Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Krzysztof Stanowski, jeden z najlepszych dziennikarzy sportowych, twórca portalu Weszło.com, ocenia polską piłkę nożną. Jak to on – bezkompromisowo, szczerze, czasem złośliwie, często ironicznie, zawsze inteligentnie. Dla niego nie ma świętych krów, a zakulisowa wiedza, jaką zdobył przez lata pracy jako dziennikarz pozwala mu na błyskotliwe sportretowanie piłkarskiego światka.
W wieku 14 lat Krzysztof Stanowski napisał pierwszy artykuł do „Przeglądu Sportowego”. Od tamtej pory przez blisko 20 lat konsekwentnie budował swoją pozycję w dziennikarstwie sportowym. Zobaczył wszystko i poznał wszystkich. Napisał trzy bestsellerowe książki: „Kowal – prawdziwa historia”, „Spalony” oraz „Szamo – wszystko co wiedziałbyś o piłce, gdyby Cię nie oszukiwano”.
Teraz nadszedł czas na kolejną pozycję – Stanowski oprowadza czytelników po nieznanych rejonach naszego futbolu, z charakterystyczną dla siebie bezwzględnością opisuje decydujących o obliczu naszej piłki ludzi. Mnóstwo faktów, jeszcze więcej anegdot. I przede wszystkim – zero mydlenia oczu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 415
Copyright © Krzysztof Stanowski, Czerwone i Czarne
Projekt okładki Cezary Ołdak
Zdjęcia Piotr Kucza
Redaktor prowadząca Katarzyna Litwińczuk
Korekta Mirosława Jasińska-Nowacka, Piotr Łukasik
Skład Tomasz Erbel
Wydawca Czerwonei CzarneSp.z o.o. S.K.A.Rynek Starego Miasta 5/7 m. 5 00-272 Warszawa
Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. sp. j. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki www.olesiejuk.pl
ISBN 978-83-7700-233-9
Tak naprawdę nie wiem, co mnie tknęło. W lutym po ciężkiej chorobie zmarł tata, świat znacznie poszarzał, trzeba było wylać wiadro łez i nie przespać kilku nocy. A w marcu… W marcu usiadłem do komputera i napisałem list do redakcji „Przeglądu Sportowego”. Naiwny, dziecięcy. O tym, że chciałbym zostać dziennikarzem. Może pomyślałem wtedy, że tata byłby dumny, gdyby mi się udało? Że patrząc tam z góry – uśmiechnie się?
Odpisał Michał Rosiak, chyba jedyna osoba w „PS”, która potrafiła wtedy obsługiwać pocztę elektroniczną. O dziwo „Rosiu” nie napisał tego, co powinno się napisać w takiej sytuacji: „Zgłoś się za kilka lat”. Nie. On – cóż za głupota! – zaprosił mnie, 14-latka z ósmej klasy szkoły podstawowej, do redakcji. A ja już z niej nigdy nie wyszedłem. W redakcji dorosłem, poznałem życie, zdobyłem zawód, który wykonuję do dziś.
Od marca 1997 r. do dziś. Prawie dwadzieścia lat.
To duży bagaż doświadczeń, zwłaszcza że zazwyczaj działałem w pierwszej linii, między ludźmi, obserwując najważniejsze wydarzenia z bardzo bliska. Postanowiłem, że w tej książce przedstawię wam polską piłkę taką, jaką ją widzę. Odpowiem na pytania, które być może czasami sobie zadawaliście. Oprowadzę was za rączkę po gabinetach, szatniach, redakcjach. Poznam was z ludźmi. Wszystko będzie bardzo subiektywne, nacechowane moimi emocjami i moimi wspomnieniami. O piłce, ale i o mnie, bo te dwa światy się zawsze przenikały.
Dedykuję tę książkę mojemu tacie, który zabierał mnie na mecze, a gdy już sam nie mógł tego robić – kazał mojej siostrze się wyręczać. Nigdy nawet się nie dowiedział, że zaprogramował mi przyszłość. Dedykuję mojej mamie, która trąbieniem o 23.30 dawała znać, że już czeka pod redakcją i że mam schodzić, bo jutro szkoła. Dedykuję także Michałowi Rosiakowi, który miał kaprys, aby mi odpisać, czemu nieprzerwanie dziwię się do dziś.
Tytuł każdego kolejnego rozdziału będzie zaczynał się od słowa „dlaczego”. Taka konwencja pozwoli mi poruszyć maksymalnie dużo zagadnień i opowiedzieć tyle historii, abyście nie poczuli się zawiedzeni. Mam głębokie przekonanie, że w niemal każdym rozdziale ujawnię przynajmniej jeden fakt, o którym nikt do tej pory nie miał pojęcia, wliczając moich licznych znajomych z branży. Kiedy więc zakończycie lekturę, może nie będziecie mądrzejsi (na pewno nie), ale lepiej poinformowani jak najbardziej.
Zapewne wiele osób, które sięgną po tę książkę, zada sobie pytanie, kim ja w ogóle jestem? Najkrócej będzie odpowiedzieć, że od blisko 20 lat dziennikarzem sportowym, chociaż po drodze parałem się też innymi działalnościami, biznesem – np. reprezentowałem potężne firmy bukmacherskie w Polsce. Jako dziennikarz pracowałem dla „Przeglądu Sportowego”, „Naszej Legii”, „Super Expressu”, „Dziennika”, „Magazynu Futbol”, publikowałem teksty w „Polityce”, „Wprost” i paru jeszcze tygodnikach i miesięcznikach. Założyłem też stronę Weszlo.com, która odcisnęła spore piętno na polskim futbolu. Relacjonowałem mistrzostwa świata i Europy w piłce nożnej, w tym – w wieku 19 lat – finał MŚ z Japonii, co być może stanowi jakiś światowy rekord rekordów. Zarządzałem działami czy bywałem redaktorem naczelnym.
Wierni czytelnicy często zachęcali: napisz o sobie, o dziennikarstwie, o tej całej drodze, którą przeszedłeś. Uważam, że nie byłoby to zbyt ciekawe. Za to jeśli przyrządzić koktajl… Jeśli wymieszać mój życiorys z życiorysami licznych postaci polskiej piłki, wpleść wydarzenia, anegdoty, połączyć świat futbolu i świat dziennikarzy, zajrzeć do szatni, ale też do redakcji, później odpowiednio wstrząsnąć – o, to wtedy może i dałoby się to przełknąć. Może nawet zaszumiałoby w głowie.
Dlaczego więc napisałem tę książkę?
Ponieważ uważam, że mam sporo wiedzy, którą mogę się z wami podzielić. Pamięć coraz słabsza, przeszłość umyka mi z głowy w zawrotnym tempie. Jak nie teraz – to nigdy. No i dla forsy, to jasne. Mam na koncie trzy inne pozycje – „Kowal – prawdziwa historia”, „Spalony”, „Szamo” – gdzie z grubsza występowałem w roli ghostwritera. Z grubsza, bo z Grześkiem Szamotulskim znaliśmy się jak łyse konie i po prostu siadłem do komputera, w trzy tygodnie wystukałem całą książkę – złożoną z anegdot przeżytych albo przez niego, albo przeze mnie – i dałem mu przeczytać. W sumie teraz trochę żałuję, bo z wielu historii się wystrzelałem, a mogłyby zostać na tę okazję… Ale spokojnie, magazyn ciągle dostatecznie zaopatrzony.
W każdym razie z moich obserwacji wynika, że książki pisze się z dwóch powodów – albo z próżności, albo dla pieniędzy (czasami te dwa powody występują razem). Nie potrafię wskazać ani jednej piłkarskiej pozycji, której nie obejmowałaby ta teoria. Mogą was mamić, że chodziło o jakiś wyższy cel, o ideę, ale to gówno prawda: sprzedaż książek niewiele różni się od sprzedaży bułek – a piekarz nie piecze po to, by nakarmić ludzi, tylko po to, aby kupić lepszą brykę albo opłacić szkołę dziecku. Ale jedną z cech wspólnych jest to, że na dłuższą metę przeżyje tylko ten piekarz, który piecze naprawdę dobre bułki. Pisanie na siłę, na ilość, pisanie wyłącznie dla hajsu, a bez odpowiedniego pomysłu, bez tematu, bez pasji – to droga donikąd. Nie martwcie się więc, to uczciwy deal – nie chcę was wydoić, tylko sprzedać informacje.
Cieszę się, że mogę stworzyć coś od A do Z własnego. Oczywiście każda poprzednia książka, każde słowo, każdy przecinek, cała struktura, narracja – to wszystko było moje, ale jednak punkt wyjścia stanowiło życie opowiedziane mi przez inne osoby. Bywało to fascynujące, jak fascynujące były przygody moich rozmówców, ale bywało też porażające – jak rozdział o próbach samobójczych Andrzeja Iwana, gdy w paru zdaniach opowiedział mi o podcinaniu żył i truciu się, a ja potem musiałem z tego stworzyć rozdział: i tak bardzo wyobrażałem sobie, co czuł, jak znikał, jak ulatywał, tak się wkręcałem w te jego stany, że aż umysł odmawiał mi posłuszeństwa i zasysała mnie nicość. Teraz nie muszę wędrować po cudzych koszmarach. Siadam i piszę. To wielka ulga.
Podczas pracy na tą książką poza jednym wyjątkiem celowo nie przeczesywałem starych gazet, nie spotykałem się z dawno niewidzianymi znajomymi, nie prosiłem nikogo o jakiekolwiek wypowiedzi i komentarze (zwłaszcza że mógłbym usłyszeć tradycyjne: „Ale weź o tym nie pisz”). Po prostu wyjechałem daleko i napisałem to, co pamiętałem. Jeśli czegoś nie pamiętałem – widocznie nie było to dostatecznie ważne. Zawarłem opinie na temat ludzi, które są aktualne w tym momencie: w grudniu 2015 r. Kiedyś mogłem ich postrzegać inaczej, a i w przyszłości pewnie się to zmieni. Czasami używałem fragmentów swoich starych tekstów, jeśli pasowały mi do koncepcji – ale niezbyt często.
Dlaczego? To słowo będzie się przewijało aż do ostatniej strony. Zapraszam do moich pytań i moich odpowiedzi. Za kilkaset stron będziemy znać się znacznie lepiej.
Od kogo innego można byłoby zacząć tę książkę, jeśli nie od Zbigniewa Bońka – najważniejszej postaci w historii polskiej piłki nożnej? Jedynej osoby, która była piłkarzem reprezentacji Polski (i to jakim!), selekcjonerem oraz prezesem PZPN. Ale tytułowe pytanie nie odnosi się do tych osiągnięć, lecz do sytuacji zupełnie innej. Już tłumaczę…
Zdecydowana większość posad w PZPN jest niewarta uwagi i atrakcyjna jedynie dla ludzi, którzy naprawdę nie mają pomysłu na życie. To znaczy można tu i tam w administracji związku skasować pięć albo siedem tysięcy złotych miesięcznie, ale powiedzmy sobie szczerze: nie są to pieniądze, o których śni się po nocach.
Są jednak dwie posady, które faktycznie elektryzują działaczy z całej Polski: prezes PZPN i sekretarz generalny. Pierwszy – o ile zarobków się nie zrzeknie – zgarnia 50 000 złotych miesięcznie, natomiast sekretarz grubo powyżej 30 000 plus premie (do tego wszystkiego dochodzą inne przywileje – jak luksusowe służbowe auto czy budżet reprezentacyjny). W atmosferze wyborów jest to więc karta, którą można grać: poprzyj mnie, zorganizuj mi dwadzieścia głosów, a zrobię cię sekretarzem. Trudno o lepszą zachętę. W zasadzie każdy, kto wspiera kandydata na prezesa związku, ma cichą nadzieję, że przypadnie mu ta fucha. O ile stołek prezesa dostępny jest dla naprawdę nielicznych i zdecydowana większość osób zdaje sobie sprawę z własnych ograniczeń, o tyle wszystkim się wydaje, że w fotelu sekretarza siedziałoby się im znakomicie i że mają ku temu kompetencje.
W czasie wyborów w 2012 roku zrozumiałem, jak bardzo osobą godną zaufania jest Zbigniew Boniek. Zaimponował mi wtedy nieprawdopodobnie, w zasadzie nie potrzebuję żadnych więcej dowodów na jego dobrą wolę. Pozwólcie, że opowiem tę dość długą historię…
Tak naprawdę poznaliśmy się może z półtora roku przed wyborami. To znaczy pamiętam dwa wcześniejsze nieistotne zawodowe kontakty, jeszcze jakby w innej epoce. Pierwszy – gdy w redakcji „Przeglądu Sportowego” kazano mi zadać mu pytania od czytelników. Jak to zwykle bywa, w rzeczywistości dziennikarze poupychali tam pytania, których nie mieli odwagi zadać, i podpisali się jako Marian z Rzeszowa albo Tadeusz z Gdyni. Gdy pytałem Bońka o kolejne zagadnienia, które niby interesują naszych czytelników, w pewnym momencie nie wytrzymał. Zacytowałem: „Pyta pan Marian. Czy to prawda, że łączą pana interesy z właścicielem hotelu Victoria i to dlatego reprezentacja tam nocuje?”. Wtedy Boniek stwierdził, że to jakieś kpiny i że czytelnicy nigdy by takich głupich pytań nie zadawali. Miał rację – w rzeczywistości było to pytanie red. Jacka Kmiecika, który wszędzie wietrzył spiski, w 99 procentach przypadków kompletnie bezpodstawnie. Drugi kontakt: gdy Grzegorz Szamotulski w wywiadzie mi udzielonym zrezygnował z gry w reprezentacji prowadzonej przez Bońka. W korytarzu na stadionie Legii Boniek mnie zauważył – zdziwiłem się, że w ogóle wie, kim jestem – i powiedział, że podpuszczam piłkarzy przeciwko niemu i że to wszystko moja wina. Gdyby tylko wiedział, ile czasu próbowałem przekonać „Szamo”, aby zachował klasę i pojechał na zgrupowanie, zwłaszcza że wzywa go tam nie byle kto…
Powiedzmy sobie szczerze – nie był to najlepszy wstęp do znajomości. Na dwa podejścia dwa spalone.
Jednak jakoś na początku 2011 roku wraz z liczną rodziną – żoną, teściami, wujkami, generalnie duża to była eskapada – pojechaliśmy do Rzymu. Uznałem, że to może być dobry moment, by w końcu umówić się z Bońkiem i zrobić z nim duży wywiad. Spotkaliśmy się w jego biurze, pięknie położonym, niedaleko Villi Borghese. Szybko złapaliśmy dość dobry kontakt, Boniek ku mojemu zdziwieniu nie okazał się ani osobą wyniosłą, ani niedostępną – jak go wcześniej mylnie postrzegałem. Wystarczy wspomnieć, że po godzinie albo dwóch pokazywał mi zdjęcia swoich koni. Efektem wizyty był bardzo długi wywiad, puszczony w częściach na portalu Weszlo.com.
Wtedy w końcu się naprawdę poznaliśmy, zdaje mi się, że Boniek doceniał wiele z moich tekstów, często się z nimi zgadzał i podobnie postrzegał środowisko piłkarskie w Polsce. Z czasem więc rozmawialiśmy coraz częściej i częściej i w zasadzie byłem świadkiem momentu, w którym podjął decyzję, aby startować na prezesa PZPN. W czasie kampanii często wymienialiśmy spostrzeżenia, czego w ogóle się nie wstydzę, bo uważałem i uważam, że Boniek jako prezes to najlepsze, co mogło się tej instytucji trafić (a Grzegorz Lato – najgorsze). A jeśli ktoś twierdzi, że jako dziennikarz nie powinienem takich zdań wygłaszać i stawać po czyjejś stronie, to rozumiem, szanuję, przyjmuję do wiadomości, ale dość miałem biernego przyglądania się, jak prezesura trafia w byle jakie ręce, a nasz futbol gnuśnieje.
I teraz odpowiadam na pytanie – z jakiego powodu uznałem Bońka za osobę absolutnie godną zaufania?
Jednego dnia zadał mi pytanie: – Stano? A jak wygram, to kogo wziąć na wiceprezesa ds. zagranicznych? Kojarzysz kogoś?
Na pewno nie zadał tego pytania tylko mnie, ale wielu innym osobom. Boniek tak działa – lubi rzucić hasło i zebrać opinie to z lewa, to z prawa. Wybiera sobie te, które wydają mu się najrozsądniejsze. A gdy zdecyduje się na jedną, będzie jej bronił do upadłego.
Czując dużą odpowiedzialność, zacząłem kombinować. Przez cały dzień analizowałem, któż mógłby w tej roli się sprawdzić. Nie tyle chciałem na to stanowisko wsadzić kogoś swojego, ile bałem się kompromitacji – bo najgorzej, gdy poważna osoba zada poważne pytanie, a ty odpowiesz w sposób, który cię dyskwalifikuje. Po intensywnej analizie zapisałem sobie na kartce kilka nazwisk. Na pewno wymieniłem Marka Koźmińskiego (później faktycznie został wiceprezesem ds. zagranicznych, ale moim zdaniem to nie miało najmniejszego związku z moją rozmową z Bońkiem, prędzej widziałbym tu wpływ Mateusza Borka), Dariusza Gęsiora, kogoś jeszcze… No i stwierdziłem: – Mam ostatniego gościa, ale pan o nim nigdy nie słyszał.
– Kto to jest?
– Nie wiem, jak to ująć… Nazywa się Maciej Sawicki. To były piłkarz, pasjonat futbolu. Skończył karierę i postawił na edukację. Dobrze sobie radzi w biznesie, zna języki. Ufam mu. Porządny człowiek.
– Nie znam. Ale się poznam. Skontaktuj mnie z nim, jeśli możesz.
Macieja Sawickiego poznałem jako zawodnika Legii, bardzo szybko się zakolegowaliśmy. Jeździliśmy razem na mecze, w których nie mógł grać, odwiedzałem go w Olsztynie, gdy przeniósł się do Stomilu. Kontakt urwał się około 2002 roku, gdy zaprosił mnie na ślub, a ja nie mogłem się zjawić, bo akurat byłem w Korei i Japonii na mistrzostwach świata. Później on oddalił się od futbolu (był na tyle rozsądny, by zorientować się, że z kopania na średnim poziomie życia sobie nie zabezpieczy), ja zająłem się swoją robotą i jakoś każdy poszedł w swoją stronę.
Traktuję jednak Sawickiego jako przyjaciela. Po dziesięciu latach zadzwoniłem do firmy Dajar, w której pracował na wysokim stanowisku. W biznesie radził sobie doskonale. Początkowo sekretarka nie chciała mnie połączyć, ale w końcu kazałem jej przekazać, że dzwoni dawny znajomy, Krzysztof Stanowski. Po chwili po drugiej stronie słuchawki usłyszałem znany mi głos i nagle było tak, jak byśmy nie mieli kontaktu tydzień, a nie dziesięć lat. Są takie znajomości, w których upływ czasu nie ma znaczenia – i to jest jedna z nich.
Maćka pamiętałem jako osobę niesamowicie serdeczną, pracowitą, uczciwą i lojalną. Gdybym miał w walizce milion dolarów i nie wiedział, komu dać na przechowanie – dałbym jemu. Śledziłem jego losy – wiedziałem, że skończył studia MBA i że później „poprawił” jeszcze rocznymi studiami w Harvard Business School (co kosztowało ok. 40 000 dolarów). To jedna z takich osób, za które dajesz sobie rękę uciąć i po 20 latach dalej tę rękę masz.
Spytałem go wtedy: – Czy nie chciałbyś wrócić do piłki?
– Ale jako kto? – zdziwił się.
– Jako wiceprezes przy Zbigniewie Bońku.
Zdaje mi się, że niemal słyszałem, jak spada z krzesła. Pogadaliśmy dziesięć minut i umówiliśmy się, że przekażę jego telefon Bońkowi. Obaj spotkali się na kawie w hotelu Sheraton. Późniejszy prezes PZPN powiedział mi tego samego dnia wieczorem: – Ten Sawicki, Sawicki… To porządny chłop jest. Wiesz co, ja oceniam ludzi intuicyjnie. Albo mi intuicja podpowiada, żeby się trzymać z daleka, albo w to wchodzę, dopóki się nie sparzę. Ale wiesz co… Ja go nie będę robił wiceprezesem. On powinien być sekretarzem generalnym.
Aż mi oczy wyszły na wierzch. Byłem przekonany, że Boniek posadę sekretarza przehandluje za głosy jednemu z baronów albo innej osobie, która pozwoli mu wygrać wybory. To normalna praktyka. On tymczasem uznał, że powierzy ją komuś, kogo w zasadzie nie znał, a kto po prostu zrobił na nim wrażenie całkowicie kompetentnego. Wtedy w stu procentach zrozumiałem, że to nie jest zwykły działacz, który chce wygrać wybory, bo ma taką fanaberię, ale jest to ktoś naprawdę nieuwikłany w jakiekolwiek układy, będący w stanie działać niezależnie.
Do momentu rozstrzygnięcia wyborów nikomu o Sawickim nie mówiłem. Byłem pewny, że gdyby ta wiadomość ujrzała światło dzienne, mogłaby Bońkowi zaszkodzić. Zbyt wiele osób ostrzyło sobie zęby na ponad 30 000 złotych miesięcznie (przy czym akurat Sawicki w biznesie zarabiał więcej, ale perspektywa powrotu do futbolu kusiła go bardziej niż kasa). Na przykład na samym finiszu kampanii przybłąkał się Kazimierz Greń. To było jak w starym dowcipie: przykleiło się gówno do okrętu i krzyczy „płyniemy”. No więc ten Greń za pięć dwunasta zorientował się, że wygra Boniek, i rzutem na taśmę starał się pokazać (głównie dziennikarzom), że to dzięki niemu, a gdy ogłoszono werdykt, ostentacyjnie wyskoczył z rękoma w górze jak z katapulty. Gdyby jednak ów Greń wiedział, że jest jakiś Sawicki, który ma być sekretarzem… Oj, gotów byłby zawiązać antybońkową opozycję last minute.
Siedziałem cicho i czekałem. Dziesięć minut po wyborze Bońka na prezesa napisałem: „Sekretarzem generalnym PZPN zostanie Maciej Sawicki”. Kto?! Ludzie byli w szoku? Jak to… Sawicki? Ale ten Sawicki, który kiedyś grywał w Legii? Jaki Sawicki? Inne media pisały: Kazimierz Greń, Bogdan Basałaj, Andrzej Padewski. A ja spokojnie: Sawicki.
„Sawik” był wtedy w służbowej podróży w Chinach i jak na szpilkach czekał na informacje z Polski. Zadzwoniłem, u niego był chyba środek nocy: – Boniek!
W tym momencie Maciej przebukował swój bilet i wrócił do Polski, mimo że lekarz odradzał lot: przyszły sekretarz miał zapalenie ucha. Boniek natomiast zadzwonił do właściciela firmy Dajar, Dariusza Zaremby, i spytał, czy może mu podebrać pracownika. Darek później wspominał, że – mimo iż strata czołowego pracownika go zabolała – odpowiedział: – Panu się nie odmawia… A sam telefon przyjął jako oznakę dobrych obyczajów.
Kilka miesięcy później Dariusz Zaremba, gdy już się lepiej poznaliśmy, stwierdził: – Powinienem cię zabić za wykradzenie mi Maćka, ale w sumie muszę wam tylko pogratulować. Teraz on będzie miał pracę, o jakiej zawsze marzył. A jak będzie chciał wrócić, drzwi będą otwarte. W PZPN nie będzie pracował wiecznie, a na pewno się jeszcze więcej nauczy.
Tak, Boniek tym jednym wyborem pokazał swoje intencje. Nie zamierzał się układać z działaczami starszej daty, nie zamierzał handlować stanowiskami i zawierać zgniłych kompromisów. Wziął młodego chłopaka znikąd i dał mu klucze do związku. Zrobił go osobą numer dwa w PZPN, nie bacząc na krzywe spojrzenia wszystkich wokół. I wydaje mi się, że tego ruchu nigdy nie żałował, bo Sawicki całkowicie zreorganizował związek, zwiększył przychody, zmniejszył wydatki, pozatykał wszystkie dziury i sprawił, że dzisiaj to jest po prostu dobrze prosperująca korporacja, a nie przaśna firemka rodzinna.
* * *
Przy okazji warto wspomnieć o jeszcze jednej sytuacji związanej z budowaniem nowego związku. Zabawnej.
Zanim zdecydowano, że odpowiedzialnym za kontakty z mediami będzie Janusz Basałaj, pierwszym kandydatem był Piotr Koźmiński, dziennikarz „Super Expressu”, który ma tę nietypową w środowisku cechę, że wszyscy go lubią i on lubi wszystkich. Boniek i Koźmiński umówili się na kawę w celu omówienia szczegółów.
Pewnego wieczoru, jeszcze zanim się spotkali, prezes PZPN przysłał do Piotrka SMS-a z pytaniem: „Jesteś gotowy?”. Piotrek w ogóle nie odpisał, ponieważ wcześniej zawsze z Bońkiem zwracali się do siebie per pan. Forma wiadomości więc go zaskoczyła i uznał, że po raz kolejny… pomylono go z Markiem Koźmińskim. To się zdarzało dość często – Piotr a to odbierał telefony od ludzi, którzy chcieli skontaktować się z byłym piłkarzem o tym samym nazwisku, a to dochodziły do niego SMS-y przeznaczone dla Marka.
Piotr Koźmiński zignorował więc SMS-a i… przepadła mu atrakcyjna robota. Boniek następnego dnia powiedział mi: – Ten Piotrek Koźmiński jakiś dziwny, nie odpisuje na wiadomości.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.