Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przez kilka powojennych dekad Klub Aktora Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatru i Filmu był towarzyskim, kulturalnym i informacyjnym centrum stolicy. Artystom zapewniał poczucie bezpieczeństwa, a kulturze ciągłość, zwłaszcza dzięki wyjątkowym bywalcom pamiętającym jeszcze okres międzywojenny. O przekroczeniu progu SPATiF-u marzyli wszyscy: pisarze i tajniacy, członkowie KC i opozycjoniści, sportowcy, waluciarze i dziewczyny szukające szczęścia lub zarobku. Ale o tym, kto mógł wejść i dostąpić wtajemniczenia, decydował szatniarz Franio – człowiek instytucja.
Znajdujący się w samym sercu Warszawy klub, nieustannie inwigilowany przez bezpiekę, pozostawał wyspą wolności aż do stanu wojennego. Sam lokal działa do dziś, ale zmieniły się klimat i obyczaje. Po dawnym SPATiF-ie zostały jedynie legenda i mnóstwo anegdot z czasów, gdy za zamkniętymi drzwiami, skrywającymi nie zawsze piękne tajemnice, toczyło się intensywne życie. I ta historia – polskiego kina, teatru, estrady i literatury – barwnie opisana w książce Aleksandry Szarłat.
„Był taki adres, było takie miejsce. Historia SPATiF-u jest opowieścią o czasie i ludziach do tego czasu należących. Artyści i pretendenci, kolorowe ptaki i alkoholowe ćmy. Tyrmand, Komeda, Jędrusik, okazjonalne kelnerki, przyszłe żony. Ci ludzie potrafili ze sobą rozmawiać, nie spieszyli się tak bardzo, nie gonili za luksusami, bo żadnych luksusów nie było. Przy wódce, tańcząc lub przeklinając, żyli, po prostu żyli. Ale było to życie prawdziwe, życie na dwieście procent. Chodziło przecież o to, żeby się nie nudzić. „Polsko, nie bądź nudna” – wołał Kisiel. W SPATiF-ie zawsze było ciekawiej – tak jak w pasjonującej książce Aleksandry Szarłat.” Łukasz Maciejewski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 677
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Jakub Zasada
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Wybór zdjęć Waldemar Gorlewski
Copyright © by Aleksandra Szarłat, 2022
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Krystyna Podhajska
Korekta Aleksandra Juryszczak / d2d.pl, Anna Zygmanowska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-543-4
Kolorowym ptakom, niestrudzonym tancerzom, przygodnym muzykantom i biesiadnikom. Wszystkim tym, dla których Klub Aktora – SPATiF stał się drugim domem.
Istnieli albo nie istnieli,
Na wyspie albo nie na wyspie.
Ocean albo nie ocean
Połknął ich albo nie.
Wisława Szymborska, Atlantyda1
To opowieść o świecie, którego już nie ma. Jej bohaterowie pochodzą z różnych kręgów. Można ich po części odnaleźć w Dziadów części III, Weselu, powieściach Curzia Malapartego i Pod wulkanem Malcolma Lowry’ego. Tańczą swój chocholi taniec na ruinach czasu. Biesiadują na tle grobów ofiar II wojny światowej i stalinizmu, manifestacji 1956 roku, Marca 1968, Grudnia 1970, Czerwca 1976 i Sierpnia 1980. Żyją w czasie zawieszonym, w „pomiędzywojniu”. Chcieliby zatrzasnąć za sobą drzwi przeszłości, ale nie potrafią. Jak pisał Malaparte, wojna nigdy nie kończy się dla tych, co walczyli. Zapomnieć o przeszłości i o rozczarowaniu, jakie przyniosła rzeczywistość, pomaga spiritus – duch – ze spirytusem pomieszany. Daje pozór wolności, upaja. Wraz z otrzeźwieniem pojawia się kac, a z nim wracają realia.
Capri dla wielu jest symbolem bezpiecznego schronienia. W realnym świecie – na szczycie urwiska, w trudno dostępnym miejscu – wybudował swój dom-azyl Malaparte. Ci, którzy zapragną się tam dostać, będą potrzebowali szczęścia lub determinacji. „Na świecie istnieją tylko dwa raje: Ameryka oraz Capri”2 – mówi generał Cork ze Skóry.
Rajem, domem wolności, bezpieczną wyspą dla artystów filmu i teatru w PRL-u jest Klub Aktora – SPATiF. Mogą do niego wejść tylko nieliczni, a gdy się tam znajdą, nikt niczego nie może im nakazać. Trudno powiedzieć, dokąd zmierzają, bo żaden bunt tu się nie rodzi, żadne dzieło zbiorowe nie powstaje. Klubowi goście bronią się żartem, rozmową, czasem awanturą. Wtedy złość i niezgoda na rzeczywistość trochę się rozmywają, bledną – taki zawór bezpieczeństwa władza zafundowała im i sobie samej.
Klubowiczów nie sposób utrzymać w miejscu akcji – wychodzą i wracają, wlokąc różne historie. To, kim są, oraz ich przeszłość wpływają na klimat tego miejsca. Nie sposób jej pominąć, wycinki z życia bohaterów są jak kadry uzupełniające fabułę. Bywa, że docierają tu jako młodzi ludzie, a wstają od stolika trzydzieści lat później, by zaraz potem odejść na zawsze.
Stoliki w tym świecie są stałym elementem scenografii. Do niektórych wolno się dosiąść, do innych nie. Bo siedzą przy nich goście ważni i ważniejsi. Ci ważniejsi ciągną za sobą ogon historii – byli „kimś” już przed wojną. Znały ich Warszawa, Lwów, Wilno. Janusz Minkiewicz, nocny książę Warszawy, jak poetycko mówi o nim Janusz Głowacki, skupia wokół siebie znanych literatów; satyryk Józef Prutkowski – oficerów i sportowców. Jest jeszcze Stanisław Wohl, żywa historia polskiego filmu, który gromadzi w swojej profesorskiej loży wybitnych filmowców.
Przy stolikach goście zaklinają czas. To do niego się modlą, do niego odwołują. „W życiu szkoda tylko jednego – czasu”3, wspomina Sławomir Mrożek w Dzienniku słowa Leopolda Tyrmanda. Z tymże nieuchwytnym wymiarem wiąże się najgłębsze pragnienie Kazimierza Brandysa: „Poprosiłbym o to, żeby czas mijał wolniej. Sto razy wolniej, dziesięć razy wolniej. Bo mimo złej pogody i ciemności, mimo niewesołych myśli, pomimo wszystko – bardzo nie chciałoby się stąd odchodzić”4. Tyle że w klubach środowiskowych czas biegnie nielinearnie – jak we śnie z zaburzonym porządkiem zdarzeń, w którym wszystko jest możliwe.
Nikt nie przypuszcza, jak ważny dla polskiej inteligencji stanie się Klub Aktora – SPATiF. Że przez ponad trzy dekady aż do transformacji ustrojowej będzie stanowić centrum rozrywkowo-kulturalno-informacyjne stolicy, a poharatanym przez wojnę artystom zapewni poczucie bezpieczeństwa. Młode pokolenie, które nie miało szansy uczestniczyć w intelektualnych grach bywalców Ziemiańskiej, będzie obserwować tych, którzy niegdyś brali w nich udział: Antoniego Słonimskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Adama Ważyka, Janusza Minkiewicza. Sam widok mistrzów słowa wywiera wrażenie. Według wspomnień Michała Komara zobaczyć przy stoliku Słonimskiego to tak, „jakby sam Mickiewicz przyszedł na kieliszek”5.
Grupa literatów na dworcu w Warszawie przed odjazdem na wieczór literacki do Pragi. Widoczni od lewej: Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Lechoń, Maria Morska-Kwaster i Kazimierz Wierzyński. W drugim rzędzie Antoni Słonimski. 1928
NAC
Klub Aktora – SPATiF działa przez cały okres PRL-u z krótką przerwą w stanie wojennym – teoretycznie do dziś, a praktycznie do transformacji ustrojowej. Pełni funkcję wentyla napięć społecznych, dzięki zaś wyjątkowym bywalcom, łączącym okres międzywojenny ze współczesnością, zapewnia to, co kulturze nieodzowne – ciągłość.
Po wojennej zawierusze ludzie poszukują swoich bliskich. Są wzruszenia, rozpacz i wybuchy radości. Jerzy Jurandot, satyryk, autor tekstów dla teatrzyków literackich, między innymi dla „Cyrulika Warszawskiego”, satyrycznego organu poetów spod znaku Skamandra, 18 stycznia 1945 roku – dzień po wyzwoleniu Warszawy – szuka swojej żony, Stefanii Grodzieńskiej. Błądzi wśród szkieletów wypalonych domów i zwałów gruzu. W tłumie życiowych rozbitków dostrzega dwóch oficerów, z których jeden wydaje mu się znajomy. Podchodzi więc do niego i się przedstawia. Zanim zdąży zapytać o Stefanię, słyszy: „Martwi się pan o żonę? Żyje, jest spikerką Polskiego Radia w Lublinie. Widziałem ją tydzień temu”1.
Owych dwóch oficerów to twórcy polskiego kina – operator filmowy kapitan Stanisław Wohl i reżyser podpułkownik Aleksander Ford (właściwie: Mosze Liwszyc lub Lifszyc)[1]. Przybyli do kraju z I Dywizją Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Wohl, absolwent Ecole Technique de Photographie et de Cinématographie na Sorbonie, na froncie trzyma kamerę zamiast karabinu. W wyzwolonej stolicy kręci z Fordem film dokumentalny o jej codzienności na zgliszczach.
Warszawa jest kompletnie zrujnowana. W tej sytuacji dwa najważniejsze miejsca na nowej mapie Polski to Łódź i Lublin, do którego zjeżdżają ocaleńcy – ze Lwowa, z Wilna, zewsząd. W tej tymczasowej stolicy kraju tworzy się rząd, odradzają najważniejsze instytucje. Trzeba tu być, jeśli w przyszłości chce się coś znaczyć.
Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku wybuchł entuzjazm trudny do opisania. W wolnej Polsce można było wreszcie pisać i mówić po polsku. Pisarze dawali upust swojej radości, bawiąc się językiem ojczystym. Słonimski podpisywał swoje recenzje pseudonimem Pro-Rok, Lechoń – Pawie Pióro, Tuwim pseudonimów miał ponad czterdzieści, między innymi Schyzio Frenik, Owóż, Czyliżem… Założyli Wielką Kwaterę Głównej Armii Zbawienia Polski i tworzyli cudowne dziełka w rodzaju parodii kalendarza dla rolników Pracowita pszczółka. Kalendarzyk encyklopedyczno-informacyjny na rok 1921, pełnego purnonsensowych żartów.
Radość z zakończenia II wojny światowej ma inny wymiar. Tym, co spaja kolejne pokolenie, jest trauma wojny. W tle są cierpienia i śmierć, gdzieś na dnie czai się strach o przyszłość. Gombrowicz w Dzienniku pisze: „Po zmaganiach z Rosją, z Niemcami, czekał nas bój z Polską. Nic dziwnego zatem, że niepodległość okazała się cięższa i bardziej upokarzająca od niewoli. Póki byliśmy pochłonięci buntem przeciw obcej przemocy, pytania: kim jesteśmy? co mamy z siebie zrobić? jak gdyby zasnęły – ale niepodległość zbudziła śpiącą w nas zagadkę”2.
Pytań o przyszłość nie brakuje.
Kazimierz Brandys: „W Lublinie, gdzie montowały się pierwsze rządy późniejszej Polski Ludowej, działał Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Był problem sumienia, czy się zaangażować w tę działalność, czy nie. W końcu wszyscy, z którymi byłem w kontakcie, jakoś się zaangażowali”3. On również, z czego po latach będzie się tłumaczył.
Kogóż w Lublinie 1944 roku nie ma! Przed ludźmi pióra otwierają się tu możliwości pracy w prasie i radiu, na aktorów czeka Teatr Wojska Polskiego, na pisarzy – reaktywowany Związek Literatów.
Jest Ryszard Matuszewski, krytyk i przyszły autor szkolnych podręczników; jest Kazimierz Brandys; ze Lwowa przybył z rodziną Mirosław Żuławski, prawnik, późniejszy pisarz i dyplomata. Są poeci Mieczysław Jastrun i Adam Ważyk, który do Lublina dotarł w randze majora z Pierwszą Dywizją Kościuszkowską. Przywędrował ze Związku Radzieckiego także Prutkowski, lwowski poeta, a zarazem aktor amator tamtejszych teatrzyków satyrycznych. 1 września 1944 roku zgłasza się do Sztabu I Armii Wojska Polskiego i dostaje zgodę na prowadzenie teatru wojskowego. Wytrwa przy nim pięć miesięcy.
W tym samym czasie do Lublina dociera z podwarszawskiej wsi Stefania Grodzieńska. Impulsem do wędrówki staje się znaleziony obok śmietnika kawałek „Gazety Lubelskiej”[2] z wierszem Janusza Minkiewicza. Nie zna autora bliżej, zagrała tylko w kabarecie Cyrulik Warszawski epizod w sztuce, którą napisał on ze Światopełkiem Karpińskim. W latach trzydziestych była tam tancerką lub – jak się wtedy mówiło – piplają. Nie ma wielkich nadziei, by słynny Minio ją pamiętał, ale jest jedyną łączącą ją z przeszłością nicią, którą może uchwycić. Minkiewicz to znana postać przedwojennej Warszawy, bywalec kawiarni Ziemiańskiej i nocnej Adrii, przede wszystkim zaś autor szopek politycznych i wierszy.
Grodzieńska idzie zatem prosto do „Gazety Lubelskiej” i dowiaduje się, że owszem, Minkiewicz ma etat, ale w radiu. W radiu słyszy: „O tak, pan Minkiewicz pracuje tu, ale nie bywa”. Dostaje jego adres – Minkiewicz mieszka w wynajętym pokoju. Jest południe. Starsza pani, która otwiera Grodzieńskiej drzwi, dziwi się: „O tej porze?! O tej porze pan Minkiewicz śpi i nie życzy sobie, żeby go budzić. Ale może pani zaczekać”4. Po jakimś czasie wychodzi z pokoju wysoki, lekko przygarbiony brunet w prochowcu zakrywającym uda do połowy. Bosy. Ku zaskoczeniu Stefanii przyznaje, że „ledwie, ledwie” ją pamięta. O nic nie pyta, za to stwierdza: „pewnie nie masz pieniędzy, kartek, dachu nad głową”. Ona potakuje w milczeniu, więc prosi ją, by poczekała. Po chwili zjawia się ubrany. Idą do Domu Żołnierza. Tam Minkiewicz oddaje jej „świńską tuszonkę” – swój obiad. Mówi też, że po południu jest konkurs na spikerkę radiową i że powinna się zgłosić. Jeśli nie wygra, on zastanowi się, co dalej. Grodzieńska wygrywa. Ma pracę. Każdego ranka zaczyna: „Tu Lublin na fali 224 metry”. Dzięki temu odnajdzie ją Jurandot. Uczyni to zresztą w momencie szczególnym – w trakcie stypy po sobie samym. Stefania urządza ją dla kolegów z radia, ponieważ straciła nadzieję, że odnajdzie go żywego.
To od niego radiowcy dowiadują się, jak wygląda wyzwolona Warszawa. Jurandot opowiada: „O zburzonych i doszczętnie wypalonych domach. O sterczących, poskręcanych szynach tramwajowych. O tysiącach dawnych mieszkańców, którzy w upiornej ciszy szukali śladów swojego niedawnego życia”5.
Minkiewicz wkrótce awansuje na kierownika literackiego Polskiego Radia, zacznie też pisać dla „Polski Zbrojnej”. Aż trudno uwierzyć, że jest rówieśnikiem Stefanii.
Nie ona jedna odnosi takie wrażenie. „Ja przeżywałem studencką miłość, on był od razu przesadnie dorosły; więcej, pozował na »starca«, milczący, przygarbiony, z ponurą pokerową maską na twarzy, z której trudno było odczytać, że to jeden z najdowcipniejszych ludzi w Polsce. Znajomi, którym mówiłem, że chodziliśmy do jednej klasy, nie chcieli wierzyć. Zdawało im się, że Janusz mógł być moim ojcem”6 – wspomina Matuszewski.
Minkiewicz, Grodzieńska i Jurandot będą w przyszłości razem pracować i spotykać się w innych realiach w warszawskim SPATiF-ie.
Stefania Grodzieńska i Janusz Minkiewicz na plaży w Ustce. Lato 1948
East News
Na terenach wolnych od działań wojennych zaczyna się odradzać kultura. W Lublinie wychodzą kolejne pisma, między innymi satyryczny „Stańczyk”, założony przez Leona Pasternaka, niegdyś współpracownika „Szpilek”. W 1944 roku Minkiewicz publikuje tam wiersz Do bardzo obecnie niezadowolonych, w którym daje do zrozumienia, że nie identyfikuje się z międzywojenną Polską i londyńskim rządem: Dziś niby nad posadką każdy z was się gryzie, / Lecz siedząc po kawiarniach – bezrobotnych klasa – / Marzycie o bezpłatnej do Londynu wizie: / „Za Anglosasa jedz, pij i popuszczaj pasa!” / gdy dziś chcecie mnie wplątać w nową waszą bujdę, / Gdy niejeden z was jakąś „wspólnotą” mnie mami – / Odpowiadam: – w tę stronę albo w tamtą pójdę. / Może z tym, może z owym… / Z diabłem, lecz nie z wami!7.
Forum do żartów szybko znika. „Stańczyk” zostaje zamknięty po wydaniu pięciu numerów. Powód jest oczywisty, wyłuszcza go Minkiewicz:
Tego „Stańczyk” bardzo gniewa, / Że dowcipy nadto z lewa, / Temu przyszło zaś do głowy, / Że jest nazbyt prawicowy, / Ten się zasadniczo zżyma, / Że postawy „Stańczyk” ni ma, […] / Ktoś tam krzyczy: – Gdzie jest Cenzor?! Panie, ugryź się pan w jęzor. / Zapamiętaj, jeśli łaska: / Demokracja jest, u diaska! / A że „Stańczyk” w pana godzi, / To nam właśnie o to chodzi!8.
Tymczasem władzy chodzi o coś zupełnie innego.
W miejsce zamkniętych pism powstają nowe – „Stańczyka” zastępują „Szpilki”. To tam od 1947 roku Minkiewicz zamieszcza zabawne miniatury. Współpracuje też z „Przekrojem” (pierwszy numer ukazał się 15 kwietnia 1945 roku) i przez dwa lata prowadzi tam rubrykę „Pigułki”,które „należy zażywać przed, podczas lub po »Przekroju«, najlepiej między Kamyczkiem a Wiechem”. „Pigułek” jest siedem: po jednej na każdy dzień tygodnia.
Wkrótce wraz z innymi polskimi literatami (są między nimi Jastrun i Ważyk) zostaje zaproszony na wycieczkę do Moskwy. Koledzy zazdroszczą im nie tyle samego wyjazdu wypełnionego komunistyczną indoktrynacją, ile prezentów – wyjechali obdarci, wrócili w ciepłych paltach z karakułowymi kołnierzami i futrzanych czapkach. Miłościwy ten komunizm.
Minkiewicz nie zapomina o rozrzuconych po świecie dawnych kolegach. Dzięki niemu w grudniu 1944 roku – jak wspomina Wojciech Karpiński w tomie Twarze9 – powróci z Rosji poeta Paweł Hertz, który wojenną poniewierkę zakończył jako bibliotekarz w Samarkandzie.
Przyjaciele skamandryci, którzy jeszcze nie tak dawno żartowali w Ziemiańskiej, są wciąż na emigracji; Julian Tuwim, Jan Lechoń i Kazimierz Wierzyński w Nowym Jorku, Antoni Słonimski i Mieczysław Grydzewski w Londynie.
„Rok 1939 to koniec nie tylko wolnej Rzeczpospolitej Polskiej, ale także wolnej Rzeczpospolitej Poetyckiej. Powtarza się sytuacja sprzed listopada 1918 roku: poezja wraca na służbę”, zauważa Bohdan Urbankowski w Czerwonej mszy10. Trudno się z nim nie zgodzić. Nowy ład w ujęciu wybitnych poetów z pewnością nie zachwyca, wręcz przeraża. Słowa raz zapisane nie giną, zostaną z nimi na lata.
Budowanie życia na ruinach pod dyktando komunistów okazuje się niełatwe. Władza dzieli. Na tych dobrych, co walczyli w słusznej sprawie, i tych złych, co biegali z karabinem po lasach. Zaczynają się zapełniać więzienia. Józef Różański, szef bezpieki, funduje byłym akowcom tortury.
Aktorzy, literaci, najróżniejsi artyści muszą określić swoje miejsce w społeczeństwie.
Żarty? Na miarę czasu. W 1945 roku w Łodzi, w gmachu zaadaptowanym na potrzeby Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik”, odbywa się wielka feta, czy też raczej „popijawa”, jak pisze Jerzy Zaruba, przedstawiciel przedwojennej bohemy. Z tej okazji grafik Henryk Tomaszewski urządza pierwszy powojenny happening: na uroczystości zjawia się w mundurze esesmana, obwieszony hitlerowskimi orderami i zajmuje jeden z pokoików. Na drzwiach maluje swastykę i napis Nur für Deutsche. „Długi czas musieliśmy tłumaczyć gorliwemu milicjantowi, który chciał go koniecznie aresztować, że to był tylko żart”11. Tym razem kończy się jedynie na nakazie usunięcia napisu.
Przedwojenni marzyciele szybko się przekonują, że nowy ład nie sprzyja żartom. Ale oni także się zmienili – postarzali o lata wojny. Doświadczyli tyle, że te lata mają prawo liczyć co najmniej podwójnie. Bo jaką miarą mierzyć pobyt w getcie czy obozie koncentracyjnym?
W marcu 1945 roku zapada decyzja o przeniesieniu wielu instytucji kultury z Lublina do Łodzi. Miasto prawie nienaruszone wojną na chwilę przejmie rolę kulturalnej stolicy kraju – tworzy się tam teatr, otwierają redakcje gazet. Prócz codziennej „Rzeczpospolitej”, naczelnego organu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, wychodzi tygodnik „Kuźnica”[3], formuje się „Czytelnik”. Są tu już reżyserzy, krytycy, aktorzy, pisarze, wśród nich Dobiesław Damięcki, Stefania Grodzieńska, Jerzy Jurandot, Zygmunt Kałużyński, Jan Kott. Z Lublina przyjechał Janusz Minkiewicz z rodziną, są Dygatowie, Jan Brzechwa, Władysław Broniewski, Mieczysław Jastrun z żoną Mieczysławą Buczkówną, Ryszarda Hanin z mężem Leonem Pasternakiem, Pola Gojawiczyńska.
„W tamtych latach, w latach gdy rodziła się »Kuźnica«, skończyła się najciemniejsza noc! Ci, co ją przeżyli, wyszli z lasów spragnieni jednego: żyć, żyć, żyć”12 – pisze Adolf Rudnicki, który wraz z innymi pisarzami znajduje schronienie w Domu Literatów na Bandurskiego 8 (dziś Mickiewicza). Okazałą kamienicę po zakończeniu działań wojennych zarekwirowali na kwatery literackie oficerowie I Armii WP, Pasternak i Ważyk[4]. Znajdują się tam lokale różnej wielkości, od kawalerek po czteropokojowe. Te większe mają dostać literaci z rodzinami. Ważyk, mimo że jest sam (żona Gizela zginęła w czasie wojny), protestuje przeciwko przydzieleniu mu małego mieszkania i pod nieobecność Mariana Piechala zajmuje jego rodzinny apartament. Przecież Ważyk też może mieć rodzinę! I niebawem ją ma – żeni się z młodą aktorką, Marią Krawczykówną.
Na co dzień Ważyk chodzi w mundurze i z naganem, czym budzi zrozumiały respekt. W nowej Polsce czuje się jak ryba w wodzie. Wieczorem, gdy wraz z kilkoma pisarzami opuszcza restaurację, zaczepia ich sowiecki patrol. Ważyk się stawia: „A wy znajetie, kto ja! Wy znajetie, kto takoj Kościuszko! Kościuszko – eto ja!”13.
Wiele lat później córka Stanisława Dygata, Magda, zauważy, że wojenna przeszłość literatów, czyli udział w walce, zapewniała im środowiskowy prestiż. Jej ojciec do tej grupy nie należał.
Teatr Syrena wystawia w Łodzi pierwszą w powojennej rzeczywistości Szopkę polityczną 1945–1946 autorstwaJanusza Minkiewicza i Jana Brzechwy. Również filmowcy nie zasypiają gruszek w popiele. Na początek zajmują pałacyk fabrykanta Oskara Kona przy ulicy Targowej. Dzięki działaniom Stanisława Wohla, Aleksandra Forda i Jerzego Toeplitza powoli zaczyna się materializować idea szkoły filmowej. Kiedy brakuje sprzętu – a brakuje wszystkiego – władze wyrażają zgodę na wyprawę filmowców do dawnej wytwórni UFA w Berlinie. Jak wspomina Kazimierz Kutz, rekwirują tam kamery, lampy, wózki, całe osprzętowanie i jako łup wojenny przywożą do Łodzi14. Rusza produkcja filmowa. Ford ma już się czym chwalić – nakręcił pierwszy w powojennej Polsce film dokumentalny. Majdanek – cmentarzysko Europy.
W 1946 roku ukazuje się tom satyr Minkiewicza Kazania i skargi. Wkrótce potem satyryk z Brzechwą, Grodzieńską i Stefanem Wiecheckim, czyli Wiechem, objeżdżają kraj z programem Ladacznica z zasadami. Ludzie są spragnieni rozrywki. Dwa lata później to samo towarzystwo (z Władysławem Broniewskim zamiast Wiecha) znów wyrusza – salonką doczepioną do pociągu – w dwumiesięczny objazd. Występy są biletowane, na widowni brakuje miejsc.
Minkiewicz w 1947 roku ma trzydzieści trzy lata i ponieważ uważa siebie za zgrzybiałego starca, zaczyna pisać pamiętnik. Drukuje go w redagowanych przez Iwaszkiewicza „Nowinach Literackich”.
Związek Artystów Scen Polskich[5] wznawia działalność 17 czerwca 1945 roku, tuż po wyjściu Leona Schillera z obozu koncentracyjnego. Nowo powołanemu prezesowi, Dobiesławowi Damięckiemu, który dociera do Warszawy z Łodzi, zależy na porozumieniu z peerelowską władzą. W lipcu 1945 roku dochodzi do spotkania czteroosobowej delegacji związku z Leonem Kruczkowskim, wiceministrem kultury. Przyjęcie jest chłodne. Kruczkowski sugeruje, by ZASP podporządkował się Komisji Centralnej Związków Zawodowych. Podczas drugiego spotkania precyzuje: wszyscy pracownicy teatru, także techniczni i administracyjni, mają należeć do jednej organizacji zawodowej. List ministra, w którym położył on nacisk na nową strukturę ZASP-u oraz „właściwie postawioną weryfikację”, odczytano podczas Walnego Zjazdu Delegatów w sierpniu 1945 roku. Jednocześnie Henryk Ładosz w imieniu prezydenta Warszawy, Stanisława Tołwińskiego, apeluje „o walkę o świadomego recenzenta i podniesienie godności artysty w społeczeństwie”15. Owa „godność” stanie się wkrótce problemem, który jako pierwszy podzieli środowisko ludzi teatru i filmu – wróci sprawa wojennej kolaboracji aktorów.
Zgodnie z wytycznymi ministerstwa ZASP ma powołać Sąd Weryfikacyjny[6], który oceni postawę moralną aktorów w czasie wojny. Przewodniczy mu Bohdan Korzeniewski, wśród członków jest między innymi Dobiesław Damięcki.
Podczas okupacji na terenach polskich niektóre wydarzenia kulturalne i teatry były przeznaczone wyłącznie dla Niemców. Sprzeciwił się temu ZASP i w 1940 roku uchwalił zakaz występowania w zawłaszczonych przez Niemców imprezach. Jednocześnie z inicjatywy Bohdana Korzeniewskiego, Leona Schillera i Edmunda Wiercińskiego postulował utworzenie Tajnej Rady Teatralnej. Miałaby ona za zadanie przede wszystkim stworzenie ram dla organizacji teatrów w wolnej Polsce oraz opracowanie projektu weryfikacji aktorów, nieuznających zakazu współpracy z okupantem.
W 1945 roku weryfikacji zostaje poddanych dwa i pół tysiąca aktorów, śpiewaków oraz tancerzy. Zakaz występowania w teatrach złamało około dwustu artystów, wśród nich gwiazdy: Stanisława Perzanowska, Jerzy Leszczyński, Lucyna Messal, Adolf Dymsza, Józef Węgrzyn, Maria Malicka, Lidia Wysocka, Józef Kondrat.
Sąd Weryfikacyjny pracuje wolno – przez trzy lata po wyzwoleniu. Wymiar kary bywa różny: zawieszenie w prawach członka ZASP-u, zakaz zajmowania stanowisk kierowniczych, pozbawienie na jakiś czas prawa do występowania w teatrze, radiu i filmie. Na afiszach nazwiska ukaranych aktorów mają zastępować gwiazdki, a oni sami powinni część honorariów przekazywać na cele społeczne.
ZASP jest zawiedziony pobłażliwym stosunkiem środowiska do wymierzonych kar. „Ta kara [infamii – A.S.] okazała się dużo mniej bolesna, niż przewidywał. Środowisko było tolerancyjne. […] fałszywie pojmowane koleżeństwo”16 – zauważył po latach Korzeniewski.
Pół wieku po wojnie temat wraca. W 1997 roku na łamach kwartalnika „Pamiętnik Teatralny” toczy się dyskusja podająca w wątpliwość zasadność owych osądów. Uniewinniono – nie uniewinniono, błoto przyklejone do podeszwy trudno oderwać. Wielu artystów zostało skrzywdzonych. Szemrana opinia wlecze się za delikwentem. Problem wróci w kolejnej odsłonie – w czasie stanu wojennego.
Kupiona przez ZASP w 1939 roku kamienica w Alejach Ujazdowskich 45 na szczęście nie została zburzona, ale wymaga remontu. Dobiesław Damięcki uzyskał na to zgodę władz. Od marca 1945 roku obowiązuje zresztą nowa nazwa: aleja Marszałka Józefa Stalina[7]. Na razie udało się przysposobić do użytku pomieszczenia na parterze. Prezes z rodziną – żoną Ireną i synami: Damianem oraz młodszym Maciejem – znajdzie tu tymczasowe przytulisko. Dwa piętra na trzy lata przejmie Ministerstwo Odbudowy. Od 1950 roku cały budynek ma wrócić do ZASP-u.
Co Damian Damięcki, rocznik 1941, pamięta z tamtych lat? W SPATiF-ie spotykamy się w lutym 2020 roku. Aktor objaśnia mi zmiany, pokazuje dawny rozkład pomieszczeń: gdzie były kuchnia, sypialnie, czego już nie ma, a co pozostało.
– Mieszkaliśmy tu może pół roku, może rok, dokładnie nie pamiętam – opowiada. – Rozsuwałem drzwi pomiędzy pokojami i jeździłem rowerem w kółko z jednego do drugiego. Któregoś dnia ojciec przyniósł do domu łuk refleksyjny. Mówiliśmy na niego „murzyński”, co uruchomiało wyobraźnię. Stałem w małym pokoiku i szyłem z niego do ogromnej słomianej tarczy strzelniczej, ustawionej w drugim pokoju.
Aleje Ujazdowskie 45. Fotografia z 1938 roku
Archiwum Państwowe w Warszawie
Ojciec, były członek PPS, w domu bywał rzadko. Po wojnie prześladował go Urząd Bezpieczeństwa za działalność w Polskiej Organizacji Wojskowej i posiadane odznaczenia: był kawalerem orderu Virtuti Militari za III powstanie śląskie oraz z powodu odmowy wstąpienia do PZPR. Ubecy chcieli go zmusić do współpracy. Po przedstawieniu w teatrze zabierali go na Rakowiecką na przesłuchanie prowadzone według najgorszych NKWD-owskich metod. Następnego dnia odwozili prosto na spektakl.
Kiedy Dobiesław pojawia się w domu, szuka zapomnienia w alkoholu. Dzieją się wtedy dziwne rzeczy. Rodzinie pomaga gosposia, Maria Kiljańska, która w powstaniu straciła męża i dwóch synów. Dobiesława darzy uwielbieniem.
– Mam w pamięci taki obrazek – kontynuuje Damian. – Ojciec na golasa wychodzi z pomieszczeń kuchennych i staje w drzwiach z jaśkiem na głowie ułożonym na kształt dwurogu, charakterystycznego dla czasów napoleońskich. Jedną rękę trzyma na piersi, drugą na plecach niczym Napoleon. Przed nim klęczy pani Maryjka, modli się i całuje go po dłoniach.
Po latach w naszym dawnym mieszkaniu zaczęło się toczyć życie towarzyskie teatrów. Moda i obowiązek nakazywały, by po spektaklu przyjść tutaj, pogadać, napić się. To było najciekawsze, najlepsze miejsce w Warszawie. Ilekroć przychodziłem tu pić wódkę, miałem poczucie, że wchodzę prawie jak do świątyni. Tu przecież mieszkałem i stąd pochodzi moje wspomnienie o ojcu, którego z innych sytuacji życiowych słabo pamiętam – wyznaje.
Klimat tego miejsca tworzyli ludzie, którzy biegli do niego jak do mekki i uznawali je za azyl. Dziś ten niepowtarzalny mikroświat oddala się w astronomicznym tempie. Wielu bohaterów barwnych opowieści bezpowrotnie odeszło, a rozmówców, do których udaje mi się dzisiaj dotrzeć, często zawodzi pamięć.
Czy uda się o tym świecie opowiedzieć, oddać jego atmosferę, charakter? Jerzy Gruza, reżyser, bywalec Klubu Aktora, już przed laty sceptycznie odnosił się do tego pomysłu: „Nie sposób opisać SPATiF-u. Na to trzeba by poświęcić kilka tomów. Był wyjątkowy. W Nowym Jorku podobny charakter miały Russian Tea Room na Czterdziestej Siódmej Ulicy albo bardziej Elaine’s w Drugiej Alei. Prowadziła go Elaine Kaufman, jakby rodzona siostra Ireny Szymańskiej[8] z »Czytelnika«, wszystko o wszystkich wiedziała i rozsadzała gości według własnego uznania, wiedząc, kto do kogo pasuje i co z tego wyniknie. Kiedy przed laty wszedłem tam z Elą Czyżewską i dowiedziała się, że jestem z Warszawy, zapytała:
– Co się stało? Podobno w Warszawie SPATiF zamknięty?”1.
Po wyprowadzce Damięckich do mieszkania na Żoliborzu w kamienicy rozpoczyna się remont parteru. Wokół Związku Artystów Scen Polskich panuje zamieszanie, wraca groźba jego likwidacji. Problemem dla władzy jest usytuowanie ZASP-u wobec organizacji pokrewnych. Od czerwca 1948 roku po decyzji Komisji Centralnej Związków Zawodowych działa bowiem Związek Zawodowy Pracowników Sztuki i Kultury.
Wiosną 1948 roku odbywa się XX Walny Zjazd Delegatów ZASP-u. ZASP łączy się z pięcioma innymi organizacjami zawodowymi i tym samym kończy trzydziestoletnią działalność. Arnold Szyfman czyta list pożegnalny, w którym podkreśla doniosły wkład Związku w rozwój polskiego teatru i aktorstwa.
Formalny proces likwidacyjny trwa od kwietnia 1949 do czerwca 1950 roku. Na początku 1950 roku Rada Stowarzyszeń Artystycznych przy Ministerstwie Kultury i Sztuki wydaje decyzję o powołaniu nowej instytucji. Komisję organizacyjną tworzą między innymi Aleksander Zelwerowicz, Jan Kreczmar, Aleksander Ford, Henryk Szletyński, Marian Wyrzykowski i Kazimierz Rudzki. W lipcu 1950 roku w Warszawie odbywa się zjazd, na którym 12 lipca powstaje Stowarzyszenie Polskich Artystów Teatru i Filmu (SPATiF) z prezesem Leonem Schillerem. Stowarzyszenie przejmuje wszelkie aktywa ZASP-u (majątek ruchomy i nieruchomy), w tym Schronisko Artystów Weteranów Scen Polskich imienia Wojciecha Bogusławskiego w Skolimowie. Formalnościom staje się zadość 31 sierpnia 1950 roku.
W marcu 1953 roku krajem wstrząsa tragedia: umiera Józef Stalin.
Olgierd Łukaszewicz ma wtedy pięć lat. Mieszka z rodzicami i bratem bliźniakiem na Śląsku. Kiedy radio podaje wiadomość o śmierci wodza, Olo froteruje podłogę w pokoju, co uważa za świetną zabawę – rozpędza się i sunie po gładkich deskach jak po lodzie. Na dźwięk marsza żałobnego reaguje radosną jaskółką. Przerażona mama wbiega do pokoju i rzuca się do okien, by czym prędzej zaciągnąć zasłony. Nikt z sąsiadów nie może zobaczyć tej bezrozumnej radości dziecka. Gdyby stało się inaczej, rodzinę Łukaszewiczów czekałyby wielkie kłopoty.
Po śmierci Stalina rozpacza cała Polska. „I jak my teraz będziemy żyli?” – pytają publicyści jak kraj długi i szeroki. W żałobie pogrążają się literaci i artyści, wśród nich Tuwim, który dla sowieckiej „Prawdy” pisze: „»On jest nasz!« – powie ludzkość, krocząc w przyszłość z jego imieniem na ustach. Od Łaby po Ocean Spokojny wszędzie imię Stalina będzie imieniem żywym, najdroższym”2. Ukazują się poświęcone Stalinowi wydania specjalne polskich czasopism, pełne równie pompatycznych wypowiedzi polityków i ludzi kultury, między innymi Iwaszkiewicza: „Wielki obrońca pokoju, który zawsze określał pokój w swoim genialnie prostym i jasnym umyśle. Nie we frazesach i pięknie abstrakcyjnych zdaniach, ale w konkretnych czynach […] na zawsze pozostanie symbolem najwyższego ideału ludzkości, symbolem pokojowej i braterskiej współpracy między narodami”3. Sławi przymioty wodza inny bywalec Ziemiańskiej, Ważyk: Mądrość Stalina / rzeka szeroka, / w ciężkich turbinach / przetacza wody, / płynąc wysiewa / pszenicę w tundrach, zalesia stepy, / stawia ogrody4.
Ubolewają Tadeusz Konwicki, Zofia Nałkowska, Julian Przyboś i Maria Dąbrowska. Dramatyzuje w wierszu Umarł Stalin Konstanty Ildefons Gałczyński: Krzyczy Wołga. Szlocha Sekwana. / Woła Dunaj. Jęczą rzeki chińskie. / Broczy Wisła jak otwarta rana.
SPATiF również czuje się zobowiązany, by przekazać wyrazy współczucia Wszechzwiązkowemu Towarzystwu Teatralnemu: „Wstrząśnięci wieścią o zgonie Wodza Związku Radzieckiego i całej postępowej ludzkości, Józefa Stalina, łączymy się z aktorstwem radzieckim w jego ciężkiej żałobie. Wraz z całym narodem polskim aktorstwo polskie głęboko odczuwa stratę genialnego Współpracownika i Kontynuatora dzieła Lenina, Wyzwoliciela i Przyjaciela Polski, Myśliciela, z którego wskazań czerpaliśmy i będziemy czerpać natchnienie w naszej sztuce. W tej żałobnej chwili aktorstwo polskie wraz z całym narodem jeszcze mocniej złączy się ze swoją Partią wokół nieśmiertelnych sztandarów Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina”5.
Ma swój udział w sławieniu mędrca narodu radzieckiego także Minkiewicz, który w 1951 roku pisze poemat dla dzieci Lenin w Poroninie. Wiele lat później Magda Dygat kupi tę książkę w antykwariacie i pod rysunkiem obejmujących się Lenina i Stalina znajdzie „recenzję” napisaną niewprawną dziecięcą ręką – jak oceni – trafiającą w sedno: „Głupie wariaty”.
Minkiewicza, a przy okazji i siebie, tłumaczy Antoni Marianowicz: „We wczesnych latach pięćdziesiątych pisywaliśmy z Januszem różne bzdury, których dzisiaj się wstydzę, bo nie trzeba było tego pisywać, trzeba się było zająć malowaniem mieszkań albo jakimiś innymi posługami, nie było wówczas tragarzy na dworcu, trzeba było nosić walizki, a pisaliśmy jakieś niepotrzebne rzeczy. No ale bardzo szybko nam to przeszło”6.
„Intelektualiści… Jak mogli afirmować wszystko, co podsuwano im pod nos?”7 – zastanawia się Adolf Rudnicki, zawsze wierny sobie, co podkreśla Andrzej Dobosz: „Między 1950 a 1956 rokiem Adolf Rudnicki był ukochanym pisarzem inteligencji polskiej, ponieważ nie napisał ani pół stroniczki, w której ulegałby presji realizmu socjalistycznego”8.
Ból po śmierci wodza dotyka nawet Stanisława Dygata, który daje upust swojej rozpaczy w „Przeglądzie Kulturalnym”: „Różne i nieproste są drogi, którymi polski inteligent zmierzał do świadomości nowego obywatela naszej Ojczyzny. Nie ma drogi, u której wyjścia nie leżałyby Myśl i Dzieło Stalina. One wskazały nam prawdziwy błysk światła, za którym idąc, wyzwalało się w nas miarowo wszystko, co w człowieku najżarliwsze i najlepsze. A wraz z tym rosła każdego dnia najgorętsza miłość do Wielkiego Nauczyciela. Miłość, której nie da się określić inaczej jak: synowska. Stalin odkrył nam prawdziwy sens słów i kryjących się za nimi pojęć jak: Prawda, Miłość, Patriotyzm, które straszliwie zdeprawowane fałszem najnikczemniejszych interesów w służbie burżuazji mąciły naszą świadomość, myliły krok naszych najlepszych w intencjach zamierzeń. Stalin stworzył naszą świadomość – Stalin dał nam życie. Godzin, które przeżyliśmy przy Jego konaniu, nie zamaże już nic i nigdy w naszej pamięci. Nic i nigdy nie zdoła wydrzeć z naszych serc żalu i smutku po Jego śmierci”9.
Prasa prześciga się w publikowaniu not hagiograficznych i bolesnych nekrologów „geniusza narodów”. Zamieszczenia takowego odmawia jedynie „Tygodnik Powszechny”,za co ponosi surową karę – zostanie zamknięty. Jego wydawanie wznowiono dopiero w grudniu 1956 roku.
Autorytety autorytetami, a ludzie na ucho wyszeptują dowcip: „W miejscowości, w której urodził się Lenin, po muzeum z pamiątkami po Leninie dziecku, oprowadza stary przewodnik: »Tutaj jest książka Lenina, tutaj jego buciki dziecięce, tutaj zabawki, tutaj kajety z zadaniami szkolnymi itd., a tu trumienka Lenina«. »Jak to? Przecież Lenin jest pochowany w mauzoleum w Moskwie« – dziwi się jeden ze zwiedzających. »Tak – odpowiada przewodnik – ale tu leży jako dziecko«”10.
Tuwim uczcił zgon Stalina tekstem Potęga, której nic nie złamie w tygodniku „Przekrój”. Pół roku później, w grudniu 1953 roku, to jego nekrologi pojawiają się w prasie. Towarzysz stolikowych spotkań w Ziemiańskiej i nocnych wędrówek ze Słonimskim po międzywojennej Warszawie zmarł na zawał serca w Zakopanem.
Gdy w Związku Radzieckim budowano kult Stalina, Słonimski w postscriptum do jednego ze swoich felietonów tłumaczył: „Do panów idiotów i redaktorów niektórych pisemek. Zdanie: »Stalin nie tylko jest mądry, ale i dobry« użyte jest w sensie ironicznym. Należy to rozumieć odwrotnie. Ale tylko to. Innych rzeczy proszę nie rozumieć odwrotnie”11. Tak pisał w 1938 roku. W 1953 milczy. Krytyka władzy jest niewskazana. Kiedy Minkiewicz w 1954 roku wraz z Arturem Marią Swinarskim zakłada w restauracji na MDM-ie kabaret polityczny „Stańczyk”, wiadomo, że nie ma on szans na przetrwanie.
Krytykowanie władzy w PRL-u długo jeszcze nie będzie możliwe. Na razie pisarze prześcigają się w okazywaniu lojalności partii. Jerzy Andrzejewski, późniejszy buntownik, w 1951 roku pisze książkę Partia i twórczość pisarza, w której wytycza kierunek literatom. Rola partii? Wiodąca. Ta zasada będzie obowiązywała przez lata. „Zanim powstały wydawnictwa niezależne, pełną swobodę wypowiedzi mieli w kraju tylko artyści zamieszczający swoje utwory na ścianach publicznych toalet”12 – ironizował Janusz Głowacki.
Wojna zmiotła z powierzchni ziemi słynne kawiarnie artystyczne. We wrześniu 1939 roku znikł Zodiak, w którym miał stolik Witold Gombrowicz. Powstanie warszawskie unicestwiło Ziemiańską oraz Sztukę i Modę (SiM)[9]. W dawnym wyremontowanym pawilonie Instytutu Propagandy Sztuki przy Królewskiej 13, gdzie zaszczytu dosiadania się do kawiarnianego stolika skamandrytów dostąpili już Stanisław Dygat, Adolf Rudnicki i Czesław Miłosz, rozgościł się Teatr Żydowski.
Po tych miejscach jeszcze nie tak dawno tętniących życiem pozostały jedynie piękne wspomnienia. Na razie nikt nie myśli o przywróceniu ich współczesności. Miasto dźwiga się z ruin, praca wre, „cały naród buduje swoją stolicę”, jak głosi popularny slogan.
„A wieczorem ulice pustoszeją. Gasną światła biurowców Świętokrzyskiej i Kruczej. Przy wymarłym prawie Nowym Świecie na rogu ulicy Foksal stoi samotnie »Warszawa« z dużymi literami »MO« na karoserii. Usprawniona komunikacja do »hotelu pijaków« na Żelaznej” – opisuje powojenną stolicę Jerzy Zaruba1. Zdaniem Krzysztofa Kąkolewskiego ulica Foksal (dawna Pierackiego, gdzie mieściła się słynna Café Bodo) w owym czasie to wręcz główna arteria Warszawy2.
Pokolenie, które dojrzewało w czasie wojny, pragnie zapomnieć o przeszłości. Ale rzeczywistość przynosi rozczarowanie.
„[…] oczekiwano, że będzie jaśniej, lepiej, a gdy to kurczyło się, malało, próbowano dostosowywać się do tego, że nie będzie już jasno i dobrze – zauważa pisarz Marek Nowakowski. – Jedni dostosowywali się półgębkiem, a inni całą gębą i wychodziły takie maszkary ludzkie. Oglądałem to zaprzeczanie sobie, przepoczwarzanie się, ale w brzydotę, w formację ohydniejszą, niż była przedtem. Wartości znikały, dewaluowały się, powstawały nowe, ale już pseudowartości. Wszystko niepewne, płynne, jak na piaskach, jak na lodzie, który się roztapia, można się zapaść, ale trzeba się ratować, utrzymać na powierzchni, więc trwanie jakby bydlęce, bo chodziło o to, żeby żyć, wegetować, mieć pieniądze, żeby dzieciom zabezpieczyć przyszłość, chociaż wydawała się ona ograniczona, zamknięta”3.
W roku śmierci Stalina dawni bywalcy rozbawionej Ziemiańskiej są w średnim wieku: Słonimski, Ważyk i Gałczyński mają po czterdzieści osiem lat, Iwaszkiewicz i Tuwim – pięćdziesiąt dziewięć. Najmłodsi to „mały skamandryta” Minkiewicz (trzydzieści dziewięć lat) i Leopold Tyrmand (trzydzieści trzy lata). Depcze im po piętach pokolenie młodych pisarzy na czele z Markiem Hłasko, Ireneuszem Iredyńskim, Januszem Głowackim i Markiem Nowakowskim. Mistrzowie i czeladnicy. Starsi będą wieść prym, wyznaczać standardy zachowań i wzorce literackie. Jeszcze pamiętają czasy, kiedy pisarzy otaczano szacunkiem i mówiono, że są sumieniem narodu; wiedzą, że Sienkiewiczowi podarowano dworek w Oblęgorku, a Żeromskiemu przyznano mieszkanie na Zamku Królewskim w Warszawie. Młodzi mają w pamięci bombardowania, łapanki i rozstrzeliwanie ludzi na ulicach. Hłasko wysłuchuje opowieści swojego mentora, pisarza Stefana Łosia, o torturach w stalinowskim więzieniu. W Pięknych dwudziestoletnich napisze: „Łosia stawiano w karcerze w lodowatej wodzie po pas, pozostawiając mu czas do kontemplacji i wspomnień z okresu dzieciństwa, po czym znów prowadzono na kolejne przesłuchanie”4.
Tyrmand, chłopak z zasobnego domu, sam niejedno widział. Wojna sprawiła, że musiał porzucić studia na wydziale architektury wnętrz w Paryżu. Stracił ojca w obozie koncentracyjnym, ma za sobą tułaczkę po połowie Europy. W Polsce Ludowej wszystko zaczyna od zera.
Jedni i drudzy o swoich doświadczeniach będą wkrótce opowiadać przy stolikach w klubach i kawiarniach, nie tylko Warszawy.
– Przed wojną, a także po niej, ZASP był wspaniałą instytucją, niosącą pomoc aktorom – wspomina Barbara Horawianka. – To był zaszczyt: zostać jej członkiem. Oboje z mężem, Mieczysławem Voitem, od razu się zapisaliśmy. Przecież to dzięki ZASP-owi powstał Skolimów, urządzony później z tak wielkim smakiem przez Zosię Kucównę!
– Stary ZASP to była etyka, prawo – podobną opinię wyraża aktor Stanisław Brudny. – Związek pilnował, żeby amatorzy nie mogli występować z artystami, stał na straży etyki zawodowej. Ja, wychowany na teatrze lwowskim w Katowicach[10], wiedziałem, że zanim się zostanie aktorem, trzeba być uczniem, czeladnikiem. Teraz nikt o tym nie pamięta – mówi z żalem.
Siedziba ZASP-u w Alejach Ujazdowskich 45 nie jest pierwszym w wyzwolonej Warszawie miejscem spotkań aktorów. Ci, którzy tu ściągają ze wszystkich stron i chcą się spotkać z kolegami z branży, dowiedzieć o losie zaginionych, a wreszcie znaleźć pracę i jakieś przytulisko, idą na róg Nowogrodzkiej i Pankiewicza. Na tej ostatniej pod numerem drugim ZASP dostał tymczasowo lokal do dyspozycji. Po 1950 roku, kiedy ZASP zmieni nazwę na SPATiF, mówi się o tym miejscu Mały SPATiF. Olgierd Budrewicz w swoim bedekerze określa je jako filię Stowarzyszenia – miejsce radosnych spotkań artystów oraz pracowników opery, baletu i estrady. Gości bawią tam monologi aktora Karola Hanusza (1894–1965), niegdyś gwiazdy teatrów kabaretowych Momus i Qui Pro Quo, a także żarty towarzyszącego mu reżysera, Tymoteusza Ortyma (1898–1963).
Przeglądam archiwum ZASP-u zebrane w kilkudziesięciu wielkich pudłach w Instytucie Teatralnym. W każdym z pudeł znajdują się tekturowe teczki z dziesiątkami dokumentów – rejestr nędzy tamtych czasów. Pierwsze zakupy? W 1951 roku sto krzeseł i rower. Dla kogo rower? Czy dla prezesa? Kategoria „auto”, niewiadomej marki, pojawi się dopiero później.
Mały SPATiF (oficjalnie: Klub Centralny SPATiF) łączy z przedwojenną Małą Ziemiańską przy Mazowieckiej 12, zwaną przez bywalców po prostu Ziemiańską, klimat zabawy i instytucja „stolika zarezerwowanego”; różni zaś charakter – nie jest to już kawiarnia literacka, jeśli przyjąć zestaw cech przypisanych przez literaturoznawcę Andrzeja Z. Makowieckiego5 tego rodzaju miejscu. Otóż w kawiarni literackiej powinno dojść do utworzenia pisma literackiego lub przynajmniej winni się tam stale pojawiać członkowie jego redakcji. Tak właśnie w Małej Ziemiańskiej narodziły się przedwojenne „Wiadomości Literackie”[11], redagowane przez Mieczysława Grydzewskiego.
Tyle że kreowanie pism w socjalistycznym państwie jest niemożliwe. Artyści mogą postulować powołanie do życia danego periodyku, ale na to, czy on powstanie, wpływu nie mają. Prywatny wydawca? Nie do pomyślenia.
Inną istotną różnicą między kawiarnią literacką w rodzaju Ziemiańskiej a Klubem Aktora, czy w ogóle klubami środowiskowymi, jest obowiązek wylegitymowania się przy wejściu przynależnością do określonego stowarzyszenia. Fakt, że nie każdemu wolno tam wejść, jak zauważa Richard Sennett6, nadaje temu miejscu walor ekskluzywności. Ekskluzywność Ziemiańskiej i innych kawiarń artystycznych, choćby SiM-u czy IPS-u, wynikała natomiast z ustaleń samych gości. Zgodnie z nimi przypadkowej osobie nie wolno było zająć miejsca przy „stoliku zarezerwowanym”. Po wojnie nad twórcami „czuwa” państwo i to ono reguluje zasady, dotyczące wstępu do takich lokali. Z jednym wszakże wyjątkiem – są nim owe „zarezerwowane stoliki”. Ich istnienie podtrzymują najpierw w Małym SPATiF-ie, a później w SPATiF-ie w Alejach Ujazdowskich goście przeniesieni na skrzydłach czasu z Ziemiańskiej. Oni też łączą SPATiF z II Rzeczpospolitą. I to oni będą nadawać Klubowi Aktora ton.
Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych bohema początkowo zbiera się w istniejącej od przedwojnia kawiarni U Marca (od nazwiska właściciela Teofila Marca) nazywanej dla żartu U Marca i Engelsa, przy placu Trzech Krzyży 18. Kogóż tam można spotkać! Starych znajomych z Ziemiańskiej, Zodiaku, SiM-u i IPS-u: Otto Axera, Adama Mauersbergera, Eryka Lipińskiego, Stanisława Lorentza, Adama Ważyka, Adolfa Dymszę, Pawła Hertza, Jana Kotta, Antoniego Słonimskiego, Mieczysława Jastruna. Po remoncie w 1957 roku nazwa kawiarni zostanie zmieniona na Antyczną.
Konkurencję dla Antycznej stanowi pobliski Lajkonik, inaczej mówiąc Lej Koniak, gdzie przesiadują satyrycy i artyści skupieni wokół magazynu „Szpilki”. Dziennikarz sportowy Andrzej Roman, bywalec warszawskich lokali, uważa, że to właśnie Lajkonik jest najbliższy Ziemiańskiej. „Był czas, kiedy nie bywać w Lajkoniku to było nie być – pisze. – Na 30 metrach kwadratowych gnietli się ci, którzy wiedzieli, że tu się spotka każdego, a jeśli nie, to o dwa kroki dalej był Marzec z nieco wyższym standardem gości, bo tu był stolik Antoniego Słonimskiego, a to jedno nazwisko wystarczy za inne”7. Wpadają tu także Tyrmand oraz Tomaszewski, bohater wspomnianego happeningu w powojennej Łodzi, demonstracje ma we krwi. Nie może się doprosić od państwa należnego wynagrodzenia za swoje plakaty, więc przebiera się w łachmany i z kapeluszem w ręku żebrze na schodach gmachu Komitetu Centralnego (wtedy w Alejach Ujazdowskich): „Biednemu grafikowi, który nie może zainkasować pieniędzy za plakaty, co łaska!”8. Pieniądze otrzymuje jeszcze tego samego dnia. Znajdujący się w podobnej sytuacji koledzy z Lajkonika proszą go o wstawiennictwo, więc Tomaszewski któregoś dnia przychodzi do kawiarni z kieszeniami wypchanymi bezwartościowymi carskimi rublami i rozdaje je kolegom: państwo takimi mu zapłaciło.
W kawiarniach pojawia się nowa kategoria gości – pracownicy Urzędu Bezpieczeństwa. Kiedy ich widok staje się trudny do zniesienia, bohema zmienia miejsce spotkań. Słonimski w latach 1957–1958 przed południem bywa w kawiarence PIW-u przy Foksal, później zaś w Alejach Ujazdowskich, co nie znaczy, że nie pokazuje się w Antycznej i SPATiF-ie. W żadnym z tych miejsc nie odnajduje jednak klimatu zapamiętanego z przedwojnia. „Gdybyśmy chcieli siedzieć w Ziemiańskiej, musiałaby się teraz nazywać Pegeerówka” – podsumowuje.
Kawiarnia Lajkonik w kamienicy przy placu Trzech Krzyży 16 (dawniej „U Mika”). Zdobiły ją murale i rysunki autorstwa znanych artystów, m.in. Zbigniewa Lengrena (autora postaci profesora Filutka), Eryka Lipińskiego, Jerzego Flisaka, Anny Gosławskiej-Lipińskiej i Jerzego Srokowskiego. Warszawa, 12 października 1965
Andrzej Chmielewski / PAP
Jak wynika z dokumentów ZASP-u, Klub Centralny SPATiF-u przy Pankiewicza 2, działa od pierwszych miesięcy 1952 roku, podobnie jak kluby w Krakowie i Łodzi. W Warszawie oprócz lokalu gastronomicznego funkcjonuje biblioteka z czytelnią. Organizowane są również pokazy filmowe i teatralne. Jest to miejsce spotkań nie ludzi sytych, wpadających na miłą pogawędkę, lecz biedaków ogołoconych przez wojnę ze wszystkiego – ich domy zostały zrujnowane w każdym znaczeniu tego słowa, a oni sami niejednokrotnie utracili nawet status społeczny.
Od połowy 1950 roku w ciągu dnia pod tym adresem działa Klub Dyskusyjny służący edukacji teatralnej, w jego ramach odbywają się spotkania Koła Młodych Krytyków Teatralnych. Podobne koła powstają w innych dużych miastach. Ich pomysłodawcą jest Edward Csató, redaktor naczelny dwutygodnika „Teatr”, wydawanego od 1952 roku przez SPATiF. Do koła w Warszawie należą między innymi Jerzy Koenig i Andrzej Dobosz, który jeszcze nie wie, że stanie się jedną z ważniejszych postaci warszawskiej bohemy.
Wieczorem lokal przy Pankiewicza tętni życiem. Marka Nowakowskiego wprowadza doń znajomy konferansjer, Antoni Jaksztas. Pisarz tak opisuje swoje wrażenia: „Rangi był zdecydowanie niższej i na ogół nie bywali tu żadni luminarze literatury, teatru, malarstwa i rzeźby. W Małym SPATiF-ie schodzili się inni artyści, przeważnie cyrkowi i estradowi, oni jeździli w trasy koncertowe po Polsce i tu była ich giełda. Zmawiali się na imprezy, występy, rocznicowe akademie, zabawy dla zakładów pracy i tym podobne chałtury. Byłem bardzo młody (lata 1952–1953) i samo słowo »artysta« brzmiało magicznie. […] Stoliki gęsto obsiadały kobiety, mężczyźni. Huczało jak w ulu. Cyrkowcy, żonglerzy, akrobaci, iluzjoniści, kupleciści. Te niezwykłe pseudonimy artystyczne! Nemo, Ramigani, Boliano. Pokazano mi »Dżonsonkę«, żonę Tadeusza Schielego, lotnika z dywizjonu 303 czy 301. Śpiewała w Kameralnej. Tam znów jakaś majestatyczna dama. Też śpiewaczka. Ale nie Angielka. Pojawił się przedstawiciel przedwojennej kabaretowo-rozrywkowej gildii, Tymoteusz Ortym. Dużo muzyków, tekściarzy, konferansjerów”9.
Federico Fellini byłby zachwycony.
W 1954 roku w klubie oprócz kierownika są zatrudnieni: dwie kelnerki, pomoc kuchenna, dwie sprzątaczki i portier. Ze sprawozdań budżetowych wynika, że na początku podawano tylko napoje i ciasto, zamawiane na zewnątrz. Z ramienia SPATiF-u pieczę nad lokalem sprawuje Hanka Bielicka.
– To był elegancki klub, rodzaj aktorsko-wokalnej giełdy – nie zgadza się z Nowakowskim pianista Zbigniew Rymarz. – Przychodzili przede wszystkim estradowcy. Kiedyś się tam umówiłem z Martą Mirską. Potem ta giełda przeniosła się do kawiarni w hotelu Polonia.
Klub odwiedza, choć rzadko, niezwykle popularna w tamtym okresie piosenkarka Rena Rolska, ale zachwycona nie jest:
– Nie podobało mi się – tłumaczy. – Wolałam potem lokal w Alejach Ujazdowskich.
– Byłem tam raz czy dwa – przyznaje Ignacy Gogolewski, który do Klubu Aktora trafił zaraz po ukończeniu Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w 1954 roku, gdy tylko zapisał się do Stowarzyszenia. – Na początkowym etapie klub nie stanowił jakiejś wielkiej atrakcji – zauważa.
Krakowski prozaik, Tadeusz Kwiatkowski, zagląda na Pankiewicza, gdy tylko jest w stolicy. Jako scenarzysta przyjeżdża na spotkania z filmowcami. Tym razem film według jego scenariusza ma kręcić Jerzy Passendorfer. Po dyskusji z udziałem Aleksandra Forda, Jana Kotta i Mirosława Żuławskiego zanotuje: „Później poszedłem z Passendorferem do SPATiF-u na wódkę, następnie wylądowaliśmy w Kameralnej”10. Na Pankiewicza spędza również kolejny wieczór, tym razem w towarzystwie Wilhelma Macha. Bo nocne życie stołecznych elit przed otwarciem SPATiF-u w Alejach Ujazdowskich toczy się w restauracji Kameralna przy Foksal. W odróżnieniu od Małego SPATiF-u gościom wieczorami przygrywa tam orkiestra i kto chętny, może pójść w tany. Na przykład dziennikarka Irena Dziedzic, która wpada do „Kamery” na kolacje z mężem, Januszem Bałłabanem. Później napisze: „Kameralna, obok Klubu Dziennikarza i dość ciasnego lokalu SPATiF-u, jeszcze wówczas na Pankiewicza, była właściwie lokalem środowiskowym, artyści, literaci, dziennikarze”11.
Lokal przy Pankiewicza jest o wiele mniejszy niż ten późniejszy w Alejach, ale dość szybko artystyczna brać zaczęła ciągnąć tam jak pszczoły do miodu. Miodem jest towarzystwo. Tak przynajmniej wynika z relacji Hanki Bielickiej: „Na Pankiewicza w SPATiF-ie koncentrowało się całe życie towarzyskie aktorów stołecznych teatrów. Tam się spotykali, tam jadali i… pijali silnie zakrapiane obiady i kolacje. Ze względu na powszechnie panującą w ówczesnej Warszawie ciasnotę mieszkaniową lokal ten pełnił funkcje salonu, stołówki i knajpy. Był wiecznie zatłoczony i zdobycie tam stolika, a nawet krzesła graniczyło z cudem. Wstęp mieli wyłącznie członkowie SPATiF-u lub innych związków twórczych za okazaniem legitymacji; wszyscy inni chętnie próbowali wręczyć odpowiednią kwotę pilnującemu wejścia i szatni cerberowi. Wstępne selekcje wejściowe odbywały się oczywiście dyskretnie i zależały wyłącznie od dobrej woli pana szatniarza”12.
Tak działo się też w słynnym nowojorskim Studiu 54, gdzie gości taksował współwłaściciel klubu, Steve Rubell. O ile on miał władzę nieograniczoną, gdyż do klubu mógł wpuścić każdego, o tyle szatniarze w SPATiF-ie musieli brać pod uwagę legitymacje członkowskie gości.
Nie wiemy wszakże, czy legitymowano Andrzeja Łapickiego, gdy po wojnie wrócił do Warszawy i zamieszkał w hotelu Central w Alejach Jerozolimskich 47 (dziś 53), o krok od klubu. Aktor opisywał: „To był nieduży lokal, na 40 osób. W środku gipsowa figura nagiej kobiety dzieliła go na dwie części – bankietową i ogólną. Pamiętam, że odbył się tam uroczysty obiad ku czci Bertolta Brechta. Leon Schiller przyjmował niemieckiego gościa. Czasami wpadało się tam na kawę i wódeczkę”13.
Wydanie obiadu na cześć niemieckiego dramaturga Brechta i fakt, że w Warszawie podejmował go Leon Schiller, można uznać za zabawne, gdyż polska prapremiera sztuki Brechta Opera za trzy grosze w Teatrze Polskim odbyła się dziesięć lat przed wybuchem II wojny światowej w atmosferze skandalu. Spektakl reżyserował właśnie Schiller, znany z lewicowych poglądów. Wyostrzył społeczny wydźwięk tego dramatu, a dodatkowo przekład songów zlecił Władysławowi Broniewskiemu, którego przekonania nie były dla nikogo tajemnicą. Rzecz spotkała się z totalną krytyką prawicowej prasy, po czym Wydział Bezpieczeństwa Komisariatu Rządu nakazał cenzurze dokonać ostrej ingerencji w przedstawienie. Kpił z tego Słonimski na łamach „Wiadomości Literackich”, co Operze… nie pomogło, natomiast Schillera wręcz pogrążyło, gdyż dyrektor teatru, Arnold Szyfman, zakończył z nim współpracę.
W komunistycznej Polsce role się odwróciły – lewicowi Brecht i Schiller byli tymi, którzy „właściwie” odbierali rzeczywistość. W 1949 roku delegacja polskich literatów, między innymi z Iwaszkiewiczem i Matuszewskim, udała się z wizytą do Berlina, a w lutym 1952 roku do Warszawy ze swoim Berliner Ensemble przybył Brecht. Tym zaś, który go powitał w Domu Dziennikarza, był Schiller. Następnie odbył się ów uroczysty obiad, o którym wspomina Łapicki. Zachowało się zdjęcie zrobione w SPATiF-ie przed występami teatru Brechta: przy stoliku siedzą Brecht, Schiller, aktorka Helena Weigel i Aleksander Bardini.
Rok później w warszawskim oddziale SPATiF-u odbędzie się zażarta dyskusja o teatrze niemieckiego dramaturga. Wkrótce potem poświęcone Brechtowi teksty do „Pamiętnika Teatralnego” zostaną objęte zakazem druku. Nikogo to nie zdziwi. To czas, gdy partia może wszystko – nawet skonfiskować cały nakład pisma. Tak się stało w przypadku „Życia Literackiego”, gdy opublikowane tam opowiadanie o działaczu komunistycznym nie spodobało się decydentom.
Remont kamienicy w alei Marszałka Józefa Stalina powoli dobiega końca. Do budynku sukcesywnie przenoszą się kolejne sekcje klubowe. Od września 1953 roku w sali projekcyjnej wyposażonej w kabinę dla operatora, projektor i pięćdziesiąt foteli odbywają się pokazy filmów, wkrótce potem przenosi się tam redakcja „Teatru” wraz z Kołem Młodych Krytyków Teatralnych.
Bertolt Brecht (w środku) rozmawia z Leonem Schillerem (po lewej) i Aleksandrem Bardinim w czasie wizyty w Warszawie, 1952
CAF/PAP
Łapicki zapamiętał z tego okresu spotkanie w SPATiF-ie z aktorem Louisem Jouvetem po przedstawieniu Szkoły żon w wykonaniu zespołu Athénée. Ku zaskoczeniu zebranych najbardziej dociekliwy okazał się wówczas sufler Bronisław Nieszporek, świetnie władający językiem francuskim. „Jeśli macie takich wykształconych suflerów, to jacy są aktorzy?!”14 – zachwycał się Jouvet. Anegdota zabawna, tyle że wątpliwe wydaje się miejsce owego spotkania. Jouvet odwiedził bowiem Warszawę na przełomie maja i czerwca 1948 roku, kiedy budynek był jeszcze remontowany.
Z każdym kolejnym rokiem SPATiF w nowej lokalizacji wzbogaca się o nowe pomieszczenia. Od pierwszego kwietnia 1954 roku artyści mogą korzystać z zasobów biblioteki i czytelni. W budynku ruch coraz większy. Zainteresowanie budzi zwłaszcza sala kinowa znajdująca się na pierwszym piętrze, tuż obok pomieszczeń administracyjnych. W każdy poniedziałek członkowie stowarzyszenia, a wśród nich należąca do sekcji filmowej Agnieszka Osiecka, mogą tam obejrzeć filmy niedostępne dla zwykłych śmiertelników. „Od dwóch dni nic nie robię, tylko siedzę na konferencji twórczej sekcji filmowej SPATiF. Przemówienia mam tak szczegółowo zanotowane w notesie, a refleksje tak namiętnie wczoraj wytoczyłam w liście do Sławka[12], że nic tu o tym nie dodam. Chyba to, że bardzo chciałabym, abym już niedługo i ja miała coś do powiedzenia na takim zjeździe z perspektywy dokonanego dzieła”15– notuje poetka 29 września 1954 roku.
Kolejną narodową tragedią jest nagły zgon prezydenta Bolesława Bieruta podczas wizyty w Moskwie 12 marca 1956 roku. SPATiF w nekrologu zamieszczonym w „Teatrze” pisze: „Dotkliwa to strata dla polskiej kultury, której Towarzysz Bierut był gorącym opiekunem”16. Minkiewicz o śmierci prezydenta dowie się w Zakopanem. „Od czasu śmierci towarzysza Stalina tak pysznie się nie bawiłem!”17 – podsumuje z kieliszkiem w ręku.
Ważne wydarzenia prowokują do tworzenia dowcipów. Notuje je Maria Dąbrowska: „A ludzie mówią, że gdy rząd po śmierci Stalina zmienił nazwę Katowic na Stalinogród, Sowiety chcąc się odwdzięczyć, postanowili po śmierci Bieruta nadać polską nazwę Moskwie; zamiast Moskwa – Często-chowa. I mówią, że »ta grypa to lipa, to zapalenie płuc to puc, a ten zawał to kawał«. I że gdy zaszła kwestia, kto ma towarzyszyć Chruszczowowi w drodze z pogrzebu Bieruta do Moskwy, każdy bał się jechać, wreszcie orzeczono, że Cyrankiewicz może jechać, bo jemu włos z głowy nie spadnie (jest całkiem łysy). Że po śmierci Piłsudskiego został przynajmniej Rydz, a lepszy Rydz niż nic; a po śmierci Bieruta został Ochłap (sekretarzem partii został Ochab). Opowiadają i więcej, ale nie wszystko zapamiętałam. Pojawia się jeszcze hasło: »Mniej Ochabu, więcej schabu«”18.
Nastał czas odwilży. Dla jednych naznaczony nadzieją na powrót do normalności, dla innych – katastrofa. W październiku 1956 roku zagorzałym marksistom wali się świat. Część z nich szybko zmienia front. „W roku pięćdziesiątym piątym i szóstym – ironizuje Osiecka – wielu ludzi zapragnęło zmienić skórę. Inni, czyści lub półczyści, umieścili się na balkonach i robili im »zyg, zyg, marchewka«”19.
Żartowanie – zwłaszcza z władzy – jest w dalszym ciągu niebezpieczne. W 1955 rokutraci stanowisko redaktor naczelny „Szpilek” Zbigniew Mitzner („Jan Szeląg”). O nowego nie jest łatwo. Po kolei odmawiają Kazimierz Rudzki, Jan Brzechwa i Jerzy Jurandot. „Któż rozsądny pakowałby się w prowadzenie jedynego w Polsce pisma satyrycznego?” – zadaje retoryczne pytanie Kwiatkowski20.
Mimo wszystkoczuje się powiew wolności. Władza z wolna rozluźnia okowy. Jak zauważa Antonina Kłoskowska21, oznacza to nie rezygnację z zadań propagandowo-dydaktycznych, a jedynie podawanie oferowanych treści w interesujący sposób. Rynek prasy wzbogaca się o nowe tytuły: „Dookoła Świata”, „Nową Wieś” i „Kulisy”. Znaczącą rolę odgrywa tygodnik „Po Prostu”[13], od 1955 roku ukazujący się jako „Tygodnik studentów i młodej inteligencji”. Poddaje się tam krytyce nie tylko nurt socrealizmu w sztuce, ale nawet ocenę Armii Krajowej. Pismo ewoluuje – z czasem staje się symbolem popaździernikowych przemian. Publikują w nim dobre pióra: Stefan Bratkowski, Jerzy Ambroziewicz, Marek Hłasko, Agnieszka Osiecka. Nie na długo. W 1957 roku „Po Prostu” zostanie zamknięte. Główny Urząd Kontroli Prasy w uzasadnieniu napisał, że „[…] wrześniowy numer w sposób wysoce agresywny i podburzający neguje politykę partii i rządu”. Likwidacji czasopisma sprzeciwili się studenci. Doszło do zamieszek ulicznych, stłumionych przez Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej (ZOMO).
Prawdziwa odwilż następuje, gdy na czele partii stanie więziony w czasach stalinowskich przedwojenny komunista Władysław Gomułka, pseudonim Wiesław, z zawodu ślusarz.
Dla artystów to czas wypełniony nadzieją na wolność słowa rozumianą jak najszerzej – obejmującą sferę życia publicznego, jak również literaturę, malarstwo, muzykę, teatr. Na rynku zaczynają się pojawiać książki zachodnich autorów, na ekranach kin kończy się dyktat radzieckich produkcji, pojawiają się dzieła kinematografii światowej, mnożą się dyskusyjne kluby filmowe, do sztuki przenikają nowe prądy.
Młodzi są w euforii. Osiecka pisze: „Mieliśmy jakieś fantastyczne poczucie bezpieczeństwa, oparte nie wiadomo na czym, może po prostu na tym, że my, dzieci Października, dzieci szczęścia, chłopcy z deszczu, chłopcy z wiatru – jesteśmy nietykalni! Wydawało nam się, choć »żyliśmy jak motyle«, że mamy na sobie jakiś niewidzialny pancerz, specjalnie zesłany nam przez Pana Boga dla ochrony młodych Polaków, tych z marymonckich sonat i tych z jazzowych piwnic. Wszystkich!”22.
W zaadaptowanych na bary piwnicach królują Juliette Gréco, Yves Montand, Georges Brassens. W cenie są płyty Elli Fitzgerald, Louisa Armstronga, Duke’a Ellingtona, Billie Holiday, Mahalii Jackson. W ciemnych, małych pomieszczeniach rozbrzmiewa też piosenka włoska. Płyty nie wiadomo skąd najczęściej przynosi Tyrmand. On też organizuje pierwszy w PRL-u festiwal jazzowy. Z podziemia wychodzą malarze uprawiający abstrakcję i jazzmani, wśród nich Krzysztof Komeda, mąż Zofii, która tak wspomina tamten okres: „Nastały czasy Gomułki. Była wielka odwilż i myślenie też było zmienione. […] Jak kiedyś pojechaliśmy z »Piwnicą« [pod Baranami – A.S.] do Zakopanego i tam przyszedł Grześ Lasota, i się do nas przysiadł, to ja powiedziałam: »A co tu robi ten pachołek Stalina?«. Ale on oświadczył, że właśnie złożył samokrytykę, że nie jest już stalinowcem i wszyscy go przyjęli, a potem nawet zaprzyjaźniłam się z nim”23.
Składanie samokrytyki, niczym zrzucenie wężowej skóry, staje się naraz popularnym sposobem na przystosowanie się do nowej sytuacji politycznej.
Najbardziej zadziwia Adam Ważyk: ten zdeklarowany orędownik stalinizmu po Październiku nieoczekiwanie staje się zaangażowanym krytykiem systemu. Przemianę „politruka od sztuki i herolda socrealizmu”, niszczącego wszystkich wokół, obserwuje Stefan Kisielewski: „Mnie przestał się kłaniać przez długi czas, po czym nagle przyszła odwilż. Było otwarte zebranie organizacji partyjnej Związku Literatów […]. I ja patrzę, Ważyk kłania się nisko. Więc ja się rozglądam, że komuś za mną, bo do głowy mi nie przyszło, że mnie. Ja się odkłaniam, on podchodzi. Więc ja mówię: »No jakoś mnie pan nie poznawał przez te wszystkie lata«. A on mówi: »Tak, wie pan, bo ja byłem w domu wariatów, ale już się wyleczyłem«. Ja mówię: »Jak to, naprawdę pan był?«. »No, w tym domu wariatów, co pan zna«”24.
Innego rodzaju konsekwencje odwilży – na pozór niegroźne – objawiają się w Klubie Aktora. Jak pisze Budrewicz: „Zaczęli wydawać paszporty. Warszawa stała się bardziej »normalna« i to okazało się zabójcze dla tej naszej »nienormalności«. […] Powstały rozmaite nowe układy, ludzie z Komitetu Centralnego bywali w SPATiF-ie. Przychodzili też wysocy oficerowie bezpieczeństwa. Dawali do zrozumienia, że są tacy jak my. Powoli podkopywali pod nami tunele”25.
Powstają kluby aktora, dziennikarzy, architektów, prawników, lekarzy…
– Dlaczego władza zgadzała się na ich tworzenie? – pytam Ignacego Gogolewskiego w lipcu 2020 roku.
– Władza uznała, że jak nie pozwoli, będzie gorzej, bo ludzie się rozejdą, a tak wszystkich ma na oku – wyjaśnia aktor. – To chyba lepiej, niżby środowisko miało zejść do podziemia. Świetne pole do inwigilacji. Pozwolenie na działanie takich klubów jest dobrym przykładem na to, jak postępować z ludźmi kultury. Ich nie można związać, zakneblować, czegoś im nakazać. Nie mają racji ci, którzy próbują to środowisko stłamsić: nic się tą drogą nie uzyska. Dziś to aktualny temat, niestety.
„Polsko, bądź mniej nudna!” – apeluje Kisielewski i tłumaczy, że ojczyzna mniej nudna „na pewno będzie bardziej przez swych synów kochana”. Apel zostaje wysłuchany i wprowadzony w czyn wcześniej, nim zdążył wybrzmieć.
Na początku lat pięćdziesiątych lokali gastronomicznych w Warszawie nie ma za wiele. Poza tym nie cieszą się dobrą opinią: „Te knajpy-stodoły, bary bez indywidualnego charakteru, chamska obsługa, puste gabloty i wódka wypijana pospiesznie, bez żadnej przyjemności, rytuały i zabawy”1 – opisuje Nowakowski.
Kisielewskiego brzydzą nawet lokale z wyższej półki: „Byłem w reprezentacyjnym lokalu Warszawy – Bristolu. Jedzenie mdłe, bez smaku, »receptowe«, wódka ciepła, herbata śmierdzi chlorem, w kawie sama cykoria, za to na sali pełno cudzoziemców, a ceny fantastycznie wysokie”2.
Omija takie miejsca inteligencja, okupująca w ciągu dnia kawiarnie, w których oddaje się rozmowom o niczym, czyli o literaturze i sztuce. Partyjni decydenci pogardliwie określają ją mianem „kawiarnianej”. Jednocześnie lokale, w których tak bezproduktywnie spędza się czas, stają się ideologicznie podejrzane.
Punkt widzenia środowiska artystycznego przedstawia Maryna Kobzdejowa: „Komunizm był dla nas wszystkich czymś, co należy po prostu przeczekać. Praca była czymś, czego się wtedy nie uprawiało. Zarabianie pieniędzy nie było w dobrym tonie. W dobrym tonie było posiadanie pieniędzy”3.
Bal karnawałowy w hotelu Bristol. Warszawa 1958
Fot. Piotr Baracz / East News
Nikt więc nie pyta, skąd je mają choćby „rotmistrz” Andrzej Rzeszotarski czy Adam Pawlikowski. Najważniejsze, by czarne noce komunizmu były jak najbardziej kolorowe. Obietnicę takich chwil, zanim rozkręci się Klub Aktora w Alejach Ujazdowskich, daje restauracja Kameralna, popularnie zwana Kamerą.
Jest jedyna w swoim rodzaju: można z niej nie wychodzić przez całą dobę, a jeśli zdrowie pozwala – można nie wychodzić w ogóle, co szybko odkrywają miłośnicy knajpianego stylu życia, a wśród nich obiecujący pisarz Marek Hłasko: „Kameralna była restauracją pomyślaną bezbłędnie i dzieliła się na trzy części: Kameralna dzienna pierwsza, Kameralna dzienna druga i Kameralna nocna. Odkrywczość tego pomysłu gastronomicznego polegała na tym, że można było zacząć pijaństwo w Kameralnej drugiej dziennej już wcześnie rano, po czym można było przejść na obiad do Kameralnej pierwszej, bawić się z kielichem do wieczora, kiedy to otwierano Kameralną nocną, i tam dopiero wyrobić się towarzysko i dramatycznie”4.
Nocna otwiera się o dziewiątej wieczorem, zaś o składzie gości decyduje szatniarz – pan Miecio. Tym, co przemawia na rzecz ewentualnego klienta, jest znana twarz lub gruby portfel. Od niedysponujących ani jednym, ani drugim pan Miecio domaga się okazania „legitymacji”, choć nikt ich tu nigdy nie wydawał. Gości obowiązuje strój wieczorowy. Dla mężczyzn to marynarka i krawat. Uprzywilejowani mogą stosowne elementy stroju wypożyczyć za opłatą od szatniarza. Ci, którzy cieszą się nadzwyczajnymi względami, jak choćby Hłasko i dziennikarz Andrzej Roman, swój „zestaw dyżurny” trzymają na stałe w szatni. Kameralna jest pierwszym w powojennej Warszawie miejscem, o którym opowiada się anegdoty. Kiedy Jan Himilsbach zamawia śledzia po japońsku, prosi jednocześnie kelnera o słownik polsko-japoński. Wkład w rozwój knajpianej polszczyzny ma też Hłasko, który na roznoszone przez kelnerów tace wypełnione małymi kieliszkami wódki mówi: „żyrandol”, gdyż przypominają mu one kryształowe żyrandole w Pałacu Kultury i Nauki.
Popularne jest zamawianie „lornety”, co oznacza dwie setki wódki, oraz „inwalidy”, czyli tatara z jednym jajkiem. Kamerę odwiedza również Minkiewicz. Kiedy zamawia koniak i owoce południowe, kelnerzy biegną po ćwiartkę czystej wódki i kiszone ogórki…
Można tu spotkać „wszystkich”, więc i Janusza Morgensterna, zwanego przez przyjaciół Kubą, który wspomina: „Chodziliśmy w Warszawie do SPATiF-u, Bristolu, Manekina, potem do Kameralnej. Do Kameralnej wprowadził mnie Hłasko. Był rok 1955, przy jednym stoliku siedzieli znakomici graficy: Lenica, Świerzy, Henryk Tomaszewski. Wtedy też poznałem najwybitniejsze pióra w Polsce. Zaprzyjaźniłem się ze Stasiem Dygatem, z Tadziem Konwickim, poznałem Adolfa Rudnickiego, Brandysów. Tworzyliśmy wszyscy jedno środowisko. Nikt nie miał własnego mieszkania, nikt się nie zamykał w swojej prywatności. Żyliśmy otwarcie”5.
Czar Kamery pryska w połowie lat sześćdziesiątych. Towarzystwo przenosi się do innych miejsc. Bohema wybiera SPATiF, co nie oznacza, że nie odwiedza innych lokali: przed południem kawiarni PIW-u na Foksal, kawiarni Czytelnika na Wiejskiej i hotelu Bristol. Ten ostatni, podobnie jak Kameralna, również ma część dzienną, czyli kawiarnię, i nocną z dancingiem przy orkiestrze na pierwszym piętrze. Dla Janusza Głowackiego to swego czasu „najważniejsze miejsce na świecie”. Do Bristolu przychodzą też między innymi: Zbigniew Cybulski, Kazimierz Brandys, Bohdan Łazuka i Adam Pawlikowski, zwany Dudusiem. Według Agnieszki Osieckiej genialny nierób, według malarki Hanny Bakuły – „jedyny diabeł”, jakiego znała.
Na kawę wpada Beata Tyszkiewicz. Lubi ją wypić z Andrzejem Łapickim, co staje się przyczyną plotek. Gdy dotrą do córki Łapickiego, Zuzanny, ta na widok ojca w towarzystwie Tyszkiewicz z właściwym sobie poczuciem humoru rzuci: „O, rodzice przyszli!”.
Zofia Komedowa Trzcińska w jednej ze swoich książek wspomnieniowych pisze, że w SPATiF-ie spotkała Krzysztofa Teodora Toeplitza… Ale w którym SPATiF-ie? Małym, przy Pankiewicza, czy już tym w Alejach Ujazdowskich? Odpowiedzi mogłabym szukać w archiwum Klubu Aktora. Ale kiedy pytam o nie w sekretariacie biura Zarządu ZASP-u, spotyka mnie niemiła niespodzianka. Pada odpowiedź: „Nie istnieje”.