Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wychodząc na patrol, nie wiedzą, czy na swojej drodze napotkają zagubionych turystów, czy niebezpiecznych przestępców. Ich głównym zadaniem jest ochrona granicy przed nielegalnymi imigrantami, terrorystami, przemytnikami ludzi, narkotyków lub towarów bez akcyzy. Czasem oznacza to szybki pościg, innym razem wielogodzinne czekanie w ukryciu. Funkcjonariusze Staży Granicznej, często narażeni na niebezpieczeństwo, tropią z wilczą skutecznością, wykorzystując nowoczesną technikę, ale przede wszystkim intuicję i swoje indywidualne umiejętności.
Co i jak się przemyca? Jak wygląda pilnowanie zielonej granicy? Czy jest jakiś system, którym się posługują przemytnicy ludzi? Kim są ci, którzy próbują nielegalnie przejść przez granicę? A kim organizatorzy przerzutów? Jak wygląda praca polskich pograniczników na zagranicznych misjach? Jak funkcjonują ośrodki dla cudzoziemców? Co jeśli na granicy pojawia się groźny przestępca?
Książka Anny Gorczycy to zbiór reportaży o kulisach i metodach pracy Straży Granicznej. To historie opowiedziane przez pograniczników, przemytników i nielegalnych imigrantów. Bez fikcji. To prawdziwe wydarzenia, w które trudno uwierzyć. I niekiedy ciężko zaakceptować.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 268
Projekt okładki
Tomasz Majewski
Redaktor prowadzący
Barbara Czechowska
Redakcja
Maria Śleszyńska
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej
Robert Fritzkowski
Korekta
Renata Kuk, Katarzyna Głowińska/Lingventa
Zdjęcie na okładce
© Tomasz Waszczuk/PAP
© for the text by Anna Gorczyca
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021
ISBN 978-83-287-1885-2
MUZA SA – Sport i Turystyka
Wydanie I
Warszawa 2021
fragment
Wybierz pracę, którą kochasz, i nie przepracujesz ani jednego dnia więcej w Twoim życiu – Konfucjusz
Na granicy
Statystyczny funkcjonariusz Straży Granicznej jest przed czterdziestką, ma wyższe wykształcenie i co trzeci jest kobietą. Jest wysportowany: biega i strzela. Niejeden pokonuje na nogach 200–300 kilometrów miesięcznie. Niejeden ma szczególne umiejętności: potrafi rozpoznać sfałszowany dokument lub skradziony samochód. Ich głównym zadaniem jest ochrona granicy przed nielegalnymi imigrantami, przemytnikami, terrorystami. Czasem wyjście na patrol oznacza szybki pościg za uciekającymi przestępcami, innym razem wielogodzinne czekanie w ukryciu.
Wychodząc na patrol, nie wiedzą, czy na swojej drodze napotkają zagubionych w górach turystów, czy niebezpiecznych przestępców. W walce z przemytnikami i handlarzami ludzi, narkotyków lub towarów bez akcyzy działają tak jak policjanci. Są śledczymi, którzy wykorzystując nowoczesną technikę, starają się ująć przestępców.
Funkcjonariusze polskiej Straży Granicznej służą także na zagranicznych misjach w miejscach, w których występują wielkie ruchy migracyjne.
Ta książka została napisana przed wydarzeniami w Usnarzu Górnym, na granicy z Białorusią. Tam funkcjonariusze Straży Granicznej, wykonując rozkazy przełożonych, robili wszystko, by nie wpuścić do Polski imigrantów z Afganistanu.
Pogranicznicy, z którymi rozmawiałam, cieszyli się dużym autorytetem i zaufaniem w miejscach, w których pełnili służbę. Ludzie ich szanowali. Nie raz, gdy zatrzymywali nielegalnych migrantów, dzielili się z nimi kanapkami i gorącą herbatą. Nie wiem, jak zachowaliby się, gdyby znaleźli się w takiej sytuacji jak ta w Usnarzu Górnym. Straż Graniczna to jednak formacja zmilitaryzowana i zhierarchizowana… Historia osądzi, czy tam na granicy z Białorusią nie złamano prawa, czy ktoś nie przekroczył uprawnień.
Chawa, Sieda, Elina. Trzy Czeczenki przy słupie granicznym numer osiemdziesiąt dwa
Leżały obok siebie przykryte liśćmi paproci. Trzy martwe dziewczynki. Razem z matką i młodszym bratem przeszły przez zieloną granicę między Ukrainą a Polską i na niej już zostały. „Pamiętam ich otwarte oczy” – mówi pogranicznik.
Od tamtych zdarzeń minęło już wiele lat, ale ich bohaterowie wciąż żyją w pamięci wielu osób.
– Miałem wtedy dzień wolny, ale gdy nasi znaleźli Kamisę, trzeba się było szybko zbierać i iść szukać dzieci. Byłem wtedy przewodnikiem psa – wspomina Adam Faber, emerytowany pogranicznik z Placówki SG w Ustrzykach Górnych.
To był czwartek 13 września 2007 roku. Pogoda bardziej listopadowa niż wrześniowa. Od kilku dni padało. Było zimno, w nocy temperatura spadła do zaledwie kilku stopni powyżej zera. Pogranicznicy z placówki w Ustrzykach Górnych na pasie granicznym spotkali młodą kobietę z małym chłopcem na rękach. Była wyczerpana, zmarznięta, w szoku.
– Chłopaki nie mogli się z nią dogadać. Ale zrozumieli, że na granicy zostały jej dzieci i trzeba po nie iść. Sprowadzili ją na dół, zabrali samochodem do placówki – opowiada Faber.
Kobieta nie potrafiła powiedzieć, gdzie dokładnie są jej córki, jak daleko mogą być od miejsca, w którym znaleziono ją, ale jej słowa postawiły wszystkich na baczność. W placówce zarządzono natychmiastowe poszukiwania.
– To był rejon Wołosatego. Trzeba było iść do góry i przejść wzdłuż granicy – mówi pogranicznik. Zaczął od miejsca, w którym kobietę wsadzono do samochodu. Faber był razem z kolegą, ale ten został daleko w tyle. – Biegliśmy z pieskiem cały czas. Gdyby nie on, nie znalazłbym ich. Leżały w zagłębieniu terenu niedaleko słupka numer osiemdziesiąt dwa, przykryte liśćmi paproci. Odsunąłem paprocie, dziewczynki miały otwarte oczy. Te oczy… Pamiętam to spojrzenie do dziś. Mam dwoje dzieci, były w tym samym wieku. Dwie dziewczynki leżały jedna przy drugiej, trzecia leżała na nich. Nie żyły. – Głos Adama Fabera się załamuje.
Dziewczynki znajdowały się nad Wołosatem, w masywie Wołczego Berda, na wzniesieniu o wysokości 1163 m n.p.m.
Faber powiadomił placówkę, że znalazł dzieci. Usłyszał polecenie: „Zostań na miejscu, czekaj na prokuratora”.
– Przykryłem je z powrotem tymi paprociami. Pilnowałem ich. Po kilkudziesięciu minutach dołączył do mnie kolega, było nas dwóch do pilnowania. Siedzieliśmy tam sześć godzin. W międzyczasie pojawili się Ukraińcy, pewnie nasi ich powiadomili. Przyszły ich dwa patrole. W jakim celu? Nie wiem – zastanawia się pogranicznik.
Pamięta, że było bardzo zimno, mżyło, a momentami padało. Marzli. Zastanawiał się, czy nie rozpalić ogniska.
– Nie zrobiliśmy tego. To byłoby jakoś nie tak wobec tych dziewczynek.
Po kilku godzinach na miejsce dotarł prokurator, przyjechali goprowcy. Ratownicy z GOPR-u zwieźli ciała dziewczynek na specjalnej przyczepce ciągniętej przez quada.
– My zeszliśmy pieszo na dół. Przeżycie tego wszystkiego… to było straszne. Czegoś takiego nie doświadczyliśmy nigdy, to była trauma. Mieliśmy potem spotkanie z psycholog z Przemyśla, przyjechała następnego dnia. Zaleciła nam, żeby opowiedzieć jeszcze raz o tym, co się wydarzyło, i jeszcze raz, nie dusić tego w sobie. Może i pomogło. Ale te dzieci będę pamiętał już zawsze – zapewnia Adam Faber.
Dziewczynki miały na imię Chawa, Sieda i Elina. Chawa była najstarsza. Urodziła się w 1994 roku, dzień po tym, jak Rosjanie zbombardowali Grozny i wybuchła pierwsza wojna rosyjsko-czeczeńska. Potem urodziły się Sieda, Elina i Magomed, na którego wołali w domu Emi. Mieszkali w Szali, dwadzieścia kilometrów od Groznego. Ich rodzice, Kamisa i Pasza, mieli dość strachu i biedy. Od rodziny i znajomych słyszeli, że na Zachodzie ludzie normalnie pracują i żyją w spokoju. Oni też tego chcieli. Nie dla siebie, dla dziewczynek i Emiego, dla dzieci. Zdecydowali, że uciekną. Najpierw do Austrii, bo tam mieszkał wujek Paszy, a potem do Szwecji. Pierwszy z Czeczenii wyjechał Pasza. Udał się na Ukrainę, żeby znaleźć tam kogoś, kto przeprowadzi Kamisę i dzieci przez granicę. Miał wyjechać do Austrii legalnie i na miejscu załatwić im wizy.
Mężczyzna, którego znalazł, był celnikiem. Obiecał, że dowiezie Kamisę z dziećmi blisko granicy, a potem lasem przeprowadzi ich na Słowację. Miało być łatwo i bezpiecznie. Wziął 2200 dolarów, kolejne 500 miał dostać, gdy uciekinierzy dotrą na miejsce.
Trzydziestosześcioletnia Kamisa przyjechała z dziećmi na Ukrainę, dowieziono ich ciężarówką do jakiejś miejscowości. Tu czekało na nich trzech mężczyzn, z którymi poszli w góry. Droga była ciężka, padało, przechodzili rzekę w bród. Przemoczeni i zziębnięci spędzili noc w stodole w jakimś gospodarstwie. Kamisa przykryła dzieci sianem, żeby je trochę ogrzać. Przewodnicy spali w domu. Rano poprowadzili ich dalej. Mówili, że dojdą do miejsca, w którym Kamisa zobaczy słowacką wioskę. Potem znów była ciężka wędrówka przez góry. W pewnym momencie mężczyźni pokazali im graniczne słupki, powiedzieli: „Tam jest Polska, a tam Słowacja”, i pozostawili samych w lesie. Kamisa razem z dziećmi przez wiele godzin błąkała się w górach. Nie wiedziała, gdzie są, dokąd mają iść. Niespełna trzyletniego Emiego niosła na rękach. Dziewczynki szły przed nią. Chciała zawrócić, dojść do słupków granicznych. Miała nadzieję, że tam ktoś ich znajdzie. Noc spędzili w lesie, przytuleni do siebie, chroniąc się przed zimnem i deszczem. Nie mieli ciepłych ubrań, nie mieli co jeść. Bochenek chleba, kilka snickersów i butelka wody, które Kamisa zabrała na drogę, dawno się skończyły. Kolejny dzień i noc spędzili w lesie, szli, szukając słupków. Rano okazało się, że dziewczynki nie mają siły iść. Traciły przytomność. Matka bezskutecznie próbowała je ogrzewać. W nocy zmarły trzynastoletnia Chawa i dziesięcioletnia Sieda. Sześcioletnia Elina rano jeszcze żyła. Kamisa próbowała ją napoić wodą zebraną na liściu. Wiedziała, że jeśli nie sprowadzi pomocy, Elina umrze. Z ciężkim sercem zostawiła dziewczynki i z dwuipółletnim Emim na rękach poszła szukać ludzi. Jakiś czas później znaleźli ją pogranicznicy. Kamisa i Emi byli już w takim stanie, że nie przeżyliby kolejnych godzin. Sekcja zwłok potwierdziła, że jej córki zmarły z zimna i wycieńczenia.
– Tego człowieka, który ich wyprowadził w las i zostawił, znaleziono dwa lata później – dodaje Adam Faber.
Ukraińskie media podały, że pracował na jednym z kijowskich targowisk. Kamisa, Pasza i Emi zamieszkali w Wolsztynie, ale po kilku latach wrócili do Czeczenii. Tam, gdzie pochowano Chawę, Siedę i Elinę.
Z niemowlęciem przez granicę
Dziesięć lat później, w lipcu 2017 roku, niewiele brakowało, by doszło do podobnej tragedii. Patrol Straży Granicznej z placówki w Stuposianach zauważył grupę imigrantów. Była to sześcioosobowa rodzina z okolic Kurska, miasta w południowo-wschodniej Rosji.
– Rodzice wędrowali z czwórką małych dzieci. Najmłodsza dziewczynka miała rok, najstarsza dziesięć lat. Było jeszcze dwóch chłopców w wieku dwóch i pięciu lat, a matka była w piątym miesiącu ciąży – opowiada major SG Elżbieta Pikor, rzeczniczka Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej.
Major Pikor opisuje miejsce, w którym zatrzymano rodzinę: było to w bezpośredniej bliskości granicy polsko-ukraińskiej, w okolicach nieistniejącej już dzisiaj wioski Beniowa. Aby dostać się z Ukrainy do Polski w tym miejscu, trzeba przejść przez San, który ma tutaj swoje źródła.
– Rodzina bardzo wiele ryzykowała. Przedzierała się przez góry w nocy. Było zimno, temperatura spadła do ośmiu stopni Celsjusza, wiał wiatr i padał deszcz. Rosjanie byli przemoczeni, wyziębieni i głodni. W lesie próbowali rozpalić ognisko, ale im się to nie udało – dodaje rzeczniczka.
Po zatrzymaniu rodziny pogranicznicy wezwali pogotowie. Wycieńczone długą wędrówką, przemoczone i głodne dzieci były chore, miały wysoką gorączkę. Cała rodzina została zabrana do szpitala w Ustrzykach Dolnych. Sąd umieścił ich później w Ośrodku dla Cudzoziemców w Białej Podlaskiej. Tam oczekiwali na dalsze decyzje polskich władz.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
MUZA SA – Sport i Turystyka
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz