Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cal Kestis wraz z załogą zbudowali sobie nowe życie na pokładzie „Modliszki”. Wspólnie kładli kres łowcom nagród, pokonywali członków Inkwizycji, a nawet zbiegli samemu Darthowi Vaderowi. Co ważniejsze, Merrin, Cere, Greez i wierny droid BD-1 są dla Cala najbliższą namiastką rodziny od czasu upadku Zakonu Jedi. Choć przyszłość galaktyki staje się coraz bardziej niepewna, to z każdym kolejnym ciosem zadanym Imperium załoga „Modliszki” robi się coraz zuchwalsza. Podczas pozornie rutynowej misji Cal wraz z kompanami napotykają szturmowczynię, która przy ich udziale chce obrać własną ścieżkę. W zamian za pomoc w ułożeniu sobie życia uciekinierka przekazuje wieść o potężnym, potencjalnie bezcennym narzędziu w walce z Imperium. Nawet lepiej, obiecała, że im pomoże! Jest tylko jeden problem – próba zdobycia artefaktu będzie oznaczała, że przyjaciele skrzyżują drogi z inkwizytorem znanym jako Piąty Brat, jedną z najniebezpieczniejszych istot na usługach Imperium.
Czy załoga może zaufać imperialnej dezerterce? Ile razy jeszcze Cal wraz z przyjaciółmi zdołają zbiec Imperium, nim przestanie im sprzyjać szczęście?
Akcja powieści Sam Maggs rozgrywa się po wydarzeniach z gry Star Wars Jedi. Upadły Zakon
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 393
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce….
Dziś zapowiadał się udany dzień dla Jedi.
Rycerz Jedi Cal Kestis zamierzał tego dopilnować.
Jasne, możliwe, że był może jednym z dwojga pozostałych przy życiu przedstawicieli zakonu.
Ale jeśli chodzi o tę dwójkę Jedi… Dziś będą mieć udany dzień.
– Jak tam się sprawy mają, koleżko? – spytał, a jego głos rozbrzmiał donośnie wewnątrz hełmu. Usłyszał od strony pleców dwa krótkie stuknięcia droida – w ten sposób BD-1 porozumiewał się z nim podczas tajnych misji. Cal mógł usłyszeć piski malucha przez komunikator, ale gdy się skradali, woleli nie ryzykować żadnymi dźwiękami, zresztą droid zwyczajnie lubił się kontaktować bardziej bezpośrednią, namacalną metodą. Wiedział, że reszta załogi i tak go nie zrozumie. – Dzięki, BD. Mówiłem ci ostatnio, że jesteś najlepszy?
Przerwa. A potem:
Stuk.
Cal się zaśmiał.
– No to właśnie mówię. Następnym razem będę pamiętał.
Stuk stuk.
Cholernie dobry dzień.
Co stanowiło wyjątek od reguły, gdy człowiek kulił się na małej skale, pędzącej wokół dużej asteroidy w otwartej przestrzeni kosmicznej, ale życie Cala nie należało do typowych – co sobie zresztą cenił. Miał na sobie pełny skafander kosmiczny. Rozejrzał się. Oddychał powoli, miarowo, by nie marnować przetwarzanego powietrza. Orbitalne pole śmieci wokół niego było gęste, a Cal musiał odnaleźć drogę, skacząc od skały do skały, z każdym susem przybliżając się do głównej asteroidy pośrodku – masywnego wyrobiska, strzeżonego przez bazę syndykatu przestępczego, Pomiotów Haxionu, którą właśnie próbował zinfiltrować wraz ze swoją załogą. Co zakrawało na ironię, zważywszy na to, że ostatnim razem, gdy miał do czynienia z placówką Pomiotów, próbował z niej uciec. Wtedy, na Ordo Eris, został pojmany. Teraz wraz z ekipą uznali, że będzie lepiej, gdy ktoś najpierw prześlizgnie się do środka i wyłączy systemy bezpieczeństwa, by nikt nie wykrył, jak „Modliszka”, statek Cala, nadlatuje z orbity.
I tak oto najpewniejszym rozwiązaniem okazało się przeskakiwanie z jednej malutkiej skały na drugą malutką skałę, ku tej największej. Miał się przemieszczać z jednej poruszającej się asteroidy na kolejną, przemierzając przestrzeń bez liny zabezpieczającej.
Da się zrobić.
Zaczerpnął głęboko tchu i zmrużył oczy, by się skoncentrować. Ugiął kolana i odepchnął się butami od poszarpanej skały.
Tutaj niewiele trzeba. Wystarczył jeden skok i Cal znalazł się w… „W powietrzu” to może niewłaściwe określenie, bo brakowało tu i powietrza, i atmosfery jako takiej. Uniósł się. Nawet nie tyle latał, co właśnie się unosił. Gdy skakał wysoko dzięki Mocy, zawsze czuł w brzuchu tę dziwną sensację, znane mu już dobrze szarpnięcie nadal przecież bardzo ludzkiego ciała, które ostrzegało, że znalazł się zdecydowanie wyżej, niż człowiekowi wypada. Ale tutaj, w próżni, czuł się jakby płynął. Parł naprzód bez świadomości, gdzie góra, gdzie dół, gdzie lewo, prawo, gdzie za nisko i gdzie za wysoko. Po prostu sunął przed siebie.
Uch, skiepścił.
Skierował się w stronę następnego odłamka i popłynął ku niemu w poczuciu celu. Powoli, acz zdecydowanie.
Gdy jego mistrz Jaro Tapal po raz pierwszy wybrał się z nim w przestrzeń, powiedział: „Gdy raz wprawisz tutaj coś w ruch, obiekt będzie się poruszał w tym samym kierunku i z tą samą prędkością – chyba że zadziała na niego niezrównoważona siła”.
Dziś z tego czy innego powodu to Cal był tą niezrównoważoną siłą.
Wyciągnął przed siebie ręce i gdy tylko dotknęły kolejnego zawieszonego w próżni fragmentu skały, zaczęły szukać punktu zaczepienia. Wskutek uderzenia i on, i skała zaczęli wirować. Trzymał się ze wszystkich sił, aż wreszcie po chwili, wydającej się mu dziesięcioma minutami, choć był pewien, że w istocie mowa o sekundach, BD uruchomił magnetyczne podeszwy jego butów, które uderzyły mocno o skałę i go ustabilizowały.
Cóż, w kulturalnym towarzystwie Cal powiedziałby, iż „odzyskał” owe buty z rąk, a właściwie to z nóg łowcy nagród pracującego dla Pomiotów Haxionu, szczególnie że po tym, jak rozprawił się z nim wraz z Merrin, ten już ich nie potrzebował. Była to jedna z najlepszych zdobyczy załogi w ostatnim czasie.
Ostrożnie puścił się skały i powoli wrócił do pozycji stojącej. Cieszył się, że ma już z głowy przedostatni manewr. Był przyzwyczajony do przeskakiwania z uchwytu na uchwyt, często powierzając życie ślepemu losowi, najpierw gdy pracował jako złomiarz na Bracce, a potem gdy infiltrował kolejne pokątne imperialne placówki, ale mimo wszystko grawitacja z jakiegoś powodu działała na niego kojąco. Czy gdyby nie doskoczył do celu albo pazury wspinaczkowe zawiodły, runąłby ku ziemi, skazany na niemal pewną śmierć? Jasne. Przynajmniej w teorii. Ale jednocześnie nie byłby skazany na samotny koniec w próżni, gdzie latałby tak sobie bez celu, aż zamieniłby się w wysuszony, choć zadziwiająco dobrze zakonserwowany Jedi-sopel.
Co byłoby o wiele, wiele gorsze.
– Przeżyłeś? – Z komunikatora Cala wśród szumów wydobył się głos Merrin. Jej akcent i płaski często ton głosu sprawiły, że i tym razem pytanie zabrzmiało lekceważąco, jakby tak naprawdę było jej wszystko jedno.
– Słyszałeś coś, BD? – Cal zadał droidowi pytanie retoryczne. Znał Merrin na tyle dobrze, że wiedział, iż dźwięk jego głosu wystarczy za odpowiedź na jej pozornie olewcze, choć mimo wszystko szczere pytanie. – Zabrzmiało prawie tak, jakby… ktoś… martwił się o nasz los? – dodał radośnie.
– Coś sobie ubzdurałeś – rzuciła zblazowanym tonem Merrin. Na chwilę zapadła cisza, jakby dziewczyna była głęboko pogrążona w myślach. – Tak, następnym razem, gdy będzie nam doskwierał niedobór kredytów, po prostu cię wrzucimy do kantyny. Przeżyjesz.
– Ej – przerwał im nowy głos. Należał do Greeza. – Jeśli ktoś tu ma szansę na napiwki za wygląd, to prędzej ja. Wy dwunożni nie doceniacie tego, jakim jestem ciachem dla istot obdarzonych prawdziwym gustem.
BD-1 zaczął gorączkowo stukać w skafander. Cal wyłączył na chwilę mikrofon i zaniósł się śmiechem.
– Skoro już sobie poflirtowaliśmy… – Bardziej poważny głos Cere zyskiwał posłuch nawet przez komunikator. – Cal, kiedy dotrzesz na miejsce i zapewnisz nam dostęp?
„Wracamy do roboty. Jak zawsze”.
Teraz, gdy znalazł się już prawie przy bazie Pomiotów, Cal poświęcił kolejną chwilę, by rozeznać się w sytuacji. Nie była to typowa misja, choć podejrzewał, że mógłby powiedzieć to samo o dowolnych wyczynach załogi „Modliszki”. Ale tym razem sporo ryzykowali, nawet jak na nich.
Stał na drobnej, wirującej skale w otwartej przestrzeni, otoczony odłamkami zniszczonej planety. Planety, która, jak mu powiedziano, dawniej stanowiła porośnięty bujną zielenią, jasny dom dla milionów, nim została przeżuta i wypluta albo przez Imperium, albo jedną z korporacji – albo przez coś podobnego. Po pewnym czasie traciło się rozeznanie. Pozostały jedynie fragmenty przeszłości, odłamki, pył i wyspy w próżni, orbitujące wokół stałego żelaznego jądra byłego świata.
I to właśnie na nie spoglądał Cal. Znajdowało się tuż nad nim. To właśnie w jego powierzchni została wydrążona placówka Pomiotów Haxionu, otoczona naprędce zmontowanym zewnętrznym pierścieniem z szeregiem sklejonych na ślinę baraków i straganów. Całość była chroniona odpornym na działanie próżni bąblem tarczy, wyposażonym w sensory zdolne wykryć statki dowolnych rozmiarów.
Ale tak się składało, że tarcza nie wykrywała niczego wielkości człowieka, który akurat był wyposażony w plecak odrzutowy.
Albo – jak w przypadku Cala – obdarzony głupią brawurą do tego stopnia, by unosić się bez plecaka.
W trakcie odprawy Greez wyjaśnił mu budowę systemu czujników bazy. Pole sensoryczne tarczy omiatało asteroidę na tyle szybko, by wykryć wszelkie obiekty większe od człowieka, a jednocześnie na tyle wolno, by pojedynczy łowcy nagród mogli niepostrzeżenie wrócić do środka.
Załoga „Modliszki” była w te gierki najlepsza. A właśnie grała.
I właśnie dlatego Cal miał tak cholernie udany dzień.
– Patrz się na lądowisko – odpowiedział na pytanie Cere. – Skaczę za trzy… dwa…
Po raz – niech będzie chwała! – ostatni, po, mógłby przysiąc, godzinach skakania ze skały na skałę przez pas asteroid Cal poczuł, jak BD wyłącza zaczep przylg. Odbił się od ostatniego odłamka i wzniósł pionowo. Przez krótką chwilę, gdy podlatywał do bazy głową do przodu, czuł się zdezorientowany: góra była na dole, dół – na górze, zresztą czy w kosmosie miało to jakiekolwiek znaczenie? Właśnie dlatego Cal wolał grawitację.
– Greez, obyś miał rację – mruknął głównie do samego siebie, choć nie przerwał połączenia. Z dużą prędkością leciał głową do przodu, prosto w tarczę magnetyczną.
Poczuł, jak hełm wnika w bąbel i przez sekundę wyczuwał opór – jak wtedy, gdy dźgało się niesławną Żelatynową Niespodziankę Greeza (niespodzianką było to, że jest pełna soli), a ta, co ciekawe, odpłacała pięknym za nadobne. Ale wrażenie okazało się chwilowe – a potem błona go przepuściła.
I nagle wpadł w objęcia serdecznej przyjaciółki grawitacji.
Pożałował wszystkiego, co właśnie pomyślał o tęsknocie za przyciąganiem. Uznał, że jednak wolałby zostać w próżni, bo właśnie leciał głową w dół ku ziemi, która zbliżała się cholernie szybko i…
„Skup się”.
Usłyszał w głowie głos – albo nie tyle usłyszał, co poczuł. Głos, wspomnienie, ducha, wszystko jednocześnie.
I siebie samego.
Nie miał pojęcia, czy każdy odczuwa Moc w ten sam sposób. Od dziecka czytał i słyszał liczne opisy. Z ust pierwszego nauczyciela, Jaro Tapala. Z ust najnowszej mistrzyni, Cere. Od pozostałych młodzików, z którymi ćwiczył, zanim…
„Zanim”.
Ale dla Cala zawsze było tak samo. Moc przypominała głęboką sadzawkę, najciemniejszą w najgłębszej części, pochłaniającą go w całości, gdy zanurzał się coraz niżej i niżej, i wyłaniał się w pustce, gdzie barwy i dźwięki traciły na wyrazistości, stawały się odległe. Stanowiła rozszerzenie jego świadomości, krótkie bezpośrednie połączenie ze źródłem wszechrzeczy. Jakby rozciągał ręce przed medytacją, jakby nawiedzał pustkę łączącą wszystkie istoty żywe, przemieszczał się przez nią. Fale odchodziły od niego koncentrycznie niczym nachodzące na siebie kręgi i wpływały na otaczający go świat. Dawniej przychodziło mu to z większym trudem. Tak długo musiał tłumić własne umiejętności, że otchłań zdawała mu się nieruchoma, pusta. Teraz jednak, po latach, dzięki wielu wysiłkom, skupieniu i pogodzeniu się z teraźniejszością…
Cal otworzył się na Moc, a ta odpowiedziała.
Z prędkością i równowagą dostępną nielicznym – może to i lepiej? – zdołał wylądować rękoma do przodu. Skulił się i przeturlał. Idealnie. W innym razie skręciłby sobie kark.
Zerwał się na nogi, by o tym nie myśleć.
– Wylądowałem – zameldował po cichu przez komunikator. Skrył się w cieniu za rogiem najbliższej budowli.
Zdołał przechytrzyć czujniki Pomiotów. Skorzystał ze wbudowanej słabości organizacji: niecierpliwości jej członków, którzy chcieli móc lądować w bazie przy pomocy fikuśnych plecaków odrzutowych. Nie chcieli myśleć o tym, że nawet tutaj, z dala od zaludnionych układów, ktoś mógłby ich znaleźć.
Pomioty Haxionu zdecydowanie lubiły zakładać bazy w wydrążonych skałach. Ale Cal podejrzewał, że lubiły też zabijać ludzi za kredyty, więc ten.
Co kto lubi.
Zdołał wylądować w pobliżu najbardziej dogodnego punktu infiltracyjnego. Ta baza Pomiotów na centralnej asteroidzie miała strukturę tarczy strzeleckiej. Zewnętrzny pierścień, na którym się znalazł, pełnił funkcję stacji pośredniej, skleconej byle jak, by ułatwić wymianę handlową i zapewnić miejsca noclegowe łowcom nagród wracającym z misji i wybierającym się na kolejne. Pośrodku tarczy mieściła się sama baza – choć „baza” to za dużo powiedziane. Bardziej przypominało to coś w rodzaju kantyny na szczudłach, stację przesiadkową oferującą bespiński fizz, posłanie czy port ładujący na noc najgorszym mętom w galaktyce. Można tu było zatankować i – jak zakładał – wymienić się opowieściami o tym, jak to łubu-dubu, wszyscy kochają prezesa łowczego klubu, Sorca Tormo. Wielkiego blurrgowego placka i nieustającego wrzodu na dupie Cala.
Czy tam coś tam.
A pomiędzy zewnętrznym pierścieniem a środkiem tarczy, bezpośrednio przed Calem, ziała przepaść i to niemal na przestrzał ku przeciwnej stronie asteroidy. Przekraczali ją jedynie ci pewni siebie, za pomocą plecaków odrzutowych, by nie runąć w otchłań, a dolecieć na lądowisko po przeciwnej stronie.
Co było dość niefortunne dla Pomiotów, bo traf chciał, że Cal specjalizował się w unikaniu śmiertelnych upadków nawet w takich sytuacjach, gdy prawdopodobnie (a nawet zdecydowanie) powinien umrzeć.
W pośpiechu zdjął hełm i zaczął zrzucać z siebie krępujący ruchy skafander. BD-1 zeskoczył mu z pleców i otrząsnął się, by przyzwyczaić się do przyciągania i pewnego gruntu. Przeskakiwał z nogi na nogę i przyglądał się, jak Cal pozbywa się kolejnych części kombinezonu. Jedi uśmiechnął się do przyjaciela i BD-1 udał się za róg budowli ku miejscu, gdzie mieli zamontować zagłuszacz czujników. Nie trzeba było mu przypominać – sam zabrał się za kolejną część planu. Dobry, mały droid.
Cal schował skafander i hełm za skrzynią, poprawił ponczo, pomacał kieszenie i pas, by się upewnić, że ma przy sobie wszystko, czego potrzebuje – miecz świetlny, komlink, kredyty – i wyłonił się zza rogu, by zrównać się z droidem. BD znajdował się już w połowie drogi stromizną, krawędzią przepaści między zewnętrznym a wewnętrznym pierścieniem pośrodku plasterka tarczy. Gwizdał do siebie, gdy wbijał nieduże złącze w ścianę, która zdawała się klifem – choć Cal wiedział, że tak naprawdę formacja skalna kamuflowała masywne ilości technologii niezbędnej do tego, by zapewnić temu miejscu bezpieczne funkcjonowanie. W pustym pierścieniu mieściły się generatory tarczy, układy podtrzymywania życia – a nawet gorzelnia umieszczona pod kantyną.
Członek Pomiotów Haxionu, na którego wpadli na początku miesiąca – ten, którego buty Cal miał na sobie w tej chwili – wyjawił zarówno lokalizację bazy, jak i sposób jej funkcjonowania. Miło z jego strony, że się tak przed nimi uzewnętrznił. Wystarczyło, że Merrin przez chwilę okazała się wyjątkowo przekonująca dzięki tej jej równie imponującej i strasznej jak ona sama magii kosmowiedźm.
Bo Cal i Merrin tworzyli cholernie dobry zespół.
Pomioty od lat polowały na Cala i jego ekipę. Jeśli miał być ze sobą kompletnie szczery, zaczęło mu to grać na nerwach. W końcu sami polowali na grubsze ryby burra niż na gromadę cybernetycznie zmodyfikowanych gangusów z Zewnętrznych Rubieży. Ale Greez wisiał im kredyty. Cal próbował ich, eee, odstraszyć, a koniec końców uciekł ich szefowi Sorcowi Tormo z areny do walk niewolników, która jednocześnie robiła za spelunę szulerów. Od tamtej pory miał u nich przerąbane (a reszta załogi – niestety – na doczepkę). Już lata temu wyznaczyli nagrodę za jego głowę, a obecnie nawet nie próbował zgadywać, ile wynosi.
Szczerze mówiąc, mile łechtało mu to ego.
BD-1 zapikał na znak, że dokończył montaż. Cal kucnął, by przechwycić droida. Ten wspiął się przez krawędź przepaści i spoczął na plecach kompana. (Gdy BD wspinał się na swoje miejsce, Cal miał wrażenie, że droid wbija mu pazurki w plecy, ale nie miał nic przeciwko. Maluch był zbyt dobrym przyjacielem, by się tym przejmował).
A wtedy półprzezroczysta tarcza energetyczna wyłączyła się na chwilę na znak, że zgodnie z planem udało im się zakłócić działanie sensorów bazy.
Równie szybko wszystko wróciło do normy i Cal miał cholerną nadzieję, że nikt prócz niego nie zauważył krótkich zakłóceń w jej funkcjonowaniu – ale pewności nie miał i mieć nie mógł.
Tak czy inaczej, będzie gotowy.
– Ruszajcie, „Modliszko”, i…
– Jedziem, młody – przerwał mu Greez, nim Cal dokończył wypowiedź. – Widzimy się w punkcie zbornym.
BD był mały, ale pioruńsko zdolny. Częstotliwość skanów tarczy okazała się na tyle niska, by przez osłonę mogło przeniknąć coś małego – coś takiego jak Cal. Niemniej dzięki technologicznej wiedzy przechowywanej w malutkim procesorku BD zdołał zdezaktywować system na wystarczająco długą chwilę, by przez barierę niezauważenie prześlizgnęło się coś znacznie, znacznie większego.
Coś tak dużego jak, powiedzmy, luksusowy jacht S-161 XL, coś jak „Modliszka”.
Gdy BD zajął ulubioną pozycję na plecach Jedi, Cal podbiegł do umówionego wcześniej punktu zbornego – ciasnej przestrzeni między dwoma stosunkowo wysokimi budowlami na obszarze zewnętrznego pierścienia, marnej namiastki czegoś, co na tej skale mogłoby ujść za „noclegownię” – i obserwował z cieniem uśmiechu na ustach, jak „Modliszka” po cichu obniża pułap i zajmuje pozycję. Jasne, technicznie rzecz biorąc, jacht należał do Greeza, ale przez ostatnich kilka lat stał się domem dla Cala oraz osób, które kochał najbardziej w tej całej popapranej galaktyce.
Długa i smukła „Modliszka” miała kształt ostrza noża, zwężonego w przedniej części, gdzie w wykonanym dla siebie na zamówienie fotelu pilota siedział Greez Dritus, czwororęki Laterończyk. Najbardziej charakterystyczną cechą jachtu była jednak imponującej wielkości płetwa, wystająca z jego grzbietu tuż za rufą. Masywna struktura, dłuższa niż sam statek i wystająca też odrobinę po przeciwnej stronie ze stępki, była umieszczona w obrotowym segmencie kadłuba. Jej brzuszną część zakończono podwieszoną gondolą głównego silnika. Płetwa mogła wirować bez ograniczeń wokół statku w zależności od tego, dokąd chciał się udać Greez. Poszycie miało barwę wypłowiałej bieli z żółtymi detalami. Pierwotnie jacht powstał z myślą o transporcie zamożnych przedsiębiorców między światami ogałacanymi przez nich ze wszystkiego, co dobre.
Cal lubił myśleć o „Modliszce” jak o ostatnim członku załogi, wyzwolonym ze służby na rzecz najgorszych z najgorszych i wcielonym do walki po stronie tych zmuszonych do buntu przeciwko istotom, które w przeciwnym razie wykorzystałyby ich i porzuciły na pastwę losu.
Innymi słowy, „Modliszka” powstała z myślą o elegancji, niewykrywalności i komforcie. Wślizgnęła się niezauważenie między budowle zewnętrznego pierścienia, nie wzbudziwszy najmniejszych podejrzeń wśród Pomiotów – a przynajmniej taką nadzieję miał Cal.
– Patrzcie, patrzcie, któż to wreszcie raczył się zjawić – przedrzeźniał ich, gdy trap statku wysuwał się do wtóru syków hydrauliki.
– Przecież wszystko idzie zgodnie z planem. – Merrin opuściła pokład „Modliszki” jako pierwsza, a jej niski głos i nietypowy akcent zmieniły słowo „wszystko” we „wszydko”. Cal przyglądał się dziewczynie z pewną taką zazdrością, gdy schodziła po trapie. Czy tego chciała, czy nie, jakimś cudem zawsze wydawała się onieśmielająca i przerażająca. Jako Dathomirianka miała skórę tak bladą, że aż wchodzącą w odcień przypominający kredę, odbijającą światło osłony asteroidy, a szare zdobienia twarzy rozchodziły się we wszystkich kierunkach niczym pajęcze odnóża. Długie, równie białe jak skóra włosy miała spięte w ciasny kok – oprócz jednego pasemka przy samej twarzy. Ile by nie próbowała nad nim zapanować, zawsze się jej wymykało. Cal chyba z milion razy widział, jak go dotyka. Nawet tyle lat po opuszczeniu Dathomiry nadal nosiła się w czerniach i czerwieniach, tak ukochanych przez jej lud (choć już zdecydowanie nie w tradycyjnym stylu Sióstr Nocy – ostatnimi czasy eksperymentowała, jakie stroje sprawdzają się na misjach i nie tylko), ale Cal mógłby przysiąc, że dostrzegł i nutę zieleni – barwy magii Sióstr Nocy.
Którą Cal w pełni pojmował i która zdecydowanie go nie stresowała.
– To taki żarcik, Merrin – wyjaśniła Cere, schodząc w ślad za młodą kobietą. – On tylko sobie tak żartował. – Cal skinął jej na powitanie – swojej mistrzyni Jedi. To, że Cere wyglądała tak… normalnie, świadczyło o jej skromności. W istocie była przypuszczalnie najpotężniejszą użytkowniczką Mocy w znanej galaktyce. Starannie przycięte czarne włosy – krótkie po bokach, dłuższe pośrodku – okalały jej głowę niczym aureola. Cal jednak dostrzegał, że ostatnie lata nie obeszły się z nią łagodnie: worki pod oczyma były o kilka odcieni ciemniejsze niż reszta rdzawobrązowej skóry. Na tunikę i legginsy narzuciła praktyczną kamizelkę, podobną zresztą do tej Cala, a jej buty prawie nie wydawały dźwięku, kiedy się poruszała.
Tej umiejętności Cal jeszcze nie opanował. Musiał przyznać: robiła wrażenie.
– To nie jest śmieszne – skwitowała Merrin. Cal był przekonany, że w jej mniemaniu miał to być żart.
Przynajmniej na to liczył.
– Trzymajmy się planu, a zdołamy stąd odlecieć, tak by Pomioty nie mogły wyśledzić naszego każdego ruchu. Potrzebujemy tej swobody – a jednocześnie musimy wyeliminować tę placówkę. Te dranie przeprowadzają stąd niszczycielskie ataki na lokalne układy. Krzywdzą niewinnych, a jeśli im na to pozwolimy, tylko się rozzuchwalą – przypomniała im Cere, sprawdzając swój sprzęt. – Wszyscy macie opuścić tę bazę w jednym kawałku. Zrozumiano?
– Zrozumiano – potwierdził Cal.
– Tak – rzekła Merrin.
– Bwee doop – skwitował BD.
– Dobrze – odparła Cere. Sprawdziła dla pewności, czy jej miecz spoczywa na swoim miejscu. – To roznieśmy to miejsce na kawałki.
Merrin nie mogła się doczekać, aż ten dzień dobiegnie końca.
Wylądowali na asteroidzie i wzięli się za typowe zadania: Cal infiltrował bazę z powierzchni, Merrin – od góry, Cere zajęła się technologią, a Greez pełnił wartę na jachcie, gotów szybko się zwinąć. Merrin stała na dachu bazy Pomiotów i zaciskała zęby.
Pomioty były niczym więcej jak lekkim utrapieniem, szkodnikiem, który uparcie nie chciał grzecznie umrzeć albo przynajmniej znaleźć sobie bardziej apetycznej ofiary. Tego rodzaju misje stanowiły konieczność dla członków załogi „Modliszki”, bo jak mieli stawiać czoła grubszym rybom, gdy droidy łowcy o nazwie Blorp (a przynajmniej Greez się zarzekał, że tak się nazywał ten ostatni) próbowały ci odstrzelić głowę w najbardziej nieodpowiednich chwilach?
Dla Merrin jednak Pomioty były niedogodnością odrywającą ją od większego, ważniejszego celu: zniszczenia tych, którzy sami zniszczyli jej serce. Za wszelką cenę.
Zamieszkujące galaktykę Blorpy jednak znów deptały im po piętach, więc załoga „Modliszki” trafiła tutaj, na jakąś martwą skałę na Zewnętrznych Rubieżach, i próbowała wyrwać nagrodę z rąk łowców nagród, którzy na nich polowali. Mieli do tego święte prawo.
– Czy kogoś jeszcze niepokoi, że zewnętrzny pierścień jest opuszczony? – spytała przez komunikator.
– Pewnie wszyscy spili się jak skeezumpy w kantynie. – Usłyszała wyraźny, zaciągający głos Greeza. Oczyma wyobraźni widziała, jak Laterończyk siedzi w kokpicie „Modliszki” z nogami na panelach i czeka, aż reszta zespołu dokończy pracę.
– Czym, do cholery, są skeezumpy? – spytał Cal.
Merrin miała wrażenie, że Cal jest zdyszany. Przypuszczalnie właśnie w tej chwili zwisał z jakiegoś skalnego występu, a pod nogami miał całe kilometry pustego powietrza.
– No wiecie, skeezumpy – odparł Greez, jakby to wszystko wyjaśniało. – Tam, skąd pochodzicie, ich nie ma?
Cere westchnęła głęboko tam, gdzie ją zostawili. Stała pochylona nad mechanicznymi trzewiami bazy Pomiotów, nad krawędzią przepaści, blisko miejsca, gdzie BD zamontował moduł slicerski.
– W żadnym wypadku.
– Na Lateronie jest ich zatrzęsienie – wyjaśnił Greez z nowym entuzjazmem. – Puchate istoty. W ich układzie trawiennym siedzi coś, przez co wszystko, co zjedzą, fermentuje, więc przez całą dobę łażą zalane w trupa. Na zwierzątko domowe to to się nie nadaje.
Merrin przechadzała się po dachu placówki, słuchając paplaniny załogi. Rozglądała się po ziemi w poszukiwaniu czegoś przypominającego wejście. Niedługo po tym, jak wylądowali i spotkali się z Calem, chłopak przebiegł pojedynczym wąskim mostkiem, łączącym zewnętrzny pierścień z centralną bazą, po czym pobiegł w dół stromizną podpierającą placówkę. Teraz maszerował wokół stóp wzniesienia i rozglądał się za innym wejściem, by oszczędzić załodze niepotrzebnych wrażeń – i potencjalnej śmierci. Dzięki magii Sióstr Nocy – na tyle, na ile obecnie potrafiła ją przywoływać – Merrin uczyniła się niewidzialną i podbiegła, zwiększając swoją szybkość mocami, ku ścianie bazy. Wspięła się na dach i teraz robiła to samo co Cal.
Więcej niż jedno wejście i wyjście z danego miejsca było niezaprzeczalnym atutem, ograniczanie możliwości podczas infiltracji zaś domeną głupców. Zdecydowanie zbyt niebezpieczne. Cere, która nie miała sobie równych w obsłudze technologii, monitorowała mechanizmy zapewniające sprawne funkcjonowanie bazy. Wystarczyło ją poprosić, a uruchomi dowolną turbowindę, natychmiast otworzy dowolne drzwi – osiągnie wszystko, z czym nie poradzą sobie BD-1 czy Cal, albo dlatego, że są za daleko, albo ze względu na stopień komplikacji. Greez grzał silniki. Specjalizował się w brawurowych ucieczkach. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, znajdą się daleko, daleko stąd, nim to miejsce wypełni próżnia.
Przez te lata osobliwa załoga „Modliszki” złapała pewien rytm. Nie mieli za sobą siły godnej armii, bardziej przypominali – jak to ujęła Cere – oddział szturmowy. Byli w stanie pojawić się i zniknąć, pozostawiając za sobą możliwie największe zniszczenia. Greez, ich cudaczny mały pilot, najlepszy, jakiego Merrin miała okazję poznać (choć musiała uczciwie przyznać, że aż tylu to ich znów nie poznała, odkąd opuściła Dathomirę), zawsze gotów zawieźć ich w dowolne niebezpieczne miejsce, a potem z niego zwiać. Tak, narzekał przy tym bez końca, ale zawsze stawał na wysokości zadania. BD-1, mały droid, był tak uroczy, że Merrin aż mdliło. Miała ochotę go przytulać tak mocno, aż zgniecie go na śmierć (zamiast tego zadowalała się regularnymi docinkami). Cere, imponująco zrównoważona w Mocy i w ogóle najbardziej ogarnięta spośród wszystkich członków grupy, widziała rzeczy z szerokiej perspektywy. Była najlepszą namiastką starszej siostry, jaka pozostała Merrin we wszechświecie.
No i, rzecz jasna, Cal, Jedi, podobny do niej ocalały, który zawarł sojusz z Siostrą Nocy. Razem stanowili połączenie światła i ciemności. Cal był gwiazdą, która rozświetlała cienie Merrin. Miał szczerą, życzliwą twarz, bladą jak na człowieka, upstrzoną ciemniejszymi piegami. Jego czoło i nos przecinały blizny, świadczące o pełnym trudów życiu. Włosy barwy połyskującej miedzi, zawsze postawione na sztorc, jakby buntowały się przeciwko samej grawitacji, by nie wpadać mu do tych zielonych oczu. Uśmiechał się często i bez trudu – i tak samo nawiązywał więź z Mocą.
Jemu to dobrze.
Przez ostatnie lata za każdym razem, gdy spoglądała na Cala, Merrin dostrzegała w nim coś innego. Niekiedy wydawał się zatwardziałym, wojowniczym przywódcą żądnym zemsty. Innym razem, choć robił, co mógł, by się z tym kryć, wystraszonym, samotnym zbiegłym Jedi. Był oddany – po równi sprawie i załodze. Był taki miły.
Grał jej na nerwach.
Merrin większość życia spędziła wśród samych Dathomirian. Nim jej klan został tak brutalnie zdziesiątkowany w czasach, które Cal nazwał wojnami klonów, głównie obracała się pośród innych Sióstr Nocy i pojedynczych Braci. W latach, nim odnalazł ją Cal, najpierw była sama, a potem znosiła kazania upadłego Jedi Tarona Malicosa i jego kultu Braci Nocy.
Dorastała zatem w stosunkowo jednorodnym środowisku wśród innych Dathomirian i do dziś miała wrażenie, że załoga „Modliszki” jest… przypadkową zbieraniną istot. Ale ich różnice czyniły z nich niemal niepowstrzymaną siłę. Zjednoczeni w słusznej sprawie, każdy wnosił do interesu swoje silne strony.
„No, zjednoczeni jak zjednoczeni” – skwitowała w duchu. Rzadko o tym rozmawiali. Tak naprawdę domniemywali, że chodzi im o jedno i to samo. Niespecjalnie się przed sobą uzewnętrzniali. Merrin nie wiedziała nawet, czym miałoby być owo „uzewnętrznianie”, aż Cal wytłumaczył jej to dość wcześnie podczas jednej z tych niezręcznych chwil, gdy próbował wypytywać ją o siostry w ramach – jak sama uznała – rozmowy służącej zacieśnianiu więzi.
Westchnęła, rozglądając się po dachu. Coś nie miała dziś szczęścia.
– Od tej strony nie wejdziemy – zameldowała, przerywając radosne pogawędki, by przekazać informacje niezbędne podczas misji. W tej części dachu nie dostrzegała żadnych szybów czy innych punktów dostępu, będzie musiała poszukać gdzie indziej. – Zmieniam położenie.
Wyjrzała przez krawędź na niższy poziom. Baza ewidentnie powstawała partiami – kolejne dobudówki miały różne wysokości. Uznała, że ten niższy dach nie nadaje się do chodzenia: zbyt wiele źródeł gorącej, gotowej roztopić skórę pary, ostrych jak brzytwa krawędzi i szpar tak szerokich, że nie przeskoczyłby nad nimi i Cal.
Ale Merrin znała inne metody podróżowania.
Pomimo jej niedawnych… problemów z mocami, przez ostatnie lata umiejętność znikania i przemieszczania się po polu bitwy pozostała niezmienna. Czasami się zastanawiała, czy dzieje się tak dlatego, że pozbawianie siebie samej kształtu, widoczności, umiejętność znikania na wietrze tak naprawdę jest jedyną rzeczą, która przychodzi jej naturalnie. Czy jest to ta jedna, jedyna zdolność, w której przoduje – i czy nie powinna aby już zostać w tej postaci na zawsze.
Ale pogrążanie się w takich myślach było niebezpieczne. Zresztą wciąż miała wiele do zrobienia. Czekało ją zbyt dużo pracy, by ulec takiemu kłamstwu.
Samo korzystanie z magii przychodziło jej z coraz większym trudem. Przywoływanie, manipulowanie zewnętrznym światem, projekcja mocy… Nie było jej łatwo przyzywać ogień w swoje dłonie. Co innego zanikanie i przemieszczanie się. Gdy mowa o jej fizycznym ciele, ta jedna zdolność nigdy jej nie zawodziła. Pod tym względem nawiązanie więzi okazywało się łatwiejsze.
Zatem zamknęła oczy. Aktem woli stała się niewidzialna. W ciemnościach wszystko zaświeciło się na zielono: luminescencyjną zielenią jądra Dathomiry, magią krążącą w żyłach Merrin.
Czuła, jak widoczne części jej ciała zanikają niczym pergamin wrzucony do ognia.
Przez chwilę sama płonęła. Ogień wyżerał ją od środka. Ostatnimi czasy tylko w takich chwilach czuła się w pełni zjednoczona z sobą samą. Jej nerwy żyły, miała wrażenie, że wyszarpywane są w nicość. Czuła wszystko.
A potem nie czuła już nic.
Ale chwila ta nigdy nie trwała wystarczająco długo, by Merrin mogła z niej czerpać przyjemność. A nawet gdyby tak było i tak by o tym nie pamiętała. Zawsze czuła, że znikanie można porównać z zasypianiem. Gdy jesteś nieświadoma, nie pamiętasz o byciu świadomą. Dzięki mocom mogła prędzej biec, wyżej skakać, szybciej reagować, ale gdy była niewidzialna, miała wrażenie, że tak naprawdę w ogóle tego nie doświadcza. Gdy nie masz widzialnej, fizycznej postaci choćby i przez chwilę, twój mózg nie ma jak doświadczać otaczającego cię świata. Po prostu… cię nie ma.
A potem jesteś.
Rzeczywistość powróciła do Merrin gwałtownie, w jednej chwili, gdy jej ciało wyłoniło się wśród płomieni i popiołu. Nieważne, ile razy znikała w jednym miejscu i pojawiała się w innym, przemieściwszy się z większą prędkością, niż byłaby w stanie, gdyby nie moce – za każdym razem czuła się zdezorientowana. Choć była wiedźmą, zawsze mijała ta jedna sekunda, nim jej mózg się dostosował.
Teraz stała na dalekim krańcu dachu placówki, otoczona wylotami szybów, z których leciała para. Podmuchy powietrza szarpały rąbkami jej długiej czerwonej tuniki, która podleciała jej ku piersi. Merrin przesłoniła ręką oczy, by uchronić się przed potencjalnymi odłamkami.
– Znalazłam centralny system ciepłowniczy – zameldowała. – Cere?
– Już. – Usłyszała po chwili.
Przez komunikator dobiegał ją urywany oddech Cala. Merrin wyobraziła sobie, jak chłopak biegnie po skosie po pionowej powierzchni, skacze ku następnej – i doskakuje.
– Może byś mnie kiedyś tego nauczyła? – powiedział pół żartem, pół serio – a przynajmniej tak to odczytała.
– Twój ogień chyba w całości pochodziłby z włosów – odparła, czekając, aż Cere wyłączy jeden z szybów. – Znikałbyś od góry do dołu, konsumowany przez same…
– Skąd się tu, do cholery, wzięłaś? – przerwał jej głos dochodzący zza pleców.
Merrin odwróciła się i nagle znalazła po tej niebezpiecznej stronie miotacza ognia łowczyni nagród. Kobieta miała na sobie jeden z tych ohydnych hełmów w kształcie kubła, a na plecach – ciężki plecak odrzutowy. Merrin nie potrafiła powiedzieć, w jakim stopniu przeciwniczka składa się z komórek, a w jakim – z obwodów.
„Deremo”. Szlag. Głupi błąd. „Cere…”
Bogom Dathomiry niech będą dzięki, że Cere miała tak silną więź z Mocą, jakby od razu wiedziała, czego od niej oczekuje Merrin, nim ta wypowiedziała odpowiednie słowa. Z szybu znajdującego się bezpośrednio między Dathomirianką a najemniczką nagle wystrzelił słup rozgrzanej pary. Siostra Nocy zyskała cenne sekundy, by zniknąć w płomieniach.
Zniknęła i pojawiła się ponownie, tyle że tym razem za łowczynią, nim ta odzyskała równowagę po uderzeniu pary. Merrin czym prędzej spojrzała na plecy przeciwniczki: zarówno z plecakiem, jak i z bronią łączył się kanister z paliwem.
Skoro jesteśmy przy głupich błędach…
Merrin w pośpiechu rzuciła się przed siebie i wyrwała kabel z kanistra. Płynny wspomagacz reakcji popłynął po nogach łowczyni w tej samej chwili, gdy ta z wrzaskiem obróciła się z palcem na spuście miotacza. Merrin znów zniknęła i pojawiła się na wyższym dachu tuż przed tym, gdy chmura płomieni podpaliła substancję u stóp przeciwniczki.
Merrin nie odwróciła wzroku, gdy łowczynię trawił ten sam ogień, który miał jej zapewnić ochronę.
Gdy wrzaski ustały, zeskoczyła przez krawędź. Zwęglone truchło cuchnęło… Cóż. Zapach przypominał jej o domu.
Uśmiechnęła się.
– Dziękuję – powiedziała przez komunikator. Wiedziała, że Cere nasłuchuje. – Wchodzę do środka.
Metal szybu systemu ciepłowniczego nadal pozostawał rozgrzany pod jej dłońmi, gdy ześlizgiwała się wentylacją ku środkowemu rdzeniowi placówki Pomiotów. Nie była to najgorsza rura, przez jaką musiała się przeczołgiwać jako członkini załogi „Modliszki”, ale nie oznaczało to jeszcze, że musi to lubić.
Przyświecał im jednak jeden cel: szybko, po cichu i bez utrudnień. Nie zamierzali bez powodu przedzierać się przez hordy łowców nagród. Ta baza terroryzowała pobliskie układy na Zewnętrznych Rubieżach przez wiele cykli, nie wspominając o tym, że to stąd wyruszali liczni członkowie Pomiotów Haxionu polujący na „Modliszkę”. Zdaniem Cere było to „bardzo szlachetne” z ich strony, że akurat tu się zgromadzili. Merrin byłaby przeszczęśliwa, gdyby udało im się pozbyć tego utrapienia raz na zawsze.
Akurat dzisiaj, po udanej wyprawie grabieżczej, miało tu urzędować mnóstwo Pomiotów. Im prędzej Merrin i reszta zmienią to miejsce w piekło, jakim była zniszczona planeta, nim banda głupców postanowiła je ponownie zasiedlić, tym lepiej. A w tym celu najłatwiej było umieścić ładunki wybuchowe wewnątrz samej bazy, by narobić jak największych szkód. A potem ustawić odliczanie i zwiać.
Wydajnie. Dokładnie tak, jak lubiła. Szczególnie w te dni, które po prostu chciała zakończyć.
Wreszcie po czasie, który wydawał się jej wiecznością, gdy przeciskała się rurą na brzuchu – usunięcie smaru z tuniki zajmie jej całe wieki, wszystko odznaczało się na tej czerwieni – zauważyła koniec szybu. Dokładnie tam, gdzie założył Greez, gdy planowali misję. Idealnie.
– Jestem niemal na miejscu – zameldowała.
– Ja tak samo – po chwili dobiegł ją głos Cala. – Nadchodzę od dołu. Ustalmy najlepsze miejsca na ładunki i…
Cal zamilknął.
Merrin się skrzywiła. Cal niemal nigdy nie milczał.
– I…? – zagaiła. Miała nadzieję, że to jej komunikator stracił sygnał na sekundę.
Kolejna przerwa. Merrin ponownie ruszyła w stronę zakratowanej pokrywy szybu.
Nagle głos Cala powrócił, choć tym razem jakby cichszy.
– Chyba już wiem, dlaczego zewnętrzny pierścień był opuszczony.
Merrin z sapnięciem pokonała ostatni kawałek drogi.
– E? – Chwyciła za pokrywę i podciągnęła się, by wyjrzeć przez szpary. – To dlacze…
Nie musiała kończyć zdania.
Środek placówki Pomiotów – dziesiątka na tarczy, najważniejsza lokalizacja – był wypełniony po brzegi. Znajdowały się tam dwie grupy istot. Obie liczyły mniej więcej tyle samo członków, różniących się ciemnymi i jasnymi wdziankami niczym dwie strony monety. Za barem znajdowali się wszyscy obecni w bazie członkowie Pomiotów. Łowcy nagród, komandosi, droidy łowcy. Istoty ciemne, oleiste, pokryte sadzą i… pomiotowate. Ostrożnie serwujące drinki.
A po przeciwnej stronie baru, w zbrojach lśniących niczym karkowe słońce w tym zapomnianym przez galaktykę miejscu, znajdował się legion jasnych, białych, połyskujących szturmowców. Którzy tam po prostu… stali. Jakby sobie ucinali miłą pogawędkę. Jeden popijał trunek przez niewielki port indukcyjny z przodu hełmu. Tak sobie po prostu siorbał przez słomkę.
Szturmowcy. Ot tak. W barze Pomiotów Haxionu.
– E… – powtórzyła Merrin. Na pewno wyjdzie na geniusza. – Tego się nie spodziewałam.
Mało co naprawdę nadal dziwiło Cala Kestisa.
Po tylu latach uciekania przed Imperium, Pomiotami i wszystkimi tymi, których Greez w danym tygodniu wkurzył w barze, Cal miał poczucie, że już dosłownie nie sposób go zaskoczyć. Ponadto był przyzwyczajony do tego, że dzięki wrażliwości na Moc zawczasu dowiaduje się, gdy nadciąga coś podejrzanego – niełatwo się podkraść do Jedi. Gdy jesteś połączony z energią, która przenika wszystko inne we wszechświecie, co można zrobić? Podejść na paluszkach?
To tak nie działało.
Więc na swój sposób było to miłe, gdy od święta bywał zaskakiwany – tak jak teraz, gdy się okazało, że w bazie Pomiotów roi się od szturmowców. Uznał, że to poniekąd urocze.
No i tak szczerze: to jedyna urocza rzecz w szturmowcach.
Gorączkowo rozglądał się po kantynie. Czuł, jak BD-1 wychyla się na jego ramieniu, by lepiej się przyjrzeć. Po pełnej trudów i niebezpieczeństw wędrówce wokół skalnego fundamentu bazy Cal odnalazł wejście przez korytarz serwisowy. Gdy już zdjął pojedynczego komandosa Pomiotów o zielonym hełmie i niewyparzonej gębie, która nie zamykała się przez dwie sekundy, aż wreszcie sam ją zamknął, bez trudu wkradł się do niższego magazynu, a tam wspiął się drabiną, aż dotarł do włazu połączonego z barem.
Delikatnie uniósł pokrywę na tyle, by zajrzeć do środka, nie zwracając na siebie uwagi. Z niskiego punktu przy podłodze widział niemal same nogi. Po jednej stronie baru, tej z butelkami, dostrzegał różnorodną zbieraninę buciorów, cybernetycznych nóg i stóp droidów. Po przeciwnej – las lśniąco białych butów z tego eleganckiego plastoidu, który wydzielał słodki zapach w kontakcie z płonącym sztychem miecza świetlnego. Cal żałował, że poznał go tak dobrze. Dokonał szybkich obliczeń: może dziesięcioro łowców nagród, czyli zgodnie z oczekiwaniami, i co najmniej dwa razy tyle szturmowców. Raczej słabe szanse przeciwko Jedi i wiedźmie.
Dla nich.
Gdy wspinał się ku placówce, poczuł łaskotanie na granicy zmysłów, jakby coś wisiało w powietrzu. Jakby atmosfera stała się przytłaczająca, co nie do końca mu odpowiadało. Poczuł coś w rodzaju migreny z aurą, przeciążenia sensorycznego, a dość wcześnie się nauczył, jak dusić taki ból w zarodku, by nadal normalnie funkcjonować, nawet gdy w galaktyce potencjalnie działo się coś niedobrego.
Bo potem się okazywało, że właśnie tak się dzieje.
Zatem Cal nie przejął się specjalnie, gdy Moc próbowała go ostrzec, że coś nie gra, gdy jego więź z energią zewnętrznego świata okazała się okraszona ciemnością. Znajdował się na terenie placówki Pomiotów Haxionu na martwej skale zawieszonej w kosmicznej pustce – dziwnie by się czuł, gdyby w Mocy wszystko zdawało się normalne.
W każdym razie w kantynie stała cała kawaleria szturmowców, więc ten. Popełnił błąd.
Mimo wszystko było miło, gdy życie co pewien czas cię zaskakiwało.
– Co oni tu robią? – spytała Merrin.
– Coś się stało? – rzucił w tej samej chwili Greez.
– Szturmowcy się stali. – Cal najpierw odpowiedział Greezowi.
– To niczego nie zmienia, trzymamy się planu – podkreśliła szybko Cere przez komunikator.
Greez wypuścił głośno powietrze z ust, łopocząc wargami.
– Bo czemu nie? Jasne. Czemu nie.
– Oni… rozmawiają? – Merrin wydawała się bardziej zaciekawiona niż zaniepokojona.
Cere wyraźnie było wszystko jedno.
– Nieważne. Podłóżcie ładunki i wracajcie na pokład „Modliszki”.
– Naprawdę nie chcesz się dowiedzieć, co tu robią? – odparł Cal, próbując ustalić kolejne posunięcie. Potrafił improwizować, była to jedna z jego najlepszych cech. Z konieczności. – Nie wykryliśmy żadnych imperialnych jednostek, a przecież zobaczylibyśmy je na sensorach.
– Echhh – sprzeciwił się Greez. – Sporo tu unoszących się skał, za którymi można się schować. A ja tu jestem sam jak palec.
– Oczywiście, że chcę wiedzieć. – Głos Cere był spokojny, zważywszy na okoliczności. – Ale co zrobimy, po prostu spytamy? Podłóżcie ładunki i wracajcie. Tylko bez żadnych numerów. Nie jesteśmy tu z ich powodu.
Cal westchnął. Cere jak zwykle miała rację. Fakt, często zapędzał się bez potrzeby. Po co marnować energię na bezsensowną walkę?
– No dobrze – odparł. – Bierz…
Wtem pokrywa otworzyła się na oścież. Jeden z Pomiotów stanął nad otworem i zawołał do kogoś za barem:
– Mamy więcej bantha blasterów w zamrażar…
Łowca spojrzał w dół i zamarł. Wbił wzrok w Jedi i droida, uczepionych mocno drabiny prowadzącej z magazynów.
Cal spojrzał na łowcę.
„Potrzebo? To ty?”
Wyszczerzył zęby.
– No cześć.
Bar eksplodował w kilka sekund. I to nie tak, jak pierwotnie planowali Cal z ekipą.
Łowca nagród zawołał: „Jedi!”, a potem Cal usłyszał szelest i brzdęk niezliczonej dobywanej broni, tupot stóp przemieszczających się na jego poziomie wzroku, rozkazy wykrzykiwane przez modulatory głosu szturmowców, pomruk stawów droidów, trzask kufli ciskanych na podłogę.
A przez komunikator, głośniej niż narastający harmider nad głową, zabrzmiał głos Merrin:
– Idealnie.
Który to głos dla odmiany był pozbawiony sarkazmu.
Cal odepchnął się od drabiny, wzbił w powietrze i u szczytu skoku wyciągnął dłonie. Odepchnął się Mocą od podłogi, by przelecieć nad głową osłupiałego łowcy, nim ten zdążył sięgnąć po broń. Przekoziołkował w powietrzu i z mieczem świetlnym w ręku wylądował za plecami wroga.
Gdy błękitne ostrze zapłonęło, poczuł na twarzy jego ciepło. Jedyne ciepło w tym cholernym miejscu.
Wyprowadził cios od góry, po czym cofnął klingę i wykorzystał pęd, by wykonać piruet i przelecieć ostrzem po plecach łowcy po raz drugi. Wolną dłonią oparł się o ziemię, by zachować równowagę. Łowca runął jak kłoda przez otwartą pokrywę – cybernetycznie modyfikowana kłoda, niemniej kłoda. Cal zaś zerwał się na nogi i cofnął miecz do pozycji neutralnej, gotów zaatakować następnych nieszczęśników. Kogo?
Odpowiedź: całe pomieszczenie pełne oniemiałych szturmowców, którzy zdecydowanie się nie spodziewali, że staną twarzą w twarz z Jedi w placówce Pomiotów Haxionu na martwej skale na Zewnętrznych Rubieżach, w towarzystwie pewnej liczby łowców nagród zrzeszonych ze wspomnianymi Pomiotami, a każdy chętnie zostanie tym, który przyniesie głowę Cala na tacy w zamian za obiecane kredyty.
Walka przeciwko Pomiotom oraz szturmowcom? Jednocześnie? Okazja, by się nieco zabawić, by zrobić więcej, niż tylko się wkraść i podłożyć ładunki? By zarazem uszczuplić rezerwy Imperium i piratów?
To dopiero udany dzień.
Cal ani myślał zwlekać. Poczuł, jak jego jaźń się rozszerza, otwiera kompletnie na Moc. Energia buzowała w nim, wokół niego i z nim, a dzięki niej czuł się niepowstrzymany jak nigdy dotąd. Starał się nie zadzierać nosa, ale cóż, nie spotkał jeszcze szturmowca, którego nie mógłby pokonać.
Skulił się i przeturlał, by uniknąć nadciągających wystrzałów, po czym wyciągnął przed siebie rękę i skupił się na Mocy przez wystarczająco długą chwilę, by ją zgromadzić, a potem odepchnąć od siebie. Wraz z Mocą odepchnął grupę szturmowców, a ci walnęli w ścianę za swoimi plecami. Wtem coś błysnęło mu w głowie. Ostrzeżenie: Cal wykręcił się szybko, by odbić wiązkę wystrzeloną przez łowcę, którego miał na czubku miecza świetlnego. Na tyle rejestrował zmysłami ścianę szturmowców, by zauważyć, jak Merrin wyskakuje z szybu i opada na podłogę, by wykończyć wrogów na swój własny, wyjątkowy sposób.
Merrin niepokoiła go na co dzień, ale zważywszy na okoliczności, był zachwycony zastanawianiem się nad tym, co takiego czują szturmowcy wbijający wzrok w Siostrę Nocy w ostatnich chwilach życia.
Atakujący go łowca chwycił za dyszę miotacza płomieni, ale Cal nie dał mu okazji się nim posłużyć. Zerwał się na nogi i skoczył przed siebie. Wyprowadził potężny cios od góry i na dobre zakończył żywot przeciwnika.
Nie pora na świętowanie. Od prawej jeden z droidów łowców Pomiotów wbił się w Jedi z pełną prędkością niespodziewanie masywnym korpusem – wyglądał jak ogromna cegła z dwoma nogami i rękoma. Wskutek uderzenia Cal przebił się przez zewnętrzną ścianę kantyny na zewnątrz. Uderzył głucho plecami o ziemię – miał nadzieję, że BD zdołał się odczepić. Gdy zmieniał pozycję, spojrzał w lewo.
I niczego nie ujrzał. Znajdował się na samym krańcu stromego klifu okalającego bazę. Wiatr zmierzwił mu włosy. Cal przełknął ślinę.
Ale wtedy znów zaszarżował na niego droid. Cal odturlał się mu z drogi w ostatniej chwili i tylko patrzył, jak maszyna bezskutecznie próbuje się zatrzymać, po czym spada z klifu.
No, prawie. Zatrzymała się tuż przy krawędzi. Przyklęknąwszy na jednym kolanie, Cal wyciągnął dłoń przed siebie i posłał ją w dalszą drogę.
Był niemal pewien, że z wokabulatora droida słyszał powoli zanikający okrzyk „Kaaaaaark…!”, gdy przeciwnik leciał na zatracenie.
Cal uspokoił oddech. Odwrócił się i zajrzał przez dziurę w ścianie kantyny. Merrin jak zawsze trzymała się mocno w starciu ze szturmowcami. To znikała, to pojawiała się w innym miejscu tak szybko, że żołnierze strzelali nie do niej, a do siebie nawzajem, eliminując kompanów metodycznie i jak idioci.
Rzadko kiedy Cal widywał szturmowców z dobrym celem, a nawet gdy trafiali, to właśnie wtedy, gdy przypadkiem celowali jeden w drugiego.
Z pobliża dobiegły piśnięcie i trel – BD-1 faktycznie zdołał zeskoczyć mu z pleców w ostatniej chwili. Mały droid zadarł główkę i z jednego z niezliczonych schowków wyleciał świecący zielony kanister. Cal złapał stym leczący i wstrzyknął zawartość w drugą rękę, niewiele o tym myśląc (nikt nie lubił igieł, ale Cal to już wyjątkowo po niemiłym doświadczeniu ze wściekłą dianogą). Poczuł, jak w żyłach rozchodzi się chłodna, kojąca substancja, jakby brał zimną kąpiel po ostrym treningu. Siniaki na plecach momentalnie zaczęły blednąć, a sfatygowane, uszkodzone mięśnie goić. Przyśpieszyło mu tętno. Dawka stymulantów i płynów leczniczych była dokładnie tym, czego potrzebował, by wrócić do akcji.
– Co bym bez ciebie zrobił, kolego? – spytał droida.
– Bwee beep – zgodził się BD. Wrócił na ramiona Jedi, drapiąc mu po plecach ostrymi nóżkami – uczucie było Calowi doskonale znane, wręcz komfortowe.
– Wiem, że dobrze się bawisz, ale robi się nieprzyjemnie. Podłóżcie ładunki i uciekajcie. – Głos Cere przebijał się doniośle przez komunikator ponad gwarem bitwy. – Na „Modliszkę”, natychmiast!
Cal zerwał się na nogi. Skoro tak, to tak.
Jednak po drodze zdoła zdjąć jeszcze paru zakapiorów.
– Szturmowców zostaw mnie – oświadczyła Merrin. Z miejsca, gdzie stał Cal, na cienkiej skalnej półce między zniszczoną ścianą kantyny a stromą ścianą klifu, wiodącą w przepaść, widział, jak Siostra Nocy robi swoje. Zdołała już wyeliminować sporą część imperialnych. Musiał przyznać: wyglądało to imponująco.
Ale można było to powiedzieć o większości rzeczy, jakie robiła Merrin. Inspirujące, na swój sposób.
Inspirujące, a niekiedy niepokojące. Cal wiedział, że Merrin tak naprawdę przenosi na imperialnych nienawiść wobec separatystów, którzy zniszczyli Dathomirę. Rozumiał też – no, przynajmniej w jakimś stopniu – że magia Merrin jest jakoś związana z ciemną stroną. Jednocześnie wiedział, dokąd może poprowadzić serce ogarnięte żądzą zemsty, a choć zdolności Dathomirianki robiły wrażenie, miał nadzieję, że do tej pory Merrin znajdzie jednak ukojenie.
Gdy Cal sięgał do pasa po ładunki i wrzucał je do szybu dostępowego, przez który dopiero co się wspinał, widział, jak Merrin biegnie przez wylot szybu wentylacyjnego, teraz już wielkości człowieka, bo popękał pod ciężarem grupy szturmowców, których sam popchnął. Ci zerwali się za napastniczką, ale dał im spokój – wiedział, że Merrin bez trudu się z nimi rozprawi. Wiedział też, że gdyby napotkała problemy, pomoże jej Cere. Nie mieli nawet do czynienia ze szturmowcami Czystki, elitarnymi oddziałami wsparcia imperialnej Inkwizycji.
Więc na miejscu został sam wraz z zakapiorami Pomiotów Haxionu.
Otrzepał się i skierował w stronę kantyny, gdzie nadal czekała zbieranina łowców: różnorodna mieszanina istot wspomaganych mechanicznymi częściami, plecakami odrzutowymi i miotaczami ognia. Wśród nich znajdowali się też komandosi dzierżący masywne tarcze i zaopatrzeni w granaty porażające, a także droidy łowcy, brawurowe, silne i zbudowane z myślą o szarżach. Wszyscy tylko czekali, aż Cal wyrówna szanse.
Czemu nie.
Cal puścił im oczko.
Uniósł przed siebie miecz i uruchomił drugie ostrze.
Rozprawa z łowcami nagród okazała się trudniejsza, niż Cal by tego sobie życzył; nie to, że od razu trudna, ale też wcale nie taka łatwa. Z Pomiotami Haxionu nie było żartów, więc Cal i załoga tym bardziej musieli zniszczyć ich bazę.
No i wrogowie nigdy nie atakowali w pojedynkę. Nie dało się walczyć czysto z jednym przeciwnikiem, odetchnąć i zabrać się za kolejnego. Gdzie tam. Łowców nagród zawsze nadciągało więcej, niż się miało kończyn, a trzeba było zdjąć ich wszystkich, bo porażka kończyła się śmiercią.
Szczerze mówiąc, Calowi imponował sam fakt, że ktoś w ogóle podejmuje walkę bez umiejętności władania Mocą. Nie miał pojęcia, jak ludzie to robią.
Gdy wrócił do kantyny z włączonymi oboma ostrzami miecza i przeszedł przez otwór w ścianie, jeden z łowców cisnął granat, a w tej samej chwili zaszarżował chroniony tarczą komandos. Cal ledwie zdołał kucnąć i odturlać się z drogi, by wróg nie strącił go z klifu. Odbił dwie blasterowe wiązki, zerwał się na nogi i popędził przed siebie, wymachując mieczem nad głową. Zrobił piruet i przeciął pancerz komandosa. W najdogodniejszym momencie puścił rękojeść i posłał wirującą broń wokół siebie po łuku. Uderzyła w każdego Pomiota w zasięgu – no, jednego dla pewności wcześniej sam przyciągnął Mocą, by się w tym zasięgu znalazł. Chwycił rękojeść w locie i szarpnął Mocą. Przyciągnął kolejnych łowców na tyle blisko, by zdjąć sporą część kolejnym rzutem miecza.
Gdy tak walczyli, część przeciwników obrzucała go wyzwiskami. Pomioty słynęły z przechwałek, prowokacji i pokazów broni. Zawsze oczekiwali, że Cal jakoś zareaguje, że im coś odburknie, że się rozproszy. Ale nie, Cal odkrył, że cisza jest potężniejszą bronią niż obelgi. Jego milczenie często wyprowadzało wrogów z równowagi. Brak odpowiedzi na inwektywy sprawiał, że uznawali go za głupca, szaleńca – albo za jednego i drugiego.
Tak czy inaczej, mógł tylko zyskać. Lubił, gdy inni go lekceważyli.
Przyzwyczaił się.
Poczuł ostrzegawcze łaskotanie Mocy. Wiedział, że za chwilę zostanie zaatakowany przez dużego droida łowcę o długim, owalnym ciele, osadzonym na dwóch patykowatych nóżkach. Przeciwnik w jednej dłoni dzierżył szybkostrzelną wyrzutnię, a druga została stworzona z myślą o walce wręcz. Gdy droid szykował się do wystrzału z rozbiegu, Cal skoczył i wyprowadził cios od góry, ledwie unikając pocisków. Popędził z oszałamiającą prędkością między łowców, wymachując szybko mieczem i pozostawiając w ich pancerzach szerokie bruzdy. Wytrącał ich z równowagi i sprawiał, że musieli zgadywać, na kim skupi się za chwilę. Dwoje napastników odpaliło plecaki odrzutowe i wzniosło się w powietrze, by oddalić się nieco od przeciwnika. Oboje już szykowali miotacze ognia.
– Zaraz ci się zacznie palić pod nogami, Jedi – rzuciło jedno z nich.
Kolejny suchar? Niskich lotów.
Cal celowo wychylił się w kierunku fali uderzeniowej – ktoś musiał rzucić granat – by odepchnęło go ku krawędzi klifu. Zawijał mieczem jedną ręką, by odbijać blasterowe wiązki. Skupił w sobie Moc i drugą dłoń wycelował w kierunku jednego z lecących łowców. Szarpnął i przyciągnął do siebie opierającego się przeciwnika. Złapał go za ramię i zamachnął się ostrzem, by przerwać połączenie wroga z plecakiem odrzutowym. Obrócił się nieznacznie i skorzystał z Mocy, by posłać łowcę za krawędź przepaści.
Jego „Nieeeeee!” stopniowo zanikało w otchłani.
Cal wbił wzrok w jego kumpelę. Nie był pewien, czy to kwestia szkolenia, Mocy, czy obydwu tych rzeczy naraz, ale widział przed sobą rozświetloną ścieżkę – i chętnie z niej skorzystał. Biegnąc w stronę jednego z ostatnich dwóch droidów w kantynie, wybił się i jedną stopą wylądował przeciwnikowi na plecach. Ugodził droida ostrzem, przepalając mu obwody w mózgu, i odskoczył dalej, wyżej ku łowczyni, która już na wszelki wypadek waliła z miotacza.
Odległość była zbyt wielka, Cal nie dosięgnąłby kobiety po tym jednym skoku. Odbił się Mocą od ziemi i wykonał drugi – z powietrza. Przeleciał ponad głową przeciwniczki, niemal w całości unikając strumienia ognia – zauważył tylko, że BD gorączkowo tryska jakimś środkiem gaśniczym na jego tunikę, która ewidentnie zajęła się płomieniami.
Wylądował na plecach kobiety, jakby był jedną z tych przerażających Dathomirianek ujeżdżających chirodaktyle (najohydniejsze ptaki w całej galaktyce, gdyby ktoś mu kazał zabrać głos w tej sprawie).
– Ej, nie fair! – Usłyszał zdławiony głos zaskoczonej łowczyni.
Cal zazwyczaj nie miał lęku wysokości – jego praca w zbyt dużej mierze polegała na przeskakiwaniu z pnącza na pnącze na porośniętych dżunglą planetach, by unikać sytuacji takich jak ta – ale zazwyczaj lepiej kontrolował swój lot. Balansowanie na ramionach przeciwniczki wyposażonej w plecak odrzutowy i miotacz ognia przypominało jazdę na grzbiecie Oggdo Bogdo, było jednak bardziej nieprzewidywalne i przypuszczalnie bardziej groziło złamaniem karku.
Cal nie miał czasu na głupoty. Dość wcześnie podczas szkolenia pojął, że czasami najprostsze rozwiązania są najlepsze. Przypasał miecz dosłownie na chwilę i obiema rękoma zerwał łowczyni hełm z głowy, kończąc bitwę.
Pozbawiony komend operatorki plecak odrzutowy wystrzelił prosto w niebo. Teraz albo nigdy – Cal musiał zaryzykować. Chwycił miecz i skoczył, zamachując się od góry niczym nadlatująca śmierć. Runął na przeciwniczkę, ignorując latający chaotycznie plecak odrzutowy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki