44,00 zł
Kiedy ktoś zapuka do twych drzwi, dobrze się zastanów, zanim otworzysz, każda randka może się okazać śmiertelną pułapką…
Nikt nie lubi spędzać świąt samotnie. Dla najbardziej ekskluzywnej spośród nowojorskich agencji matrymonialnych to czas wprost idealny, by łączyć ze sobą tych, którzy dotąd nie mieli szczęścia w miłości…
Porucznik Eve Dallas podążająca tropem seryjnego mordercy przebierającego się za Świętego Mikołaja dokonuje przełomowego odkrycia: wszystkie jego dotychczasowe ofiary były też w bazie słynnego biura matrymonialnego. Podczas gdy morderca nie ustaje w polowaniu na kolejne samotne kobiety, Eve zgłębia mroczny świat, w którym poszukiwanie miłości może okazać się śmiertelnie niebezpieczne… Czy zdąży, zanim stanie się jego kolejnym celem?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 363
1
Śniła o śmierci.
Wściekle pulsujące czerwone światło neonu wpadało przez brudne szyby okienne do pokoju, wydobywając z mroku połyskujące na podłodze kałuże krwi.
Siedziała skulona w kącie, mała chuda dziewczynka z plątaniną kasztanowych włosów i wielkimi oczami koloru whisky, którą wlewał w siebie, kiedy miał trochę gotówki. Pod wpływem bólu i szoku te oczy stały się teraz szkliste, a twarz przybrała ziemisty kolor. Dziewczynka jak zahipnotyzowana wpatrywała się w migoczące światło, które omiatało ściany, podłogę i… jego.
Leżał na podłodze w kałuży własnej krwi.
Z jej gardła wydobył się jęk. W drobnej dłoni błysnął zakrwawiony po rękojeść nóż.
Mężczyzna był martwy, nie miała co do tego wątpliwości. Czuła unoszący się nad nim świeży zapach śmierci. Była dzieckiem, lecz drzemiące w niej zwierzę rozpoznało ten odór, który jednocześnie przerażał i sprawiał przyjemność.
Ramię pulsowało boleśnie po uderzeniu, między nogami czuła wilgoć i piekący ból po gwałcie. Umazana była nie tylko jego krwią. Lecz on nie żył, nareszcie była bezpieczna.
Nagle wolno odwrócił głowę, jak kukiełka na sznurku, a ból dziewczynki zmienił się w przerażenie. Wcisnęła się głębiej w kąt, mamrocząc coś nieskładnie. Jego martwe usta rozciągnęły się w uśmiechu.
Nigdy się mnie nie pozbędziesz, mała. Jestem częścią ciebie. A teraz tatuś ukarze córeczkę.
Podciągnął się na rękach i ukląkł. Krew wielkimi kroplami spłynęła mu z twarzy i pleców. Kiedy wstał i ruszył ku niej chwiejnym krokiem, krzyknęła i się obudziła.
Eve ukryła twarz w dłoniach i zacisnęła usta, by stłumić mimowolny jęk, parzący gardło niczym bryłki gorącego szkła. Spazmatycznie chwyciła powietrze w płuca.
Zimny dreszcz strachu przebiegł jej po plecach, lecz stłumiła go siłą woli. Nie była już bezradnym dzieckiem, tylko dorosłą kobietą, policjantką, która potrafi się bronić, w sytuacji kiedy sama może stać się ofiarą. Zniknął też obskurny pokój hotelowy. Znajdowała się teraz we własnym domu, jej i Roarke’a.
Myśl o mężu sprawiła, że Eve zaczęła się uspokajać.
Usnęła w fotelu, w swoim gabinecie w domu, bo Roarke wyjechał. Nie potrafiła spać w ich wspólnym łóżku, gdy jego nie było obok. Rzadko miewała koszmary, gdy leżał przy niej, i zbyt często powracały, gdy zostawała sama. Nienawidziła tej swojej słabości równie mocno, jak kochała męża.
Obróciła się w fotelu i dla dodania sobie otuchy wzięła na ręce grubego szarego kota, który leżał obok zwinięty w kłębek i patrzył na nią, mrużąc różnokolorowe oczy. Galahad przywykł już do sennych koszmarów Eve, nie lubił jednak, kiedy budzono go o czwartej nad ranem.
– Przepraszam – mruknęła, wtulając twarz w miękkie futro. – To cholernie głupie. On już nie żyje i nigdy tu nie przyjdzie. Przecież umarli nie wracają. – Westchnęła, wpatrując się w ciemność. – Powinnam o tym wiedzieć.
Śmierć była jej towarzyszką, Eve ocierała się o nią każdego dnia, każdej nocy. W ostatnich tygodniach kończącego się dwa tysiące pięćdziesiątego ósmego roku posiadanie broni było zakazane, a medycyna nauczyła się przedłużać życie powyżej stu lat. Mimo to ludzie wciąż się zabijali. A jej zadaniem było stawać po stronie zabitego.
Nie chciała ryzykować kolejnych koszmarów, włączyła więc światło i podniosła się z fotela. Nogi przestały jej drżeć, a puls wrócił do normalnego rytmu. Ostry ból głowy, który zwykle następował po dręczących snach, też wkrótce minie.
Ruszyła do kuchni. Galahad pobiegł także, mając nadzieję na wczesne śniadanie, i otarł się przymilnie o nogi Eve.
– Najpierw ja, kolego.
Zaprogramowała w autokucharzu kawę, a potem postawiła na podłodze miskę pełną chrupek. Kot rzucił się na nie, jakby to miał być jego ostatni posiłek w życiu.
Popatrzyła w zamyśleniu przez okno. Rozciągał się za nim długi pas zieleni, a nad nim czyste niebo. Wokół czuło się spokój i ciszę, z czego korzystali w tym mieście tylko ludzie tak bogaci jak Roarke. Jednak za tą oazą spokoju i wysokim murem tętniło normalne życie, a śmierć zbierała swe żniwo.
Tam jest mój świat, pomyślała, popijając mocną kawę i usiłując rozruszać ramię, sztywne po niezagojonej jeszcze ranie. Drobne przestępstwa, morderstwa, wielkie intrygi, brudne występki i krzycząca rozpacz. Znała się na tym lepiej niż na kolorowym świecie pieniędzy i władzy, w którym obracał się jej mąż.
W takich dniach jak ten, kiedy była sama, a nastrój nie dopisywał, zastanawiała się, jak mogli się spotkać – ona, policjantka, stojąca na straży prawa, twarda i ostra jak wystrzelona z łuku strzała, i on, błyskotliwy Irlandczyk, który przez całe życie usiłował je omijać. Połączyło ich morderstwo. Dwie zbłąkane dusze, które, by przeżyć, obrały różne drogi, odnalazły się wbrew logice i rozumowi.
– O Boże, tęsknię za nim. To idiotyczne.
Zła na siebie, odwróciła się z zamiarem wzięcia prysznica i w tym momencie mrugające światło wideokomu zasygnalizowało połączenie. Nie mając wątpliwości, kto to, podbiegła do konsolety i włączyła wideo.
Na ekranie ukazała się twarz Roarke’a. Cóż za twarz, pomyślała, kiedy uniósł w górę czarne brwi. Niewiarygodnie przystojna, o rysach poety, kształtnych ustach, wydatnych kościach policzkowych i intensywnie błękitnych oczach, okolona grzywą gęstych czarnych włosów.
Nawet po roku małżeństwa na widok męża krew zaczynała szybciej krążyć jej w żyłach.
– Eve, kochanie. – Jego głos miał ciepłe, głębokie brzmienie. – Czemu nie śpisz?
– Właśnie się obudziłam.
Wiedziała, że przed jego uważnym wzrokiem nic się nie ukryje. Na pewno dostrzegł cienie pod jej oczami i bladość twarzy. Chcąc dodać sobie odwagi, wzruszyła ramionami i przesunęła dłonią po krótkich rozczochranych włosach.
– Muszę być wcześniej w komendzie. Mam mnóstwo papierkowej roboty.
Widział więcej, niż mogła przypuszczać. Dostrzegł siłę, odwagę i ból, lecz także piękno w ostrych rysach, pełnych wargach i oczach koloru bursztynu, w których teraz czaiło się zmęczenie. Natychmiast zmienił plany.
– Wracam dziś wieczorem – oznajmił.
– Przecież miałeś zostać jeszcze kilka dni.
– Dziś wieczorem – powtórzył i uśmiechnął się. – Tęskniłem za tobą, moja pani porucznik.
– Tak? – Ku swemu niezadowoleniu poczuła rozkoszne dreszcze. Uśmiechnęła się do niego. – Chyba będę musiała poświęcić ci trochę czasu.
– Koniecznie.
– Czy to właśnie chciałeś mi powiedzieć, że wracasz wieczorem?
Właściwie to chciał ją poinformować, że zostanie jeszcze dzień lub dwa, i namówić, by przyleciała na weekend na Olimp. Zmienił jednak zdanie, uśmiechnął się i powiedział:
– Chciałem zawiadomić moją żonę, jakie mam plany. Wracaj do łóżka, Eve.
– Dobrze. – Oboje jednak wiedzieli, że tego nie zrobi. – Do zobaczenia wieczorem. Hmm… Roarke?
– Tak?
Musiała wziąć głęboki oddech, by to z siebie wydusić.
– Ja też za tobą tęskniłam.
Przerwała połączenie, mimo że się uśmiechnął. Już spokojniejsza, zabrała kubek z kawą i poszła przygotować się na nadchodzący dzień.
*
Nie zamierzała wymknąć się niepostrzeżenie z domu, lecz także nie starała się hałasować. Chociaż była zaledwie piąta rano, nie miała wątpliwości, że Summerset kręci się gdzieś w pobliżu. Wolała uniknąć spotkania ze sztywnym majordomusem Roarke’a czy jak kto woli sierżantem, który o wszystkim wiedział, sumiennie wypełniał obowiązki i stanowczo zbyt często wtykał swój kościsty nos w ich prywatne – zdaniem Eve – sprawy.
Ostatnie śledztwo zbliżyło ich do siebie, przez co oboje czuli się niezręcznie. Podejrzewała, że od tamtej pory Summerset unikał jej równie starannie jak ona jego.
Wspominając owo zdarzenie, bezwiednie potarła sztywne ramię. Rano lub po długim dniu pracy wciąż odczuwała w nim lekki ból. Wykorzystanie broni do maksimum nie było doświadczeniem, które chciałaby powtórzyć, lecz jeszcze gorszy okazał się moment, kiedy Summerset wlewał jej do gardła lekarstwo, a ona była zbyt słaba, by mu dokopać.
Eve zamknęła za sobą drzwi i wciągnęła w płuca zimne grudniowe powietrze. Zaraz jednak zaklęła siarczyście. Zostawiła samochód przed wejściem głównym po to, by rozwścieczyć Summerseta. On zaś wprowadził go do garażu, bo wiedział, że ją tym zirytuje. Wściekła na siebie za to, że nie zabrała pilota do otwarcia garażu, ruszyła chodnikiem biegnącym wokół domu. Pod jej stopami skrzypiała zamarznięta trawa. Wkrótce zaczęły ją szczypać uszy i czubek nosa. Zacisnęła zęby i położyła dłoń na czytniku linii papilarnych, po czym weszła do ogrzewanego garażu.
Na dwóch poziomach stały błyszczące samochody, rowery, latające skutery, a nawet dwuosobowy helikopter. Jej skromne miejskie auto wyglądało niczym kundel pośród wymuskanych, lśniących ogarów. Ale jest nowe i sprawne, pomyślała, wsuwając się za kierownicę.
Silnik zaskoczył natychmiast. Wydała polecenie i przez otwory wentylacyjne dmuchnęło do wnętrza ciepłe powietrze. Deska rozdzielcza zabłysła światłami, rozpoczynając wstępny przegląd i po chwili uprzejmy głos poinformował ją, że wszystkie systemy są sprawne. Za żadne skarby Eve nie przyznałaby się, że tęskni za swym starym, kapryśnym zdezelowanym gratem.
Płynnie wyjechała z garażu na podjazd prowadzący do żelaznej bramy. Wrota otworzyły się przed nią bezszelestnie.
Ulice ekskluzywnej dzielnicy, w której mieszkali, były spokojne i czyste. Drzewa rosnące na skraju wielkiego parku pokrywała cienka warstwa szronu, mieniącego się niczym diamentowy pył. Gdzieś dalej, w mrocznych zakątkach, narkomani kończyli swoje nocne sprawy, lecz tu widać było tylko błyszczące ściany budynków, szerokie aleje i spokojną ciemność przed świtem.
Kiedy minęła kilka przecznic, zapaliła się pierwsza tablica reklamowa, rozpraszając mrok jaskrawym światłem. Święty Mikołaj z czerwonymi policzkami i przyklejonym do ust głupim uśmiechem, przypominający przerośniętego elfa z Zeusa, przemknął po niebie w towarzystwie wiernych reniferów, wykrzykując „ho, ho, ho” i przypominając, że najwyższy czas pomyśleć o świątecznych prezentach.
– Tak, tak, słyszę cię, ty grubasie. – Eve rzuciła mu niechętne spojrzenie i zatrzymała się na światłach. Do tej pory nie musiała się martwić o prezenty. Zazwyczaj kupowała coś śmiesznego dla Mavis i coś smacznego dla Feeneya. Poza nimi nie miała nikogo, o kim powinna pamiętać. A cóż, do cholery, można kupić mężczyźnie, który nie tylko miał wszystko, lecz był również właścicielem fabryk, wytwarzających to wszystko? Dla kogoś, kto wolał cios tępym narzędziem od robienia zakupów, był to prawdziwy dylemat. Eve doszła do wniosku, że Boże Narodzenie to jak wrzód na tyłku. Tymczasem Święty Mikołaj zachwalał sklepy i stoiska w Podniebnym Centrum Handlowym Big Apple.
Humor nieco jej się poprawił, kiedy wpadła w korek na Broadwayu. Trwał tu wieczny karnawał. Ruchome platformy na chodniku wypełniali przechodnie, z których większość była pijana albo naćpana lub jednocześnie pijana i naćpana. Obwoźni sprzedawcy trzęśli się z zimna przy dymiących grillach. Swoich miejsc przy krawężniku musieli bronić pięściami.
Uchyliła okno, chwytając w nozdrza zapach pieczonych kasztanów, sojowych hot dogów, dymu i tłumu przechodniów. Ktoś śpiewał piskliwym, monotonnym głosem o rychłym końcu świata. Zadźwięczał klakson, kiedy grupa ludzi weszła na jezdnię na czerwonym świetle. Nad głową wesoło dudniły airbusy, a pierwsze tego dnia sterowce reklamowe zachęcały do kupna najrozmaitszych towarów.
Jakieś dwie kobiety okładały się pięściami. Licencjonowane panienki do towarzystwa, pomyślała Eve. Musiały bronić swego miejsca równie zażarcie, jak sprzedawcy jedzenia i napojów. Zamierzała wysiąść i przerwać bójkę, lecz mała blondynka powaliła na chodnik dużą rudą i zniknęła w tłumie.
Bardzo sprytnie, stwierdziła z aprobatą Eve, kiedy rudowłosa dźwignęła się na nogi, potrząsnęła głową i bluznęła wiązanką przekleństw.
To właśnie jej Nowy Jork.
Z pewnym żalem wjechała w stosunkowo spokojną Siódmą Aleję, zmierzając do centrum. Najwyższy czas wrócić do normalnej służby, uznała. Tygodnie bezczynności sprawiły, że czuła się rozdrażniona, bezużyteczna i słaba. Z trudem przetrwała ostatnie dni przymusowego urlopu, na który ją wysłano, by doszła do siebie. Miała już tych wakacji powyżej uszu. Na szczęście skończyły się i mogła wrócić do pracy. Musi tylko przekonać komendanta, by zwolnił ją z papierkowej roboty.
Kiedy zapiszczał komunikator, była gotowa do przyjęcia zgłoszenia, mimo że służbę zaczynała dopiero za trzy godziny.
– Do wszystkich wozów w okolicy. Dwanaście dwadzieścia dwa. Siódma sześć osiem cztery trzy, lokal osiemnaście B. Meldunek niepotwierdzony. Kontakt z administratorem, mieszkanie dwa A. Do wszystkich wozów…
– Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Jestem w odległości dwóch minut od Siódmej.
– Zgłoszenie przyjęte. Zamelduj się po rozpoznaniu sytuacji.
– Zrozumiałam. Bez odbioru.
Zatrzymała się przy krawężniku i powiodła wzrokiem po stalowoszarym budynku. W kilku oknach połyskiwało światło, lecz na osiemnastym piętrze panowały ciemności. Kod dwanaście dwadzieścia dwa oznaczał anonimowy telefon o domowej kłótni.
Wysiadła z auta i machinalnie dotknęła broni w kaburze pod ramieniem. Nie miała nic przeciwko rozpoczynaniu dnia od kłopotów, ale nikt nie lubi się mieszać do nieporozumień rodzinnych. Małżeństwo, które skacze sobie do oczu, również nie lubi, jak gliniarz próbuje – licząc na awans – powstrzymać skłóconych, by się nie pozabijali. To, że Eve przyjęła ten meldunek, świadczyło o jej tęsknocie za pracą.
Wbiegła po kilku stopniach do budynku i odszukała lokal z numerem dwa A. Kiedy odezwał się męski głos, machnęła odznaką przed ekranem wizjera. Drzwi uchyliły się nieznacznie i ukazała się w nich para oczu. Pokazała odznakę.
– Podobno macie tu jakieś kłopoty.
– Nic o tym nie wiem. Gliny do mnie telefonowały. Jestem tu tylko dozorcą.
– Widzę. – Zaleciało od niego brudną bielizną i serem. – Otworzy pan lokal osiemnaście B?
– Nie ma pani klucza uniwersalnego?
– W porządku. – Obrzuciła go szybkim spojrzeniem: był niskiego wzrostu, chudy, śmierdzący i wystraszony. – A może coś mi pan powie o mieszkańcach tego lokalu?
– To kobieta. Mieszka sama. Rozwiedziona czy coś w tym rodzaju. Więcej nie wiem.
– W przeciwieństwie do innych – mruknęła Eve. – Wie pan, jak się nazywa?
– Hawley. Marianna Hawley. Ma jakieś trzydzieści, trzydzieści pięć lat. Ładna babka. Mieszka tu od sześciu lat. Nie sprawia kłopotów. Pani władzo, niczego nie słyszałem, niczego nie widziałem, o niczym nie wiem. Do cholery, jest wpół do szóstej. Jeśli narobiła jakichś szkód w mieszkaniu, chcę o tym wiedzieć. W przeciwnym razie to nie mój interes.
– W porządku – powtórzyła Eve, kiedy mężczyzna zatrzasnął jej drzwi przed nosem. – Wracaj do swojej nory, wszarzu. – Machnęła ręką i poszła korytarzem do windy. Jadąc na górę, połączyła się z centralą. – Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Jestem w budynku przy Siódmej. Tutejszy dozorca to wesz. Zgłoszę się ponownie po rozmówieniu się z Marianną Hawley, mieszkanką lokalu osiemnaście B.
– Potrzebne ci wsparcie?
– Nie. Bez odbioru.
Schowała nadajnik do kieszeni i wysiadła na osiemnastym piętrze. Jej uważny wzrok natychmiast dostrzegł zainstalowane kamery bezpieczeństwa. W korytarzu panowała absolutna cisza. Sądząc z usytuowania i wystroju wnętrza, mieszkali tu pracownicy umysłowi o średnich dochodach. Większość z nich wstawała po siódmej rano, w pośpiechu wypijała kawę i pędziła do airbusu lub metra. Nieliczni szczęśliwcy mieli biura na miejscu. Niektórzy odprowadzali dzieci do szkoły, inni zaś żegnali współmałżonków i czekali na kochanków. Zwykłe życie w zwykłym domu. Przyszło jej nawet do głowy, czy aby Roarke nie jest właścicielem tego budynku, lecz odsunęła od siebie tę myśl i podeszła do drzwi mieszkania numer osiemnaście B.
Światełko bezpieczeństwa migało na zielono, czyli blokada była wyłączona. Eve instynktownie przywarła plecami do ściany i nacisnęła dzwonek. Nie usłyszała brzęczenia, doszła więc do wniosku, że mieszkanie musi być dźwiękochłonne. Cokolwiek działo się w środku, nie wychodziło na zewnątrz. Lekko zirytowana wsunęła w otwór uniwersalny klucz i odblokowała drzwi.
Zanim weszła, wywołała najpierw lokatorkę po nazwisku. Najgorsza rzecz to przestraszyć śpiącego człowieka, wparowując do jego sypialni z obezwładniaczem lub nożem kuchennym w ręku.
– Pani Hawley? Policja. Otrzymaliśmy meldunek, że coś się dzieje w pani mieszkaniu. Światło – poleciła.
Mieszkanie urządzono ze spokojną elegancją. Ciepłe kolory, proste linie. Ekran rozrywkowy został zaprogramowany na stary film wideo. Niewiarygodnie piękna naga para, spleciona w miłosnym uścisku, przetaczała się po łóżku usłanym płatkami róż, wydając z siebie teatralne jęki. Na stole widać było paterę wypełnioną po brzegi gumowymi dropsami bez cukru i świece w srebrnym i czerwonym kolorze, wypalone do różnych wysokości. Na przeciwległej ścianie ustawiono długą sofę w bladozielonym odcieniu. Pachniało tu sosną i żurawinami. Pod oknem leżała przewrócona mała choinka. Świąteczne lampki i aniołki ze słodkimi buziami były potłuczone, a gałęzie drzewka połamane. Zniszczeniu uległo również kilkanaście leżących pod choinką pudełek.
Eve wyjęła broń i obeszła pokój, lecz nigdzie nie dostrzegła śladów przemocy. Para na ekranie osiągnęła wspólny orgazm, przy wtórze ochrypłych zwierzęcych jęków. Eve poszła dalej, nasłuchując i rozglądając się na boki.
Nagle usłyszała ciche dźwięki muzyki. Rozpoznała w nich jedną z tych irytujących świątecznych melodii, które rozbrzmiewały teraz wszędzie.
Wycelowała broń w stronę małego korytarza. Było tam dwoje drzwi. Jedne prowadziły do łazienki, bo przez szparę dostrzegła umywalkę i brzeg wanny – wszystko lśniąco białe. Posuwając się wzdłuż ściany, podeszła do drugich drzwi, skąd dochodziła muzyka. Natychmiast wyczuła świeży, metaliczny, kwaśny zapach śmierci.
Pchnęła drzwi i weszła do pokoju, szybkim ruchem obracając się w lewo, potem w prawo, skupiona i skoncentrowana. Wiedziała jednak, że nie ma tu nikogo prócz niej i ofiary. Mimo to zajrzała do szafy, za zasłony, po czym wyszła z pokoju i przeszukała resztę mieszkania. Dopiero wtedy odetchnęła swobodniej i podeszła do łóżka.
Dozorca miał rację, ta kobieta rzeczywiście była ładna. Nie należała do zjawiskowych piękności, przyciągających wzrok, lecz miała wiele uroku, miękkie, kasztanowe włosy i ciemnozielone oczy. Śmierć nie zdążyła jeszcze zniszczyć jej urody. Szeroko otwarte oczy wyrażały zaskoczenie. Blade policzki pokryte były delikatnym odcieniem różu, rzęsy przyciemnione czarnym tuszem, a wargi pociągnięte wiśniową pomadką. We włosach, tuż nad prawym uchem, tkwiła ozdobna spinka w kształcie drzewka, z małym złotym ptaszkiem na jednej ze srebrnych gałązek.
Kobieta była naga, jedynie owinięta błyszczącym łańcuchem choinkowym. Dostrzegając krwawą ranę na szyi, Eve pomyślała, że to pewnie ten łańcuch posłużył do uduszenia ofiary. Na rękach i nogach widniały ślady świadczące o tym, że została związana i że usiłowała walczyć. Z wieży stereo, stojącej przy łóżku, dobiegał głos piosenkarza, zapowiadający radosne święta Bożego Narodzenia.
Eve westchnęła i wyciągnęła nadajnik.
– Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Mam tu zamordowaną kobietę.
*
Cóż za wredny początek dnia.
Posterunkowa Delia Peabody stłumiła ziewnięcie i zlustrowała ofiarę ciemnymi oczami. Pomimo skandalicznie wczesnej pory mundur Delii był świeżo odprasowany, a ciemnokasztanowe równo obcięte włosy gładko uczesane. Jedyną oznakę, świadczącą o brutalnym wyrwaniu policjantki ze snu, stanowiło odgniecenie na policzku.
– Wredny koniec dnia – mruknęła Eve. – Wstępne oględziny wskazują, że śmierć nastąpiła o dwudziestej czwartej, prawie co do minuty. – Usunęła się na bok, by zrobić miejsce ekipie technicznej. – Wszystko świadczy o tym, że przyczyną śmierci było uduszenie. Brak ran na ciele dowodzi, że ofiara zaczęła się bronić dopiero wtedy, gdy została związana.
Delikatnie uniosła stopę kobiety i przyjrzała się otartej kostce.
– Ślady wokół pochwy i odbytu wskazują na to, że przed śmiercią denatka została zgwałcona. Mieszkanie jest dźwiękochłonne. Mogła sobie zdzierać płuca.
– Nie zauważyłam śladów włamania ani walki, z wyjątkiem tej choinki. To mi wygląda na przemyślaną robotę.
Eve skinęła głową, obrzucając Peabody spojrzeniem pełnym aprobaty.
– Trafne spostrzeżenie. Skontaktuj się z dozorcą i weź dyskietki z kamer z tego piętra. Sprawdzimy, kto ją odwiedzał.
– Tak jest.
– Postaw przy drzwiach dwóch funkcjonariuszy – dodała jeszcze, podchodząc do łącza stojącego przy łóżku. – Niech ktoś wyłączy tę cholerną muzykę.
– Nie jest pani w świątecznym nastroju, poruczniku. – Peabody nacisnęła klawisz starannie polakierowanym paznokciem.
– Boże Narodzenie to jak wrzód na tyłku. Skończyliście? – Eve spytała członków ekipy technicznej. – Obróćmy ją, zanim zostanie zabrana.
Krew zdążyła już spłynąć do pośladków, które przybrały czerwony kolor. Żołądek i pęcherz były puste. Mimo sprayu ochronnego na dłoniach Eve poczuła jakieś zadrapanie na skórze denatki.
– Wygląda na świeże – mruknęła. – Peabody, nagraj to na wideo, zanim wyjdziesz. – Przyjrzała się jasnemu napisowi na prawej łopatce.
– „Mojej miłości” – odczytała Peabody jasnoczerwone staroświeckie litery na białej skórze.
– To chyba świeży tatuaż. – Eve pochyliła się tak nisko, że omal nie dotknęła nosem ramienia ofiary. – Trzeba sprawdzić, gdzie go zrobiła.
– Przepiórka na gruszy.
Eve uniosła głowę.
– Co?
– Ta spinka we włosach. Na pierwszy dzień Bożego Narodzenia. – Jej szefowa najwyraźniej nadal nic nie rozumiała, więc Delia pospiesznie wyjaśniła: – To taka stara piosenka Dwanaście dni Bożego Narodzenia. Każdego ranka chłopiec daje swojej ukochanej jakiś prezent, zaczynając od przepiórki na gruszy.
– A po co komu, do cholery, ptak na drzewie? Idiotyczny prezent. – Eve poczuła w żołądku skurcz, gdy pomyślała, co to może oznaczać. – Miejmy nadzieję, że to była jego jedyna miłość. Daj mi te taśmy i niech zabierają ciało – poleciła, a następnie podeszła do stojącego przy łóżku wideokomu.
Kiedy wyniesiono ciało, poleciła wyświetlić wszystkie połączenia z ostatnich dwudziestu czterech godzin.
Pierwsze zarejestrowano o osiemnastej. Była to wesoła rozmowa ofiary z matką. Słuchając ich obu i patrząc na roześmianą twarz starszej kobiety, Eve zastanawiała się, jak będzie wyglądać ta twarz, kiedy przekaże pani Hawley wiadomość o śmierci córki.
Drugie i ostatnie było połączeniem z zewnątrz. Przystojny facet, pomyślała Eve, przyglądając się twarzy mężczyzny na ekranie. Około trzydziestu pięciu lat, miły uśmiech, wyraziste brązowe oczy. Ofiara mówiła do niego Jerry. Lub Jer. Mnóstwo seksualnych podtekstów, żarty. A więc kochanek. Może nawet ukochany.
Wyjęła dyskietkę, opakowała ją i wrzuciła do torby. Pod oknem zauważyła kalendarz Marianny, przenośny wideokom i notes adresowy. Po krótkim przejrzeniu ich zawartości znalazła nazwisko Jeremy Vandoren.
Kiedy została sama w pokoju, podeszła jeszcze raz do łóżka. Leżała na nim zakrwawiona pościel. Ubranie kobiety zostało starannie pocięte i rzucone na podłogę. Zapakowano je już do worka. W mieszkaniu panowała cisza.
Musiała go wpuścić, pomyślała Eve. Czy poszła z nim do sypialni dobrowolnie, czy też została zmuszona? Raport toksykologiczny wyjaśni, czy miała we krwi jakieś nielegalne środki. Kiedy znaleźli się w sypialni, rozciągnął ją na łóżku i przywiązał jej ręce i nogi do czterech słupków w rogach. Następnie pociął jej ubranie. Ostrożnie, bez pośpiechu. W jego działaniach nie było wściekłości czy gniewu ani nawet rozpaczliwego pożądania. Robił wszystko na zimno, w sposób przemyślany. Potem ją zgwałcił. Miał nad nią władzę. Broniła się, krzyczała, może nawet błagała. Sprawiło mu to przyjemność. To typowe dla gwałcicieli. Eve głęboko odetchnęła kilka razy, bo przed oczami stanął jej własny ojciec.
Kiedy morderca zaspokoił żądzę, udusił ofiarę, patrząc, jak oczy wychodzą jej na wierzch. Potem ją uczesał, umalował i owinął srebrnym łańcuchem. Czy tę spinkę do włosów przyniósł ze sobą, czy też należała do dziewczyny? Sama sobie zrobiła ten tatuaż, czy to sprawca ją tak przyozdobił?
Przeszła do sąsiadującej z sypialnią łazienki. Była wyłożona śnieżnobiałymi kafelkami, w powietrzu unosił się nikły zapach środka dezynfekującego. Tu pewnie się mył, zakończywszy dzieło, może nawet się ubierał, po czym wytarł do czysta wszystkie ślady.
Tak czy owak trzeba będzie wpuścić tu „sprzątaczy”. Najmniejszy nawet włosek może mieć znaczenie.
Dziewczyna miała matkę, która ją kochała, myślała dalej Eve. Wspólnie planowały święta, śmiały się, rozmawiały o ciasteczkach.
– Pani porucznik?
Eve zerknęła przez ramię i zobaczyła w korytarzu Peabody.
– Co?
– Mam dyskietki z kamer monitoringu. Przy drzwiach stoi dwóch funkcjonariuszy.
– Dobrze. – Eve przetarła dłońmi twarz. – Plombujemy mieszkanie i zabieramy wszystko do centrali. Muszę powiadomić najbliższą rodzinę. – Zarzuciła torbę na ramię i zabrała swój zestaw podręczny. – Miałaś rację, Peabody. To wredny początek dnia.
2
– Sprawdziłaś tego jej faceta?
– Tak. Jeremy Vandoren mieszka przy Drugiej Alei, pracuje jako makler w firmie Foster, Bride i Rumsey na Wall Street. – Delia zerknęła do notatnika. – Rozwiedziony, lat trzydzieści sześć, poza tym bardzo atrakcyjny okaz mężczyzny.
– Hmm. – Eve wsunęła dyskietkę do komputera. – Sprawdźmy, czy ten bardzo atrakcyjny okaz mężczyzny złożył wczoraj wieczorem wizytę swojej dziewczynie.
– Przynieść kawy, pani porucznik?
– Co?
– Przynieść kawy?
Eve wpatrywała się z uwagą w monitor.
– Jeśli chcesz kawy, Peabody, to po prostu powiedz.
Asystentka wzniosła oczy ku niebu.
– Tak, chętnie bym się napiła.
– To sobie przynieś. A przy okazji weź i dla mnie. Ofiara wróciła do domu o szesnastej czterdzieści pięć. – Stop – poleciła komputerowi i przez chwilę wpatrywała się w postać Marianny Hawley widoczną na ekranie.
Zadbana, ładna, młoda, w jasnoczerwonym berecie przykrywającym połyskliwe kasztanowe włosy, w długim płaszczu w tym samym odcieniu i eleganckich butach.
– Wracała z zakupów – stwierdziła Peabody, stawiając przed Eve kubek z kawą.
– Tak. U Bloomingdale’a. Obraz start – poleciła Dallas.
Marianna postawiła na podłodze torby z zakupami i wyjęła kartę magnetyczną. Poruszała ustami, jakby coś do siebie mówiła. Nie, raczej śpiewała, doszła do wniosku Eve. Potem odrzuciła włosy do tyłu, podniosła torby, weszła do mieszkania i zamknęła drzwi. Zapaliło się czerwone światło blokady zamków.
Potem na monitorze pojawili się inni lokatorzy, wchodzący i wychodzący, w pojedynkę lub parami. Toczyło się zwyczajne życie.
– Kolację zjadła w domu – stwierdziła Eve, wyobrażając sobie wnętrze mieszkania.
Widziała, jak Marianna krząta się po pokojach, ubrana w proste granatowe spodnie i biały sweter, który potem zostanie pocięty, włącza ekran rozrywkowy, odwiesza do szafy w przedpokoju jasnoczerwony płaszcz, kładzie na półkę beret, zdejmuje buty i rozpakowuje zakupy. Schludna kobieta, mająca zamiłowanie do ładnych rzeczy, przygotowuje się do spędzenia spokojnego wieczoru w domu.
– Około siódmej zjadła zupę zaprogramowaną w autokucharzu. – Eve bębniła w blat biurka krótkimi, niepomalowanymi paznokciami. – Potem rozmawiała z matką, a potem połączyła się ze swoim facetem.
W tym momencie zobaczyła, że drzwi od windy się otwierają. Uniosła w górę brwi, aż ukryły się pod gęstą grzywką.
– Proszę, proszę, co my tu mamy?
– Święty Mikołaj! – Peabody uśmiechnęła się, zerkając Eve przez ramię. – Z prezentem.
Mężczyzna w czerwonym stroju, ze śnieżnobiałą brodą, niósł w rękach wielkie pudło owinięte w srebrny papier i owiązane złotozieloną wstążką.
– Stop. Powiększenie wycinka dziesięć do pięćdziesiąt, trzydzieści procent.
Ekran zamigotał, podany przez Eve fragment obrazu oddzielił się, po czym został ukazany w powiększeniu. W samym środku fantazyjnej kokardy tkwiło srebrne drzewko ze złotym ptaszkiem.
– Sukinsyn. To ta spinka, którą miała we włosach.
– Ale… przecież to Święty Mikołaj.
– Weź się w garść, Peabody. Obraz start. Idzie w kierunku jej mieszkania – mruknęła Eve, patrząc, jak postać z błyszczącym pakunkiem w ręku podchodzi do drzwi Marianny, naciska dzwonek palcem w rękawiczce, czeka chwilę, po czym się uśmiecha. W tym momencie pojawiła się Marianna z rozjaśnioną twarzą i błyszczącymi radością oczyma. Jedną ręką odrzuciła do tyłu włosy, drugą otworzyła szerzej drzwi. Święty Mikołaj odwrócił się do kamery i z uśmiechem puścił oko.
– Stop. A to drań. Skurwysyński żartowniś. Wydruk obrazu na ekranie – poleciła Eve, przyglądając się okrągłej twarzy o rumianych policzkach i błyszczących niebieskich oczach. – On wiedział, że będziemy oglądać dyskietki. Najwyraźniej go to bawi.
– Przecież jest przebrany za Świętego Mikołaja. – Peabody gapiła się w ekran. – To odrażające. To po prostu… niemożliwe.
– A gdyby był przebrany za diabła, to byłoby możliwe, tak?
– Tak. Nie. – Asystentka wzruszyła ramionami i przestąpiła z nogi na nogę. – To jest… To po prostu chore.
– Ale również bardzo sprytne. – Eve czekała, aż komputer wydrukuje portret mężczyzny. – Przecież nikt nie zamknie Mikołajowi drzwi przed nosem. Obraz start.
Mężczyzna wszedł do mieszkania i korytarz opustoszał. Timer u dołu ekranu wskazywał godzinę dwudziestą pierwszą trzydzieści trzy.
Nie spieszył się, pomyślała Eve. Prawie dwie i pół godziny. Sznur, którym ją związał, i wszystko, co mogło być potrzebne, znajdowało się zapewne w tym wielkim błyszczącym pudle.
O jedenastej z windy wysiadła jakaś para na lekkim rauszu i przeszła, śmiejąc się, obok drzwi Marianny, zapewne nie mając pojęcia, co dzieje się w środku.
Strach i ból. Morderstwo.
Drzwi mieszkania otworzyły się pół godziny po północy. Wyszedł przez nie mężczyzna w czerwonym stroju, ze srebrnym pudłem w ręku. Na rumianej twarzy widniał szeroki, niemal dziki uśmiech. Ponownie spojrzał w kamerę. W jego oczach płonęło szaleństwo. Tanecznym krokiem sunął do windy.
– Skopiuj dyskietkę pod nazwą „Hawley”. Sprawa dwadzieścia pięć sto siedemdziesiąt sześć H. Ile, mówiłaś, jest tych dni w piosence?
– Dwanaście. – Peabody przełknęła łyk kawy, bo nagle zaschło jej w gardle. – Dwanaście dni!
– Lepiej dowiedzmy się, czy Hawley była jego jedyną miłością, czy ma jeszcze jedenaście innych. – Eve wstała. – Chodźmy pogadać z tym jej facetem.
*
Jeremy Vandoren pracował w wielkiej sali podzielonej na boksy tak małe, że mieściło się w nich zaledwie biurko z komputerem, system łączności i fotel na trzech kółkach. Do cienkich ścianek były przyczepione raporty z giełdy, repertuar teatrów, kartka świąteczna przedstawiająca kobietę o ponętnych kształtach, obsypaną płatkami śniegu, i fotografia Marianny Hawley.
Zerknął na wchodzącą Eve, uniósł w górę dłoń i dalej stukał w klawiaturę komputera, mówiąc jednocześnie do mikrofonu ze słuchawką.
– Comsat pięć i osiem, Kenmart spadł do trzech siedemdziesiąt pięć. Nie, Roarke Industries podskoczyło o sześć punktów. Nasi analitycy przewidują, że w ciągu dnia skoczy jeszcze o dwa.
Eve uniosła brew i wsunęła dłonie do kieszeni spodni. Za chwilę będziemy rozmawiać o morderstwie, a tymczasem Roarke zarabia miliony. Przedziwnie to się plecie.
– Załatwione.
Vandoren nacisnął jeden z klawiszy i na ekranie pojawiła się plątanina tajemniczych cyfr i symboli. Eve odczekała kolejne trzydzieści sekund, po czym wyciągnęła odznakę i podstawiła ją mężczyźnie pod nos. Zamrugał, odwrócił się i na nią spojrzał.
– Załatwione. Oczywiście. Dzięki. – Vandoren odsunął na bok mikrofon i uśmiechnął się niepewnie. Kąciki warg lekko mu drżały. – Czym mogę służyć, pani porucznik?
– Jeremy Vandoren?
– Tak. – Jego ciemnobrązowe oczy przesunęły się na stojącą z tyłu Peabody i wróciły do Eve. – Czyżbym miał jakieś kłopoty?
– A czy zrobił pan coś niezgodnego z prawem, panie Vandoren?
– Nie przypominam sobie. – Ponownie się uśmiechnął, ukazując mały dołeczek w policzku. – Jeśli nie liczyć paczki dropsów, którą ukradłem, gdy miałem osiem lat.
– Czy zna pan Mariannę Hawley?
– Oczywiście. Chyba nie chce pani powiedzieć, że Mari zwędziła cukierki? – Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. – O co chodzi? Czy coś się stało?
Wstał z fotela i przebiegł wzrokiem salę, jakby oczekując, że zobaczy Mariannę.
– Przykro mi, panie Vandoren. – Eve nigdy nie umiała przekazywać złych wiadomości, postanowiła więc, że zrobi to szybko. – Pani Hawley nie żyje.
– Nie, to nieprawda – powiedział, przenosząc ciemne oczy na Eve. – To niemożliwe. Rozmawiałem z nią wczoraj wieczorem. Umówiliśmy się na kolację dziś na siódmą. Musiała zajść jakaś pomyłka.
– Nie ma żadnej pomyłki. Przykro mi – powtórzyła Eve. – Wczoraj wieczorem Marianna Hawley została zamordowana w swoim mieszkaniu.
– Marianna? Zamordowana? – Kręcił głową, jakby nie rozumiał znaczenia tych słów. – To niemożliwe. To po prostu niemożliwe. – Odwrócił się w stronę podręcznego wideokomu. – Zaraz się z nią połączę. Jest teraz w pracy.
– Panie Vandoren. – Eve położyła mu rękę na ramieniu i lekko pchnęła go na fotel. Sama nie miała gdzie usiąść, przycupnęła więc na brzegu biurka. – Została zidentyfikowana na podstawie linii papilarnych i kodu DNA – powiedziała, patrząc mu w oczy. – Jeśli pan może, to chciałabym, żeby potwierdził pan jej tożsamość.
– Jej tożsamość… – Poderwał się z miejsca, uderzając Eve w ramię. Niezagojona rana natychmiast dała o sobie znać. – Dobrze, pójdę z panią, by udowodnić, że to nie ona. To nie może być Marianna.
*
Kostnica nie należała do przyjemnych miejsc. Komuś, kto w przypływie optymizmu lub wisielczego humoru pozawieszał u sufitu czerwone i zielone kule, a drzwi ozdobił ohydnymi złotymi girlandami, udało się jedynie wywołać głupi uśmieszek na twarzach wchodzących tu ludzi.
Eve stała przy oszklonej ścianie i widziała, podobnie jak wiele razy przedtem, że na widok nieruchomego ciała Marianny Hawley ciałem mężczyzny wstrząsa dreszcz.
Zwłoki przykryto prześcieradłem, by oszczędzić najbliższym widoku jej nagości, nacięcia w kształcie litery Y i stempla na stopie z nazwiskiem i numerem.
– Nie. – Vandoren przycisnął dłonie do szyby. – Nie, nie, nie, to nieprawda. Marianno…
Eve delikatnie położyła mu rękę na ramieniu. Trząsł się cały i zaciśniętymi w pięści dłońmi uderzył o szklaną przegrodę.
– Proszę tylko kiwnąć głową, jeśli rozpoznaje pan Mariannę Hawley.
Skinął głową i rozpłakał się nagle.
– Peabody, znajdź jakieś puste pomieszczenie… I przynieś szklankę wody.
W tym momencie Vandoren przytulił się do Eve i ukrył twarz na ramieniu. Objęła go, dając jednocześnie znak obsłudze, by zasłonić szybę.
– Chodź, Jerry, wyjdźmy stąd.
Otoczyła go ramieniem, myśląc w duchu, że wolałaby raczej zmierzyć się z uzbrojonym bandytą niż pocieszać pogrążonego w żalu człowieka, który stracił ukochaną osobę. Czuła się bezradna, bo nie mogła mu pomóc. Mimo to szeptała ciche słowa otuchy, prowadząc mężczyznę przez wyłożony terakotą hol do drzwi, gdzie czekała na nich Peabody.
– Tu możemy wejść – powiedziała cicho asystentka. – Zaraz przyniosę wodę.
– Usiądźmy. – Eve zaprowadziła Jeremy’ego do krzesła, wyciągnęła z kieszeni marynarki chusteczkę i wcisnęła mu do ręki. – Przykro mi, że stracił pan bliską osobę – powiedziała, jak zwykle w takich wypadkach, po raz kolejny uświadamiając sobie niestosowność tych słów.
– Kto mógł skrzywdzić Mariannę? I dlaczego?
– Moim zadaniem jest się tego dowiedzieć. I dowiem się.
Jakaś nuta w jej głosie sprawiła, że Vandoren podniósł na Eve zaczerwienione, pełne smutku oczy. Z wyraźnym trudem odetchnął głęboko.
– Ja… Ona była wyjątkowa. – Wsunął rękę do kieszeni i wyjął z niej małe aksamitne pudełko. – Miałem jej to wręczyć dziś wieczorem. Chciałem zaczekać do Wigilii, bo Marianna uwielbiała święta, ale nie mogłem już dłużej czekać.
Trzęsącymi się palcami otworzył pudełeczko. Na aksamitnej poduszeczce leżał pierścionek zaręczynowy z brylantem.
– Chciałem dziś poprosić ją o rękę. I zostałbym przyjęty. Kochaliśmy się. Czy to… – Zamknął pudełko i schował je do kieszeni. – Czy to był napad rabunkowy?
– Przypuszczamy, że nie. Jak dawno pan ją znał?
– Sześć miesięcy, prawie siedem. – Spojrzał na Peabody, która przyniosła mu szklankę wody. – Dziękuję. To były najszczęśliwsze miesiące w moim życiu – dodał.
– Jak się poznaliście?
– Przez agencję matrymonialną „Szczęśliwy Związek”.
– Korzystał pan z usług agencji matrymonialnej? – spytała z niedowierzaniem Delia.
Jeremy spuścił głowę i westchnął.
– Zrobiłem to pod wpływem impulsu. Większość czasu spędzam w pracy i rzadko gdzieś wychodzę. Dwa lata temu się rozwiodłem i chyba dlatego kobiety mnie onieśmielają. W każdym razie żadna z tych, z którymi się spotykałem… Po prostu nie pasowaliśmy do siebie. Pewnego wieczoru zobaczyłem w komputerze reklamę agencji i postanowiłem spróbować.
Upił łyk wody.
– Marianna była trzecią dziewczyną, z którą się spotkałem. Z dwoma pierwszymi poszedłem na drinka i na tym się skończyło. Kiedy jednak poznałem Mariannę, poczułem, że to może być coś ważnego. – Zamknął oczy i odetchnął głośno. – Ona jest… wspaniała. Ma w sobie tyle życia, tyle entuzjazmu. Lubiła swoją pracę, mieszkanie, założyła kółko teatralne. Wystawiała sztuki.
Eve zauważyła, że to, co było, mieszało mu się z teraźniejszością i bezskutecznie usiłował oswoić się z czasem przeszłym.
– Zaczęliście się więc spotykać – podpowiedziała mu.
– Tak. Postanowiliśmy umówić się tylko na drinka, bez żadnych zobowiązań, ale w końcu poszliśmy na kolację, a potem na kawę i przegadaliśmy kilka godzin. Było to dla nas coś ważnego.
– Czy ona czuła to samo?
– Tak. Nie spieszyliśmy się. Kilka wspólnych kolacji, teatr. Oboje lubimy chodzić do teatru. Potem zaczęliśmy spędzać razem sobotnie popołudnia. Teatr, muzeum albo spacer. Pojechaliśmy do jej rodzinnego miasta. Przedstawiła mnie rodzicom. Czwartego czerwca poszliśmy do mojej mamy na kolację.
Vandoren zamyślił się, widząc coś, co tylko on mógł zobaczyć.
– Czy w tym czasie spotykała się jeszcze z kimś?
– Nie. Zawarliśmy umowę.
– Czy ktoś jej się naprzykrzał? Może dawny znajomy, kochanek, były mąż?
– Nie. Powiedziałaby mi o tym. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic. – Wzrok mu stwardniał. – Czemu pani mnie o to pyta? Czy ona, czy Marianna… czy on… O Boże! – Leżąca na kolanie dłoń zacisnęła się w pięść. – Najpierw ją zgwałcił, tak? Ten pieprzony skurwiel ją zgwałcił! Powinienem być tam razem z nią. – Zerwał się z krzesła, rozchlapując wodę ze szklanki. – Powinienem tam być. To nigdy by się nie stało, gdybym z nią był.
– A gdzie byłeś, Jerry?
– Co?
– Gdzie byłeś wczoraj wieczorem między dwudziestą pierwszą trzydzieści a dwudziestą czwartą?
– Pani myśli, że ja… – Zatrzymał się, uniósł dłoń, zacisnął powieki i trzy razy głęboko odetchnął. Kiedy ponownie otworzył oczy, były już jasne i spokojne. – Rozumiem, musicie się upewnić, że to nie ja, by złapać tego drania. W porządku. Tak trzeba.
– Tak trzeba – powtórzyła Eve i poczuła nowy przypływ współczucia.
– Byłem w swoim mieszkaniu. Pracowałem, rozmawiałem z kilkoma osobami, robiłem świąteczne zakupy przez internet. Sprawdziłem też rezerwację na dzisiejszy wieczór, bo się denerwowałem. Chciałem… – Odchrząknął. – Chciałem, żeby wszystko było jak należy. Potem połączyłem się z matką. – Przetarł dłońmi twarz. – Musiałem to komuś powiedzieć. Była taka wzruszona i podekscytowana. Bardzo lubi Mariannę. Była chyba dziesiąta trzydzieści. Możecie sprawdzić mój wideokom, komputer, wszystko, co tylko chcecie.
– Okay, Jerry.
– Czy… Czy jej rodzice już wiedzą?
– Tak, rozmawiałam z nimi.
– Muszę się z nimi skontaktować. Pewnie będą chcieli zabrać ją do domu. – Jego oczy wypełniły się łzami, które zaczęły spływać po policzkach. – Zajmę się tym.
– Dopilnuję, żeby wydano ciało tak szybko, jak to możliwe. Czy chciałby pan, żebyśmy kogoś zawiadomili?
– Nie. Chcę już iść, muszę powiedzieć moim rodzicom. – Ruszył do drzwi. – Znajdźcie tego, kto to zrobił – powiedział, nie odwracając głowy. – Dowiedzcie się, kto ją skrzywdził.
– Znajdziemy go, Jerry. Jeszcze tylko jedno pytanie.
Przetarł ręką twarz i odwrócił się.
– O co chodzi?
– Czy Marianna miała tatuaż?
Zaśmiał się ostro, chrapliwie, jakby śmiech ranił mu gardło.
– Marianna? Nie. Była staroświecka. Nie zrobiłaby sobie nawet takiego zmywalnego.
– Jest pan pewien?
– Byliśmy kochankami, pani porucznik. Kochaliśmy się. Znałem jej ciało, myśli i serce.
– Okay, dziękuję. – Patrzyła, jak zamykają się za nim drzwi. – Jakieś wnioski, Peabody?
– Facetowi krwawi serce.
– Też tak myślę. Ale ludzie często zabijają tych, których kochają. Spis połączeń nie daje mu pewnego alibi.
– Nie wygląda na Świętego Mikołaja.
Eve uśmiechnęła się lekko.
– Gwarantuję, że ten, kto ją zabił, też na niego nie wygląda. W przeciwnym razie nie uśmiechałby się do kamery. Strój, soczewki kontaktowe, makijaż, broda i peruka. Każdy może wyglądać jak Święty Mikołaj.
Na razie musiała polegać na instynkcie.
– To nie on. Trzeba sprawdzić, gdzie pracowała, znaleźć jej przyjaciół i wrogów.
*
Wkrótce okazało się, że Marianna miała mnóstwo przyjaciół i najwyraźniej żadnych wrogów. Z zebranych informacji powstał obraz szczęśliwej kobiety, zadowolonej z pracy, przywiązanej do rodziny, lecz preferującej szybkie tempo życia wielkiego miasta. Miała ścisłe grono przyjaciółek, słabość do robienia zakupów i do teatru, a jej związek z Jerrym Vandorenem należał, zgodnie z powszechną opinią, do wyjątkowo szczęśliwych.
Cieszyła się życiem. Wszyscy ją kochali. Miała szczere, ufne serce.
Jadąc do domu, Eve przebiegła myślami opinie przyjaciół i znajomych Marianny. Wszystkie były bardzo pochlebne i od nikogo nie usłyszała nawet jednej złośliwej uwagi na jej temat.
Był jednak ktoś, kto myślał inaczej, kto zamordował ją z zimną krwią, i jeśli wziąć pod uwagę wyraz jego oczu, z czymś w rodzaju zadowolenia.
Mojej miłości.
Tak, są ludzie, którzy potrafią zabić z miłości. To uczucie jest dla nich jak żywa, jątrząca się rana. Wiedziała coś o tym, bo sama go doświadczyła. Ale potrafiła je pokonać. Odsunęła na bok przykre wspomnienia i połączyła się z laboratorium.
– Masz już raport toksykologiczny Marianny Hawley, Dickie?
Na ekranie pojawiła się cierpiętnicza twarz głównego kierownika.
– Wiesz, jacy jesteśmy zapchani robotą w okresie przedświątecznym. Naciskają na nas ze wszystkich stron, a laboranci zamiast pracować, uganiają się za prezentami.
– Serce mi się ściska ze współczucia. Chcę mieć ten raport, Dickie.
– A ja chcę iść na urlop – odburknął, ale wystukał coś na klawiaturze komputera. – Dostała środek uspokajający, powszechnie dostępny, łagodny. Otumanił ją na jakieś dziesięć, piętnaście minut.
– Wystarczyło – mruknęła Eve.
– Dał jej zastrzyk w prawe ramię. Pewnie poczuła się, jakby dostała w łeb. Reakcje organizmu: zawroty głowy, brak orientacji, może nawet chwilowa utrata przytomności i zwiotczenie mięśni.
– Dobra. Ślady nasienia?
– Ani plemniczka. Musiał włożyć prezerwatywę albo ona stosowała jakiś środek antykoncepcyjny. Jeszcze to sprawdzamy. Poza tym ciało spryskano czymś dezynfekującym. Ślady są w pochwie, co również mogło zabić plemniki. Nic więcej nie znaleźliśmy. Ale jest coś. Miała na twarzy inne kosmetyki niż te, które były w mieszkaniu. Nie skończyliśmy jeszcze ich analizy. Wstępne badania wskazują, że zostały zrobione z naturalnych składników, to znaczy, że musiały nieźle kosztować. Pewnie przyniósł je ze sobą.
– Postaraj się jak najszybciej o nazwy firm. To może być jakiś trop. Dobra robota, Dickie.
– Odwal się. Cholernie wesołych świąt.
– Nawzajem – mruknęła, mijając żelazną bramę posesji.
Z daleka, w wysmukłych, zwieńczonych lukami oknach, zdobiących wieżyczki, i na pierwszym piętrze, dostrzegła światła, rozjaśniające zimowy mrok.
Dom. Jej i mężczyzny, do którego należał. Mężczyzny, który ją kochał i który ofiarował jej pierścionek zaręczynowy. Jerry też chciał ofiarować taki pierścionek swojej ukochanej.
Obróciła na palcu ślubną obrączkę i zatrzymała się przed głównym wejściem. Jerry powiedział, że Marianna była dla niego wszystkim. Jeszcze rok temu ona, Eve, nie umiałaby tego zrozumieć.
Przeczesała dłońmi potargane włosy. Nie powinna była dopuścić, by współczucie dla tego mężczyzny wzięło górę. To błąd, który nie ułatwi jej sprawy, a nawet może przeszkodzić w prowadzeniu śledztwa. Musi odsunąć na bok wszystkie emocje. Miłość nie zawsze zwycięża, ale sprawiedliwość tak, jeśli się o to postarać.
Wysiadła z samochodu i weszła po schodach do obszernego holu. Zdjęła skórzaną kurtkę i rzuciła na elegancki słupek przy poręczy schodów. Z cienia wyłonił się Summerset, wysoki, kościsty, o ciemnych oczach. Na jego twarzy malował się wyraz dezaprobaty.
– Pani porucznik.
– Zostaw mój samochód dokładnie tam, gdzie jest – powiedziała i ruszyła schodami na górę.
Wciągnął głośno powietrze przez nos.
– Mam dla pani kilka wiadomości.
– Mogą poczekać – odparła, myśląc już o gorącym prysznicu, kieliszku wina i dziesięciominutowej drzemce. Summerset jeszcze coś powiedział, lecz nie miała ochoty go słuchać. – Pocałuj mnie gdzieś – mruknęła, otwierając drzwi do sypialni, i znieruchomiała, czując, jak cała rozkwita.
Przed otwartą szafą, nagi do pasa, stał Roarke. Pięknie ukształtowane mięśnie ramion napięły się lekko, gdy sięgnął po czystą koszulę. Odwrócił się, słysząc dźwięk otwieranych drzwi. Na widok jego męskiej, wyrazistej twarzy zabrakło jej tchu. Kształtne usta uśmiechnęły się, błękitne oczy rozbłysły. Potrząsnął głową, odrzucając z twarzy wspaniałą grzywę gęstych, czarnych włosów.
– Cześć, moja pani porucznik.
– Myślałam, że nie będzie cię jeszcze przez kilka godzin.
Odłożył na bok koszulę. Źle spała, pomyślał. Dostrzegł zmęczenie na twarzy i cienie pod oczami.
– Udało mi się wcześniej wrócić.
– Na to wygląda – odparła, zrobiła dwa kroki i już była przy nim.
W jego oczach błysnęło zdziwienie, które ustąpiło miejsca głębokiej satysfakcji, gdy zamknął Eve w uścisku. Chłonęła jego zapach, przesuwając dłońmi po plecach, po czym zanurzyła twarz w gęstych włosach i westchnęła.
– Rzeczywiście za mną tęskniłaś – mruknął.
– Postójmy tak chwilkę, dobrze?
– Jak długo zechcesz.
Ich ciała idealnie do siebie pasowały, jak dwa kawałki układanki. Stanął jej przed oczami Jeremy Vandoren z pierścionkiem dla Marianny w dłoni.
– Kocham cię. – Z trudem powstrzymała wzbierające w gardle łzy. – Przepraszam, że tak rzadko ci to mówię.
Usłyszał w jej głosie drżenie, a gdy dotknął dłonią szyi, wyczuł napięte mięśnie.
– Co się stało, Eve?
– Nie teraz. – Już spokojniejsza, odchyliła głowę i objęła dłońmi jego twarz. – Tak się cieszę, że wróciłeś.
Uśmiechnęła się i przycisnęła usta do warg męża. Ogarnęła ją fala ciepła i wiecznie nienasyconego pożądania. Poddała się przyjemnym doznaniom, odsuwając na bok wszystkie problemy, skupiając się tylko na zmysłach.
– Przebierałeś się? – spytała.
– Uhm. Tak jakby – mruknął, skubiąc jej dolną wargę.
– Myślę, że to strata czasu.
Na potwierdzenie tych słów wsunęła rękę między nich oboje i rozpięła mu spodnie.
– Masz absolutną słuszność. – Wcisnął zatrzask rozpinający kaburę. – Uwielbiam cię rozbrajać, moja pani porucznik.
Uniósł w górę brew, kiedy Eve błyskawicznie obróciła go i przycisnęła do drzwi szafy.
– Nie potrzebuję broni, by cię zniewolić – szepnęła.
– Udowodnij to.
Jego członek był już nabrzmiały, gdy ujęła go w dłoń. W intensywnie niebieskich oczach błysnęły niebezpieczne ogniki.
– Nie włożyłaś rękawiczek.
Uśmiechnęła się, pieszcząc go chłodnymi palcami.
– Masz coś przeciwko temu?
– Nic a nic.
Jego oddech stał się urywany. Ze wszystkich kobiet, które znał, ona jedna potrafiła tak szybko go rozpalić. Przykrył dłońmi jej piersi i zaczął pieścić sutki. Poczuł, jak wzbiera w nim pożądanie.
– Chodźmy do łóżka.
– A po co? – Ugryzła go w ramię. – Źle ci tu?
– Wprost przeciwnie. – Teraz on z kolei wykonał błyskawiczny ruch, podcinając jej nogę, tak że oboje upadli na dywan. – Ale to ja zamierzam cię zniewolić.
Chwycił wargami jej sutek i zaczął go ssać. Słowa zamarły jej w gardle, myśli eksplodowały, a biodra wygięły się w łuk.
Znał ją lepiej niż ona sama. Wiedział, że chce, aby jej ciało zapłonęło, by rozpalona krew zaczęła krążyć w żyłach, tłumiąc dręczące ją problemy. Potrafił wzniecić w niej ten żar i dostarczyć obojgu przyjemności.
Była taka szczupła. Podczas rekonwalescencji straciła sporo na wadze i jej sylwetka nie odzyskała jeszcze dawnego wyglądu. Wiedział jednak, że Eve nie oczekuje od niego delikatności. Nie ustawał więc w pieszczotach, aż jej oddech stał się urywany, a serce zaczęło bić jak szalone. Poruszała się pod nim, wsuwała mu dłonie we włosy i zaciskała je w pięści. Między nagimi wzgórkami piersi błyszczał brylant w kształcie łezki, który od niego dostała. Roarke przesunął językiem wzdłuż linii żeber do twardego, płaskiego brzucha, skubiąc zębami szczupłe biodro Eve, aż zaczęła drżeć. Zsunął jej spodnie, odsłaniając miękki trójkąt między udami. Gdy wślizgnął się w nią jego język, orgazm przeszył jej ciało niczym błyskawica. W skroniach czuła pulsowanie krwi, a w nozdrzach zapach mężczyzny, który odurzał ją niczym narkotyk.
Roarke chwycił ją za biodra, uniósł i otworzył. Eve jęknęła, ogarnięta palącym pragnieniem, by poczuć go w sobie. Wyciągnęła ku niemu ręce, szepcząc jego imię, objęła go rękami i oplotła nogami w pasie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki