Synowie światłości - Serzysko Tomasz - ebook + książka

Synowie światłości ebook

Serzysko Tomasz

3,5

Opis

Oliver Monroe, młody profesor archeologii na znanej amerykańskiej uczelni, prowadzi spokojne, wręcz monotonne życie. Powoli wypala się zawodowo – pasja naukowa, która do tej pory przynosiła mu satysfakcję, teraz zaczyna go nużyć.

 Pewnego dnia do gabinetu Olivera przychodzi mężczyzna, który składa mu niecodzienną propozycję. Oliver złakniony przerwania uniwersyteckiej rutyny – zgadza się, nie podejrzewając, jak wielki błąd popełnia. Od tej chwili jego życie zmienia się nie do poznania. Zostaje wplątany w intrygę, a analizując to, co od dłuższego czasu pozostawało skryte za kurtyną kłamstw, wpada na trop spisku uknutego niemal dwa tysiące lat temu… spisku, który może zniszczyć istniejący porządek na ziemi.

 Wraz z Kate Evans, uroczą profesor historii sztuki, Monroe podróżuje od zagadki do zagadki, nieuchronnie zmierzając do wielkiego finału, ale… jego sukces nie jest przesądzony, a po drodze przyjdzie mu narazić bliskich sobie ludzi. Czy podoła wyzwaniu – czy strzeżony przez wieki sekret zostanie w pełni odsłonięty? A jeśli tak, to… za jaką cenę…?

 Powieść „Synowie Światłości” nie jest jedynie dziełem wyobraźni autora. Fabuła zawiera szereg odniesień historycznych, prawdziwych miejsc i teorii, które Czytelnik będzie sukcesywnie poznawał w trakcie lektury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (8 ocen)
1
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Eosia

Całkiem niezła

Pomieszanie z poplątaniem. W opisie brzmi lepiej niż w treści.
00

Popularność




Copyright © by Tomasz Serzysko, 2018Copyright © by WYDAWNICTWO WASPOS, 2021All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja i korekta: Justyna Karolak

Korekta: Angelika Ślusarczyk

Projekt okładki: Shred Perspectives Works

Ilustracje w środku książki: Shred Perspectives Works

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I - elektroniczne

ISBN 978-83-8290-010-1

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Przedmowa

Prolog

1.

2.

3.

4.

5.

6.

7.

8.

9.

10.

11.

12.

13.

14.

15.

16.

17.

18.

19.

20.

21.

22.

23.

24.

25.

26.

27.

28.

29.

30.

31.

32.

Epilog

Dla Asi, Aleksandry i Dominiki za krytyczne spojrzenie na tekst i znaczący wkład, jaki wniosły w jego końcowy kształt

Przedmowa

Esseńczycy – tajemnicza sekta znad Morza Martwego – istnieli naprawdę. Zachowało się wiele dowodów świadczących zarówno o prawdziwości tej sekty, jak i o tym, jakoby maczać miała palce w przełomowych wydarzeniach ludzkości. Większość naukowców jest jednak sceptycznie nastawiona do tego typu przypuszczeń. Czy słusznie? Odpowiedź na to pytanie autor pozostawia Czytelnikowi, jednakże nie opuszcza go i nie skazuje na samotne poszukiwania. Na dalszych stronach znajdzie on bowiem wskazówki, które pomogą mu w wyborze właściwej drogi. Po przeczytaniu książki Czytelnik będzie w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy warto wierzyć w słowa autora, czy też nie.

Wszelkie teorie zamieszczone w niniejszym dziele, opisy, większość miejsc – są prawdziwe. W niektórych jednak fragmentach autor zmuszony był zdać się na własną wyobraźnię, lecz, korzystając z okazji, prosi o wyrozumiałość – w historii powszechnej są bowiem luki, które należy wypełnić domysłami, aby otrzymać spójną całość. Z tego powodu autor starał się jak najlepiej przekazać opowieść, która być może nie zrodziła się jedynie w jego głowie, a zdarzyła się naprawdę, a my zwyczajnie nie jesteśmy w stanie potwierdzić jej autentyczności na obecną chwilę.

Jeśli Czytelnik pragnąłby kiedykolwiek odkryć prawdę, niczym bohaterowie tej książki, musi podążać za okruszkami, a w przypadku gdy droga z nich usypana nagle się kończy, niech nie zawraca! Wystarczy, że tak, jak autor, wypełni brakujący odcinek swoimi domysłami i podąży tą ścieżką, gdziekolwiek go ona zaprowadzi.

Autor

Prolog

Gdy tylko zgasły światła, w Wielkiej Sali nie dało się dostrzec niczego poza paroma białymi twarzami postaci przemykających między filarami. Ich kruczoczarne szaty, omiatające marmurową posadzkę z kurzu pokrywającego ją od stuleci, płynęły z wolna. Zataczały okręgi, niby planety okryte mrokiem na czas wędrówki po swych orbitach; w zapomnieniu, smutku, żałości.

Przepojone ciemnością szeregi poruszały się w wyznaczonym porządku, okresowo krzyżując się, łącząc, tworząc przez to różnorakie kształty, figury geometryczne.

Po paru chwilach tego przedstawienia wierzchołki pochodni wiszących na filarach zajęły się ogniem, a bijąca z nich łuna oświetliła marmurową posadzkę. W tej samej chwili u stóp ogromnych podpór ukazały się sylwetki postaci, trzymające w rękach długie na dwa metry drewniane kije i wybijające nimi rytm; pochodnie natomiast rozświetliły ich twarze, przez co dało się zauważyć, że nie wyrażały one żadnych emocji, jakby umysły ich całkowicie pogrążone były w pustce i ciemności, a tylko ciała zdawały się wykonywać narzucone z góry ruchy. Wybijany przez nie rytm pozostawał w zgodzie z wykonywanymi gestami i formami przyjmowanymi przez legiony cieni. Gdy ustawiali się w krąg, stawał się wolniejszy, natomiast po ułożeniu trójkąta, kwadratu czy sześciokąta – przyspieszał gwałtownie. Również dynamika ich ruchów wykazywała pewną regularność, jednakże ani rytm, ani szybkość tworzenia kolejnych figur nie zdawały się być efektem misternie opracowanej choreografii, a tajemniczej spontaniczności, trzymanej w ryzach przez nieznaną siłę, zbyt okropną, by ujawnić się w swej prawdziwej formie.

Wielka Sala, będąca sceną dla rozgrywającego się spektaklu cieni, stanowiła część potężnej niegdyś świątyni, odległej o kilometr w kierunku północnego wschodu. To, czym dziś jawiła się ta świątynia, było jedynie marnym cieniem ogromnej budowli, która wówczas stanowiła dorobek jednej z najwspanialszych kultur ówczesnego świata.

Opisywane rytuały odbywały się jednak w podziemnej części świątyni, która zachowała się przyzwoicie do naszych czasów. Najprawdopodobniej było to spowodowane nieczęstym użytkowaniem, gdyż wstęp mieli do niej tylko nieliczni. Nawet to jednakże nie pozwoliło uchronić tego miejsca przed niszczącym wpływem czasu.

Była jeszcze jedna rzecz, o której warto wspomnieć, mówiąc o budowie Wielkiej Sali. Na samym jej szczycie, niemal przy stropie znajdował się balkon, znacznie młodszy niż reszta budowli. Teraz stała na nim postać odświętnie ubrana, z pewnością mężczyzna. Przyglądał się on całemu zdarzeniu z uwagą.

Tymczasem następowały kolejne zmiany rytmów. Biel twarzy postaci nadawała całemu wydarzeniu mistyczny charakter pewnego rodzaju czystości, zdającej się stanowić motyw przewodni rytuałów. Z uwagi na to, że w Wielkiej Sali było niezwykle ciemno, nie licząc najbliższego otoczenia pochodni, a wszyscy mieli na sobie czarne szaty, wydawać się mogło, że same głowy unoszą się w powietrzu, przemierzając dystanse od jednego filaru do drugiego.

Wtem czas się zatrzymał. Uderzenia kijów o marmurową posadzkę świątyni ucichły. Kilka sekund pochłonęła nagła cisza, aż w jednym momencie sylwetki postaci odwróciły się w stronę wielkiego ołtarza, a świst powietrza o rozpostarte w czasie obrotu szaty przeszył powietrze. Ołtarz, oświetlony chwilę wcześniej lampami zawieszonymi pod stropem Wielkiej Sali, ujawnił biernych obserwatorów owego przedstawienia. Dały się ujrzeć sylwetki dwunastu postaci siedzących w głębi budynku, niewzruszonych wcale rozgrywającym się przed nimi spektaklem.

Cienie – dotychczas ruchliwe i dynamiczne, a teraz bezczynne – zdawały się wypatrywać czegoś niezwykle istotnego, jak gdyby punktu kulminacyjnego całego wydarzenia, wystrzału z broni dającego sygnał do startu. W tej krótkiej chwili ich ciała zastygły w letargu, jedynie oczy prześwitujące przez morze białego pyłu okrywającego ich twarze zdradzały huragan emocji przepływający przez ciała. Gdy wydawało się, że nic już nie zdoła przerwać tej ciszy, do ambony podszedł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Ubrany był w czarną szatę, a na głowie miał wysoki kruczy kapelusz opasany żółtą wstęgą.

Gdy tylko wystąpił naprzeciw tłumowi, który przywitał go grobową ciszą, rozejrzał się, jakby podziwiając swych wiernych poddanych. Przemknął przez jego twarz wyraz ogromnej dumy, ale utrzymał się on jedynie ułamek sekundy i po chwili widoczny był już tylko grymas zadowolenia typowy dla dyktatora chełpiącego się ślepym uwielbieniem swoich sługusów. Wydał okrzyk: Prorocy! Po czym przed nim w dwóch rzędach ustawili się ci, którzy wcześniej kreślili swoimi ruchami kształty na posadzce. Następnie podniósł obie ręce w górę i wykrzyknął: Herenci!Ten okrzyk poruszył zastygłe twarze, na których teraz malowała się duma – jak na twarzy młodego wodza, prowadzącego pierwszy raz w życiu swój oddział do boju. Ruszyli naprzód, uderzając kijami o podłogę i zatrzymując się co kilka kroków. Ustawili się po prawej stronie uprzednio wywołanych Proroków, kończąc swój występ głośnym okrzykiem wyrażającym zarówno szacunek do wodza, jak i strach przed nim. Teraz dopiero dało się zauważyć, że szaty Proroków i Herentów nie były jednolicie czarne – w biodrach obwiązywały ich pasy koloru żółtego.

Obie strony stały niewzruszone. Mentor wielkimi brązowymi oczami podziwiał swych poddanych, był w stanie ujrzeć strach w ich oczach i poczuć dumę wypełniającą ich serca. Dumę, którą każdy z nich odczuwał na swój sposób, ale to ona właśnie łączyła ich wszystkich. Dumę, której żaden z nich nigdy by się nie wyparł. Dumę tak silną jak wiara. Dumę, o której on wiedział i dzięki której był tak pewny siebie.

Odwrócił się i opuścił ambonę spokojnym krokiem. Podszedł do marmurowego wcięcia w ścianie świątyni, w którym znajdowały się pochodnie, chwycił jedną z nich, po czym znów zwrócił się w ich stronę, by ujrzeć cichy, ale potężny tłum, który pełnym spokoju wzrokiem wodził za swym przywódcą. Nikt z nich się nie wyróżniał. Wszyscy byli tacy sami. Ale nie przez to, że mieli taki sam kolor włosów, czy rysy twarzy. Myśleli tak samo, oczy ich wyrażały te same emocje. Można było dostrzec w nich tę samą pustkę. Panowała ona wewnątrz kilkuset serc bijących w piersiach mężczyzn stojących w ogromnej świątyni.

Krocząc wśród nich, czynił różnorakie gesty – pokazywał, jak pewnie się czuł, przechadzając się pomiędzy swymi ludźmi. Szedł wzdłuż Sali, oglądając się na boki, jak gdyby podziwiając ogrom swej armii. Jego kapelusz, wyjątkowo wysoki, przekrzywiał się raz na jedną, raz na drugą stronę, ale nigdy nie miał wystarczająco czasu, aby opaść całkowicie. Gdy mężczyzna przemierzył już całą długość Wielkiej Sali, wszedł na podest, odwrócił się do swych ludzi, włożył pochodnię w odpowiednie miejsce na ścianie i kazał im zwrócić się do siebie. Odzew był natychmiastowy. Przemówił wówczas do nich po łacinie. Wymawiał słowa dokładnie, z niezwykłą uwagą, gestykulując przy tym. Wydawać by się mogło, że gesty ważniejsze są od słów. Na każdy wyraz przypadały dwa lub trzy ruchy rękami, a żaden z nich nie był przypadkowy. Niczym stary indiański wódz wymawiał powoli słowa, które wypływając z jego ust, osiadały na dłoniach, by po chwili jednym sprawnym gestem zostać ciśnięte gdzieś daleko poza horyzont. Mimo swej wysokiej pozycji starał się nie okazywać żadnej słabości i choć wiedział, że nic mu nie grozi i że obecni darzą go ogromnym szacunkiem, robił wszystko w taki sposób, jakby dopiero co pragnął zaskarbić sobie zaufanie tłumu. Wystąpienie jego trwało kilka minut, po czym wydał głośny okrzyk, po którym światła zgasły, w Sali zapanowała ciemność, a na marmurowej posadzce znów zaczęły kłębić się postacie w czarnych szatach, powtarzając swe rytuały sprzed kilkunastu minut.

Trwały one jednak o wiele dłużej. Rozpłynęły się w czasie, jak gdyby przenosząc upiorny teatr cieni do innej rzeczywistości, innego wymiaru, gdzie czas i przestrzeń przenikają się wzajemnie.

Znów wszystko ucichło.

ABSTERGET DEUS OMNEM LACRIMAM AB OCULIS EORUM

1.

Gdy drzwi od biblioteki stanęły otworem, Oliver Monroe natychmiast zmrużył powieki oślepiony wiązką światła, która wpadła w jego źrenice. Starał się otworzyć oczy, ale wiedział, że póki nie przyzwyczają się do nowego oświetlenia, póty z zamiaru sprawdzenia, kogo to diabli niosą do biblioteki, nic nie będzie. Było to prawdopodobnie jedyne pomieszczenie Uniwersytetu Brown, w którym frekwencja nigdy nie przekraczała setki na dzień. Cieszyło to jednak Monroego, który, będąc jednym z najbardziej rozsławionych profesorów na wydziale archeologii, mógł po ciężkim dniu pracy udać się tam, poczytać gazety, popracować w spokoju, czy po prostu odpocząć. Należy wspomnieć, że mimo posiadania własnego gabinetu, to właśnie pomieszczenie zawierające księgozbiór uniwersytetu było ulubionym miejscem przebywania młodego profesora.

Gdzie brała swój początek popularność Olivera wśród studentów? Oprócz tego, że był szczególnie lubiany przez nich za sposób prowadzenia zajęć, indywidualne podejście do każdego studenta, a żeńskiej części przyszłych archeologów przypadł także do gustu ze względu na aparycję, to zajmował również sławną salę wykładową numer 68, której zarówno uczniowie, jak i inni wykładowcy unikali jak ognia. Oliver Monroe znany był z tego, że namiętnie oddawał się swojemu destrukcyjnemu nałogowi, którym było palenie papierosów. Ale nie zwykłych, tanich, ogólnodostępnych. To były prawdziwe dzieła sztuki, do których tytoń produkowany był z liści jakiegoś nikomu nieznanego gatunku rosnącego w lasach tropikalnych. Przynajmniej tak sądził Monroe, ale inni naśmiewali się z jego naiwności i twierdzili, słusznie zresztą, że cena sześćdziesięciu dolarów za paczuszkę, których to Oliver potrzebował co najmniej dwie tygodniowo, wydaje się lekko niedorzeczna. Opisując zatem jednym zdaniem papierosy wypalane przez Monroe, można stwierdzić, były równie drogie, co śmierdzące. Co za tym idzie, kiedy młody profesor oddawał się swojemu nałogowi, co działo się najczęściej podczas przerwy na lunch, całe trzecie piętro, na którym to znajdowała się sala numer 68, w mgnieniu oka stawało się najmniej zaludnionym obszarem na ziemi.

Nagłe oślepienie wyrwało go z wprowadzania poprawek do nowej publikacji, którą był zmuszony powtórnie zredagować, dostosowując artykuł do wymogów jednego z czasopism naukowych. Szczerze miał już dość ślęczenia nad dwudziestoma stronicami manuskryptu i czytania ich po raz kolejny, a każda przerwa w pracy oddalała go od upragnionego końca tej udręki.

Oliver Monroe starał się teraz skojarzyć postać, która śmiała zakłócić jego popołudniową przerwę. Wciąż widząc wszystko jak przez mgłę, zauważył człowieka dość nieporadnego. Do tego wniosku przekonał go fakt, że przybysz tuż po wejściu do biblioteki potknął się o leżącą na ziemi książkę. Cudem utrzymawszy równowagę, schylił się, podniósł Nowy Testament i ruszył nieco niepewnym krokiem w stronę biurka, przy którym siedział profesor. Oliver Monroe mimo ciągłego oślepienia miał już podejrzenia, jak może brzmieć imię niezdarnego osobnika. W miarę zbliżania się postaci – obraz stawał się coraz wyraźniejszy, aż wreszcie nie było żadnych wątpliwości, kto zakłóca spokój młodego profesora. Monroe słusznie podejrzewał, że to Matthew Clums.

Matthew Clums był najdociekliwszym studentem na ostatnim roku archeologii. Dzięki Bogu, że na ostatnim, bo ani Oliver Monroe, ani żaden inny wykładowca nie wytrzymałby z nim kolejnego roku. Inni studenci mogliby pozazdrościć mu jego żądzy wiedzy, ale nikt tego nie robił z dwóch prostych powodów.

Po pierwsze, nie wykazywał on jedynie zwykłego zainteresowania przedmiotami wykładowymi, ale pewnego rodzaju obsesję.

Obsesję, która opierała się na notorycznym prześladowaniu wykładowców.

Tematem, który sprawiał, że krew uderzała mu do mózgu, a na ustach pojawiał się uśmiech, były różnego rodzaju teorie spiskowe, ukryte skarby, czyli, krótko mówiąc, wszystkie te rzeczy, do których przeciętny historyk jest sceptycznie nastawiony. Jego zamiłowanie do tego typu „ciemnych spraw” było głównym powodem, dla którego adiunkci na swych zajęciach unikali rozmów na temat jakichkolwiek niewyjaśnionych zjawisk, które mogłyby podsycić u Clumsa ogień poszukiwacza przygód i tym samym narazić ich samych na natarczywe pytania z jego strony.

Drugi powód, dla którego nie przepadano za tym z pozoru miłym i uczynnym studentem, stanowił fakt, że był on trochę dziwakiem. Zawsze cichy, na korytarzach słowem się nie odzywał, zdawał się zamknięty w sobie, a na wykładach przechodził coś w rodzaju przemiany ze spokojnego, młodego człowieka w zafascynowanego historią dziwaka zdolnego rozszarpać każdego, kto tylko śmiałby przerwać kolejny wykład o wojnach albigeńskich1. Cisza panująca na lekcji była chyba jedyną rzeczą, za którą wykładowcy byli wdzięczni Matthew.

Student jak zwykle przywitał profesora uprzejmym „dzień dobry”, po czym – jakby nie zauważając bardzo wyraźnego skrzywienia Olivera Monroego, wyrażającego kompletną niechęć do jakichkolwiek konwersacji – położył przed nim gazetę. Na pierwszej stronie widniał napisany dużymi literami tytuł:

ZMARTWYCHWSTAĆ, NIE UMIERAJĄC

Nie dodał niczego od siebie, wytrzeszczył tylko oczy i z wielkim podnieceniem spoglądał na profesora, czekając na jego komentarz – jakby na opinię samego Boga. Monroe tylko powierzchownie spojrzał na gazetę, odczytał głośno tytuł, po czym z dość ironicznym uśmiechem odrzekł:

– To chyba sprawa dla teologa, a nie zwykłego profesora archeologii.

W tym miejscu wrócił do pisania pracy, lecz po chwili spojrzał na studenta z nadzieją, że ten da mu spokój, zabierze gazetę i wyjdzie, ale dostrzegłszy, że nic nie wskazuje na taki rozwój wydarzeń, powtórzył, ale już bez uśmiechu i bardziej stanowczo:

– Nie dla zwykłego profesora archeologii.

Na co Clums odparł:

– Ale pan nie jest zwykłym profesorem.

Monroe roześmiał się cicho po usłyszeniu tych słów, gdyż zabrzmiały w jego głowie jak tani tekst na podryw, ale po zobaczeniu poważnej miny Matthew – opanował się.

Kazał studentowi chwilę poczekać, a sam rozsiadł się w krześle. Wziął do rąk gazetę i zaczął przeglądać ją pobieżnie, wcale nie czytając, jak gdyby chcąc sprawić tylko wrażenie zainteresowanego. Widział w tym także korzyść dla siebie, albowiem miał nadzieję, że upierdliwy student wreszcie sobie pójdzie. Na nic jednak się zdała jego gra aktorska. Clums nie dawał za wygraną. Co jak co, ale jeśli chciał komuś uprzykrzyć życie, to potrafił to zrobić. Poszedł po krzesło stojące przy biblioteczce zawierającej starożytne dzieła Ajschylosa i Frynicha i postawił mebel koło profesora, a ten główkował, jakby tu się wymigać z niezręcznej sytuacji.

Matthew usiadł na krześle przy profesorze, co oznaczało, że szybko stąd nie odejdzie. Monroe podniósł się energicznie, jednocześnie spoglądając na zegarek.

– Och, zobacz, jak późno się zrobiło… My jutro mamy zajęcia, prawda? – zapytał i uprzedzając odpowiedź studenta, dodał: – W takim razie obejrzę to po jutrzejszych zajęciach.

I nie czekając na żadną reakcję ze strony Matthew Clumsa, wybiegł z biblioteki, strącając z półki jakąś książkę.

Zaraz po tym, jak drzwi się zamknęły, student wstał i powolnym krokiem podszedł do miejsca, gdzie leżała książka. Podniósł ją, odczytał głośno tytuł: Nowy Testament, po czym odłożył ją na miejsce i wyszedł z biblioteki z gazetą pod pachą.

1Wojny prowadzone przez Kościół Katolicki w latach 1209–1229 w celu walki z herezją, skierowane głównie przeciw Katarom i Waldensom.

2.

Dzień był wyjątkowo ładny jak na późną jesień. Ulice, parki i lasy powinny już być pokryte grubą warstwą śniegu, tymczasem słońce wciąż prześwitywało przez korony drzew i znajdujące się jeszcze na nich złote jesienne liście, dając w ten sposób złudzenie wciąż trwającego lata, które przecież jakiś czas temu opuściło wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Na ulicach Providence można było zauważyć garstkę ludzi przechadzających się pośród starych domostw. Korzystali z ostatnich ciepłych chwil tego roku – przygotowywali się na czas, gdy zamiast opadłych liści ziemię wyścieli biały puszysty dywan.

Można było dostrzec kobietę z dzieckiem niosącą dwie torby z zakupami, spacerującą wolno po Waterman St., chłopaka i dziewczynę idących za rękę w dół tejże ulicy, a także pięć młodych pań rozmawiających i śmiejących się. Po chwili do kobiety z dzieckiem podbiegł mężczyzna, pocałował ją, wziął od niej ciężkie siatki, po czym ruszyli razem w dół Waterman St., by po kilku chwilach zniknąć za budynkiem.

Uniwersytet Brown dzięki swojemu położeniu wśród wiekowych buków i wiązów wyglądał szczególnie pięknie w porównaniu z innymi tego typu placówkami w Stanach Zjednoczonych. Dojście do niego było wyjątkowo proste, wystarczyło iść cały czas Brown St., zaczynając od Brown St. Park, który był jednym z najbardziej znanych miejsc w mieście. W pobliżu niego znajdowały się dwa boiska do piłki nożnej, boisko do baseballu oraz korty tenisowe. To tutaj spotykała się młodzież Providence – nie tylko aby pograć w piłkę nożną czy baseball, ale także po to, żeby porozmawiać i pośmiać się, oglądając jednocześnie mecze odbywające się tam niemal codziennie. Idąc dalej Brown St., mijało się stare, wiktoriańskie wille z drewna – proste, lecz wielokolorowe, z typowymi gankami przykrytymi daszkami rzucającymi cień na kamienne schody. Posuwając się dalej, widać było bardziej nowoczesne domy, wciąż z drewna, ale na murowanych fundamentach, za którymi rozciągała się aleja niskich domostw i innych budynków z czerwonej cegły. Z tego miejsca dostrzegalny był już front Uniwersytetu Brown.

Nie wyróżniał się on szczególnie spośród otaczających ceglanych domków. Wejście na dziedziniec było stale otwarte, gdyż znajdowało się ono w przejściu zwanym Faunce Arch, nad którym widniał napis Faunce Housew stylu łacińskim – z charakterystycznym U w kształcie V. Po przekroczeniu tego przejścia dochodziło się do dziedzińca znajdującego się po lewej stronie brukowanej ścieżki oraz parku College Green po prawej. College Green przylegał do uniwersytetu i był miejscem, w którym studenci spędzali czas między zajęciami. Porośnięty był równo skoszoną trawą, nad której to kondycją, jak i nad innymi elementami roślinności uniwersytetu, pieczę sprawował stary pan Gillis, który zajmował się tym już od przeszło pięćdziesięciu trzech lat.

Był już od dawna na emeryturze, ale mawiał, że nie jest to dla niego praca, a pasja. Łatwo było go zrozumieć, bo cóż można robić samemu w domu, nie mając ani dzieci, ani żony, ani jakichkolwiek sąsiadów? Z wiekiem zdziwaczał i nie był już tak towarzyski, jak kiedyś, mimo to jednak nie lubił przebywać sam. Starość sprawiła, że zgarbił się nieco, a twarz jego stała się bardziej strapiona i zamyślona. Mimo wieku wciąż wykonywał swą pracę jak najbardziej poprawnie – można byłoby rzec, że świetnie, gdyby nie czasem nierówno przycięte drzewko czy niepodlana trawa. Ale nikt nie miał mu tego za złe, bo wszyscy pana Gillisa niezmiernie lubili i cenili.

Idąc dalej, mijało się potężny budynek biblioteki – John Carter Brown Library. Stylizowany na estetykę starożytną, z doryckimi i jońskimi filarami prezentował się wyjątkowo urodziwie.

Biblioteka ta była ogromna, zawierała wiele pomieszczeń, w których studenci mogli bez problemu przygotowywać się do egzaminów lub po prostu odpocząć. W jednej z tych sal poprzedniego dnia profesor Monroe oddawał się wypoczynkowi, gdy został, mówiąc nieco sarkastycznie, zaszczycony wizytą Matthew Clumsa.

Obaj przebywali teraz po drugiej stronie parku, naprzeciw biblioteki, w sali numer 33 budynku, w którym mieścił się wydział archeologii uniwersytetu. Był on, podobnie jak biblioteka, malowany na biało i nosił szlachetną nazwę Joukowsky Institute for Archaeology and the Ancient World.

Sala 33 była tak naprawdę audytorium, ale wszyscy określali ją mianem sali, zresztą jak każde pomieszczenie uniwersytetu, w którym odbywały się zajęcia. Była jedną z największych sal lekcyjnych, gdyż oprócz siedemnastu rzędów ławek mieściła także biurko wykładowcy oraz wystawę dotyczącą wojny secesyjnej. Wystawa ta należała do Olivera Monroego, który będąc kilka lat wcześniej na wyprawie naukowej po wschodnim wybrzeżu kontynentu wraz z innymi naukowcami z całych Stanów Zjednoczonych, skompletował eksponaty wypełniające teraz wnętrza gablot. Znajdowały się tam monety z okresu wojny, mundury, broń, a także przedmioty codziennego użytku – takie jak talerze, czy sztućce sprzed ponad stu pięćdziesięciu lat.

Oliver był ekspertem w dziedzinie historii Ameryki Północnej. Skończył studia na Uniwersytecie Brown około trzynaście lat temu, a w związku z tym, że wykazywał się wielkim talentem i ambicją, dziekan uczelni, pan Stephen Myers złożył mu propozycję pozostania na uniwersytecie w roli wykładowcy. Monroe, który zdążył już przyzwyczaić się i polubić to miejsce, zdecydował się przystać na tę propozycję. Wiedział także, że nie ma zapotrzebowania na archeologów, a zwłaszcza tych świeżo po studiach, i że sam prędko nie znalazłby pracy.

Młody profesor był w trakcie wymieniania skutków wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, kiedy rozległ się dzwonek zwiastujący koniec zajęć.

Studenci nie byli zbyt zainteresowani tematem, więc nie dali wykładowcy skończyć myśli. Spakowali swoje notatki i wyszli. Niektórzy opuścili salę od razu ze względu na brak notatek. Monroe stał chwilę jeszcze, spoglądając na opuszczających audytorium studentów. Widział w ich oczach znudzenie, ale nie był pewny, czy wynika ono ze sposobu prowadzonych przez niego wykładów, czy może historia ich własnego kraju nie była dla nich pasjonującym tematem. W pierwszej sytuacji mógł mieć do siebie pretensje o to, że nie potrafi wystarczająco dobrze zaciekawić studentów. Zastanawiało go jednak, dlaczego nie znajdują wspólnego języka, skoro nie był od nich wcale dużo starszy. Jeśli natomiast historia powstania ich własnego państwa ich nie interesowała, Monroe czułby smutek i brak wiary w młode pokolenie.

Im dłużej przebywał na uniwersytecie, tym bardziej wydawało mu się, że staje się podobny do tych starych wykładowców, którzy powinni być dla niego autorytetem, ale nie byli. Nie byli z tego powodu, że zdawali się nie widzieć sensu w tym, co robią, jakby była to dla nich tylko praca. Wykładali w sposób nieciekawy, niezachęcający, niemalże sztuczny. Monroe myślał, że może wyczerpali się zawodowo, i może jego też to czeka? Byłaby to najgorsza rzecz, jaka mogłaby mu się przydarzyć. Ale mimo wszystko czuł, że jego też zaczyna to dotykać. Potrzebował odmiany. Wyjechać gdzieś. Marzył o podróży, podczas której oddawałby się swojej pasji – archeologii.

Stał tak, rozmyślając, aż w końcu zauważył jednego ze studentów, który jednak w przeciwieństwie do innych nie kwapił się do wyjścia. Był to oczywiście Matthew Clums. Oliver popatrzył na niego z politowaniem, mając nadzieję, że ten odpuści, po czym ironicznie zapytał:

– Co się stało, Matthew?

Clums nie odpowiedział, tylko położył na biurku profesora tamtą gazetę.

– Tak, teraz będę miał chwilę czasu, żeby to przejrzeć – rzekł Oliver Monroe, krzywiąc się nieco. Odetchnął głęboko, jakby przygotowując się na falę teorii spiskowych i paranormalnych zdarzeń, na jaką wystawia go Clums.

Chwycił gazetę i ruszył w stronę wyjścia, ale gdy już wyciągał rękę, aby otworzyć drzwi, usłyszał zza pleców głos:

– Pan mi nie wierzy.

Monroe obrócił się do niego i ze zdziwieniem w głosie odrzekł:

– Dlaczego tak uważasz?

Student, jakby nie zważając na pytanie profesora, kontynuował:

– Nikt nie wierzy. Za każdym razem, jak zaczynam rozmowę o czymś dziwnym, niepotwierdzonym, wszyscy próbują się mnie pozbyć. Nikt nie bierze na poważnie tego, co mówię. Czy to nie pan zawsze twierdził, żeby nie tylko siedzieć w bibliotece i czytać książki, ale postarać się, abyśmy sami zostali uwiecznieni na ich stronach?

Oliver Monroe rzeczywiście kiedyś wspomniał o tym na jednych z zajęć, ale sądził, że przeszło to bez echa w klasie wykazującej minimum zainteresowania.

Nie miał pojęcia, co powiedzieć w obecnej sytuacji, na szczęście Matthew wyręczył go i sam dokończył myśl:

– Co było, kiedy twierdziłem, że najstarsze malowidła naścienne nie znajdują się wcale w Lascaux, tylko w dolinie Rodanu? Wyśmiali mnie wszyscy, a kiedy to udowodniono, nie usłyszałem nawet słów przeprosin… Teraz pokazuję panu ten artykuł i proszę o niezbagatelizowanie go.

Profesor stał chwilę, przypominając sobie zdarzenie z jaskinią w Lascaux, po czym pokiwał powoli głową, zgadzając się przeanalizować artykuł. Student odpowiedział mu przytaknięciem. Rozstali się w ciszy. Oliver wyszedł, natomiast Matthew pozostał w sali numer 33.

Oliver Monroe szedł zamyślony przez korytarz. Nie wiedział, co myśleć o tym nagłym wyznaniu młodego studenta. Nigdy do nikogo się nie odzywał, a teraz zdecydował się wypowiedzieć wszystko, co czuł. Ale dlaczego akurat jemu? To pytanie dręczyło Olivera aż do momentu, gdy wpadł na Kate Evans.

Była jedną z najmłodszych wykładowców, tak samo zresztą, jak Oliver… Monroe był od niej zaledwie o rok starszy. Bardzo lubili się już od momentu, gdy zaczęli wspólnie pracować, to jest około cztery lata temu, kiedy to uczelnia musiała zwolnić kilku profesorów, którzy wymagali zbyt dużych pensji, a na ich miejsce zatrudniła tych, których wymagania nie były aż tak wysokie. Był to okres, w którym uniwersytet borykał się z problemami finansowymi związanymi z utratą kilku znaczących sponsorów. Jednak od kilku lat z budżetem placówki wszystko było w porządku, dlatego też większość zwolnionych wcześniej wykładowców mogła powrócić i znów objąć zajmowane przez siebie katedry.

Kate Evans zawsze bawiła studentów swoim nienagannym ubiorem i sposobem bycia. Spódniczka nie krótsza niż za kolana, koszula zapięta na ostatni guzik i duże okulary to typowy zestaw młodej pani profesor. Była specjalistką w dziedzinie historii sztuki, a jej zajęcia odbywały się w sali numer 47, naprzeciw sali numer 33, a więc można by powiedzieć, że Oliver Monroe żył z Kate Evans po sąsiedzku. Ponadto była głęboko wierząca, do czego akurat Oliver pozostawał sceptycznie nastawiony.

– Hej, Oliver, gdzie tak pędzisz? Coś się stało? – zapytała, ale Monroe wciąż nie mógł wystarczająco się skupić, aby jej w miarę sensownie odpowiedzieć.

– Przepraszam, Kate, ale teraz nie mam czasu – wydusił z siebie, po czym ruszył dalej korytarzem.

– Czytałam twoją publikację i naprawdę jestem pod wrażeniem! – krzyczała za nim, ale on już jej nie słyszał albo nie chciał słyszeć. Jego głowę zajmowały teraz myśli dotyczące owego artykułu, którego przeczytanie wymuszał na nim Matthew Clums. Zastanawiał się, co w nim może być takiego ważnego. Znał ekscentryczne podejście studenta do tego typu rzeczy, ale przypominając sobie wszystkie sytuacje związane z jego dziwnymi zainteresowaniami, uświadomił sobie, że Matthew nigdy wcześniej tak nie nalegał na wysłuchanie go albo na przeglądnięcie dostarczonego przez niego materiału. Dlatego też Oliverowi coraz bardziej zależało na sprawdzeniu, co tak zaciekawiło Clumsa, a nie chciał robić tego na korytarzu, bo gdyby okazało się to czymś głupim, ktoś mógłby pomyśleć, że już w tak młodym wieku zwariował.

Zmierzał do swojego gabinetu na drugim piętrze. Podszedł do drzwi, na których widniało jego nazwisko, nacisnął klamkę, wszedł do środka i zamknął je za sobą. Usiadł przy biurku, wyciągnął z szuflady okulary do czytania i zabrał się do lektury:

16.11.2011

ZMARTWYCHWSTAĆ, NIE UMIERAJĄC

Naukowcy z Uniwersytetu Stanowego Ohio przedstawiają argumenty świadczące o tym, że Jezus z Nazaretu, wbrew temu, w co wierzą jego wyznawcy, wcale nie umarł na krzyżu…

– Chryste… – powiedział głośno do siebie, przerywając czytanie. Już po lekturze pierwszego zdania odetchnął z ulgą i roześmiał się cicho. Zdał sobie sprawę, że znów dał się zwieść bujnej wyobraźni studenta. Miał zamiar go zganić przy najbliższej okazji za zawracanie mu głowy. Tymczasem odłożył gazetę na bok, zdjął okulary i włożył je z powrotem do szuflady. Następnie wstał i zaczął szykować się do wyjścia do domu, kiedy to usłyszał pukanie do drzwi gabinetu.

– Proszę wejść – powiedział, po czym uświadomił sobie, że przecież wcześniej w pośpiechu zamknął drzwi. Podszedł więc do nich szybkim krokiem i przekręcił klucz w zamku. Drzwi powoli się otworzyły, a w nich stanął młody człowiek ubrany w czarny garnitur, koszulę, spodnie i kapelusz tego samego koloru. Jedynie krawat jego był żółty, przez co wyglądał dość dziwnie w zestawieniu z resztą stroju. Karnacja człowieka zdradzała jego pochodzenie.

Profesor nie zauważył tego od razu, ale po chwili, gdy już napatrzył się na jego strój, dostrzegł, że ma twarz lekko brązowawą o łagodnych rysach. Bez wątpienia jego ojczyzną był jeden z krajów Bliskiego Wschodu, co sprawiło, że zdumienie, które wypełniało młodego profesora, przerodziło się w zaciekawienie.

Oliver Monroe poczekał, aż mężczyzna wejdzie do pokoju, wykorzystując ten moment, aby pozbierać myśli. Zastanawiało go, co przywiodło tak egzotycznego gościa do jego gabinetu. Po chwili ciszy i wymienianiu spojrzeń Oliver pokazał gościowi krzesło, aby ten usiadł. Następnie sam zajął miejsce naprzeciw, za biurkiem. Dopiero co przybyły mężczyzna odezwał się z wyczuwalnym arabskim akcentem:

– Nazywam się Nasim Al Balushi.

– Ja jestem…

– Pan Oliver Monroe, prawda? – dokończył za profesora. – Pewnie zastanawia pana, po co tutaj jestem?

Oliver zmieszał się nieco, gdy usłyszał, że przybyły zna jego imię. Dopiero po chwili zorientował się, że przecież widnieje ono na granatowej tablicy na jego drzwiach. Nasim dostrzegł tę konsternację, więc postanowił kontynuować, nie czekając na odpowiedź:

– Przychodzę do pana z propozycją od moich przełożonych, którą osobiście uważam za bardzo interesującą.

– Czego dotyczy ta propozycja? – zapytał Oliver bardziej z przymusu niż z potrzeby.

– Chodzi o podróż… a właściwie wyjazd, może pan nazywać to sobie, jak chce.

– A dokąd ten wyjazd? I czy w ogóle dziekanat wie, że pan tu jest?

– Nie wie, bo nie przyszedłem w sprawach uczelni, tylko do pana. A jeśli chodzi o wyjazd, to wyjeżdża pan do Jerozolimy.

– Jak to „wyjeżdżam”? Jeszcze się na nic nie zgodziłem – odpowiedział Oliver zdziwiony śmiałością mężczyzny.

– Och, przepraszam, po prostu z góry założyłem, że przyjmie pan tę propozycję, zważywszy na pana niedawne pragnienia dotyczące oderwania się od monotonnej uniwersyteckiej rzeczywistości.

Skąd on, do cholery, tyle o mnie wie? – pomyślał Oliver coraz to bardziej zaniepokojony zaistniałą sytuacją. Tymczasem mężczyzna mówił dalej:

– Niech pan się nie martwi. Jeśli tylko zechce pan się skontaktować w sprawie tej… wyprawy, zostawiam swój numer telefonu – powiedziawszy to, położył coś w rodzaju wizytówki na biurku profesora. Następnie wstał, pożegnał się i ruszył do wyjścia. Oliver także wstał, aby otworzyć swojemu niespodziewanemu gościowi drzwi. Gdy Nasim już miał wychodzić, młody profesor zatrzymał go:

– Jeszcze jedno – powiedział Oliver. – Mówił pan, że przychodzi od swoich przełożonych. Jeśli mogę wiedzieć… Kim oni są?

Mężczyzna uśmiechnął się do profesora, po czym odrzekł:

– Wkrótce się pan dowie. A nawet ich pozna.

I wyszedł, zostawiając Olivera Monroego sam na sam ze swoimi myślami.

3.

Siedział teraz sam w swoim gabinecie i myślał o dziwnym zdarzeniu, którego właśnie doświadczył. Nie miał pojęcia, kim był człowiek, który złożył mu niespodziewaną wizytę, ani czego tak naprawdę od niego chciał. Najbardziej ciekawiło go jednak, skąd tyle o nim wiedział? Zastanawiał się chwilę, czy to możliwe, że jakieś tajne służby infiltrują go, ale szybko stwierdził, że to wyjątkowo głupi pomysł. A nawet jeśli, to przecież chyba nie mają zdolności czytania w myślach? Nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić.

Nie chciało mu się nawet wracać do domu, mimo że był piątek i wszyscy spieszyli do domów na dwudniowy odpoczynek. Ale Oliver nie zamierzał wracać do siebie, dopóki spokojnie sobie tego wszystkiego nie poukłada. Dlatego też od razu, gdy Nasim wyszedł, ściągnął uprzednio założony płaszcz i opadł niemrawo na krzesło, jakby pod ciężarem trapiących go myśli.

Siedząc tak, wodził wzrokiem kolejno po suficie, podłodze, ścianach, jakby szukając odpowiedzi na nurtujące go pytania, aż wreszcie wzrok jego padł na biurko i na leżącą na nim wizytówkę. Podniósł ją. Zauważył standardowe informacje, które znajdują się zazwyczaj na wizytówkach: numer telefonu, imię i nazwisko.

Ale było coś jeszcze, coś jakby emblemat, pewnego rodzaju znak, symbol. Przedstawiał kwiat, a po przypatrzeniu się Oliver stwierdził, że to lilia. Kwiat ten miał sześć płatków, trzy większe i trzy mniejsze. Profesor zaczął mu się lepiej przyglądać. Zauważył, że wpisany był w różnego rodzaju figury geometryczne. Wierzchołki jego płatków dotykały okręgu, na którym opisany był kwadrat, natomiast czubki trzech mniejszych płatków połączone były odcinkami tworzącymi trójkąt równoboczny, taka sama forma występowała przy trzech większych. Płatki były rozmieszczone w taki sposób, że ich wierzchołki mogły utworzyć sześciokąt foremny, co czyniło cały kwiat idealnym.

Olivera Monroego zdziwił tak podejrzany symbol na wizytówce nic nieznaczącego, jak mniemał, urzędnika wypełniającego tylko wolę swoich przełożonych. Tego typu znak bardziej pasował do symbolu jakiegoś masońskiego ugrupowania. Ale teraz przypomniał sobie tajemniczą odpowiedź tego „urzędnika” na pytanie, kim są jego szefowie. Wkrótce się pan dowie. A nawet ich pozna. Mam się bać, czy może kupić butelkę Martini na spotkanie z miłymi kolesiami? – pomyślał, odkładając wizytówkę na biurko. Coraz bardziej zaczynało go to wszystko niepokoić. Najpierw Matthew z tym całym zmartwychwstaniem, teraz to… Zmówili się, żeby mi spieprzyć weekend? – zastanawiał się Oliver, sam nie wiedząc, czy się śmiać, czy płakać.

Kiedy tak tonął w pesymistycznych myślach, trzymając głowę między rękami, po raz kolejny usłyszał pukanie do drzwi. Podniósł głowę z rąk i pomyślał sobie, że jeśli to kolejny gość pokroju tego Araba, to natychmiast zwalnia się z pracy i ucieka do puszczy amazońskiej, gdzie będzie miał święty spokój.

– Proszę! – krzyknął, na szczęście drzwi były otwarte, dlatego też nie musiał wstawać, czego i tak by chyba nie zrobił, bo wyjątkowo mu się nie chciało.

Drzwi otworzyły się w połowie, po czym między nie a futrynę wsunęła głowę Kate Evans.

– Nie przeszkadzam? – zapytała ściszonym głosem.

– Wiesz… Właśnie wychodziłem – skłamał, ale nie w złej intencji, był po prostu zmęczony i nie miał ochoty na rozmowę.

– Tak? – zapytała ironicznie. – To dziwne, bo wydawało mi się, że siedzisz tu już ze dwadzieścia minut, odkąd ten dziwny facet wyszedł.

– Musiałem jeszcze parę rzeczy spakować, bo dzisiaj piątek… no i dwa dni mnie tu nie będzie – próbował marnie się tłumaczyć.

– Pewnie bardzo będziesz tęsknić za tym miejscem. To przecież aż dwa dni! – Kate nie dawała za wygraną.

– No tak. Uczelnia zawsze była dla mnie drugim domem.

– Rozumiem. Tak więc powiedz mi, gdzie są te wszystkie spakowane przez ciebie rzeczy?

Tym pytaniem Kate Evans rozbiła Olivera.

Uśmiechnął się żałośnie, jak dziecko przyłapane na kłamstwie, a ona odwzajemniła mu się uśmiechem wyrozumiałości.

– To powiesz mi wreszcie, o co chodzi? – przerwała ciszę.

– To naprawdę nic ważnego. Nie chcę cię martwić.

– A od kiedy tak się mną przejmujesz? – zapytała sarkastycznie, siadając na krześle, na którym wcześniej siedział Nasim.

– Od zawsze, Kate, od zawsze – odrzekł Oliver, uśmiechając się. Kate zrobiła to samo. Ich uśmiechy nie były tylko koleżeńskimi uprzejmościami. Między nimi było coś innego, co jednak Oliver próbował ukryć przy codziennym mijaniu się na korytarzu czy w czasie służbowych rozmów – w przeciwieństwie do Kate, która była jawnie zadurzona w młodym profesorze.

Kate Evans to chyba jedyna osoba na uniwersytecie, z którą Oliver Monroe był blisko. Wystarczająco blisko, żeby radzić się jej zarówno w sprawach osobistych, jak i tych związanych z pracą, co pochlebiało Kate, gdyż czuła z nim pewną więź i lubiła mieć go obok siebie.

– No to kim był ten dziwny gość, który przed chwilą stąd wyszedł? – zapytała ostatecznie.

– To tylko jakiś facet z urzędu, wciąż się mnie czepiają o ten zaległy czynsz – skłamał Oliver, tym razem na tyle wiarygodnie, że Kate uwierzyła. Mimo bliskości z nią nie chciał wyjawiać jej prawdy dopóty, dopóki sam nie będzie wiedział, o co tak naprawdę chodzi.

– No, wiesz… wypadałoby wreszcie zapłacić, nie sądzisz? – powiedziała.

– Tak, teraz będę musiał to zrobić – odrzekł Oliver zadowolony, że Kate dała się zwieść i że nie będzie musiał tłumaczyć się z rzeczy, o których sam nie ma pojęcia. – Wiesz, Kate, myślę, że czas już iść do domu, zaraz zrobi się ciemno, już przecież jesień, dni są coraz krótsze.

– Chyba masz rację – powiedziała, wstając z krzesła. – Miłego weekendu.

Uśmiechnęła się po raz ostatni, patrząc mu w oczy, które były bez wątpienia niespotykanej urody. Zielonoszare z brązową kreską biegnącą przez całą lewą tęczówkę, aż do źrenicy. Gdy tak przyglądała się temu książkowemu przykładowi heterochromii, wzrok jej zszedł nagle na prostokątny kawałek papieru leżący na biurku.

– Co to? – zapytała.

– To? To jest… – Chciał sięgnąć po karteczkę, ale Kate była szybsza. Złapała wizytówkę i zaczęła czytać na głos.

Podobnie do Olivera – Kate też zaciekawił symbol lilii. Patrzyła na niego przez chwilę uważnie, dopóki Monroe nie podszedł i nie zabrał jej wizytówki. Poirytowało ją to. Widać było, że zżera ją ciekawość.

– Ej, no! Pokaż! – krzyczała na marne, gdyż Oliver już wepchnął papier do kieszeni marynarki.

– To tylko wizytówka tego faceta – odezwał się lakonicznie. – Nic wielkiego.

– Skoro to nic wielkiego, to czemu tak ją chowasz?

– Och, przestań, Kate.

Próbował ją uspokoić i sprawić, żeby zaniechała prób sprawdzenia, co dokładnie znajduje się na wizytówce, ale tym razem niestety nie dała się zwieść, dlatego też Oliver musiał pokazać jej to, co wcześniej wyrwał jej z rąk.

Chwilę przyglądała się symbolowi, po czym doszła do wniosku, tak jak wcześniej Monroe, że jest on zbyt dziwny, żeby być znakiem firmowym jakiejś instytucji państwowej. Stwierdziła więc, że Oliver ją okłamał i zażądała wyjaśnień. Wówczas uległ i dokładnie zrelacjonował jej przebieg wizyty tajemniczego Araba. Nie wspomniał jednak o artykule w gazecie otrzymanej od Matthew. Opowiedział jej natomiast o propozycji wyjazdu do Jerozolimy, na co bez zastanowienia odrzekła, że chce z nim jechać. Oliver oczywiście odpowiedział, że on sam nigdzie się nie wybiera; że ma dużo rzeczy na głowie, a w szczególności opiekę nad ojcem, po czym pożegnał się, ubrał i wyszedł.

Ojciec Olivera nazywał się Felix Monroe i był zagorzałym tradycjonalistą. Ciągle wypominał swojemu synowi, że ten nie ma żony, dzieci, nie skończył medycyny, tak jak on pragnął, i generalnie coś mu zawsze nie pasowało. Oliver jednak nie miał mu tego za złe. Wiedział bowiem, że ojciec jest już starym człowiekiem, a co za tym idzie – opornym na zmiany charakteru. Nie miał mu tego za złe również dlatego, że był on jedyną bliską osobą dla Olivera. Poza tym młody Monroe nie miał rodzeństwa, a więc nie było też nikogo, kto mógłby zaopiekować się starym i schorowanym ojcem. Szanował go i kochał, mimo jego trudnego charakteru. Czasem puszczały mu nerwy, gdy Felix czepiał się go o jakieś błahostki, ale zazwyczaj przestawał się wtedy odzywać, aby pod wpływem emocji nie powiedzieć parę słów za dużo.

Felix Monroe był profesorem literatury angielskiej i wiedział, jak trudno jest dobrze zarabiać po tego typu studiach, dlatego też chciał, żeby syn wybrał rozsądniejszy kierunek. Jednak żaden z zaproponowanych przez niego wystarczająco nie pasjonował Olivera. Gdy był dzieckiem i mówił ojcu, że chce być taki jak on, ojciec go ganił, twierdząc, że to nie dla niego, że on ma być kimś wielkim. Oliver jednak wiedział, kim chce zostać.

Ostatecznie dopiął swego. Wówczas jego relacje z ojcem bardzo się ochłodziły. Nie utrzymywali stałego kontaktu. Czasem tylko matka Olivera, Margaret Monroe, zapraszała go na obiad do ich rodzinnego domu na przedmieściach Providence, w Cranston, przy Cranberry Terrace. Zazwyczaj w sobotę, gdyż była osobą niezwykle religijną i cały siódmy dzień tygodnia poświęcała na uczestnictwo w mszach świętych i spotkaniach parafialnych. Najczęściej w niedzielę nie było też obiadu, dlatego Felix Monroe denerwował się na żonę i miał jej za złe, że poświęca Bogu tyle czasu, a jemu nie jest w stanie obiadu ugotować. Miał też żal do samego Boga o to, że „zabiera” mu małżonkę na cały dzień. Było to jednym z powodów tego, że Felix był niewierzący, co bardzo bolało Margaret i ilekroć próbowała nakłonić go do pójścia z nią do kościoła, jej starania spełzały na niczym. Ojciec Olivera był nieugięty i uważał wiarę za kompletnie nieprzydatną, a wręcz szkodliwą. Była to jedna z nielicznych spraw, w których Oliver zgadzał się z ojcem.

Niestety jego wizyty u rodziców ustały wraz ze śmiercią matki. Był w tym czasie na trzecim roku studiów i bardzo przeżył jej stratę.

Wówczas Monroe przestał się kontaktować z ojcem, ze wzajemnością zresztą, ale jakiś rok po otrzymaniu pracy na Uniwersytecie Brown przełamał się i zaprosił ojca do siebie. Uświadomił sobie, że ma już tylko jego i nie chce potem żałować, że nie miał z nim dobrych relacji tylko przez odmienne zdania na temat studiów.

Pierwsza wizyta niestety nie polepszyła relacji między nimi, ale przynajmniej sprawiła, że zaczęli rozmawiać. Mimo że Felix Monroe nie pokazywał tego, cieszył się z ponownego nawiązania kontaktu z synem.

Po wyjściu z gabinetu Oliver Monroe skierował się w stronę wyjścia z budynku, a następnie przez Faunce Arch opuścił uniwersytet.

Jego mieszkanie znajdowało się na ostatnim piętrze bloku mieszkalnego na rogu Waterman St. i Brook St. Mieszkał więc tuż przy uczelni. Wystarczyło po przekroczeniu Faunce Arch skręcić w prawo i iść cały czas prosto, a po osiągnięciu miejsca, w którym Waterman St. przecinana jest przez Brook St., skręcić w prawo, gdzie znajdowało się wejście do budynku.

Droga zajęła Oliverowi nie więcej niż siedem minut.

Przez ten czas rozmyślał o wszystkich dziwnych zdarzeniach, które spotkały go tego dnia. Wiedział jednak, że musi prędko porzucić te myśli, gdyż w domu przebywał także jego ojciec zaproszony przez Olivera przed paroma dniami. Gdy dotarł do mieszkania, otworzył drzwi. Chwilę potem przywitał go dotknięty już starością, lecz wciąż mocny głos Felixa:

– Oliver, to ty?

– Tak, to ja, tato – odpowiedział zdawkowo.

– Jak ci minął dzień? – Było to standardowe pytanie ojca, które słyszał zarówno kilkanaście lat temu, po powrocie ze szkoły, jak i teraz, kiedy wracał z pracy.

– Wolałbym nie rozmawiać o pracy w domu – powiedział, wchodząc do pokoju dziennego, gdzie siedział Felix. Podszedł do barku, skąd wyciągnął whiskey oraz szklankę, po czym zaczął nalewać sobie trunek, stojąc odwrócony tyłem do ojca.

– Czyli źle – dopowiedział Felix Monroe, przerzucając stronę w gazecie.

– Tato, proszę cię… – starał się zakończyć tę nieprzyjemną dla niego rozmowę.

– Widzisz? Mówiłem ci, żeby nie iść na archeologię. Gdybyś zrobił tak, jak ci kazałem, to nie miałbyś tyle problemów…

– Tato, ja naprawdę nie chcę o tym rozmawiać – przerwał mu Oliver, chcąc zapobiec kłótni, ale Felix kontynuował, jakby nie zwracając uwagi na odpowiedź syna.

– Gdybyś skończył medycynę, może byłbyś teraz kimś wielkim.

Oliver nie wytrzymał.

– Tak, może byłbym kimś wielkim… na pewno! Ale tylko dla ciebie. – Odwrócił się do niego. – Nie rozumiesz, że ja i tak czuję się wielki? Czuję się wielki dlatego, że zdecydowałem się studiować to, co mnie pasjonowało i że robię teraz to, co lubię…

– Robisz, robisz… za żałosne pieniądze! – zaczął krzyczeć Felix, przerywając synowi.

Oliver zbliżył się do niego. Widać było złość w jego oczach.

– I bardzo dobrze. Ale chociaż nie jestem jak jeden z tych lekarzy bez powołania, którzy robią to, czego nie lubią i co ich kompletnie nie interesuje, a wyłącznie przez chore ambicje swoich rodziców.

– Ale ci, jak ich nazwałeś, „lekarze bez powołania” – podkreślił Felix – zarabiają po dwadzieścia, trzydzieści tysięcy miesięcznie i nie muszą martwić się o czynsz albo brak środków do życia.

Oliver uśmiechnął się z politowaniem.

– Ciągle mówisz tylko o pieniądzach – powiedział całkiem spokojnie, zbliżając się powoli do ojca, a gdy był już tylko parę centymetrów od jego twarzy, kontynuował: – Naprawdę nic innego się dla ciebie nie liczy? – zapytał, nie oczekując odpowiedzi. – Wiesz co? Gardzę tobą. Tak nisko mnie cenisz, że myślisz, że dałbym sprzedać siebie i to, co kocham, za zwykłe pieniądze? Cieszę się i jestem dumny, że nie uległem ani tobie, ani twoim niezrealizowanym ambicjom.

Patrzył na niego z takim spokojem, a jednocześnie z takim gniewem, jakiego nigdy wcześniej nie okazał nikomu. Felix stał w milczeniu, nie wiedząc, co odpowiedzieć na wyznanie syna. Nie musiał jednak tego robić, gdyż Oliver sam dokończył:

– Mam nadzieję, że się zrozumieliśmy – powiedział obojętnie, po czym opuścił salon i ruszył pewnym krokiem przez długi korytarz do swojego gabinetu.

Felix Monroe już go nie widział. Słyszał tylko rytmiczne odgłosy uderzania butów o posadzkę, które jednak nagle ustały; po chwili dał się słyszeć trzask drzwi i przekręcenie klucza w zamku. A po tym nastąpiła cisza trwająca aż do samego rana.