Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Święta Bożego Narodzenia w Westbury Manor będą miały w tym roku zaskakujący przebieg.
Detektyw amator musi rozwikłać iście piekielną tajemnicę...
Wigilia 1938 roku. Rodzina Westburych wraz z przyjaciółmi zbiera się w pięknej, wiejskiej rezydencji.
Trwa świąteczna uczta, a pokoje na piętrze czekają już na przyjęcie gości.
Ale tej nocy jedno łóżko pozostanie puste. W świąteczny poranek ciało Davida Campbella-Scotta zostaje
odnalezione na śniegu. Obok leży pistolet, a do zwłok wiedzie tylko jedna para śladów.
Jednak detektywowi amatorowi, Hugh Gavestonowi, coś nie pasuje. Campbell-Scott dopiero co wrócił z
zagranicy niewyobrażalnie bogaty – dlaczego miałby odebrać sobie życie? Rozpoczyna się śledztwo...
Cudownie klimatyczne, pełne czarującego dowcipu i błyskotliwej intrygi, Świąteczne morderstwo
stanowi idealną pozycję dla fanów Agathy Christie.
„Jeśli jesteś fanem zagadek historycznych, Świąteczne morderstwo powinno znaleźć się na szczycie
twojej listy książek do przeczytania”.
„Cultured Vultures"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
Wigilia nastała w Little Bourton wraz z obfitymi opadami śniegu, gdy Westbury Manor, z imponującymi wieżyczkami świeżo obsypanymi bielą, przygotowywało się do nadchodzących uroczystości.
Można by stwierdzić, że prawdziwy ciężar tych przygotowań skrywał się na parterze: w presji wykonywanych posłusznie rozkazów niestrudzonej gospodyni czy w skrupulatnym skubaniu nie jednego, lecz aż trzech indyków — jeden by nie wystarczył, ponieważ tego roku lady Westbury, w ramach jednej ze swych ujmujących zachcianek, zdecydowała się otworzyć krąg rodzinny dla kilku starannie dobranych gości — lub w upewnianiu się, że świeże cynaderki i bekon, które miały być podane na śniadanie gościom, nie zostaną pomylone z jednodniowymi cynaderkami i bekonem mającymi stanowić obiad Bruna. Kapryśny i wymagający labrador Westburych był niezmiernie wybredny w kwestii jedzenia.
W rzeczy samej każde z powyższych stwierdzeń odpowiada stanowi faktycznemu. Aby jednak zlokalizować prawdziwy trud przygotowań do Bożego Narodzenia, musimy udać się na piętro — być może zatrzymując się po drodze, by spojrzeć z podziwem na zegar dziadka, według legendy wyrzeźbiony z dębu, pod którym niegdyś leżał sam lord Byron (przyzwoitość nakazuje powstrzymać się od dalszych spekulacji) — i dotrzeć do biblioteki, gdzie dokładnie o szesnastej trzydzieści pięć rozgrywała się scena autentycznego bożonarodzeniowego dramatu.
— Czy musisz być taki nieznośny? Jestem przekonana, że podobne występy robią wrażenie na twoich głupawych kolegach w klubie, ale… — Wypowiedź Lydii Westbury przerwał dźwięk roztrzaskującej się szklanki whisky, na szczęście nie kryształowej, i towarzyszący mu szyderczy śmiech.
— Och, wybacz mi, najdroższa siostro. Zawsze miałem pechowy chwyt. Był on źródłem niekończącej się udręki moich kompanów od krykieta. Pomyślałem tylko, że muszę coś zrobić, by powstrzymać twoje lamenty. Są naprawdę niezmiernie nużące. — Stephen Westbury, otulony aksamitnym szlafrokiem niedbale opadającym z jednego ramienia, z kapciami wyrzuconymi gdzieś obok regałów z dziełami filozoficznymi, opadł na skórzany fotel, uśmiechnął się złośliwie i przytknąwszy karafkę do ust, osuszył naczynie z resztek whisky.
Lydia spojrzała na niego, rozłożonego leniwie. Za każdym razem, podczas każdej wizyty arogancja młodszego brata wprawiała ją w osłupienie. Już w dzieciństwie było to dość irytujące. Kolejne guwernantki pobłażały mu, przyjmując bez mrugnięcia okiem jego relacje konfliktów, kiedy to boleśnie ranił Lydię słowami, a ich brata, Edwarda, pięściami. Stephen przez całe dzieciństwo był nieczuły na niesprawiedliwość, jego rodzeństwo zaś wciąż ponosiło konsekwencje jego zachowań. Korzyści i możliwości, jakie miał przed sobą, były wielorakie, ale gdy wkroczyli w dorosłość, niechęć Lydii tylko się wzmogła.
Lydia przez lata nauczyła się być obojętną na jego zachowania. Gryzła się w język, gdy na weekendy zwoził do domu swoich nieznośnych kolegów, i ignorowała ich, gdy oddawali się polowaniu za dnia, a piciu po nocach. Nigdy nie wszczynała awantur, nawet gdy jeden z tych klaunów „przypadkowo” wpadł w nocy do jej sypialni, co wymagało zdecydowanego i szybkiego wypchnięcia intruza na zewnątrz. Jednak w tym roku nie miała ochoty znosić podobnych wybryków.
— Mogłeś przynajmniej przyjść na poranne nabożeństwo. Och, nie, oczywiście, zapomniałam się… Jesteś Stephenem Westburym, wielką personą z City, przybywającym tu wprost z Chelsea, by zaszczycić nas wszystkich swą obecnością. Nie ma żadnego powodu, dla którego miałbyś brać pod uwagę czyjeś uczucia, zwłaszcza w Boże Narodzenie. Jakież to było nierozsądne z mojej strony.
Stephen przerzucił nogę przez oparcie fotela i ostentacyjnie ziewnął, co zwykł czynić, by ją sprowokować, odkąd skończył trzynaście lat, i od tamtej pory gest ten dopracował w szczegółach.
— Cóż, wydaje mi się, że w Boże Narodzenie zasługuję na nieco rozrywki. — Stephen beztroskim ruchem przeczesał sobie włosy, które zawsze nadawały mu cherubinowy wygląd, tworząc iluzję niewinności, dzięki której podczas edukacji szkolnej i nie tylko wyplątywał się z niezliczonych tarapatów. — Pieniądze same się nie zarabiają. Tyram jak dziki w banku i będę się dobrze bawić, kiedy i gdzie będę mógł. Tak, zabawa, Lydio, to coś obcego tobie i naszemu drogiemu młodszemu bratu. Zatem wybacz, że dobrze się bawię, podczas gdy mały Edward ugania się po rynsztoku, będąc świętszym od papieża i wmawiając nam, jacy to jesteśmy okropni, ponieważ nie żyjemy w nędzy. Ty z kolei trwasz w swoim żałosnym zobowiązaniu do bycia starą panną, krzątającą się po tym przeklętym domu, który tak naprawdę nigdy nie będzie twój. Tak więc przyjmij moje przeprosiny.
Fuknąwszy z oburzeniem, Lydia wbiła w niego spojrzenie błyszczących piwnych oczu i wybuchnęła:
— Jesteś osłem, Stephenie, pompatycznym osłem, i mam nadzieję, że kiedy odziedziczysz ten dom, popadnie on w ruinę!
— No, no, no, moja droga, czy musimy zniżać się do takiego języka? — Lord Westbury położył drżącą dłoń na ramieniu córki. Lydia, zbulwersowana prowokacją Stephena, nie zauważyła matki i ojca wchodzących za jej plecami do biblioteki. Stephen, zawsze czujny w obecności rodziców i zawsze gotowy obrócić sytuację na swoją korzyść, z radością napawał się tym, że rodzice byli świadkami wybuchu jego siostry.
Lady Westbury podeszła do syna i lekko pocałowała go w czoło. Wciąż była urodziwą kobietą, a jej dyskretna charyzma i opanowanie zjednywały jej żarliwych wielbicieli, odkąd była debiutantką, zaś zaproszenia na organizowane przez nią wieczorki były pożądane aż po dziś dzień.
Zwracając się do córki, powiedziała miękko:
— Kochanie, uważam, że powinnaś wykazać się nieco większym taktem. Nie wypada, by tak brzydkie słowa padały z tak pięknych ust.
— Och, mamo, mamy rok tysiąc dziewięćset trzydziesty ósmy, a nie tysiąc osiemset trzydziesty ósmy. A w pewnych kręgach sądzi się, co może być szokujące, że kobiety mogłyby, czysto hipotetycznie, przeklinać nie tylko w zdenerwowaniu. Zresztą nie jestem jedną z tych wymuskanych dziewcząt, co najwyraźniej starasz się wmówić wszystkim dokoła — odparła Lydia, podchodząc do okna, aby nie widzieć zadowolonej miny brata. — Nie potrzebuję soli trzeźwiących do wypowiedzenia słowa „tyłek” i nie zemdleję, jeśli jakiś dżentelmen odważy się użyć go w mojej obecności.
— Cholernie szokujące byłoby, gdyby jakiś dżentelmen chciał się do ciebie jakkolwiek zwracać, siostrzyczko. Odstraszyłaś ich wszystkich, nieprawdaż? — Stephen przeciągnął się i mrugnął do ojca.
— Hola, hola, Stephenie, nie mieszaj nas do tego. — Nieco wymuszonej reprymendzie lorda Westbury’ego towarzyszył stłumiony uśmiech.
Lydia zawsze stanowiła dla ojca tajemnicę. Trzykrotnie jej się oświadczano i za każdym razem odrzucała propozycję — i to coraz bardziej zniecierpliwiona. Lord Westbury miał w głowie niezliczone pytania dotyczące trudnej sytuacji swej jedynej córki — trzydziestodwuletniej i niezamężnej — ale widząc, jak szybko rozprawiała się z większością tego typu zapytań, wiedział, że nigdy nie odważy się ich zadać. Na drugim biegunie był Stephen: trzy lata młodszy od zagadkowej Lydii, człowiek skrojony na miarę, solidny mężczyzna, który niewątpliwie wyniesie ich rodowe nazwisko na jeszcze wyższy poziom.
Jeśli chodzi zaś o najmłodsze dziecko, Edwarda… Cóż, im mniej o nim mówiono, tym lepiej. W ciągu dnia biegał załatwiać sprawy związane z tą całą gazetą, a weekendy spędzał, serwując pomyje biedakom w Dobroczynnym Przytułku Prowadzonym Przez Łatwowiernych Dobroczyńców Na Rzecz Naciągaczy i Szachrajów. Mieszkał Bóg wie gdzie w Londynie, wzgardziwszy rodową pensją. Lord wiedział, że nie powinien rozwodzić się nad Edwardem, ponieważ było to źródłem jego frustracji. A tak w ogóle, to gdzie on się teraz podziewał? — zastanawiał się. Bez wątpienia nadal był na górze, gdzie pisał kolejny artykuł o nędznikach, którzy w jego mniemaniu zostali skazani na ubóstwo nie z własnejwiny.
— Mój chłopcze, myślę, że już najwyższy czas, abyś zmienił ten dość nieformalny strój i przygotował się na przybycie gości — rzekł pogodnie lord Westbury do Stephena, niepewnie podchodząc do dzwonka na stole. — I zajmiemy się tym szkłem, dobrze? To i tak tylko mało warte starocie. Kryształy oszczędzamy na dzisiejszy wieczór dla specjalnego gościa waszej matki.
Dźwięk dzwonka dla służby rozległ się jednocześnie ze skrzypnięciem drzwi. Zdumiony lord pomyślał, że służba za dnia staje się szybsza i cichsza, zjawiając się ledwie chwilę po tym, jak została wezwana. Gdyby jednak był to ktoś ze służby, Stephen szybko ulotniłby się z pokoju w obawie przed nudą. Tym razem jego złośliwy humor znalazł inny obiekt drwin.
— Jak to mawiają Francuzi? Cherchez le1 strasznym znudzeniu gadaniem o „społecznej niesprawiedliwości”, a straszna nuda z gadania o „społecznej niesprawiedliwości” zaraz cię dopadnie?
Próbując wejść niepostrzeżenie do biblioteki, najmłodszy przedstawiciel rodu spojrzał na brata, przyzwyczajony do podobnych zaczepek. Podszedł do Lydii, mierząc groźnym spojrzeniem pozostałych członków rodziny. Chociaż dzieliło ich zaledwie piętnaście miesięcy, temperamenty braci zawsze silnie ze sobą kontrastowały. Przez całe dzieciństwo złośliwej wesołości Stephena towarzyszyła głęboka zaduma Edwarda, a wkraczając w dorosłość, bracia podążyli rozbieżnymi ścieżkami — Stephen lekkomyślnie, Edward ostrożnie. Obaj wracali na święta z Londynu, starszy w oparach brandy i cygar, młodszy w chmurze niepokoju o wydarzenia w Europie. Wydarzenia, które jego rodzina świadomieignorowała.
— Przyszedłeś znowu nas dręczyć, że cieszymy się tym, co zarobiliśmy, zamiast wyrzucać to do rynsztoka, żeby te żałosne indywidua, z którymi się spotykasz, to zmarnowały? — zadrwił Stephen. — A może mamy się spodziewać kolejnego kleksa w tym szmatławcu, dla którego piszesz? Czy też ponownie poprosić naszego adwokata o radę?
Lydia zacisnęła szczęki.
— Nie słuchaj go, Eddy… Po prostu jest jeszcze większym dupkiem niż zwykle.
Zanim lady Westbury zdążyła zaprotestować przeciwko używaniu podobnych wulgaryzmów, rozległo się pukanie do drzwi. Nowy lokaj, miejscowy chłopak, który był tak dumny z nowej funkcji, że ta duma niemal odbijała się w jego lśniących butach, odchrząknął, po czym oznajmił:
— Milordzie, milady, przybył pan Campbell-Scott.
— Och! Doskonale, Jim. Za chwilę do niego zejdziemy. Zaprowadź go do salonu. — Lord Westbury klasnął w dłonie na myśl o spotkaniu starego przyjaciela po… Ile to już minęło?
Edward, który nigdy nie miał radosnego usposobienia, najwyraźniej jeszcze bardziej zgorzkniał. Błagania Lydii skierowane do niego tego samego dnia — „po prostu bądź uprzejmy, nic więcej, a wszyscy możemy na tym zyskać” — zakończyły się lapidarną wymianą zdań, podczas której Edward bardzo jasno dał do zrozumienia, że pomysł włączenia Davida Campbell-Scotta do grona gości na dzisiejszej kolacji jest mu nie w smak.
— Cóż, w takim razie lepiej będzie, jak się przebiorę i posłucham, co staruszek robił przez te wszystkie lata gnuśnienia za granicą — oznajmił Stephen, niespiesznie podnosząc się z fotela, gdy lady Westbury dyskretnie podała ramię mężowi, by ten mógł się na nim wesprzeć.
Lydia przewróciła oczami.
— Śmiem twierdzić, że David osiągnął więcej, „gnuśniejąc”, niż ty we wszystkich swoich błazenadach w City. Nie zdziwi mnie, jeśli się wiele od niego nauczysz, o ile naprawdę zechcesz go posłuchać.
Stephen, biegły w formułowaniu ripost, poczekał, aż rodzice wyjdą z pokoju, zanim rzuci jedną z nich, a następnie zwrócił się do siostry:
— O tak, wszyscy musimy słuchać szanownego Davida Campbell-Scotta. Nie wolno mi wypowiedzieć ani słowa przeciwko staremu sknerze. W końcu, jako jego ukochana chrześniaczka, położysz łapę na worku z pieniędzmi, gdy stary łajdak wyciągnie kopyta.
Gdy rzekomo byronowski zegar dziadka wybił siedemnastą (bo jakąż inną godzinę mógłby wybić byronowski zegar?), w salonie stanął mężczyzna imponującej postury, oślepiony słynną choinką Westburych. Dwumetrowe drzewko uosabiało bezwstydną, świąteczną ekstrawagancję, ozdobione bombkami i świecidełkami, a pod jego gęstym baldachimem spoczywało mrowie nieskazitelnie zapakowanych prezentów. Dla Davida Campbell-Scotta ta podróż była czymś nowym. Właściwie cała angielska zima miała w sobie coś z nowości, ponieważ była pierwszą, jakiej doświadczył, od kiedy przed ośmiu laty wyjechał na Malaje w poszukiwaniu sławy i fortuny. Wprawdzie sławy nie zaznał, ale fortuna stała się jednym z jego najbliższych znajomych. A teraz znalazł się w Little Bourton, miejscu, do którego z radością przyjął zaproszenie, by spędzić święta ze starym przyjacielem z czasów szkolnych.
— Lekkoduch! Stary druhu! — ryknął (na tyle, na ile pozwalał mu głos) lord Westbury i podszedł zamaszystym krokiem (na tyle, na ile pozwalały mu nogi) do Campbell-Scotta. Przydomek „Lekkoduch” towarzyszył Campbell-Scottowi niemal od zawsze, tak że nikt nie potrafił sobie przypomnieć, skąd się wziął. Wszyscy żyli w przekonaniu, że ma to coś wspólnego z ich dawnym wykładowcą łaciny, ale równie prawdopodobna była wersja, że powstał w czasie pamiętnego incydentu z gęsią. Tak czy inaczej, przywarł do niego na dobre.
Widz o bystrym oku (a nawet oku osłabionym przez obfite dawki sherry, które lord właśnie rozlewał do kieliszków) z pewnością dostrzegłby kontrast, jaki stanowili obaj mężczyźni. Już sama wieść, że urodzili się w odstępie zaledwie miesiąca, mogłaby spowodować uniesienie brwi ze zdziwienia. Cała postawa Davida Campbell-Scotta emanowała pewnością siebie kogoś, komu nieobce są witalność, dobrobyt i wpływowość. Naszemu widzowi trzeba by wybaczyć, że doszedłby do wniosku, iż wątła, pochylona postać obok to starzejący się wuj lub dobroczyńca. Lorda Westbury’ego przygniotły zarówno porcje sherry i opary fajki, jak i skrzydlaty rydwan czasu.
Podczas gdy nasz bystrooki widz kręciłby głową, zaniepokojony ewidentnie złym stanem zdrowia mężczyzny, żona lorda z zadowoleniem obserwowała, jak wita przyjaciela. David był, jak zauważyła wiele lat wcześniej, człowiekiem o nienagannych manierach i godnej podziwu ambicji. Wielka Wojna pozwoliła mu dowieść męstwa w boju, a kolejne lata utwierdziły jego klarowne spojrzenie na świat i ostatecznie los nagrodził go w trakcie malajskich przedsięwzięć. Jak się śmiali, gdy ogłosił, że zamierza przecierać szlaki w branży produkcji kauczuku. A wystarczyło teraz na niego spojrzeć. Za jedyną plamę na jego życiorysie można było ewentualnie uznać ten dosyć niefortunny incydent z Edwardem. Lady Westbury była jednak świadoma, że jej najmłodszy syn to wrażliwiec, a jego niechęć do rozmowy o tamtej sytuacji sprawiła, że trudno było obwiniaćDavida.
Lord Westbury i Campbell-Scott śmiali się z jakiegoś żartu, kiedy dołączyła do nich Lydia. Objęła swego ojca chrzestnego ze swobodą, jaką lady Westbury rzadko widywała u córki.
— Teraz, Davidzie, musisz nam wybaczyć. Będziemy cię nieustannie bombardować pytaniami o twoje przygody! Jak prowincjonalne musi ci się zdawać teraz Little Bourton, wraz z nami, którzy tu mieszkamy! — Lydia promieniała.
Campbell-Scott zachichotał na swój uprzejmy sposób, zapewniając, że tak, w rzeczy samej, przygotuje się na przesłuchanie. W chwili, gdy dopytywał o pozostałych gości, nowy lokaj ponownie zjawił się przy drzwiach. Kolejny dżentelmen czekał już u progu, ale, hm, się nie przedstawił.
W tym momencie ujrzeli postać o niemal parodystycznej wesołości, z twarzą okoloną białą brodą, przez którą przebił się męski głos, racząc zebranych imponująco melodyjnym wykonaniem Dobrego króla Wacława.
Lydia, której nastrój się poprawił, odkąd Stephen pomknął na górę, by zmienić strój, teraz znalazła się w stanie bliskim euforii.
— Hughey! Nie spodziewaliśmy się ciebie aż do jutra! — wykrzyknęła, obejmując ramionami przybysza.
— Znasz mnie, Lyds, lubię cię zaskakiwać — odparł Hugh Gaveston.
I tak było w istocie, ponieważ znali się z Lydią jak dwa łyse konie, a ich przyjaźń zaczęła się tak dawno, że żadne z nich nie pamiętało już jej początku. Jego matka obracała się w tych samych kręgach co lady Westbury (Hugh nigdy nie wiedział, co to oznacza, ale zakładał, że ma to coś wspólnego z brydżem i spotkaniami wyższych sfer), a on od razu uznał za swoją misję zaprzyjaźnienie się z wycofaną, szalenie inteligentną Lydią. Stephen, nieprzyzwyczajony, by ktoś przedkładał towarzystwo Lydii nad jego, oczywiście zaliczył Hugh do kategorii niezdarnych safanduł. Niesforne, kruczoczarne włosy, szczupła sylwetka i upodobanie do nieco za krótkich spodni (atrybuty, które przeniósł w dorosłość) z pewnością nikogo by nie powstrzymały od przyklejenia Hugh takiej łatki. Ale to oznaczałoby równocześnie niedocenienie jego osoby.
Od tego czasu Lydia i Hugh pozostawali bliskimi przyjaciółmi. On, kiedy był w Cambridge, pisał do niej co tydzień o formalnościach i giełdzie, ona odwdzięczała mu się historiami o krótkotrwałym kursie sekretarskim, na który się zapisała (ku dezaprobacie rodziców). Wspierał Lydię po jej przedwczesnej rezygnacji z pisania na maszynie (co miało związek z kłótnią między nią a jej przyjaciółką, Patricią), a ona starała się go pocieszyć, gdy w wieku dziewiętnastu lat w wyniku tragicznego wypadku samochodowego stracił rodziców.
W kolejnych latach Hugh oddawał się rozrywkom typowym dla młodego dżentelmena dysponującego zarówno znacznymi środkami, jak i czasem: malarstwu olejnemu (sabotowanemu wrodzonym brakiem talentu do pędzla), zbieraniu amonitów (porzuconemu po paskudnym incydencie z meduzą w zatoce Lyme Regis) i pisaniu biografii (zaniechanemu, gdy uznał Marka Aureliusza za nazbyt nudnego). Na czternaste urodziny lady Westbury sprezentowała mu tom kryminałów, a chłopięcy entuzjazm Hugh do opowieści o niezwykłych tajemnicach sprawił, że stał się właścicielem wszystkich wydań „Mystery Magazine: True Crime Sensations!”. Wyszukiwanie najrzadszych tytułów — ze szczególnie cennym wydaniem specjalnym z roku 1927 zawierającym opowieść o tym, jak Scotland Yard udaremnił działalność włamywacza z Cotswolds — ustąpiło jednak miejsca nowej pasji, której Hugh oddawał się teraz z niemal fanatycznym zaangażowaniem: taksydermii. Łapczywie pochłaniając wszelką literaturę na temat wypychania zwierząt, spędzał całe godziny na ustawianiu borsuka w pozie warczenia, powstrzymując swą młodzieńczą skłonność do przeciążania wypełnieniem kolejnych ssaków (norniki, które wypychał po dwudziestce, przypominały raczej tłuste, młode morsy).
W tym czasie pasję Lydii prawie całkiem stłumiła świadomość jej niepewnej sytuacji jako niezamężnej kobiety w takim, a nie innym wieku. Chociaż owa niezamężność była zamierzona, Lydia zdążyła się już przyzwyczaić do składanych jej wyrazów współczucia lub wręcz podejrzliwości, podczas gdy Hugh, jako kawaler posiadający oszałamiające dziedzictwo, spotykał się wyłącznie z podziwem i zazdrością.
Karafką sherry zajęła się Angela, pulchna, dość nieśmiała dziewczyna, zatrudniona w charakterze pokojówki. Przedstawiono sobie gości, a na górze słychać było ściszony, niewyraźny głos Stephena, który najwyraźniej wymyślał swojemu młodszemu bratu za jakieś niestosowne zachowanie.
— Już chciałem zapytać, gdzie są Stephen i Edward, lecz właśnie zostało mi to wyjaśnione — rzucił wesoło Hugh. Lydia widziała w nim przede wszystkim miłego towarzysza, niezależnie od tego, czy był obok niej, czy gdzieś daleko. — A kogo się jeszcze spodziewamy?
Lord Westbury chciał odpowiedzieć, ale zdał sobie sprawę, że właściwie nie potrafi tego określić. Kogo oczekiwali? Och, imiona miał już na końcu języka. Jego żona, która w ostatnich miesiącach zauważyła u niego podobne problemy, położyła mu rękę na ramieniu i taktownie włączyła się do rozmowy.
— Wysoce ekskluzywnego asortymentu bezdomnych sierot, Hugh, choć oczywiście nikt nie może uzurpować sobie miana Głównego Bezdomnego czy Nadsieroty. — Przywiązanie lady Westbury do Hugh było naznaczone głębią widoczną dla wszystkich, z wyjątkiem najbardziej nieuważnych świadków. Od czasu strasznego wypadku wzięła go pod swoje skrzydła i zapewniła mu schronienie na każde Boże Narodzenie. Pomimo bliskości Gaveston Lodge i Westbury Manor (gdyby Hugh przeciął zagajnik — a często to robił — mógłby tam położyć się z filiżanką herbaty i kawałkiem bułki maślanej w ciągu piętnastu minut od opuszczenia frontowych drzwi) lady Westbury zawsze nalegała, aby w okresie świątecznym pozostał przez co najmniej trzy noce. — Ashwellowie mają się pojawić lada chwila… Znasz Rosalind i Williama? I… cóż, Freddie… Chcę powiedzieć, że pan Rampling został zaproszony. — Zanim lady Westbury przeszła do finału, wzięła głęboki oddech. — No i spodziewamy się też wyjątkowego gościa na kolacji. O ile oczywiście pozwolą mu na to obowiązki parlamentarne. W tym roku zaszczyci nas Anthony de Havilland. — Duma w oczach lady Westbury była niewątpliwa. Goszczenie takiej persony było triumfemsezonu.
— Tak, zostaliśmy już uprzedzeni, aby jak najlepiej wypaść przed panem de Havillandem — powiedziała Lydia. — „Jego męstwo w czasie wojny dorównuje jedynie jego błyskotliwości w Izbie Gmin”, sam rozumiesz. — Lekko naśladowała refren, który słyszała od matki, odkąd ta przed kilkoma miesiącami otrzymała napisaną odręcznie wiadomość (odręcznie, nie inaczej!) o przyjęciu zaproszenia przez de Havillanda. Lady Westbury, ku nieustającemu rozbawieniu Lydii, położyła tę notatkę na kominku w pokoju dziennym, zapewniając jej tym samym zaszczytne miejsce pośród innych kartek otrzymanych od szarych cywilów. Żart córki sprawił, że na policzkach lady Westbury pojawił się róż mocniejszy niż ten wywołany sączeniem sherry. Być może Nowy Rok sprawi, że Lydia będzie trochę mniej, no cóż, wrogo nastawiona. Być może rok 1939 doprowadzi ich wszystkich do nowych początków.
— A niech mnie! Ten Anthony de Havilland?! A to ci dopiero! Lepiej przećwiczę dyganie, co? — wykrzyknął Hugh, a jego wełniana broda niebezpiecznie zwiesiła się z jednego ucha.
Drzwi otworzyły się ponownie i lokaj oznajmił przybycie trojga gości, którzy pośród kojącego aromatu wędzonej szynki (tradycja wigilijna w rodzinie Westburych) i prezentując rozmaity poziom elegancji, wkroczyli do pomieszczenia. Nasz widz mógłby odnieść wrażenie, że nowym bohaterom towarzyszyło coś jeszcze. Coś, co nadało temu wieczorowi wyraźnie niepokojący charakter.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1Cherchez le (fr.) — szukać, tu: pomyśl o (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).