Święta ze śmiercią - Nora Roberts - ebook + książka

Święta ze śmiercią ebook

Nora Roberts

0,0
44,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy ktoś zapuka do twych drzwi, dobrze się zastanów, zanim otworzysz, każda randka może się okazać śmiertelną pułapką…

Nikt nie lubi spędzać świąt samotnie. Dla najbardziej ekskluzywnej spośród nowojorskich agencji matrymonialnych to czas wprost idealny, by łączyć ze sobą tych, którzy dotąd nie mieli szczęścia w miłości…

Porucznik Eve Dallas podążająca tropem seryjnego mordercy przebierającego się za Świętego Mikołaja dokonuje przełomowego odkrycia: wszystkie jego dotychczasowe ofiary były też w bazie słynnego biura matrymonialnego. Podczas gdy morderca nie ustaje w polowaniu na kolejne samotne kobiety, Eve zgłębia mroczny świat, w którym poszukiwanie miłości może okazać się śmiertelnie niebezpieczne… Czy zdąży, zanim stanie się jego kolejnym celem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 363

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

1

Śniła o śmierci.

Wście­kle pul­su­jące czer­wone świa­tło neonu wpa­dało przez brudne szyby okienne do pokoju, wydo­by­wa­jąc z mroku poły­sku­jące na pod­ło­dze kałuże krwi.

Sie­działa sku­lona w kącie, mała chuda dziew­czynka z plą­ta­niną kasz­ta­no­wych wło­sów i wiel­kimi oczami koloru whi­sky, którą wle­wał w sie­bie, kiedy miał tro­chę gotówki. Pod wpły­wem bólu i szoku te oczy stały się teraz szkli­ste, a twarz przy­brała zie­mi­sty kolor. Dziew­czynka jak zahip­no­ty­zo­wana wpa­try­wała się w migo­czące świa­tło, które omia­tało ściany, pod­łogę i… jego.

Leżał na pod­ło­dze w kałuży wła­snej krwi.

Z jej gar­dła wydo­był się jęk. W drob­nej dłoni bły­snął zakrwa­wiony po ręko­jeść nóż.

Męż­czy­zna był mar­twy, nie miała co do tego wąt­pli­wo­ści. Czuła uno­szący się nad nim świeży zapach śmierci. Była dziec­kiem, lecz drze­miące w niej zwie­rzę roz­po­znało ten odór, który jed­no­cze­śnie prze­ra­żał i spra­wiał przy­jem­ność.

Ramię pul­so­wało bole­śnie po ude­rze­niu, mię­dzy nogami czuła wil­goć i pie­kący ból po gwał­cie. Uma­zana była nie tylko jego krwią. Lecz on nie żył, naresz­cie była bez­pieczna.

Nagle wolno odwró­cił głowę, jak kukiełka na sznurku, a ból dziew­czynki zmie­nił się w prze­ra­że­nie. Wci­snęła się głę­biej w kąt, mam­ro­cząc coś nie­skład­nie. Jego mar­twe usta roz­cią­gnęły się w uśmie­chu.

Ni­gdy się mnie nie pozbę­dziesz, mała. Jestem czę­ścią cie­bie. A teraz tatuś uka­rze córeczkę.

Pod­cią­gnął się na rękach i ukląkł. Krew wiel­kimi kro­plami spły­nęła mu z twa­rzy i ple­ców. Kiedy wstał i ruszył ku niej chwiej­nym kro­kiem, krzyk­nęła i się obu­dziła.

Eve ukryła twarz w dło­niach i zaci­snęła usta, by stłu­mić mimo­wolny jęk, parzący gar­dło niczym bryłki gorą­cego szkła. Spa­zma­tycz­nie chwy­ciła powie­trze w płuca.

Zimny dreszcz stra­chu prze­biegł jej po ple­cach, lecz stłu­miła go siłą woli. Nie była już bez­rad­nym dziec­kiem, tylko doro­słą kobietą, poli­cjantką, która potrafi się bro­nić, w sytu­acji kiedy sama może stać się ofiarą. Znik­nął też obskurny pokój hote­lowy. Znaj­do­wała się teraz we wła­snym domu, jej i Roarke’a.

Myśl o mężu spra­wiła, że Eve zaczęła się uspo­ka­jać.

Usnęła w fotelu, w swoim gabi­ne­cie w domu, bo Roarke wyje­chał. Nie potra­fiła spać w ich wspól­nym łóżku, gdy jego nie było obok. Rzadko mie­wała kosz­mary, gdy leżał przy niej, i zbyt czę­sto powra­cały, gdy zosta­wała sama. Nie­na­wi­dziła tej swo­jej sła­bo­ści rów­nie mocno, jak kochała męża.

Obró­ciła się w fotelu i dla doda­nia sobie otu­chy wzięła na ręce gru­bego sza­rego kota, który leżał obok zwi­nięty w kłę­bek i patrzył na nią, mru­żąc róż­no­ko­lo­rowe oczy. Gala­had przy­wykł już do sen­nych kosz­ma­rów Eve, nie lubił jed­nak, kiedy budzono go o czwar­tej nad ranem.

– Prze­pra­szam – mruk­nęła, wtu­la­jąc twarz w mięk­kie futro. – To cho­ler­nie głu­pie. On już nie żyje i ni­gdy tu nie przyj­dzie. Prze­cież umarli nie wra­cają. – Wes­tchnęła, wpa­tru­jąc się w ciem­ność. – Powin­nam o tym wie­dzieć.

Śmierć była jej towa­rzyszką, Eve ocie­rała się o nią każ­dego dnia, każ­dej nocy. W ostat­nich tygo­dniach koń­czą­cego się dwa tysiące pięć­dzie­sią­tego ósmego roku posia­da­nie broni było zaka­zane, a medy­cyna nauczyła się prze­dłu­żać życie powy­żej stu lat. Mimo to ludzie wciąż się zabi­jali. A jej zada­niem było sta­wać po stro­nie zabi­tego.

Nie chciała ryzy­ko­wać kolej­nych kosz­ma­rów, włą­czyła więc świa­tło i pod­nio­sła się z fotela. Nogi prze­stały jej drżeć, a puls wró­cił do nor­mal­nego rytmu. Ostry ból głowy, który zwy­kle nastę­po­wał po drę­czą­cych snach, też wkrótce minie.

Ruszyła do kuchni. Gala­had pobiegł także, mając nadzieję na wcze­sne śnia­da­nie, i otarł się przy­mil­nie o nogi Eve.

– Naj­pierw ja, kolego.

Zapro­gra­mo­wała w auto­ku­cha­rzu kawę, a potem posta­wiła na pod­ło­dze miskę pełną chru­pek. Kot rzu­cił się na nie, jakby to miał być jego ostatni posi­łek w życiu.

Popa­trzyła w zamy­śle­niu przez okno. Roz­cią­gał się za nim długi pas zie­leni, a nad nim czy­ste niebo. Wokół czuło się spo­kój i ciszę, z czego korzy­stali w tym mie­ście tylko ludzie tak bogaci jak Roarke. Jed­nak za tą oazą spo­koju i wyso­kim murem tęt­niło nor­malne życie, a śmierć zbie­rała swe żniwo.

Tam jest mój świat, pomy­ślała, popi­ja­jąc mocną kawę i usi­łu­jąc roz­ru­szać ramię, sztywne po nie­za­go­jo­nej jesz­cze ranie. Drobne prze­stęp­stwa, mor­der­stwa, wiel­kie intrygi, brudne występki i krzy­cząca roz­pacz. Znała się na tym lepiej niż na kolo­ro­wym świe­cie pie­nię­dzy i wła­dzy, w któ­rym obra­cał się jej mąż.

W takich dniach jak ten, kiedy była sama, a nastrój nie dopi­sy­wał, zasta­na­wiała się, jak mogli się spo­tkać – ona, poli­cjantka, sto­jąca na straży prawa, twarda i ostra jak wystrze­lona z łuku strzała, i on, bły­sko­tliwy Irland­czyk, który przez całe życie usi­ło­wał je omi­jać. Połą­czyło ich mor­der­stwo. Dwie zbłą­kane dusze, które, by prze­żyć, obrały różne drogi, odna­la­zły się wbrew logice i rozu­mowi.

– O Boże, tęsk­nię za nim. To idio­tyczne.

Zła na sie­bie, odwró­ciła się z zamia­rem wzię­cia prysz­nica i w tym momen­cie mru­ga­jące świa­tło wide­okomu zasy­gna­li­zo­wało połą­cze­nie. Nie mając wąt­pli­wo­ści, kto to, pod­bie­gła do kon­so­lety i włą­czyła wideo.

Na ekra­nie uka­zała się twarz Roarke’a. Cóż za twarz, pomy­ślała, kiedy uniósł w górę czarne brwi. Nie­wia­ry­god­nie przy­stojna, o rysach poety, kształt­nych ustach, wydat­nych kościach policz­ko­wych i inten­syw­nie błę­kit­nych oczach, oko­lona grzywą gęstych czar­nych wło­sów.

Nawet po roku mał­żeń­stwa na widok męża krew zaczy­nała szyb­ciej krą­żyć jej w żyłach.

– Eve, kocha­nie. – Jego głos miał cie­płe, głę­bo­kie brzmie­nie. – Czemu nie śpisz?

– Wła­śnie się obu­dzi­łam.

Wie­działa, że przed jego uważ­nym wzro­kiem nic się nie ukryje. Na pewno dostrzegł cie­nie pod jej oczami i bla­dość twa­rzy. Chcąc dodać sobie odwagi, wzru­szyła ramio­nami i prze­su­nęła dło­nią po krót­kich roz­czo­chra­nych wło­sach.

– Muszę być wcze­śniej w komen­dzie. Mam mnó­stwo papier­ko­wej roboty.

Widział wię­cej, niż mogła przy­pusz­czać. Dostrzegł siłę, odwagę i ból, lecz także piękno w ostrych rysach, peł­nych war­gach i oczach koloru bursz­tynu, w któ­rych teraz cza­iło się zmę­cze­nie. Natych­miast zmie­nił plany.

– Wra­cam dziś wie­czo­rem – oznaj­mił.

– Prze­cież mia­łeś zostać jesz­cze kilka dni.

– Dziś wie­czo­rem – powtó­rzył i uśmiech­nął się. – Tęsk­ni­łem za tobą, moja pani porucz­nik.

– Tak? – Ku swemu nie­za­do­wo­le­niu poczuła roz­koszne dresz­cze. Uśmiech­nęła się do niego. – Chyba będę musiała poświę­cić ci tro­chę czasu.

– Koniecz­nie.

– Czy to wła­śnie chcia­łeś mi powie­dzieć, że wra­casz wie­czo­rem?

Wła­ści­wie to chciał ją poin­for­mo­wać, że zosta­nie jesz­cze dzień lub dwa, i namó­wić, by przy­le­ciała na week­end na Olimp. Zmie­nił jed­nak zda­nie, uśmiech­nął się i powie­dział:

– Chcia­łem zawia­do­mić moją żonę, jakie mam plany. Wra­caj do łóżka, Eve.

– Dobrze. – Oboje jed­nak wie­dzieli, że tego nie zrobi. – Do zoba­cze­nia wie­czo­rem. Hmm… Roarke?

– Tak?

Musiała wziąć głę­boki oddech, by to z sie­bie wydu­sić.

– Ja też za tobą tęsk­ni­łam.

Prze­rwała połą­cze­nie, mimo że się uśmiech­nął. Już spo­koj­niej­sza, zabrała kubek z kawą i poszła przy­go­to­wać się na nad­cho­dzący dzień.

*

Nie zamie­rzała wymknąć się nie­po­strze­że­nie z domu, lecz także nie sta­rała się hała­so­wać. Cho­ciaż była zale­d­wie piąta rano, nie miała wąt­pli­wo­ści, że Sum­mer­set kręci się gdzieś w pobliżu. Wolała unik­nąć spo­tka­nia ze sztyw­nym major­do­mu­sem Roarke’a czy jak kto woli sier­żan­tem, który o wszyst­kim wie­dział, sumien­nie wypeł­niał obo­wiązki i sta­now­czo zbyt czę­sto wty­kał swój kości­sty nos w ich pry­watne – zda­niem Eve – sprawy.

Ostat­nie śledz­two zbli­żyło ich do sie­bie, przez co oboje czuli się nie­zręcz­nie. Podej­rze­wała, że od tam­tej pory Sum­mer­set uni­kał jej rów­nie sta­ran­nie jak ona jego.

Wspo­mi­na­jąc owo zda­rze­nie, bez­wied­nie potarła sztywne ramię. Rano lub po dłu­gim dniu pracy wciąż odczu­wała w nim lekki ból. Wyko­rzy­sta­nie broni do mak­si­mum nie było doświad­cze­niem, które chcia­łaby powtó­rzyć, lecz jesz­cze gor­szy oka­zał się moment, kiedy Sum­mer­set wle­wał jej do gar­dła lekar­stwo, a ona była zbyt słaba, by mu doko­pać.

Eve zamknęła za sobą drzwi i wcią­gnęła w płuca zimne gru­dniowe powie­trze. Zaraz jed­nak zaklęła siar­czy­ście. Zosta­wiła samo­chód przed wej­ściem głów­nym po to, by roz­wście­czyć Sum­mer­seta. On zaś wpro­wa­dził go do garażu, bo wie­dział, że ją tym ziry­tuje. Wście­kła na sie­bie za to, że nie zabrała pilota do otwar­cia garażu, ruszyła chod­ni­kiem bie­gną­cym wokół domu. Pod jej sto­pami skrzy­piała zamar­z­nięta trawa. Wkrótce zaczęły ją szczy­pać uszy i czu­bek nosa. Zaci­snęła zęby i poło­żyła dłoń na czyt­niku linii papi­lar­nych, po czym weszła do ogrze­wa­nego garażu.

Na dwóch pozio­mach stały błysz­czące samo­chody, rowery, lata­jące sku­tery, a nawet dwu­oso­bowy heli­kop­ter. Jej skromne miej­skie auto wyglą­dało niczym kun­del pośród wymu­ska­nych, lśnią­cych oga­rów. Ale jest nowe i sprawne, pomy­ślała, wsu­wa­jąc się za kie­row­nicę.

Sil­nik zasko­czył natych­miast. Wydała pole­ce­nie i przez otwory wen­ty­la­cyjne dmuch­nęło do wnę­trza cie­płe powie­trze. Deska roz­dziel­cza zabły­sła świa­tłami, roz­po­czy­na­jąc wstępny prze­gląd i po chwili uprzejmy głos poin­for­mo­wał ją, że wszyst­kie sys­temy są sprawne. Za żadne skarby Eve nie przy­zna­łaby się, że tęskni za swym sta­rym, kapry­śnym zde­ze­lo­wa­nym gra­tem.

Płyn­nie wyje­chała z garażu na pod­jazd pro­wa­dzący do żela­znej bramy. Wrota otwo­rzyły się przed nią bez­sze­lest­nie.

Ulice eks­klu­zyw­nej dziel­nicy, w któ­rej miesz­kali, były spo­kojne i czy­ste. Drzewa rosnące na skraju wiel­kiego parku pokry­wała cienka war­stwa szronu, mie­nią­cego się niczym dia­men­towy pył. Gdzieś dalej, w mrocz­nych zakąt­kach, nar­ko­mani koń­czyli swoje nocne sprawy, lecz tu widać było tylko błysz­czące ściany budyn­ków, sze­ro­kie aleje i spo­kojną ciem­ność przed świ­tem.

Kiedy minęła kilka prze­cznic, zapa­liła się pierw­sza tablica rekla­mowa, roz­pra­sza­jąc mrok jaskra­wym świa­tłem. Święty Miko­łaj z czer­wo­nymi policz­kami i przy­kle­jo­nym do ust głu­pim uśmie­chem, przy­po­mi­na­jący prze­ro­śnię­tego elfa z Zeusa, prze­mknął po nie­bie w towa­rzy­stwie wier­nych reni­fe­rów, wykrzy­ku­jąc „ho, ho, ho” i przy­po­mi­na­jąc, że naj­wyż­szy czas pomy­śleć o świą­tecz­nych pre­zen­tach.

– Tak, tak, sły­szę cię, ty gru­ba­sie. – Eve rzu­ciła mu nie­chętne spoj­rze­nie i zatrzy­mała się na świa­tłach. Do tej pory nie musiała się mar­twić o pre­zenty. Zazwy­czaj kupo­wała coś śmiesz­nego dla Mavis i coś smacz­nego dla Feeneya. Poza nimi nie miała nikogo, o kim powinna pamię­tać. A cóż, do cho­lery, można kupić męż­czyź­nie, który nie tylko miał wszystko, lecz był rów­nież wła­ści­cie­lem fabryk, wytwa­rza­ją­cych to wszystko? Dla kogoś, kto wolał cios tępym narzę­dziem od robie­nia zaku­pów, był to praw­dziwy dyle­mat. Eve doszła do wnio­sku, że Boże Naro­dze­nie to jak wrzód na tyłku. Tym­cza­sem Święty Miko­łaj zachwa­lał sklepy i sto­iska w Pod­nieb­nym Cen­trum Han­dlo­wym Big Apple.

Humor nieco jej się popra­wił, kiedy wpa­dła w korek na Broad­wayu. Trwał tu wieczny kar­na­wał. Ruchome plat­formy na chod­niku wypeł­niali prze­chod­nie, z któ­rych więk­szość była pijana albo naćpana lub jed­no­cze­śnie pijana i naćpana. Obwoźni sprze­dawcy trzę­śli się z zimna przy dymią­cych gril­lach. Swo­ich miejsc przy kra­węż­niku musieli bro­nić pię­ściami.

Uchy­liła okno, chwy­ta­jąc w noz­drza zapach pie­czo­nych kasz­ta­nów, sojo­wych hot dogów, dymu i tłumu prze­chod­niów. Ktoś śpie­wał piskli­wym, mono­ton­nym gło­sem o rychłym końcu świata. Zadźwię­czał klak­son, kiedy grupa ludzi weszła na jezd­nię na czer­wo­nym świe­tle. Nad głową wesoło dud­niły air­busy, a pierw­sze tego dnia ste­rowce rekla­mowe zachę­cały do kupna naj­roz­ma­it­szych towa­rów.

Jakieś dwie kobiety okła­dały się pię­ściami. Licen­cjo­no­wane panienki do towa­rzy­stwa, pomy­ślała Eve. Musiały bro­nić swego miej­sca rów­nie zażar­cie, jak sprze­dawcy jedze­nia i napo­jów. Zamie­rzała wysiąść i prze­rwać bójkę, lecz mała blon­dynka powa­liła na chod­nik dużą rudą i znik­nęła w tłu­mie.

Bar­dzo spryt­nie, stwier­dziła z apro­batą Eve, kiedy rudo­włosa dźwi­gnęła się na nogi, potrzą­snęła głową i blu­znęła wią­zanką prze­kleństw.

To wła­śnie jej Nowy Jork.

Z pew­nym żalem wje­chała w sto­sun­kowo spo­kojną Siódmą Aleję, zmie­rza­jąc do cen­trum. Naj­wyż­szy czas wró­cić do nor­mal­nej służby, uznała. Tygo­dnie bez­czyn­no­ści spra­wiły, że czuła się roz­draż­niona, bez­u­ży­teczna i słaba. Z tru­dem prze­trwała ostat­nie dni przy­mu­so­wego urlopu, na który ją wysłano, by doszła do sie­bie. Miała już tych waka­cji powy­żej uszu. Na szczę­ście skoń­czyły się i mogła wró­cić do pracy. Musi tylko prze­ko­nać komen­danta, by zwol­nił ją z papier­ko­wej roboty.

Kiedy zapisz­czał komu­ni­ka­tor, była gotowa do przy­ję­cia zgło­sze­nia, mimo że służbę zaczy­nała dopiero za trzy godziny.

– Do wszyst­kich wozów w oko­licy. Dwa­na­ście dwa­dzie­ścia dwa. Siódma sześć osiem cztery trzy, lokal osiem­na­ście B. Mel­du­nek nie­po­twier­dzony. Kon­takt z admi­ni­stra­to­rem, miesz­ka­nie dwa A. Do wszyst­kich wozów…

– Zgła­sza się porucz­nik Eve Dal­las. Jestem w odle­gło­ści dwóch minut od Siód­mej.

– Zgło­sze­nie przy­jęte. Zamel­duj się po roz­po­zna­niu sytu­acji.

– Zro­zu­mia­łam. Bez odbioru.

Zatrzy­mała się przy kra­węż­niku i powio­dła wzro­kiem po sta­lo­wo­sza­rym budynku. W kilku oknach poły­ski­wało świa­tło, lecz na osiem­na­stym pię­trze pano­wały ciem­no­ści. Kod dwa­na­ście dwa­dzie­ścia dwa ozna­czał ano­ni­mowy tele­fon o domo­wej kłótni.

Wysia­dła z auta i machi­nal­nie dotknęła broni w kabu­rze pod ramie­niem. Nie miała nic prze­ciwko roz­po­czy­na­niu dnia od kło­po­tów, ale nikt nie lubi się mie­szać do nie­po­ro­zu­mień rodzin­nych. Mał­żeń­stwo, które ska­cze sobie do oczu, rów­nież nie lubi, jak gli­niarz pró­buje – licząc na awans – powstrzy­mać skłó­co­nych, by się nie poza­bi­jali. To, że Eve przy­jęła ten mel­du­nek, świad­czyło o jej tęsk­no­cie za pracą.

Wbie­gła po kilku stop­niach do budynku i odszu­kała lokal z nume­rem dwa A. Kiedy ode­zwał się męski głos, mach­nęła odznaką przed ekra­nem wizjera. Drzwi uchy­liły się nie­znacz­nie i uka­zała się w nich para oczu. Poka­zała odznakę.

– Podobno macie tu jakieś kło­poty.

– Nic o tym nie wiem. Gliny do mnie tele­fo­no­wały. Jestem tu tylko dozorcą.

– Widzę. – Zale­ciało od niego brudną bie­li­zną i serem. – Otwo­rzy pan lokal osiem­na­ście B?

– Nie ma pani klu­cza uni­wer­sal­nego?

– W porządku. – Obrzu­ciła go szyb­kim spoj­rze­niem: był niskiego wzro­stu, chudy, śmier­dzący i wystra­szony. – A może coś mi pan powie o miesz­kań­cach tego lokalu?

– To kobieta. Mieszka sama. Roz­wie­dziona czy coś w tym rodzaju. Wię­cej nie wiem.

– W prze­ci­wień­stwie do innych – mruk­nęła Eve. – Wie pan, jak się nazywa?

– Haw­ley. Marianna Haw­ley. Ma jakieś trzy­dzie­ści, trzy­dzie­ści pięć lat. Ładna babka. Mieszka tu od sze­ściu lat. Nie spra­wia kło­po­tów. Pani wła­dzo, niczego nie sły­sza­łem, niczego nie widzia­łem, o niczym nie wiem. Do cho­lery, jest wpół do szó­stej. Jeśli naro­biła jakichś szkód w miesz­ka­niu, chcę o tym wie­dzieć. W prze­ciw­nym razie to nie mój inte­res.

– W porządku – powtó­rzyła Eve, kiedy męż­czy­zna zatrza­snął jej drzwi przed nosem. – Wra­caj do swo­jej nory, wsza­rzu. – Mach­nęła ręką i poszła kory­ta­rzem do windy. Jadąc na górę, połą­czyła się z cen­tralą. – Zgła­sza się porucz­nik Eve Dal­las. Jestem w budynku przy Siód­mej. Tutej­szy dozorca to wesz. Zgło­szę się ponow­nie po roz­mó­wie­niu się z Marianną Haw­ley, miesz­kanką lokalu osiem­na­ście B.

– Potrzebne ci wspar­cie?

– Nie. Bez odbioru.

Scho­wała nadaj­nik do kie­szeni i wysia­dła na osiem­na­stym pię­trze. Jej uważny wzrok natych­miast dostrzegł zain­sta­lo­wane kamery bez­pie­czeń­stwa. W kory­ta­rzu pano­wała abso­lutna cisza. Sądząc z usy­tu­owa­nia i wystroju wnę­trza, miesz­kali tu pra­cow­nicy umy­słowi o śred­nich docho­dach. Więk­szość z nich wsta­wała po siód­mej rano, w pośpie­chu wypi­jała kawę i pędziła do air­busu lub metra. Nie­liczni szczę­śliwcy mieli biura na miej­scu. Nie­któ­rzy odpro­wa­dzali dzieci do szkoły, inni zaś żegnali współ­mał­żon­ków i cze­kali na kochan­ków. Zwy­kłe życie w zwy­kłym domu. Przy­szło jej nawet do głowy, czy aby Roarke nie jest wła­ści­cie­lem tego budynku, lecz odsu­nęła od sie­bie tę myśl i pode­szła do drzwi miesz­ka­nia numer osiem­na­ście B.

Świa­tełko bez­pie­czeń­stwa migało na zie­lono, czyli blo­kada była wyłą­czona. Eve instynk­tow­nie przy­warła ple­cami do ściany i naci­snęła dzwo­nek. Nie usły­szała brzę­cze­nia, doszła więc do wnio­sku, że miesz­ka­nie musi być dźwię­ko­chłonne. Cokol­wiek działo się w środku, nie wycho­dziło na zewnątrz. Lekko ziry­to­wana wsu­nęła w otwór uni­wer­salny klucz i odblo­ko­wała drzwi.

Zanim weszła, wywo­łała naj­pierw loka­torkę po nazwi­sku. Naj­gor­sza rzecz to prze­stra­szyć śpią­cego czło­wieka, wpa­ro­wu­jąc do jego sypialni z obez­wład­nia­czem lub nożem kuchen­nym w ręku.

– Pani Haw­ley? Poli­cja. Otrzy­ma­li­śmy mel­du­nek, że coś się dzieje w pani miesz­ka­niu. Świa­tło – pole­ciła.

Miesz­ka­nie urzą­dzono ze spo­kojną ele­gan­cją. Cie­płe kolory, pro­ste linie. Ekran roz­ryw­kowy został zapro­gra­mo­wany na stary film wideo. Nie­wia­ry­god­nie piękna naga para, sple­ciona w miło­snym uści­sku, prze­ta­czała się po łóżku usła­nym płat­kami róż, wyda­jąc z sie­bie teatralne jęki. Na stole widać było paterę wypeł­nioną po brzegi gumo­wymi drop­sami bez cukru i świece w srebr­nym i czer­wo­nym kolo­rze, wypa­lone do róż­nych wyso­ko­ści. Na prze­ciw­le­głej ścia­nie usta­wiono długą sofę w bla­do­zie­lo­nym odcie­niu. Pach­niało tu sosną i żura­wi­nami. Pod oknem leżała prze­wró­cona mała cho­inka. Świą­teczne lampki i aniołki ze słod­kimi buziami były potłu­czone, a gałę­zie drzewka poła­mane. Znisz­cze­niu ule­gło rów­nież kil­ka­na­ście leżą­cych pod cho­inką pude­łek.

Eve wyjęła broń i obe­szła pokój, lecz ni­gdzie nie dostrze­gła śla­dów prze­mocy. Para na ekra­nie osią­gnęła wspólny orgazm, przy wtó­rze ochry­płych zwie­rzę­cych jęków. Eve poszła dalej, nasłu­chu­jąc i roz­glą­da­jąc się na boki.

Nagle usły­szała ciche dźwięki muzyki. Roz­po­znała w nich jedną z tych iry­tu­ją­cych świą­tecz­nych melo­dii, które roz­brzmie­wały teraz wszę­dzie.

Wyce­lo­wała broń w stronę małego kory­ta­rza. Było tam dwoje drzwi. Jedne pro­wa­dziły do łazienki, bo przez szparę dostrze­gła umy­walkę i brzeg wanny – wszystko lśniąco białe. Posu­wa­jąc się wzdłuż ściany, pode­szła do dru­gich drzwi, skąd docho­dziła muzyka. Natych­miast wyczuła świeży, meta­liczny, kwa­śny zapach śmierci.

Pchnęła drzwi i weszła do pokoju, szyb­kim ruchem obra­ca­jąc się w lewo, potem w prawo, sku­piona i skon­cen­tro­wana. Wie­działa jed­nak, że nie ma tu nikogo prócz niej i ofiary. Mimo to zaj­rzała do szafy, za zasłony, po czym wyszła z pokoju i prze­szu­kała resztę miesz­ka­nia. Dopiero wtedy ode­tchnęła swo­bod­niej i pode­szła do łóżka.

Dozorca miał rację, ta kobieta rze­czy­wi­ście była ładna. Nie nale­żała do zja­wi­sko­wych pięk­no­ści, przy­cią­ga­ją­cych wzrok, lecz miała wiele uroku, mięk­kie, kasz­ta­nowe włosy i ciem­no­zie­lone oczy. Śmierć nie zdą­żyła jesz­cze znisz­czyć jej urody. Sze­roko otwarte oczy wyra­żały zasko­cze­nie. Blade policzki pokryte były deli­kat­nym odcie­niem różu, rzęsy przy­ciem­nione czar­nym tuszem, a wargi pocią­gnięte wiśniową pomadką. We wło­sach, tuż nad pra­wym uchem, tkwiła ozdobna spinka w kształ­cie drzewka, z małym zło­tym ptasz­kiem na jed­nej ze srebr­nych gałą­zek.

Kobieta była naga, jedy­nie owi­nięta błysz­czą­cym łań­cu­chem cho­in­ko­wym. Dostrze­ga­jąc krwawą ranę na szyi, Eve pomy­ślała, że to pew­nie ten łań­cuch posłu­żył do udu­sze­nia ofiary. Na rękach i nogach wid­niały ślady świad­czące o tym, że została zwią­zana i że usi­ło­wała wal­czyć. Z wieży ste­reo, sto­ją­cej przy łóżku, dobie­gał głos pio­sen­ka­rza, zapo­wia­da­jący rado­sne święta Bożego Naro­dze­nia.

Eve wes­tchnęła i wycią­gnęła nadaj­nik.

– Zgła­sza się porucz­nik Eve Dal­las. Mam tu zamor­do­waną kobietę.

*

Cóż za wredny począ­tek dnia.

Poste­run­kowa Delia Peabody stłu­miła ziew­nię­cie i zlu­stro­wała ofiarę ciem­nymi oczami. Pomimo skan­da­licz­nie wcze­snej pory mun­dur Delii był świeżo odpra­so­wany, a ciem­no­kasz­ta­nowe równo obcięte włosy gładko ucze­sane. Jedyną oznakę, świad­czącą o bru­tal­nym wyrwa­niu poli­cjantki ze snu, sta­no­wiło odgnie­ce­nie na policzku.

– Wredny koniec dnia – mruk­nęła Eve. – Wstępne oglę­dziny wska­zują, że śmierć nastą­piła o dwu­dzie­stej czwar­tej, pra­wie co do minuty. – Usu­nęła się na bok, by zro­bić miej­sce eki­pie tech­nicz­nej. – Wszystko świad­czy o tym, że przy­czyną śmierci było udu­sze­nie. Brak ran na ciele dowo­dzi, że ofiara zaczęła się bro­nić dopiero wtedy, gdy została zwią­zana.

Deli­kat­nie unio­sła stopę kobiety i przyj­rzała się otar­tej kostce.

– Ślady wokół pochwy i odbytu wska­zują na to, że przed śmier­cią denatka została zgwał­cona. Miesz­ka­nie jest dźwię­ko­chłonne. Mogła sobie zdzie­rać płuca.

– Nie zauwa­ży­łam śla­dów wła­ma­nia ani walki, z wyjąt­kiem tej cho­inki. To mi wygląda na prze­my­ślaną robotę.

Eve ski­nęła głową, obrzu­ca­jąc Peabody spoj­rze­niem peł­nym apro­baty.

– Trafne spo­strze­że­nie. Skon­tak­tuj się z dozorcą i weź dys­kietki z kamer z tego pię­tra. Spraw­dzimy, kto ją odwie­dzał.

– Tak jest.

– Postaw przy drzwiach dwóch funk­cjo­na­riu­szy – dodała jesz­cze, pod­cho­dząc do łącza sto­ją­cego przy łóżku. – Niech ktoś wyłą­czy tę cho­lerną muzykę.

– Nie jest pani w świą­tecz­nym nastroju, porucz­niku. – Peabody naci­snęła kla­wisz sta­ran­nie pola­kie­ro­wa­nym paznok­ciem.

– Boże Naro­dze­nie to jak wrzód na tyłku. Skoń­czy­li­ście? – Eve spy­tała człon­ków ekipy tech­nicz­nej. – Obróćmy ją, zanim zosta­nie zabrana.

Krew zdą­żyła już spły­nąć do poślad­ków, które przy­brały czer­wony kolor. Żołą­dek i pęcherz były puste. Mimo sprayu ochron­nego na dło­niach Eve poczuła jakieś zadra­pa­nie na skó­rze denatki.

– Wygląda na świeże – mruk­nęła. – Peabody, nagraj to na wideo, zanim wyj­dziesz. – Przyj­rzała się jasnemu napi­sowi na pra­wej łopatce.

– „Mojej miło­ści” – odczy­tała Peabody jasno­czer­wone sta­ro­świec­kie litery na bia­łej skó­rze.

– To chyba świeży tatuaż. – Eve pochy­liła się tak nisko, że omal nie dotknęła nosem ramie­nia ofiary. – Trzeba spraw­dzić, gdzie go zro­biła.

– Prze­piórka na gru­szy.

Eve unio­sła głowę.

– Co?

– Ta spinka we wło­sach. Na pierw­szy dzień Bożego Naro­dze­nia. – Jej sze­fowa naj­wy­raź­niej na­dal nic nie rozu­miała, więc Delia pospiesz­nie wyja­śniła: – To taka stara pio­senka Dwa­na­ście dni Bożego Naro­dze­nia. Każ­dego ranka chło­piec daje swo­jej uko­cha­nej jakiś pre­zent, zaczy­na­jąc od prze­piórki na gru­szy.

– A po co komu, do cho­lery, ptak na drze­wie? Idio­tyczny pre­zent. – Eve poczuła w żołądku skurcz, gdy pomy­ślała, co to może ozna­czać. – Miejmy nadzieję, że to była jego jedyna miłość. Daj mi te taśmy i niech zabie­rają ciało – pole­ciła, a następ­nie pode­szła do sto­ją­cego przy łóżku wide­okomu.

Kiedy wynie­siono ciało, pole­ciła wyświe­tlić wszyst­kie połą­cze­nia z ostat­nich dwu­dzie­stu czte­rech godzin.

Pierw­sze zare­je­stro­wano o osiem­na­stej. Była to wesoła roz­mowa ofiary z matką. Słu­cha­jąc ich obu i patrząc na roze­śmianą twarz star­szej kobiety, Eve zasta­na­wiała się, jak będzie wyglą­dać ta twarz, kiedy prze­każe pani Haw­ley wia­do­mość o śmierci córki.

Dru­gie i ostat­nie było połą­cze­niem z zewnątrz. Przy­stojny facet, pomy­ślała Eve, przy­glą­da­jąc się twa­rzy męż­czy­zny na ekra­nie. Około trzy­dzie­stu pię­ciu lat, miły uśmiech, wyra­zi­ste brą­zowe oczy. Ofiara mówiła do niego Jerry. Lub Jer. Mnó­stwo sek­su­al­nych pod­tek­stów, żarty. A więc kocha­nek. Może nawet uko­chany.

Wyjęła dys­kietkę, opa­ko­wała ją i wrzu­ciła do torby. Pod oknem zauwa­żyła kalen­darz Marianny, prze­no­śny wide­okom i notes adre­sowy. Po krót­kim przej­rze­niu ich zawar­to­ści zna­la­zła nazwi­sko Jeremy Van­do­ren.

Kiedy została sama w pokoju, pode­szła jesz­cze raz do łóżka. Leżała na nim zakrwa­wiona pościel. Ubra­nie kobiety zostało sta­ran­nie pocięte i rzu­cone na pod­łogę. Zapa­ko­wano je już do worka. W miesz­ka­niu pano­wała cisza.

Musiała go wpu­ścić, pomy­ślała Eve. Czy poszła z nim do sypialni dobro­wol­nie, czy też została zmu­szona? Raport tok­sy­ko­lo­giczny wyja­śni, czy miała we krwi jakieś nie­le­galne środki. Kiedy zna­leźli się w sypialni, roz­cią­gnął ją na łóżku i przy­wią­zał jej ręce i nogi do czte­rech słup­ków w rogach. Następ­nie pociął jej ubra­nie. Ostroż­nie, bez pośpie­chu. W jego dzia­ła­niach nie było wście­kło­ści czy gniewu ani nawet roz­pacz­li­wego pożą­da­nia. Robił wszystko na zimno, w spo­sób prze­my­ślany. Potem ją zgwał­cił. Miał nad nią wła­dzę. Bro­niła się, krzy­czała, może nawet bła­gała. Spra­wiło mu to przy­jem­ność. To typowe dla gwał­ci­cieli. Eve głę­boko ode­tchnęła kilka razy, bo przed oczami sta­nął jej wła­sny ojciec.

Kiedy mor­derca zaspo­koił żądzę, udu­sił ofiarę, patrząc, jak oczy wycho­dzą jej na wierzch. Potem ją ucze­sał, uma­lo­wał i owi­nął srebr­nym łań­cu­chem. Czy tę spinkę do wło­sów przy­niósł ze sobą, czy też nale­żała do dziew­czyny? Sama sobie zro­biła ten tatuaż, czy to sprawca ją tak przy­ozdo­bił?

Prze­szła do sąsia­du­ją­cej z sypial­nią łazienki. Była wyło­żona śnież­no­bia­łymi kafel­kami, w powie­trzu uno­sił się nikły zapach środka dezyn­fe­ku­ją­cego. Tu pew­nie się mył, zakoń­czyw­szy dzieło, może nawet się ubie­rał, po czym wytarł do czy­sta wszyst­kie ślady.

Tak czy owak trzeba będzie wpu­ścić tu „sprzą­ta­czy”. Naj­mniej­szy nawet wło­sek może mieć zna­cze­nie.

Dziew­czyna miała matkę, która ją kochała, myślała dalej Eve. Wspól­nie pla­no­wały święta, śmiały się, roz­ma­wiały o cia­stecz­kach.

– Pani porucz­nik?

Eve zer­k­nęła przez ramię i zoba­czyła w kory­ta­rzu Peabody.

– Co?

– Mam dys­kietki z kamer moni­to­ringu. Przy drzwiach stoi dwóch funk­cjo­na­riu­szy.

– Dobrze. – Eve prze­tarła dłońmi twarz. – Plom­bu­jemy miesz­ka­nie i zabie­ramy wszystko do cen­trali. Muszę powia­do­mić naj­bliż­szą rodzinę. – Zarzu­ciła torbę na ramię i zabrała swój zestaw pod­ręczny. – Mia­łaś rację, Peabody. To wredny począ­tek dnia.

Rozdział 2

2

– Spraw­dzi­łaś tego jej faceta?

– Tak. Jeremy Van­do­ren mieszka przy Dru­giej Alei, pra­cuje jako makler w fir­mie Foster, Bride i Rum­sey na Wall Street. – Delia zer­k­nęła do notat­nika. – Roz­wie­dziony, lat trzy­dzie­ści sześć, poza tym bar­dzo atrak­cyjny okaz męż­czy­zny.

– Hmm. – Eve wsu­nęła dys­kietkę do kom­pu­tera. – Sprawdźmy, czy ten bar­dzo atrak­cyjny okaz męż­czy­zny zło­żył wczo­raj wie­czo­rem wizytę swo­jej dziew­czy­nie.

– Przy­nieść kawy, pani porucz­nik?

– Co?

– Przy­nieść kawy?

Eve wpa­try­wała się z uwagą w moni­tor.

– Jeśli chcesz kawy, Peabody, to po pro­stu powiedz.

Asy­stentka wznio­sła oczy ku niebu.

– Tak, chęt­nie bym się napiła.

– To sobie przy­nieś. A przy oka­zji weź i dla mnie. Ofiara wró­ciła do domu o szes­na­stej czter­dzie­ści pięć. – Stop – pole­ciła kom­pu­te­rowi i przez chwilę wpa­try­wała się w postać Marianny Haw­ley widoczną na ekra­nie.

Zadbana, ładna, młoda, w jasno­czer­wo­nym bere­cie przy­kry­wa­ją­cym poły­skliwe kasz­ta­nowe włosy, w dłu­gim płasz­czu w tym samym odcie­niu i ele­ganc­kich butach.

– Wra­cała z zaku­pów – stwier­dziła Peabody, sta­wia­jąc przed Eve kubek z kawą.

– Tak. U Blo­oming­dale’a. Obraz start – pole­ciła Dal­las.

Marianna posta­wiła na pod­ło­dze torby z zaku­pami i wyjęła kartę magne­tyczną. Poru­szała ustami, jakby coś do sie­bie mówiła. Nie, raczej śpie­wała, doszła do wnio­sku Eve. Potem odrzu­ciła włosy do tyłu, pod­nio­sła torby, weszła do miesz­ka­nia i zamknęła drzwi. Zapa­liło się czer­wone świa­tło blo­kady zam­ków.

Potem na moni­to­rze poja­wili się inni loka­to­rzy, wcho­dzący i wycho­dzący, w poje­dynkę lub parami. Toczyło się zwy­czajne życie.

– Kola­cję zja­dła w domu – stwier­dziła Eve, wyobra­ża­jąc sobie wnę­trze miesz­ka­nia.

Widziała, jak Marianna krząta się po poko­jach, ubrana w pro­ste gra­na­towe spodnie i biały swe­ter, który potem zosta­nie pocięty, włą­cza ekran roz­ryw­kowy, odwie­sza do szafy w przed­po­koju jasno­czer­wony płaszcz, kła­dzie na półkę beret, zdej­muje buty i roz­pa­ko­wuje zakupy. Schludna kobieta, mająca zami­ło­wa­nie do ład­nych rze­czy, przy­go­to­wuje się do spę­dze­nia spo­koj­nego wie­czoru w domu.

– Około siód­mej zja­dła zupę zapro­gra­mo­waną w auto­ku­cha­rzu. – Eve bęb­niła w blat biurka krót­kimi, nie­po­ma­lo­wa­nymi paznok­ciami. – Potem roz­ma­wiała z matką, a potem połą­czyła się ze swoim face­tem.

W tym momen­cie zoba­czyła, że drzwi od windy się otwie­rają. Unio­sła w górę brwi, aż ukryły się pod gęstą grzywką.

– Pro­szę, pro­szę, co my tu mamy?

– Święty Miko­łaj! – Peabody uśmiech­nęła się, zer­ka­jąc Eve przez ramię. – Z pre­zen­tem.

Męż­czy­zna w czer­wo­nym stroju, ze śnież­no­białą brodą, niósł w rękach wiel­kie pudło owi­nięte w srebrny papier i owią­zane zło­to­zie­loną wstążką.

– Stop. Powięk­sze­nie wycinka dzie­sięć do pięć­dzie­siąt, trzy­dzie­ści pro­cent.

Ekran zami­go­tał, podany przez Eve frag­ment obrazu oddzie­lił się, po czym został uka­zany w powięk­sze­niu. W samym środku fan­ta­zyj­nej kokardy tkwiło srebrne drzewko ze zło­tym ptasz­kiem.

– Sukin­syn. To ta spinka, którą miała we wło­sach.

– Ale… prze­cież to Święty Miko­łaj.

– Weź się w garść, Peabody. Obraz start. Idzie w kie­runku jej miesz­ka­nia – mruk­nęła Eve, patrząc, jak postać z błysz­czą­cym pakun­kiem w ręku pod­cho­dzi do drzwi Marianny, naci­ska dzwo­nek pal­cem w ręka­wiczce, czeka chwilę, po czym się uśmie­cha. W tym momen­cie poja­wiła się Marianna z roz­ja­śnioną twa­rzą i błysz­czą­cymi rado­ścią oczyma. Jedną ręką odrzu­ciła do tyłu włosy, drugą otwo­rzyła sze­rzej drzwi. Święty Miko­łaj odwró­cił się do kamery i z uśmie­chem puścił oko.

– Stop. A to drań. Skur­wy­syń­ski żar­tow­niś. Wydruk obrazu na ekra­nie – pole­ciła Eve, przy­glą­da­jąc się okrą­głej twa­rzy o rumia­nych policz­kach i błysz­czą­cych nie­bie­skich oczach. – On wie­dział, że będziemy oglą­dać dys­kietki. Naj­wy­raź­niej go to bawi.

– Prze­cież jest prze­brany za Świę­tego Miko­łaja. – Peabody gapiła się w ekran. – To odra­ża­jące. To po pro­stu… nie­moż­liwe.

– A gdyby był prze­brany za dia­bła, to byłoby moż­liwe, tak?

– Tak. Nie. – Asy­stentka wzru­szyła ramio­nami i prze­stą­piła z nogi na nogę. – To jest… To po pro­stu chore.

– Ale rów­nież bar­dzo sprytne. – Eve cze­kała, aż kom­pu­ter wydru­kuje por­tret męż­czy­zny. – Prze­cież nikt nie zamknie Miko­ła­jowi drzwi przed nosem. Obraz start.

Męż­czy­zna wszedł do miesz­ka­nia i kory­tarz opu­sto­szał. Timer u dołu ekranu wska­zy­wał godzinę dwu­dzie­stą pierw­szą trzy­dzie­ści trzy.

Nie spie­szył się, pomy­ślała Eve. Pra­wie dwie i pół godziny. Sznur, któ­rym ją zwią­zał, i wszystko, co mogło być potrzebne, znaj­do­wało się zapewne w tym wiel­kim błysz­czą­cym pudle.

O jede­na­stej z windy wysia­dła jakaś para na lek­kim rau­szu i prze­szła, śmie­jąc się, obok drzwi Marianny, zapewne nie mając poję­cia, co dzieje się w środku.

Strach i ból. Mor­der­stwo.

Drzwi miesz­ka­nia otwo­rzyły się pół godziny po pół­nocy. Wyszedł przez nie męż­czy­zna w czer­wo­nym stroju, ze srebr­nym pudłem w ręku. Na rumia­nej twa­rzy wid­niał sze­roki, nie­mal dziki uśmiech. Ponow­nie spoj­rzał w kamerę. W jego oczach pło­nęło sza­leń­stwo. Tanecz­nym kro­kiem sunął do windy.

– Sko­piuj dys­kietkę pod nazwą „Haw­ley”. Sprawa dwa­dzie­ścia pięć sto sie­dem­dzie­siąt sześć H. Ile, mówi­łaś, jest tych dni w pio­sence?

– Dwa­na­ście. – Peabody prze­łknęła łyk kawy, bo nagle zaschło jej w gar­dle. – Dwa­na­ście dni!

– Lepiej dowiedzmy się, czy Haw­ley była jego jedyną miło­ścią, czy ma jesz­cze jede­na­ście innych. – Eve wstała. – Chodźmy poga­dać z tym jej face­tem.

*

Jeremy Van­do­ren pra­co­wał w wiel­kiej sali podzie­lo­nej na boksy tak małe, że mie­ściło się w nich zale­d­wie biurko z kom­pu­te­rem, sys­tem łącz­no­ści i fotel na trzech kół­kach. Do cien­kich ścia­nek były przy­cze­pione raporty z giełdy, reper­tuar teatrów, kartka świą­teczna przed­sta­wia­jąca kobietę o ponęt­nych kształ­tach, obsy­paną płat­kami śniegu, i foto­gra­fia Marianny Haw­ley.

Zer­k­nął na wcho­dzącą Eve, uniósł w górę dłoń i dalej stu­kał w kla­wia­turę kom­pu­tera, mówiąc jed­no­cze­śnie do mikro­fonu ze słu­chawką.

– Com­sat pięć i osiem, Ken­mart spadł do trzech sie­dem­dzie­siąt pięć. Nie, Roarke Indu­stries pod­sko­czyło o sześć punk­tów. Nasi ana­li­tycy prze­wi­dują, że w ciągu dnia sko­czy jesz­cze o dwa.

Eve unio­sła brew i wsu­nęła dło­nie do kie­szeni spodni. Za chwilę będziemy roz­ma­wiać o mor­der­stwie, a tym­cza­sem Roarke zara­bia miliony. Prze­dziw­nie to się ple­cie.

– Zała­twione.

Van­do­ren naci­snął jeden z kla­wi­szy i na ekra­nie poja­wiła się plą­ta­nina tajem­ni­czych cyfr i sym­boli. Eve odcze­kała kolejne trzy­dzie­ści sekund, po czym wycią­gnęła odznakę i pod­sta­wiła ją męż­czyź­nie pod nos. Zamru­gał, odwró­cił się i na nią spoj­rzał.

– Zała­twione. Oczy­wi­ście. Dzięki. – Van­do­ren odsu­nął na bok mikro­fon i uśmiech­nął się nie­pew­nie. Kąciki warg lekko mu drżały. – Czym mogę słu­żyć, pani porucz­nik?

– Jeremy Van­do­ren?

– Tak. – Jego ciem­no­brą­zowe oczy prze­su­nęły się na sto­jącą z tyłu Peabody i wró­ciły do Eve. – Czyż­bym miał jakieś kło­poty?

– A czy zro­bił pan coś nie­zgod­nego z pra­wem, panie Van­do­ren?

– Nie przy­po­mi­nam sobie. – Ponow­nie się uśmiech­nął, uka­zu­jąc mały dołe­czek w policzku. – Jeśli nie liczyć paczki drop­sów, którą ukra­dłem, gdy mia­łem osiem lat.

– Czy zna pan Mariannę Haw­ley?

– Oczy­wi­ście. Chyba nie chce pani powie­dzieć, że Mari zwę­dziła cukierki? – Nagle uśmiech znik­nął z jego twa­rzy. – O co cho­dzi? Czy coś się stało?

Wstał z fotela i prze­biegł wzro­kiem salę, jakby ocze­ku­jąc, że zoba­czy Mariannę.

– Przy­kro mi, panie Van­do­ren. – Eve ni­gdy nie umiała prze­ka­zy­wać złych wia­do­mo­ści, posta­no­wiła więc, że zrobi to szybko. – Pani Haw­ley nie żyje.

– Nie, to nie­prawda – powie­dział, prze­no­sząc ciemne oczy na Eve. – To nie­moż­liwe. Roz­ma­wia­łem z nią wczo­raj wie­czo­rem. Umó­wi­li­śmy się na kola­cję dziś na siódmą. Musiała zajść jakaś pomyłka.

– Nie ma żad­nej pomyłki. Przy­kro mi – powtó­rzyła Eve. – Wczo­raj wie­czo­rem Marianna Haw­ley została zamor­do­wana w swoim miesz­ka­niu.

– Marianna? Zamor­do­wana? – Krę­cił głową, jakby nie rozu­miał zna­cze­nia tych słów. – To nie­moż­liwe. To po pro­stu nie­moż­liwe. – Odwró­cił się w stronę pod­ręcz­nego wide­okomu. – Zaraz się z nią połą­czę. Jest teraz w pracy.

– Panie Van­do­ren. – Eve poło­żyła mu rękę na ramie­niu i lekko pchnęła go na fotel. Sama nie miała gdzie usiąść, przy­cup­nęła więc na brzegu biurka. – Została ziden­ty­fi­ko­wana na pod­sta­wie linii papi­lar­nych i kodu DNA – powie­działa, patrząc mu w oczy. – Jeśli pan może, to chcia­ła­bym, żeby potwier­dził pan jej toż­sa­mość.

– Jej toż­sa­mość… – Pode­rwał się z miej­sca, ude­rza­jąc Eve w ramię. Nie­za­go­jona rana natych­miast dała o sobie znać. – Dobrze, pójdę z panią, by udo­wod­nić, że to nie ona. To nie może być Marianna.

*

Kost­nica nie nale­żała do przy­jem­nych miejsc. Komuś, kto w przy­pły­wie opty­mi­zmu lub wisiel­czego humoru poza­wie­szał u sufitu czer­wone i zie­lone kule, a drzwi ozdo­bił ohyd­nymi zło­tymi gir­lan­dami, udało się jedy­nie wywo­łać głupi uśmie­szek na twa­rzach wcho­dzą­cych tu ludzi.

Eve stała przy oszklo­nej ścia­nie i widziała, podob­nie jak wiele razy przed­tem, że na widok nie­ru­cho­mego ciała Marianny Haw­ley cia­łem męż­czy­zny wstrząsa dreszcz.

Zwłoki przy­kryto prze­ście­ra­dłem, by oszczę­dzić naj­bliż­szym widoku jej nago­ści, nacię­cia w kształ­cie litery Y i stem­pla na sto­pie z nazwi­skiem i nume­rem.

– Nie. – Van­do­ren przy­ci­snął dło­nie do szyby. – Nie, nie, nie, to nie­prawda. Marianno…

Eve deli­kat­nie poło­żyła mu rękę na ramie­niu. Trząsł się cały i zaci­śnię­tymi w pię­ści dłońmi ude­rzył o szklaną prze­grodę.

– Pro­szę tylko kiw­nąć głową, jeśli roz­po­znaje pan Mariannę Haw­ley.

Ski­nął głową i roz­pła­kał się nagle.

– Peabody, znajdź jakieś puste pomiesz­cze­nie… I przy­nieś szklankę wody.

W tym momen­cie Van­do­ren przy­tu­lił się do Eve i ukrył twarz na ramie­niu. Objęła go, dając jed­no­cze­śnie znak obsłu­dze, by zasło­nić szybę.

– Chodź, Jerry, wyjdźmy stąd.

Oto­czyła go ramie­niem, myśląc w duchu, że wola­łaby raczej zmie­rzyć się z uzbro­jo­nym ban­dytą niż pocie­szać pogrą­żo­nego w żalu czło­wieka, który stra­cił uko­chaną osobę. Czuła się bez­radna, bo nie mogła mu pomóc. Mimo to szep­tała ciche słowa otu­chy, pro­wa­dząc męż­czy­znę przez wyło­żony tera­kotą hol do drzwi, gdzie cze­kała na nich Peabody.

– Tu możemy wejść – powie­działa cicho asy­stentka. – Zaraz przy­niosę wodę.

– Usiądźmy. – Eve zapro­wa­dziła Jeremy’ego do krze­sła, wycią­gnęła z kie­szeni mary­narki chu­s­teczkę i wci­snęła mu do ręki. – Przy­kro mi, że stra­cił pan bli­ską osobę – powie­działa, jak zwy­kle w takich wypad­kach, po raz kolejny uświa­da­mia­jąc sobie nie­sto­sow­ność tych słów.

– Kto mógł skrzyw­dzić Mariannę? I dla­czego?

– Moim zada­niem jest się tego dowie­dzieć. I dowiem się.

Jakaś nuta w jej gło­sie spra­wiła, że Van­do­ren pod­niósł na Eve zaczer­wie­nione, pełne smutku oczy. Z wyraź­nym tru­dem ode­tchnął głę­boko.

– Ja… Ona była wyjąt­kowa. – Wsu­nął rękę do kie­szeni i wyjął z niej małe aksa­mitne pudełko. – Mia­łem jej to wrę­czyć dziś wie­czo­rem. Chcia­łem zacze­kać do Wigi­lii, bo Marianna uwiel­biała święta, ale nie mogłem już dłu­żej cze­kać.

Trzę­są­cymi się pal­cami otwo­rzył pude­łeczko. Na aksa­mit­nej podu­szeczce leżał pier­ścio­nek zarę­czy­nowy z bry­lan­tem.

– Chcia­łem dziś popro­sić ją o rękę. I został­bym przy­jęty. Kocha­li­śmy się. Czy to… – Zamknął pudełko i scho­wał je do kie­szeni. – Czy to był napad rabun­kowy?

– Przy­pusz­czamy, że nie. Jak dawno pan ją znał?

– Sześć mie­sięcy, pra­wie sie­dem. – Spoj­rzał na Peabody, która przy­nio­sła mu szklankę wody. – Dzię­kuję. To były naj­szczę­śliw­sze mie­siące w moim życiu – dodał.

– Jak się pozna­li­ście?

– Przez agen­cję matry­mo­nialną „Szczę­śliwy Zwią­zek”.

– Korzy­stał pan z usług agen­cji matry­mo­nial­nej? – spy­tała z nie­do­wie­rza­niem Delia.

Jeremy spu­ścił głowę i wes­tchnął.

– Zro­bi­łem to pod wpły­wem impulsu. Więk­szość czasu spę­dzam w pracy i rzadko gdzieś wycho­dzę. Dwa lata temu się roz­wio­dłem i chyba dla­tego kobiety mnie onie­śmie­lają. W każ­dym razie żadna z tych, z któ­rymi się spo­ty­ka­łem… Po pro­stu nie paso­wa­li­śmy do sie­bie. Pew­nego wie­czoru zoba­czy­łem w kom­pu­te­rze reklamę agen­cji i posta­no­wi­łem spró­bo­wać.

Upił łyk wody.

– Marianna była trze­cią dziew­czyną, z którą się spo­tka­łem. Z dwoma pierw­szymi posze­dłem na drinka i na tym się skoń­czyło. Kiedy jed­nak pozna­łem Mariannę, poczu­łem, że to może być coś waż­nego. – Zamknął oczy i ode­tchnął gło­śno. – Ona jest… wspa­niała. Ma w sobie tyle życia, tyle entu­zja­zmu. Lubiła swoją pracę, miesz­ka­nie, zało­żyła kółko teatralne. Wysta­wiała sztuki.

Eve zauwa­żyła, że to, co było, mie­szało mu się z teraź­niej­szo­ścią i bez­sku­tecz­nie usi­ło­wał oswoić się z cza­sem prze­szłym.

– Zaczę­li­ście się więc spo­ty­kać – pod­po­wie­działa mu.

– Tak. Posta­no­wi­li­śmy umó­wić się tylko na drinka, bez żad­nych zobo­wią­zań, ale w końcu poszli­śmy na kola­cję, a potem na kawę i prze­ga­da­li­śmy kilka godzin. Było to dla nas coś waż­nego.

– Czy ona czuła to samo?

– Tak. Nie spie­szy­li­śmy się. Kilka wspól­nych kola­cji, teatr. Oboje lubimy cho­dzić do teatru. Potem zaczę­li­śmy spę­dzać razem sobot­nie popo­łu­dnia. Teatr, muzeum albo spa­cer. Poje­cha­li­śmy do jej rodzin­nego mia­sta. Przed­sta­wiła mnie rodzi­com. Czwar­tego czerwca poszli­śmy do mojej mamy na kola­cję.

Van­do­ren zamy­ślił się, widząc coś, co tylko on mógł zoba­czyć.

– Czy w tym cza­sie spo­ty­kała się jesz­cze z kimś?

– Nie. Zawar­li­śmy umowę.

– Czy ktoś jej się naprzy­krzał? Może dawny zna­jomy, kocha­nek, były mąż?

– Nie. Powie­dzia­łaby mi o tym. Nie mie­li­śmy przed sobą tajem­nic. – Wzrok mu stward­niał. – Czemu pani mnie o to pyta? Czy ona, czy Marianna… czy on… O Boże! – Leżąca na kola­nie dłoń zaci­snęła się w pięść. – Naj­pierw ją zgwał­cił, tak? Ten pie­przony skur­wiel ją zgwał­cił! Powi­nie­nem być tam razem z nią. – Zerwał się z krze­sła, roz­chla­pu­jąc wodę ze szklanki. – Powi­nie­nem tam być. To ni­gdy by się nie stało, gdy­bym z nią był.

– A gdzie byłeś, Jerry?

– Co?

– Gdzie byłeś wczo­raj wie­czo­rem mię­dzy dwu­dzie­stą pierw­szą trzy­dzie­ści a dwu­dzie­stą czwartą?

– Pani myśli, że ja… – Zatrzy­mał się, uniósł dłoń, zaci­snął powieki i trzy razy głę­boko ode­tchnął. Kiedy ponow­nie otwo­rzył oczy, były już jasne i spo­kojne. – Rozu­miem, musi­cie się upew­nić, że to nie ja, by zła­pać tego dra­nia. W porządku. Tak trzeba.

– Tak trzeba – powtó­rzyła Eve i poczuła nowy przy­pływ współ­czu­cia.

– Byłem w swoim miesz­ka­niu. Pra­co­wa­łem, roz­ma­wia­łem z kil­koma oso­bami, robi­łem świą­teczne zakupy przez inter­net. Spraw­dzi­łem też rezer­wa­cję na dzi­siej­szy wie­czór, bo się dener­wo­wa­łem. Chcia­łem… – Odchrząk­nął. – Chcia­łem, żeby wszystko było jak należy. Potem połą­czy­łem się z matką. – Prze­tarł dłońmi twarz. – Musia­łem to komuś powie­dzieć. Była taka wzru­szona i pod­eks­cy­to­wana. Bar­dzo lubi Mariannę. Była chyba dzie­siąta trzy­dzie­ści. Może­cie spraw­dzić mój wide­okom, kom­pu­ter, wszystko, co tylko chce­cie.

– Okay, Jerry.

– Czy… Czy jej rodzice już wie­dzą?

– Tak, roz­ma­wia­łam z nimi.

– Muszę się z nimi skon­tak­to­wać. Pew­nie będą chcieli zabrać ją do domu. – Jego oczy wypeł­niły się łzami, które zaczęły spły­wać po policz­kach. – Zajmę się tym.

– Dopil­nuję, żeby wydano ciało tak szybko, jak to moż­liwe. Czy chciałby pan, żeby­śmy kogoś zawia­do­mili?

– Nie. Chcę już iść, muszę powie­dzieć moim rodzi­com. – Ruszył do drzwi. – Znajdź­cie tego, kto to zro­bił – powie­dział, nie odwra­ca­jąc głowy. – Dowiedz­cie się, kto ją skrzyw­dził.

– Znaj­dziemy go, Jerry. Jesz­cze tylko jedno pyta­nie.

Prze­tarł ręką twarz i odwró­cił się.

– O co cho­dzi?

– Czy Marianna miała tatuaż?

Zaśmiał się ostro, chra­pli­wie, jakby śmiech ranił mu gar­dło.

– Marianna? Nie. Była sta­ro­świecka. Nie zro­bi­łaby sobie nawet takiego zmy­wal­nego.

– Jest pan pewien?

– Byli­śmy kochan­kami, pani porucz­nik. Kocha­li­śmy się. Zna­łem jej ciało, myśli i serce.

– Okay, dzię­kuję. – Patrzyła, jak zamy­kają się za nim drzwi. – Jakieś wnio­ski, Peabody?

– Face­towi krwawi serce.

– Też tak myślę. Ale ludzie czę­sto zabi­jają tych, któ­rych kochają. Spis połą­czeń nie daje mu pew­nego alibi.

– Nie wygląda na Świę­tego Miko­łaja.

Eve uśmiech­nęła się lekko.

– Gwa­ran­tuję, że ten, kto ją zabił, też na niego nie wygląda. W prze­ciw­nym razie nie uśmie­chałby się do kamery. Strój, soczewki kon­tak­towe, maki­jaż, broda i peruka. Każdy może wyglą­dać jak Święty Miko­łaj.

Na razie musiała pole­gać na instynk­cie.

– To nie on. Trzeba spraw­dzić, gdzie pra­co­wała, zna­leźć jej przy­ja­ciół i wro­gów.

*

Wkrótce oka­zało się, że Marianna miała mnó­stwo przy­ja­ciół i naj­wy­raź­niej żad­nych wro­gów. Z zebra­nych infor­ma­cji powstał obraz szczę­śli­wej kobiety, zado­wo­lo­nej z pracy, przy­wią­za­nej do rodziny, lecz pre­fe­ru­ją­cej szyb­kie tempo życia wiel­kiego mia­sta. Miała ści­słe grono przy­ja­ciółek, sła­bość do robie­nia zaku­pów i do teatru, a jej zwią­zek z Jer­rym Van­do­re­nem nale­żał, zgod­nie z powszechną opi­nią, do wyjąt­kowo szczę­śli­wych.

Cie­szyła się życiem. Wszy­scy ją kochali. Miała szczere, ufne serce.

Jadąc do domu, Eve prze­bie­gła myślami opi­nie przy­ja­ciół i zna­jo­mych Marianny. Wszyst­kie były bar­dzo pochlebne i od nikogo nie usły­szała nawet jed­nej zło­śli­wej uwagi na jej temat.

Był jed­nak ktoś, kto myślał ina­czej, kto zamor­do­wał ją z zimną krwią, i jeśli wziąć pod uwagę wyraz jego oczu, z czymś w rodzaju zado­wo­le­nia.

Mojej miło­ści.

Tak, są ludzie, któ­rzy potra­fią zabić z miło­ści. To uczu­cie jest dla nich jak żywa, jątrząca się rana. Wie­działa coś o tym, bo sama go doświad­czyła. Ale potra­fiła je poko­nać. Odsu­nęła na bok przy­kre wspo­mnie­nia i połą­czyła się z labo­ra­to­rium.

– Masz już raport tok­sy­ko­lo­giczny Marianny Haw­ley, Dic­kie?

Na ekra­nie poja­wiła się cier­pięt­ni­cza twarz głów­nego kie­row­nika.

– Wiesz, jacy jeste­śmy zapchani robotą w okre­sie przed­świą­tecz­nym. Naci­skają na nas ze wszyst­kich stron, a labo­ranci zamiast pra­co­wać, uga­niają się za pre­zen­tami.

– Serce mi się ści­ska ze współ­czu­cia. Chcę mieć ten raport, Dic­kie.

– A ja chcę iść na urlop – odburk­nął, ale wystu­kał coś na kla­wia­tu­rze kom­pu­tera. – Dostała śro­dek uspo­ka­ja­jący, powszech­nie dostępny, łagodny. Otu­ma­nił ją na jakieś dzie­sięć, pięt­na­ście minut.

– Wystar­czyło – mruk­nęła Eve.

– Dał jej zastrzyk w prawe ramię. Pew­nie poczuła się, jakby dostała w łeb. Reak­cje orga­ni­zmu: zawroty głowy, brak orien­ta­cji, może nawet chwi­lowa utrata przy­tom­no­ści i zwiot­cze­nie mię­śni.

– Dobra. Ślady nasie­nia?

– Ani plem­niczka. Musiał wło­żyć pre­zer­wa­tywę albo ona sto­so­wała jakiś śro­dek anty­kon­cep­cyjny. Jesz­cze to spraw­dzamy. Poza tym ciało spry­skano czymś dezyn­fe­ku­ją­cym. Ślady są w pochwie, co rów­nież mogło zabić plem­niki. Nic wię­cej nie zna­leź­li­śmy. Ale jest coś. Miała na twa­rzy inne kosme­tyki niż te, które były w miesz­ka­niu. Nie skoń­czy­li­śmy jesz­cze ich ana­lizy. Wstępne bada­nia wska­zują, że zostały zro­bione z natu­ral­nych skład­ni­ków, to zna­czy, że musiały nie­źle kosz­to­wać. Pew­nie przy­niósł je ze sobą.

– Posta­raj się jak naj­szyb­ciej o nazwy firm. To może być jakiś trop. Dobra robota, Dic­kie.

– Odwal się. Cho­ler­nie weso­łych świąt.

– Nawza­jem – mruk­nęła, mija­jąc żela­zną bramę pose­sji.

Z daleka, w wysmu­kłych, zwień­czo­nych lukami oknach, zdo­bią­cych wie­życzki, i na pierw­szym pię­trze, dostrze­gła świa­tła, roz­ja­śnia­jące zimowy mrok.

Dom. Jej i męż­czy­zny, do któ­rego nale­żał. Męż­czy­zny, który ją kochał i który ofia­ro­wał jej pier­ścio­nek zarę­czy­nowy. Jerry też chciał ofia­ro­wać taki pier­ścio­nek swo­jej uko­cha­nej.

Obró­ciła na palcu ślubną obrączkę i zatrzy­mała się przed głów­nym wej­ściem. Jerry powie­dział, że Marianna była dla niego wszyst­kim. Jesz­cze rok temu ona, Eve, nie umia­łaby tego zro­zu­mieć.

Prze­cze­sała dłońmi potar­gane włosy. Nie powinna była dopu­ścić, by współ­czu­cie dla tego męż­czy­zny wzięło górę. To błąd, który nie uła­twi jej sprawy, a nawet może prze­szko­dzić w pro­wa­dze­niu śledz­twa. Musi odsu­nąć na bok wszyst­kie emo­cje. Miłość nie zawsze zwy­cięża, ale spra­wie­dli­wość tak, jeśli się o to posta­rać.

Wysia­dła z samo­chodu i weszła po scho­dach do obszer­nego holu. Zdjęła skó­rzaną kurtkę i rzu­ciła na ele­gancki słu­pek przy porę­czy scho­dów. Z cie­nia wyło­nił się Sum­mer­set, wysoki, kości­sty, o ciem­nych oczach. Na jego twa­rzy malo­wał się wyraz dez­apro­baty.

– Pani porucz­nik.

– Zostaw mój samo­chód dokład­nie tam, gdzie jest – powie­działa i ruszyła scho­dami na górę.

Wcią­gnął gło­śno powie­trze przez nos.

– Mam dla pani kilka wia­do­mo­ści.

– Mogą pocze­kać – odparła, myśląc już o gorą­cym prysz­nicu, kie­liszku wina i dzie­się­cio­mi­nu­to­wej drzemce. Sum­mer­set jesz­cze coś powie­dział, lecz nie miała ochoty go słu­chać. – Poca­łuj mnie gdzieś – mruk­nęła, otwie­ra­jąc drzwi do sypialni, i znie­ru­cho­miała, czu­jąc, jak cała roz­kwita.

Przed otwartą szafą, nagi do pasa, stał Roarke. Pięk­nie ukształ­to­wane mię­śnie ramion napięły się lekko, gdy się­gnął po czy­stą koszulę. Odwró­cił się, sły­sząc dźwięk otwie­ra­nych drzwi. Na widok jego męskiej, wyra­zi­stej twa­rzy zabra­kło jej tchu. Kształtne usta uśmiech­nęły się, błę­kitne oczy roz­bły­sły. Potrzą­snął głową, odrzu­ca­jąc z twa­rzy wspa­niałą grzywę gęstych, czar­nych wło­sów.

– Cześć, moja pani porucz­nik.

– Myśla­łam, że nie będzie cię jesz­cze przez kilka godzin.

Odło­żył na bok koszulę. Źle spała, pomy­ślał. Dostrzegł zmę­cze­nie na twa­rzy i cie­nie pod oczami.

– Udało mi się wcze­śniej wró­cić.

– Na to wygląda – odparła, zro­biła dwa kroki i już była przy nim.

W jego oczach bły­snęło zdzi­wie­nie, które ustą­piło miej­sca głę­bo­kiej satys­fak­cji, gdy zamknął Eve w uści­sku. Chło­nęła jego zapach, prze­su­wa­jąc dłońmi po ple­cach, po czym zanu­rzyła twarz w gęstych wło­sach i wes­tchnęła.

– Rze­czy­wi­ście za mną tęsk­ni­łaś – mruk­nął.

– Postójmy tak chwilkę, dobrze?

– Jak długo zechcesz.

Ich ciała ide­al­nie do sie­bie paso­wały, jak dwa kawałki ukła­danki. Sta­nął jej przed oczami Jeremy Van­do­ren z pier­ścion­kiem dla Marianny w dłoni.

– Kocham cię. – Z tru­dem powstrzy­mała wzbie­ra­jące w gar­dle łzy. – Prze­pra­szam, że tak rzadko ci to mówię.

Usły­szał w jej gło­sie drże­nie, a gdy dotknął dło­nią szyi, wyczuł napięte mię­śnie.

– Co się stało, Eve?

– Nie teraz. – Już spo­koj­niej­sza, odchy­liła głowę i objęła dłońmi jego twarz. – Tak się cie­szę, że wró­ci­łeś.

Uśmiech­nęła się i przy­ci­snęła usta do warg męża. Ogar­nęła ją fala cie­pła i wiecz­nie nie­na­sy­co­nego pożą­da­nia. Pod­dała się przy­jem­nym dozna­niom, odsu­wa­jąc na bok wszyst­kie pro­blemy, sku­pia­jąc się tylko na zmy­słach.

– Prze­bie­ra­łeś się? – spy­tała.

– Uhm. Tak jakby – mruk­nął, sku­biąc jej dolną wargę.

– Myślę, że to strata czasu.

Na potwier­dze­nie tych słów wsu­nęła rękę mię­dzy nich oboje i roz­pięła mu spodnie.

– Masz abso­lutną słusz­ność. – Wci­snął zatrzask roz­pi­na­jący kaburę. – Uwiel­biam cię roz­bra­jać, moja pani porucz­nik.

Uniósł w górę brew, kiedy Eve bły­ska­wicz­nie obró­ciła go i przy­ci­snęła do drzwi szafy.

– Nie potrze­buję broni, by cię znie­wo­lić – szep­nęła.

– Udo­wod­nij to.

Jego czło­nek był już nabrzmiały, gdy ujęła go w dłoń. W inten­syw­nie nie­bie­skich oczach bły­snęły nie­bez­pieczne ogniki.

– Nie wło­ży­łaś ręka­wi­czek.

Uśmiech­nęła się, piesz­cząc go chłod­nymi pal­cami.

– Masz coś prze­ciwko temu?

– Nic a nic.

Jego oddech stał się ury­wany. Ze wszyst­kich kobiet, które znał, ona jedna potra­fiła tak szybko go roz­pa­lić. Przy­krył dłońmi jej piersi i zaczął pie­ścić sutki. Poczuł, jak wzbiera w nim pożą­da­nie.

– Chodźmy do łóżka.

– A po co? – Ugry­zła go w ramię. – Źle ci tu?

– Wprost prze­ciw­nie. – Teraz on z kolei wyko­nał bły­ska­wiczny ruch, pod­ci­na­jąc jej nogę, tak że oboje upa­dli na dywan. – Ale to ja zamie­rzam cię znie­wo­lić.

Chwy­cił war­gami jej sutek i zaczął go ssać. Słowa zamarły jej w gar­dle, myśli eks­plo­do­wały, a bio­dra wygięły się w łuk.

Znał ją lepiej niż ona sama. Wie­dział, że chce, aby jej ciało zapło­nęło, by roz­pa­lona krew zaczęła krą­żyć w żyłach, tłu­miąc drę­czące ją pro­blemy. Potra­fił wznie­cić w niej ten żar i dostar­czyć obojgu przy­jem­no­ści.

Była taka szczu­pła. Pod­czas rekon­wa­le­scen­cji stra­ciła sporo na wadze i jej syl­wetka nie odzy­skała jesz­cze daw­nego wyglądu. Wie­dział jed­nak, że Eve nie ocze­kuje od niego deli­kat­no­ści. Nie usta­wał więc w piesz­czo­tach, aż jej oddech stał się ury­wany, a serce zaczęło bić jak sza­lone. Poru­szała się pod nim, wsu­wała mu dło­nie we włosy i zaci­skała je w pię­ści. Mię­dzy nagimi wzgór­kami piersi błysz­czał bry­lant w kształ­cie łezki, który od niego dostała. Roarke prze­su­nął języ­kiem wzdłuż linii żeber do twar­dego, pła­skiego brzu­cha, sku­biąc zębami szczu­płe bio­dro Eve, aż zaczęła drżeć. Zsu­nął jej spodnie, odsła­nia­jąc miękki trój­kąt mię­dzy udami. Gdy wśli­zgnął się w nią jego język, orgazm prze­szył jej ciało niczym bły­ska­wica. W skro­niach czuła pul­so­wa­nie krwi, a w noz­drzach zapach męż­czy­zny, który odu­rzał ją niczym nar­ko­tyk.

Roarke chwy­cił ją za bio­dra, uniósł i otwo­rzył. Eve jęk­nęła, ogar­nięta palą­cym pra­gnie­niem, by poczuć go w sobie. Wycią­gnęła ku niemu ręce, szep­cząc jego imię, objęła go rękami i oplo­tła nogami w pasie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki