywałem dzieci do pierwszej komunii świętej. Te długie, nużące dyskusje toczone z rodzicami na temat tego, w jakim ubraniu dzieci mają przystąpić do tego sakramentu. Dla każdego księdza to prawdziwe przekleństwo.
© Arch. Autora
Dzieci, które otrzymają po raz pierwszy komunię świętą
© Arch. Autora
Moje kochane „piżamki”. Do kościoła w tym, co najlepsze
W kościele prawie wszystkie dzieci kaszlały, ponieważ była pora deszczowa. Łatwo się przeziębiają, ponieważ noce wtedy są chłodne, a one śpią na matach. Najczęściej przykrywają się workami po manioku lub fasoli. W jednym pomieszczeniu śpi pokotem cała rodzina, około dziesięciu osób.
Dziewczynki ze szkoły podstawowej ubogaciły liturgię tańcem. W rytm bębnów przy akcie pokuty okazywały swoją pokorę, trzymając złożone ręce na piersiach. Przed Ewangelią zespół chłopców odgrywał scenę przybycia pierwszych misjonarzy do Bagandy. Przybyli na łodziach, płynąc przez Jezioro Wiktorii z Bagamoyo do Entebe. Jest to przyjmowane radosnymi okrzykami, które towarzyszą tej barwnej procesji. Biskup mówił kazanie ponad dwie godziny. Długo witał właśnie nas — nowych misjonarzy. Mówił o tym, skąd przybyliśmy, że jesteśmy rodakami papieża Jana Pawła II. Opowiadał o swoich doświadczeniach z okresu, gdy studiował w Rzymie. O tym, jak w każdą niedzielę chodził na plac św. Piotra, by słuchać nauczania Ojca Świętego. Po wspomnieniach odpytywał dzieci z katechizmu, a one chórem odpowiadały. Dzięki temu cały Kościół przypominał sobie te prawdy i przykazania.
Liturgia Eucharystii trwała wiele godzin, ale nikt się nie nudził, dzięki pięknym śpiewom i tańcom. Ludzie w takt muzyki szli tanecznym krokiem, niosąc arbuzy, słodkie ziemniaki, kury, a także dwie kozy. Każdy taki dar biskup błogosławił. Ludzie Baganda w tańcu poruszają głównie stopami i biodrami. Akompaniują im bębny. Istotną częścią tego tańca jest klaskanie i charakterystyczny, nieustający uśmiech, nietypowy dla plemion z północy, które w czasie tańca obowiązkowo zachowują powagę. Ważną częścią ich kostiumów jest z kolei skóra z kozła, którą tubylcy przepasują biodra. Ponadto kobiety mają spódniczki zrobione z suchej trawy.
Na tę uroczystość kobiety przyszły w tzw. gomes, czyli długich sukniach owiniętych grubymi pasami, natomiast mężczyźni byli w białych, długich sukniach podobnych do tych, jakie noszą muzułmanie — kanzu — i marynarkach. Suknie miejscowych kobiet są niezwykle kolorowe, pełne zygzaków i prążków albo we wzory skopiowane ze skrzydeł motyli. Myślę, że bogactwo afrykańskiej przyrody inspiruje projektantów mody. Wiele kobiet przyszło z niemowlakami i bez skrępowania podczas mszy karmiły je piersią. Jest to w Ugandzie zachowanie naturalne i powszechnie przyjęte.
W dawnych czasach ludzie Baganda nosili skóry zwierząt jako ubrania. Potem ubierali się w materiał z kory drzew figowych, lubugo, a jadąc w podróż, wkładali sandały. Były zrobione ze sztywnej skóry byków i miały bardzo grubą podeszwę, podwijaną na brzegach tak, że stopa spoczywała w pewnego rodzaju łódce.
© Arch. Autora
Para z plemienia Baganda w tradycyjnym stroju — gomes i kanzu
Po Eucharystii udaliśmy się na obiad. Podano miejscowe potrawy. Można było nakładać sobie, ile kto chciał, i najeść się do syta. Parafianie podchodzili do wielkich garów i nakładali jedzenie na duże plastikowe talerze. Pierwszy raz widziałem, że można tyle zjeść naraz. Ale ludzie wykorzystali tę okazję, by najeść się na kilka dni. Najpierw nakładali matooke, słodkie ziemniaki i kasawę, czyli maniok. Słodkie ziemniaki polewali sosem z orzeszków ziemnych, na matooke kładli porcję kurczaka, a na kasawę wołowinę. To wszystko nakryli gotowanymi warzywami: bakłażanami i sumałyki. Do plastikowych kubków nalewali miejscowe piwo bananowe — tronto. Po spożyciu tej góry jadła szli jeszcze po deser, składający się z ananasów i pokrojonych w duże kostki arbuzów. To była wspaniała i niezapomniana uczta — słowem wystawiliśmy się zgodnie z dawnym zwyczajem „czym chata bogata”. A wszystko to pochodziło z darów zebranych od mieszkańców.
Dobry i obfity posiłek nadaje ceremonii odpowiednią rangę. Wszyscy składali się na niego przez długi czas przed uroczystością. Dzień przed świętem jeździłem po wioskach należących do parafii i zbierałem dary potrzebne do nakarmienia gości. To było wspaniałe doświadczenie. Witający mnie mieszkańcy wiosek nie zawsze byli ubrani, ale zawsze uśmiechnięci i gościnni. Dzieci w wioskach zrywały się na mój widok jak ptaki, tylko nie uciekały, a podlatywały i biegły za mną, wołając:
— Fadze, fadze!
Czasem miałem wyrzuty sumienia, bo w obliczu takiej spontaniczności należało się zatrzymać i poświęcić im więcej uwagi. Na to jednak brakowało czasu.
Po obiedzie, na placu przed kościołem odbywała się część artystyczna. Dzieci z Kyabutayiki zaprezentowały tradycyjną pieśń Baganda Lugaba nalagira, która mówi o tym, że świeci słońce, pada deszcz i pojawiła się tęcza, którą zesłał Bóg, by udekorowała niebo i była znakiem od niego, że troszczy się o świat. Dzieci z Katugo przygotowały tradycyjny bardzo szybki taniec bakisimba. Kiedy ludzie wybiegli na klepisko i poruszali się w rytmie bębnów, dałem się ponieść emocjom i dołączyłem do grupowego tańca. Po chwili wpadliśmy w trans. Wszyscy, nawet dotąd jedynie obserwujący, dawali upust emocjom w gestach, takich jak podniesione dłonie, skoki czy radosne okrzyki.
Wciąż bardzo lubię taniec. Kiedyś poświęcałem mu dużo czasu. Mogę się w nim wypowiedzieć ciałem. Podoba mi się spontaniczność afrykańska, którą widać nawet w sposobie chodzenia w tanecznym rytmie. Wszędzie tańczą i śpiewają. Nie wstydzą się, że nie zawsze w odpowiednim miejscu i czasie. Lud Baganda wierzy, że jeżeli jest coś, co naprawdę łączy wszystkich Afrykańczyków, to właśnie ich zamiłowanie do muzyki, tańca i śpiewu. Afrykańskie serca wybijają rytm i w tym rytmie się poruszają. Jest to rytm życia. Poprzez ruch wydostajemy się z chaosu. Wszystkie uroczystości wypełnione są śpiewami i tańcami. Najbardziej popularnym instrumentem u Baganda jest bęben, który może wydawać setki różnych dźwięków, mających określone znaczenie. Do dziś w wioskach ludzie posługują się bębnem do przekazywania informacji. Inaczej zawiadamia się o tym, że ktoś się urodził, inaczej, że będzie się żenił albo że umarł. Bęben wzywa na zgromadzenie modlitewne lub do wspólnej pracy, np. na żniwa. Bębny zrobione są zwykle z drzewa musizi lub muvule i różnią się formą oraz wielkością.
Jedną z pierwszych rzeczy, którą zrobiłem po przylocie do Ugandy, to napisałem dla kanadyjskiego pisma „Z Pomocą” projekt wykorzystania instrumentów muzycznych w pracy misyjnej. Za otrzymane wynagrodzenie zakupiłem dla parafii kilka zestawów bębnów2. Ponadto popularnymi instrumentami są tu również flety, zrobione z bambusa lub z grubych łodyg prosa, z trawy słoniowej i trawy cukrowej, rogi i trąbki z rogów krów i antylop i wszelkiego rodzaju grzechotki akacense i dzwonki, ksylofon i ugandyjska harfa3.
Przed pierwszymi świętami Bożego Narodzenia napisałem do mojego brata.
Kochany Darku,
Jestem już trzy miesiące w Ugandzie. Obecnie czuję się dobrze, chociaż ciągle przechodzę aklimatyzację, to znaczy dostosowuję się do miejscowego jedzenia, klimatu i kultury. Ziemia jest czerwona, ruch jest lewostronny, a kobiety noszą na głowach takie ciężary, że u nas taksówka tyle nie przewiezie. Jest tu taki zwyczaj, że kiedy mężczyzna pozdrawia kobietę, to ona natychmiast klęka na dwa kolana, nawet gdy stoi w błocie. Następnie oboje wypowiadają długie formuły pozdrowienia. Bagandyjczycy mają bardzo rozbudowane pozdrowienia. W kontekście tej kultury pojąłem, dlaczego Jezus zaleca Apostołom, aby szli głosić Ewangelię i nikogo w drodze nie pozdrawiali. Prawdopodobnie chodziło Mu o to, że w drodze spotkają wiele osób i gdyby się wdali z nimi w te formalne pozdrowienia, nigdy by swojej misji nie doprowadzili do końca. Niedawno gościłem w domu, gdzie gospodyni, podając nam obiad, miejscowym zwyczajem padła na kolana i zaczęła nas pozdrawiać. Po tym rytuale zadano mi pytanie, czy w moim kraju jest podobny zwyczaj. Odpowiedziałem, że w Polsce należy do kultury osobistej, by mężczyzna na powitanie pocałował kobietę w rękę. Mężczyźni tutejsi słuchali tego wyjaśnienia ze zdziwieniem i niedowierzaniem.
Tutejsze krowy mają bardzo długie rogi.Dla lepszego wyobrażenia ich sobie dołączam zdjęcie. Koło domu Ssabakristu z Ntutti, który jest uciekinierem z Rwandy, wszędzie widziałem łajna krowie. W naszej kulturze byłoby to oznaką nieporządku, a tutaj krowa jest bardzo ważna i stąd nawet jej odchody używa się do wielu rzeczy. Na przykład plemiona Tutsi stosują je jako spoiwo do budowy domu albo jako pastę do podłogi. Inne plemiona suszą je na opał, a krowim moczem dezynfekują tykwy, czyli butelki na mleko.
© Arch. Autora
Krowy mają odpowiednie rogi, by bronić się przed dzikimi zwierzętami
© Arch. Autora
Parafianie zdążają na niedzielną mszę
Jednak nie dla wszystkich plemion krowy są tak ważne. Niedawno, jadąc do Kampali, mijałem ciężarówkę wiozącą krowy do rzeźni. Jechały w strasznych warunkach z nogami na zewnątrz ciężarówki, a ponad metrowe rogi powkręcane w rury, co u niektórych zwierząt spowodowało zapewne skręcenie karku jeszcze przed przybyciem na miejsce przeznaczenia. Niekiedy krowę wiezie się na targ na motorze. Nie jest to rzadki widok i nic trudnego dla miejscowych, ponieważ większość krów jest przeraźliwie chuda, a tym samym lekka.
Afryka to kontynent kolorów. Na co dzień można to zauważyć w przyrodzie, barwach zwierząt i ubiorach ludzi. Słońce, dając światło, kreuje różne barwy w zależności od natężenia światła i zmiany pozycji w ciągu dnia. Niebo w południe jest błękitne jak bramy raju. Zieleń mieni się odcieniami, od nasyconej, która zdaje się tłusta, poprzez głębie ziół, aż do świeżości pąków wydobywających się z gałązek. Zwierzęta i ubarwione ptaki przystosowane do koloru otoczenia. Kiedy to piszę, na spalonej gałązce drzewa obok mnie siedzą dwa maleńkie ptaszki, jeden czerwony jak ogień, a drugi niebieski jak niebo. Węże inspirują zygzakami widocznymi w wielu afrykańskich wzorach. W porze deszczowej zazwyczaj po południu jest burza. Ziemia w strumieniach deszczu wygląda, jakby krwawiła i znikała w ogniu piekielnym. Po godzinie deszczu chmury znikają i pojawia się tęcza, znak nadziei, w kompozycji resztek kropli spadających z nieba i promieni słońca.
Byłem bardzo zaskoczony, gdy pierwszy raz widziałem chłopców i mężczyzn spacerujących i trzymających się za ręce. Wyjaśniono mi, że nie ma to jednak nic wspólnego ze skłonnościami homoseksualnymi. Po prostu taka jest kultura. Jeżeli ktoś jest aktywnym homoseksualistą w Ugandzie, to grozi mu więzienie. Była nawet propozycja, aby kontakty homoseksualne karano śmiercią. Jednak pod wpływem międzynarodowej presji prawo zmieniono na dożywotnie więzienie. Rzadko natomiast można spotkać sytuację, że kobieta i mężczyzna, idąc, trzymają się za rękę. Niektóre programy przychodzące z Europy zachęcają Ugandyjczyków, aby poprzez ten gest okazywali, że są zakochani i myślą poważnie o planowaniu życia we dwoje. Europejczycy mają tendencję, aby poprawiać miejscową kulturę.
Najciekawszą jednak historią, która mi się tu przydarzyła dotychczas, jest ta, gdy sprawowałem Eucharystię z miejscowym kapłanem, który jest w naszej parafii proboszczem. Miał on ochrzcić dziecko w naszym kościele. Ponieważ ceremonia się przedłużała, odrobinę sobie przysnąłem na przydługim kazaniu. Obudziły mnie krzyki, a właściwie kłótnia pomiędzy kapłanem a wiernymi. Zapytałem go, o co chodzi? Odpowiedział, że przyczyną napięcia jest imię, które rodzina chce nadać dziecku. Wybrali imię Dariusz. Według kapłana przewodniczącego liturgii biskup polecił, aby na chrzcie nadawać imiona świętych albo tradycyjne przodków. Ksiądz Byansi nie znał takiego imienia. Powiedziałem mu, że mój brat, czyli Ty, na chrzcie też otrzymałeś imię Dariusz. Tym go przekonałem, pozwolił, aby ceremonia chrztu toczyła się dalej, a ja zyskałem wdzięczność jednej rodziny więcej w parafii.
Tą historyjką, w której i Ty miałeś swój udział, kończę ten list. A z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia życzę Tobie, Agnieszce i Kasi radosnych Świąt. Ucałuj je ode mnie. Proszę Was o modlitwę.
Bogusław
PS Dla mnie będą to pierwsze święta bez śniegu, nie wiem, jak to przeżyję...
W dniu moich imienin, osiemnastego grudnia 2001 roku, parafianie z Kakooge po mszy świętej zgromadzili się przed nowo wznoszonym kościołem, by nadać mi lokalne imię i przyjąć do plemienia Baganda4. Ceremonię prowadził Kato Tebandeke, który należy do klanu królewskiego — Abalangira. Na początku wylosowałem jedną z pięćdziesięciu kartek, na której było napisane nowe moje imię, brzmiące „Kalungi”, co oznacza dobry i ładny i przynależy do klanu Ngeye. Po czym książę Tebandeke zaprosił parafian na drugą część ceremonii, którą zaplanował na drugiego stycznia 2002 roku.
© Przemysław Matląg
Portret autora wykonany węglem przez Walerego Bortiakowa, Rosjanina, przyjaciela Polaków i miłośnika polskiej kultury. Gdy rysował ten portret, był dyrektorem Teatru Polskiego we Lwowie
Na uroczystość przyjęcia mnie do klanu Ngeye przybył jego szef o tym samym imieniu co ja, czyli Kalungi. Zostałem ubrany w tradycyjną męską, białą szatę nazywaną kanzu i przewiązany olubugo. Jest to tradycyjny materiał zrobiony z kory z jednego z gatunków drzewa figowego (mutuba), który był stosowany powszechnie do robienia ubrań i w ceremoniach małżeńskich i pogrzebowych oraz do innych obrzędów.
Siedziałem pod drzewem mango na małym tradycyjnym krzesełku. Na początku podszedł do mnie mistrz ceremonii z kalabaszem (pojemnik zrobiony z tykwy) wypełnionym piwem z bananów (omwenge omuganda) i powiedział po angielsku:
— Proszę, wypij to piwo.
Po chwili zapytał:
— Jak ci to smakowało?
— Całkiem dobry napój — odpowiedziałem.
Następnie podał mi do ręki dzidę i Biblię oraz zdjęcie, na którym widniał totem, rzadki okaz gerezy bardzo ładnej biało-czarnej małpy o długiej sierści.
Wypowiedziałem następujące słowa, których nauczyłem się wcześniej w języku luganda:
— Nze Kalungi Bogusław Ndi muzukuru wa Kasujja Ebusujja, ndi mutabani wa Kalungi Ebusere („Nazywam się Kalungi Bogusław, moim przodkiem jest Kasujja, który mieszkał na ziemi Ebusujja. Jestem teraz synem Kalungiego, który zamieszkuje miejsce zwane Ebusere”).
Po czym wszyscy obecni wstali i nastąpiło uroczyste odśpiewanie hymnu Baganda. Po tym przemówił przewodniczący ceremonii, życząc mi, jako nowemu członkowi Baganda, abym dobrze czuł się na ich ziemiach i abym poznał język oraz tradycje grupy Baganda i ją wspierał. Na koniec uroczystości podziękowałem za zaufanie, jakim mnie obdarzono, przyjmując do ludu Baganda. Następnie wszyscy udali się na wspólny posiłek, który w Baganda wieńczy każdą ceremonię. Podczas spożywania posiłku w kulturze Baganda się nie rozmawia, zatem rozmyślałem, jedząc. Uświadomiłem sobie, jak ważna jest rodzina i jaką wagę przywiązują miejscowi do zapamiętywania swoich przodków. Myślami byłem z rodziną, którą zostawiłem w Polsce.
© Tadeusz Zysk
Małpy gerezy
Moi rodzice byli głęboko wierzącymi ludźmi. Pamiętam, że tata zawsze w kościele stał w bocznej nawie, przy filarze z widokiem na ołtarz, a mama siedziała w ławce obok. Była nauczycielką podmiejskiej szkoły podstawowej w Piątkowej. Skończyła studium nauczycielskie, a potem również studia zaoczne. Już jako młoda nauczycielka mogła zostać kierownikiem szkoły, gdyby tylko wstąpiła do PZPR. Jednak pełna ideałów odmówiła i nie zrobiła kariery. Pochodziła z rodziny ziemiańskiej. Jej ojciec był żołnierzem w wojsku austriackim, a potem walczył z bolszewikami pod Lwowem, u boku Piłsudskiego. Przez cały okres powojenny zmuszeni byliśmy ten fakt ukrywać, a gdy w 1989 roku sytuacja się zmieniła, nadano mu stopień oficerski. Dziadek kochał konie, zawsze miał ich kilka w stajni i po wojnie nimi handlował. Kiedy przyjeżdżałem do niego na wakacje, lubił opowiadać mi historie ze swojego życia. Szczególnie lubiłem tę o powołaniu do wojska podczas drugiej wojny światowej. Mając już za sobą udział w pierwszej wojnie i w walkach z bolszewikami w 1920 roku, ponadto gromadkę dzieci w domu, bardzo się tym martwił. Poszedł więc do karczmy napić się wódki. Wracając nad ranem, upadł gdzieś w zaspę i usnął. Po kilku godzinach snu na mrozie zachorował na zapalenie płuc. Zamiast na wojnę trafił więc do szpitala. Później okazało się, że kompania, do której miał przydział, została zdziesiątkowana w bitwie pod Gorlicami. Dziadek, opowiadając tę historię, zawsze podkreślał, że wódka uratowała mu życie.
© Arch. Autora
Z mamą
© Arch. Autora
Z tatą
Babcia wywodziła się z warstwy bogatych chłopów. Jej ojciec był właścicielem młyna. Jednak po śmierci swojej mamy nie została zaakceptowana przez macochę i musiała opuścić rodzinny dom. Na szczęście spotkała mojego dziadka i jako nastoletnia dziewczyna wyszła za niego za mąż. Moja mama też nie miała łatwego dzieciństwa. Jako dziecko musiała paść krowy, a w domu panowała bieda. Miała tylko jedną parę butów, do kościoła chodziła więc boso, dopiero przed drzwiami wkładała buty na nogi.
Tato pracował w ZNTK (Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego) jako inspektor BHP. Jego ojciec podczas drugiej wojny światowej był więźniem niemieckiego obozu. W tym czasie babcia sama musiała zajmować się domem i wyżywić ośmioro dzieci. W pobliskim lesie w Klęczanach, w niektórych miejscach wybijały źródła ropy, która była wykorzystywana jako paliwo do lamp naftowych. Babcia napełniała więc butelki ropą i sprzedawała w bogatszych domach. Kiedy jednak nie udało się sprzedać ropy, mój tata i jego rodzeństwo głodowali. Zdarzało się, że jedynym posiłkiem, jaki mogła przyrządzić dzieciom w ciągu dnia, była sałatka z pokrzyw albo obierki z ziemniaków, z których gotowało się zupę. Dziś nie jesteśmy w stanie nawet czegoś podobnego sobie wyobrazić. Ulubioną zabawą mojego taty i jego brata było skakanie z wysokich drzew w pobliskim lesie. Obfite, iglaste gałęzie amortyzowały upadki. Ponieważ ich ojciec trafił do niemieckiej niewoli, ze złości śpiewali antyniemieckie piosenki. Sąsiad folksdojcz doniósł o tym stacjonującym we wsi niemieckim żołnierzom. Postawili babcię z dziećmi pod murem i zagrozili, że jeśli sytuacja się powtórzy, cała rodzina zostanie rozstrzelana.
Dziadek wrócił z obozu zniszczony i wyczerpany fizycznie. Mimo to, jako ojciec ośmiorga dzieci, natychmiast zaczął szukać pracy. Znalazł ją w komisji przydzielającej ziemię obywatelom, jednak zrezygnował na znak protestu, gdy nie przydzielono ziemi jego sąsiadom z uwagi na „niewłaściwe pochodzenie”. Pamiętam z dzieciństwa, jak mój tata, jedząc śniadanie, delektował się każdym kęsem chleba i każdym łykiem mocno posłodzonej kawy. To był posiłek, o którym marzył w dzieciństwie. Był człowiekiem szalenie wrażliwym na ludzką krzywdę. W naszym mieszkaniu pojawiało się mnóstwo biednych i schorowanych ludzi, którym tata pomagał w pisaniu podań o odszkodowania i renty inwalidzkie. Po jego śmierci, już na pogrzebie, podeszło do mnie kilka osób, dziękując za to, że im pomógł. Było to dla mnie ważne świadectwo o jego życiu i zarazem testament taty.
Opowiadałem o swojej drodze do zakonu franciszkanów. Później, już na studiach w krakowskim seminarium, zafascynował mnie filozof Wilhelm Ockham swoim krótkim ujęciem zasady franciszkańskiej, żeby „bytów nie mnożyć, fikcji nie tworzyć, tłumaczyć wszystko jak najprościej”, czyli rzeczy niepotrzebne wyciąć jak brzytwą. Ta filozofia prostoty stała się moim mottem życiowym. Od tej pory starałem się nie marnować rzeczy, nawet niezapisane kartki starałem się wykorzystać do końca, oszczędzać światło, wodę i obchodzić się bez wielu zbędnych rzeczy.
Nie wiem jednak, czy gdybym nie miał takich rodziców, wybrałbym życie pośród biednych ludzi w Afryce.
Następnego dnia po przyjęciu mnie do klanu Ngeye, wczesnym rankiem, odwiozłem ojca Marcina Zagórskiego na dworzec autobusowy do Kampali. To był mój pierwszy wyjazd w roli kierowcy, więc bardzo koncentrowałem się na tym, by nie spowodować wypadku. Pamiętam, że pociłem się za kierownicą z ogromego stresu. Kosztowało mnie to mnóstwo nerwów. Ojciec Marcin wyjeżdżał do Kenii na spotkanie delegatów naszych franciszkańskich misji w Afryce. Bracia z naszego zakonu pracują w Kenii, Tanzanii, Zambii, Malawi, Burkina Faso i Ghanie. Po pożegnaniu ojca Marcina, razem z bratem Twongyeirwe, pojechaliśmy popływać w Jeziorze Wiktorii. Potem odświeżeni poszliśmy na obiad do małej restauracji przy Kampala Road. Apetyt mi dopisywał. Spoglądałem na lokalne jedzenie, a było z czego wybierać. Nałożyłem sobie na talerz jednego gotowanego zielonego banana (matooke), słodkiego ziemniaka (lumonde muganda), frytki z kasawy (muwogo). Polałem to wszystko sosem z orzeszków ziemnych, z dodatkiem małych białych grzybków (enva ebinyebwa ne butiko). Palce lizać, co za smak! Na dodatek pachniało przepysznie. Całkowicie skoncentrowany na pysznym jedzeniu zapomniałem o bożym świecie. Byłem już na którymś stopniu niebiańskiej podróży, gdy nagle nastąpił zwrot o 180 stopni. Zauważyłem, że nie mam teczki, z którą przyszedłem do restauracji. Rozejrzałem się nerwowo dokoła.
— Nie ma! Ktoś ją ukradł! — głośno oznajmiłem po polsku o swoim odkryciu.
Przerwałem obiad i pobiegłem na zaplecze do kierownika restauracji. Zdenerwowany starałem się wyjaśnić problem:
— Prawdopodobnie chłopiec, który sprzątał, czyli pana pracownik, przesunął miotłą moją teczkę w stronę drzwi, a jego wspólnik wszedł do restauracji z gazetami i ją wyniósł.
Kierownik wysłuchał, potem wzruszył ramionami i powiedział:
— Jest mi przykro, ale w tej sprawie nic nie mogę zrobić. Chłopiec poszedł do domu, a ja nie wiem, gdzie on mieszka. Zresztą na pewno tego nie zrobił.
Wydawało mi się, że jest mu to obojętne. Kto wie, może nawet pochwala czyn sprytnego pracownika? Widząc, że nic tu już nie wskóram, razem z bratem Twongyeirwe udałem się na pobliski posterunek policji. Pod drzewem siedział łysy i postawny mężczyzna w mundurze policyjnym. Oczy miał przymrużone, chyba drzemał. Moje przybycie również nie wzbudziło jego zainteresowania.
— Dzień dobry — powiedziałem po angielsku.
Podniósł oczy i skierował wzrok na mnie.
— Zostałem okradziony w restauracji, tej tam... koło... — trochę chaotycznie starałem się wyjaśnić w której, ze zdenerwowania gubiąc słowa.
Policjant słuchał znudzony. Dopiero po moich usilnych prośbach leniwie podniósł się z krzesła i wolno udał się do małej budki z blachy, która była jego biurem. Na kartce zapisał zgłoszenie, że ukradziono mi: aparat fotograficzny, miejscowe prawo jazdy, mszał w języku luganda i 500 dolarów amerykańskich, które były przeznaczone na zakup mebli do nowego domu. Postawił pieczątkę na dwóch egzemplarzach zeznania, jeden dał mi, a drugi włożył od niechcenia gdzieś między papiery. Jego brak entuzjazmu pozbawił mnie nadziei na odzyskanie zguby.
Po tym zdarzeniu jechaliśmy w milczeniu do Kakooge. Postanowiłem wstąpić po drodze do misji salezjanów, by podzielić się tą przykrą dla mnie wiadomością z księdzem Janem Marciniakiem.
Przywitał mnie ciepło i widząc moją smutną minę, spytał:
— Boguś, co się stało?
Opowiedziałem mu historię kradzieży. Po chwili milczenia ksiądz stwierdził ze spokojem:
— Wiesz, zbliżają się święta Bożego Narodzenia i może złodziej był biedny i potrzebował pieniędzy, by dać lepszy posiłek swojej licznej rodzinie?
Nie do końca mnie pocieszył, ale to dało mi do myślenia w drodze powrotnej.
Dwudziestego pierwszego grudnia 2001 roku dołączył do nas trzeci misjonarz — ojciec Jarosław Wysoczański, który wcześniej był przełożonym męczenników z Peru: bł. Zbigniewa Strzałkowskiego i bł. Michała Tomaszka. Dzięki temu miałem możliwość dowiedzieć się dużo o życiu błogosławionych braci od naocznego świadka.
Tego samego dnia wprowadziliśmy się do nowo wybudowanego domu. Jednak nie było w nim jeszcze prądu i bieżącej wody. Pierwsze święta w Ugandzie rozpoczęliśmy kolacją wigilijną, wraz z pojawieniem się pierwszej gwiazdy, około godziny siódmej wieczorem. Był barszcz czerwony przysłany przez nasze rodziny i banany przyrządzone na różne sposoby, ryby złowione w Nilu, który płynie około 40 kilometrów od naszej misji. O ósmej poszliśmy odprawić pasterkę w kościele, który wybudował biskup przed naszym przybyciem. Było ciemno, więc rozpaliliśmy ognisko... na środku kościoła. Przewodniczył biskup Kizito Lwanga, który przybył specjalnie do nas, by podtrzymać nas na duchu w tych trudnych i ubogich początkach. W kościele było zaledwie kilku parafian. Biskup porównał tę sytuację do nocy w Betlejem, gdzie też było ciemno, tylko gwiazdy i ogień oświetlały grotę, i niewiele osób było świadkami narodzenia Jezusa. Jest takie przysłowie afrykańskie, wyjaśniające tę małą frekwencję na liturgii wieczornej, że dzień należy do ludzi, a noc do zwierząt. Poza tym ludzie boją się opuszczać swoje domostwa w nocy, aby ktoś ich nie okradł. Westchnąłem na myśl o pasterkach w Polsce, gdy kościoły pękają w szwach. Z tym tylko, że na pasterkę przychodzą ludzie, dla których jest to być może jedyna msza w roku.
W Boże Narodzenie katolicy z Kakooge uczestniczą we mszy świętej w kościele, a potem w gronie najbliższych spożywają lepszy niż zazwyczaj posiłek: gotowane banany z mięsem przyrządzonym w liściach bananowych (matooke i luwombo). Drzewko z banana przybrane jest najczęściej w różne kartki świąteczne i wstążki. Ludzie obdarowują się prezentami, lubią śpiewać, tańczyć, piją po południu alkohol. Temperatura wynosi około trzydziestu stopni ciepła. Nie ma zwyczaju wieczerzy wigilijnej i dzielenia się opłatkiem. Tylko w nielicznych kościołach są szopki. Tradycję robienia szopek sto lat temu przekazali miejscowym misjonarze z Europy, ale nie za bardzo się przyjęła.
© Arch. Autora
Jasełka w Kakooge
Na moje pierwsze święta Bożego Narodzenia w Ugandzie postanowiłem zrobić jasełka. Jako dziecko chodziłem z bratem i mamą na jasełka do szkoły, w której mama była nauczycielką, więc miałem o nich jako takie pojęcie. Wcieliłem się w rolę reżysera. Tekst wziąłem z Biblii i trochę go zmodyfikowałem, na potrzeby tutejszych warunków. Jednak prawdziwy problem miałem przy obsadzie ról, np. kogo wybrać na diabła? W Polsce musiał to być ktoś czarny, a w Afryce — najlepiej pasowałby biały, więc posypaliśmy kandydata mąką. Przy jasełkach pomagała mi miejscowa młodzież. Poleciłem im, żeby zrobili dekoracje. Wykazali się niesamowitą wyobraźnią, między innymi owinęli drzewko sosny papierem toaletowym, w którym powycinali pomysłowe wzory, gwiazdę zrobili z suchego liścia bananowego, a szopkę na wzór miejscowych chatek z gliny. Te jasełka wystawiliśmy tylko raz — w Boże Narodzenie po mszy świętej, ale przy pełnym aplauzie zgromadzonej w kościele publiczności.
Po świętach Bożego Narodzenia ojciec Jarosław zajął się dokończeniem budowy kościoła, a ja wyjechałem do misji w buszu Kasmbya, prowadzonej przez Ojców Białych, uczyć się dalej języka luganda.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Styczeń (Gatonnya)— dojrzewają banany, zaczyna się pora sucha. Luty (Mukutula-nsanjasanja)— pora sucha powoduje wysuszenie liści bananowców i ich spadanie. Marzec (Mungula–nsigo)— zaczyna się pora deszczowa i należy przygotować nasiona. Kwiecień (Kafumuulampawu)— wylatują białe mrówki. Maj (Muzigo) — jest dużo deszczu i rośliny wyglądają, jakby je ktoś posmarował olejem. Czerwiec (Ssebo aseeka) — występuje dużo przypadków malarii. Lipiec (Kasambula) — okres, w którym jest dużo pracy na polach. Sierpień (Mukwakanya) — druga pora deszczowa. Wrzesień (Mutunda) — okres, w którym sprzedaje się plony z pól. Październik (Mukulukusa-bitungotungo) — okres deszczu, który wypłukuje nasionka sim-sim. Listopad (Museenene) — na polach pojawia się szarańcza w dużych ilościach. Grudzień (Ntenvu) — pojawia się robak „ntenvu”.
2 W zespole bębnów najważniejszy jest długi bęben o wysokim, głośnym dźwięku ngalabi. Oprócz niego używa się malutkiego bębna namunjoloba, obsługiwanego zazwyczaj małymi pałeczkami. Kolejny bęben to tzw. jakuba, wielki instrument o niskim tonie basowym, do wydobycia którego służy nienapięta skóra, następnie bęben średni do nadawania rytmu, mujaguzo — bęben królewski, ostatni zaś i najważniejszy wśród bębnów to empunyi.
3 Harfa ugandyjska jest dokładną kopią harfy używanej w starożytnym Egipcie. Dostarczono ją do Ugandy Nilem lub okrężną drogą handlową z Egiptu do Somalii, a stamtąd do Ugandy. Harfa zbudowana jest z następujących części: płytkiej drewnianej miski w kształcie pancerza żółwia oraz cienkiego kawałka skóry owcy lub antylopy, który jest na niego naciągnięty. Na jednym końcu miski przymocowany jest długi, gładki, podkręcony kawałek drewna. Harfa ma zazwyczaj osiem strun, które są przymocowane do pokręteł na drewnie i do drugiego końca miski.
4 Lud Baganda tworzą 52 klany składające się z wielu rodzin mających wspólnego przodka i aktualnego przywódcę. Abalangira to klan rodziny królewskiej. Większość klanów jednak nosi nazwy zwierząt. Klany: Nyonyi — ptaka, Nte teriko mukira — krowy bez ogona, Nganga — dzioborożca, Kitete, Nkima — małej małpy, Ngabi — małej antylopy bez ogona, Mamba — ryby z rodzin dwudysznych, Ngonge — wydry, Mbogo — bawołu, Ndiga — owcy, Njovu — słonia, Butiko — grzyba, Nseenene — konika polnego, Fumbe — dużego kota, Ngo — leoparda, Nkerebwe — wiewiórki żyjącej na drzewach, Mpindi — fasoli, Njaza — sarny, Musu — szczura jadalnego, Nkejje — srebrnej małej rybki, Namugona — kruka, Kinyomo — czerwonej mrówki, Mazzi g’e kisasi — rynny w chacie z trawy, Nsuma — małej rybki, Nsawaswa — jaszczurki, Ntalaganya — afrykańskiej antylopy krętorogiej z rodziny dujkerów, Ngeye — gerezy, Nnyange — białego ptaka, który wyjada insekty ze skóry bydła, Kasiimba — małego leoparda, Mbwa — psa, Kibe — szakala, Kkobe — jadalnego korzenia yam, Nvubu — hipopotama nilowego, Mutima — serca, Kayozi — szczura skaczącego, Lukato — igły, Enkebuka — wiewiórki żyjącej w buszu, Nkula — nosorożca, Ngaali — żurawia koroniastego, Katinvuma — małego krzewu, Mpologoma — lwa, Kiwere — rodzaju trawy, Mpewo — małej antylopy, Enkusu — papugi, Ekibuba — ryby, Jazi — szarańczy, Nte eyalubombwe — krowy łaciatej, Nakinsige — ptaka, Nssuma — ryby, Ndiisa — ptaka, Ababiito to służba klanu królewskiego. Każdy klan ma w strukturze królestwa swoją rolę do spełnienia, np. klan Bawołu odpowiedzialny jest za noszenie króla w lektyce, klan Grzyba za tańce i muzykę, a klan Szczura za czystość w pałacu. Nie wolno zawierać małżeństwa wewnątrz tego samego klanu. Zabronione również było jedzenie mięsa ze zwierzęcia symbolizującego klan, którego jest się członkiem.