Szczątki. Kod 148: morderstwo - Janusz Onufrowicz - ebook + audiobook

Szczątki. Kod 148: morderstwo ebook

Onufrowicz Janusz

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Miastem wstrząsa seria okrutnych zabójstw. Komisarz Fiodor Gralecki po raz kolejny znajduje rozczłonkowane, a potem zszyte ciało. Kto mógłby być aż tak wynaturzony, by zrobić coś równie ohydnego? I jaki związek ma z tym sam Gralecki? Komisarz daje się wciągnąć w śmiertelną grę, w której stawką jest nie tylko jego życie, lecz także tych, których kocha. Czy ze starcia z mordercą wyjdzie cało? A jeśli tak – ile mogą go kosztować kolejne przeżyte dni?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 551

Oceny
4,3 (61 ocen)
37
11
8
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wrobel20

Nie polecam

Słabe, w połowie książki padałem z nudów. Nie polecam.
10
Truskawka2

Nie oderwiesz się od lektury

Nic dodać nic ująć , książka wspaniała, autor jako lektor wspaniały. Dla miłośników prawdziwej rzeźni gorąco polecam !!!
00
Frodo1968

Nie oderwiesz się od lektury

Warto poświęcić czas nie zapomniane wrażenia
00
Cassio20

Dobrze spędzony czas

Podobała mi się historia i wyraziści bohaterowie. Byłam pod dużym wrażeniem, aż dotarłam do końca . Wątek Oli popsuł wszystko. Głównie słuchałam książki i nie jestem przekonana, czy głos autora pasuje do tej opowieści .
00
matwic

Nie oderwiesz się od lektury

Sztos Nie ma ani chwili nudy. Akcja toczy się szybko, nie wiesz czego spodziewać się na kolejnej stronie. Bohaterowie są świetnie wykreowani, tak rzeczywiście jakbyś stał obok nich i z nimi rozmawiał, jakbyś siedział w ich głowach. Dawno nie czytałam czegoś tak dobrego.
00

Popularność




Roz­dział 0

0

Leżeli na ple­cach, zmę­czeni po sek­sie. Uspo­ka­jali odde­chy. Doty­kali się gło­wami, trzy­mali za ręce i patrzyli w sufit, jakby był ekra­nem, na któ­rym wyświe­tlały się ich marze­nia. Sko­tło­wana pościel mię­dzy nimi była jak pamiątka ich namięt­no­ści. Zasty­gły obraz plą­ta­niny ciał i odde­chów, kiedy się kochali.

On głowę od niej wyż­szy. Musku­lar­nie zbu­do­wany męż­czy­zna metr dzie­więć­dzie­siąt trzy. Z ciem­nymi, po woj­sko­wemu krótko obcię­tymi wło­sami i ciem­nymi oczami. Ona kru­cha blon­dynka. Leżąc tak nadzy obok sie­bie, wyglą­dali jak Piękna i Bestia w wer­sji dla doro­słych.

– Wyjedźmy gdzieś – powie­działa nagle Ame­lia.

– Gdzie? – mruk­nął Fio­dor, tro­chę zasko­czony, że skoń­czyła się cisza.

– Nie wiem.

– Na waka­cje?

– Nie. Na stałe. Nie chcę tu być – w gło­sie Ame­lii poja­wiły się nutki paniki. – Nic mnie tu nie trzyma.

– Ja?

– Dla­tego jedź ze mną.

– Wsiąść do pociągu byle jakiego?

Nie naj­le­piej wycho­dziło mu żar­to­wa­nie. Fio­dor miał taki na twa­rzy wypi­sany taki smu­tek, że wielu kwi­to­wało to stwier­dze­niem, iż jest po pro­stu ponu­ra­kiem. Nawet kiedy pró­bo­wał się uśmiech­nąć, to oczy pozo­sta­wały ciem­nymi prze­pa­ściami. W któ­rych nie dawało się dostrzec ogni­ków rado­ści.

– Dla­czego nie?

– Może.

– Nie lubię. Duszę się. Wyjedźmy – obró­ciła się na bok, pod­parła na ręce i wpa­try­wała w Fio­dora. Jej jasne oczy wwier­cały się w niego inten­syw­nym spoj­rze­niem.

– W Biesz­czady?

– Choćby nawet.

– Zosta­niemy drwa­lami i będziemy pisać wier­sze?

– Dla­czego musisz wszystko psuć?

Gra­lecki wie­dział, że waha­dło jej emo­cji wychyla się teraz w prze­ciwną do eufo­rii stronę. Mówiła z coraz więk­szą emo­cją. Gubiła oddech. Nie myślała. Tylko dawała się wypo­wie­dzieć tłu­mio­nym uczu­ciom.

– Nie psuję. Kocham cię – powie­dział uspo­ka­ja­jąco. Obró­cił się do niej twa­rzą i pogła­dził dło­nią jej włosy. Zatrzy­mał dłoń na policzku, patrząc jej w oczy. – Ale to prze­cież nie­re­alne.

– Dla­czego? A co jest w takim razie realne?

– Naprawdę chcesz rzu­cić wszystko? Pracę. Mia­sto. I wyje­chać gdzieś w dzicz? Jak to sobie wyobra­żasz?

– Sprze­dajmy wszystko, co mamy – Ame­lia nakrę­cała się coraz bar­dziej. – Wystar­czy na skromne życie przez jakiś czas.

– Jedyne, co mamy, to sie­bie. A tego nie chcę sprze­da­wać.

– Nie mów mi, co jest realne, a co nie. To jest tylko kwe­stia wyboru – głos Ame­lii zaczy­nał się zała­my­wać. Poja­wiały się w nim nitki szlo­chu. – Tylko kiedy jeste­śmy razem, jeste­śmy praw­dziwi. Cała reszta jest uda­wana. Po co? Nie­na­wi­dzę swo­jej pracy. Nie­na­wi­dzę swo­jego życia. Cie­bie też nic tutaj nie trzyma. Mówisz, że mnie kochasz… – teraz to już był szloch. Usta jej drżały.

Fio­dor Gra­lecki wes­tchnął ciężko. Ale nic nie odpo­wie­dział. Może i nie­raz mówił, że nie­na­wi­dzi swo­jej pracy. Ale praca gliny była też jak nar­ko­tyk. Uza­leż­niała. Zło, z któ­rym codzien­nie się spo­ty­kał, drą­żyło go jak rdza. Powoli, ale sku­tecz­nie. I tego nie­na­wi­dził. Ale jed­no­cze­śnie wie­dział, że nie umiałby bez tego żyć.

Cho­ciaż bar­dziej nie umiałby żyć bez Ame­lii. Ta myśl spra­wiła, że poważ­niej zasta­no­wił się nad tym, co pro­po­no­wała jego uko­chana. Ode­tchnął i roz­luź­nił się. Może fak­tycz­nie byłby w sta­nie rzu­cić wszystko i zamknąć się z nią na bez­lud­nej wyspie na końcu świata? Może taki pomysł nie był skoń­czo­nym sza­leń­stwem.

– Mały domek. Ogró­dek. Piękne widoki. Tak?

Gra­lecki przy­tu­lił uko­chaną. Drże­nie jej ciała prze­szło teraz też na niego. Wibro­wał tym peł­nym żalu i nie­speł­nie­nia szlo­chem razem z Ame­lią.

– Nie masz dość tego wszyst­kiego? – szep­tała przez łzy.

– Życie bez prądu? Piec kaflowy? Stud­nia zamiast kra­nów? Kilka kilo­me­trów do naj­bliż­szego sąsiada? Łąki, lasy… dzi­kie zwie­rzęta? Adam i Ewa w raju.

– Mamy sie­bie. Tak?

Poczuł na skó­rze wil­goć jej łez.

– Tak.

– Co cię tu trzyma? Czego mi nie mówisz? Korki, dziki tłum, ludzie… bloki i super­mar­kety… To lep­sze? Kor­po­ra­cje… poli­tyka… To całe gówno.

– Nie.

Gła­skał ją po ple­cach. Tulił. Szep­tał czule do ucha: „ćśśśś”. Jak wybu­dzo­nemu z kosz­maru dziecku, które z pła­czem przy­bie­gnie do łóżka rodzi­ców.

– Może zaczniemy od tego, że wyje­dziemy gdzieś na week­end? Co? Jeste­śmy już pra­wie rok razem i ni­gdzie nie byli­śmy. Zamy­kamy się w tych ścia­nach jak w bańce.

– Dobrze.

– To gdzie? Dokąd chcesz jechać? Do Paryża?

– Eeee… to takie banalne – waha­dło jej emo­cji zaczęło wychy­lać się w pogodną stronę. – Do Wene­cji.

Gral, jak prze­zy­wali Gra­lec­kiego, ode­tchnął. Udało mu się zmie­nić nastrój Ame­lii. Teraz jej myśli krą­żyły wokół przy­jem­niej­szych rze­czy.

– Do Wene­cji? – wykrzy­wił się z uda­wa­nym wstrę­tem. – Ale tam podobno strasz­nie śmier­dzi z kana­łów i jest pełno gołębi. A te gołę­bie srają jak bom­bowce.

– Ej, Gra­lecki! Gral! Zacho­wuj się – trzep­nęła go kar­cąco dło­nią. Już się uśmie­chała. Już cie­szyła się chwilą.

– Możemy wszę­dzie pole­cieć na week­end. Cała Europa stoi przed nami otwo­rem. Samo­lot za kilka stów. Może weź­miemy mapę, zasło­nię ci oczy i pole­cimy tam, gdzie tra­fisz pal­cem?

– Bar­ce­lona?

– Dla mnie OK.

Wie­dział, że nic z tego nie będzie. Nie pierw­szy raz snuli podobne plany. Ale póź­niej przy­cho­dziła rze­czy­wi­stość, a oni cią­gle byli zamknięci w tej swo­jej bańce na czwar­tym pię­trze. Jed­nak cie­szył się, że Ame­lia znowu się roz­po­go­dziła. Że myśli o pozy­tyw­nych rze­czach. Tak wolał. Cho­ciaż kochał ją za wszystko.

Poca­ło­wał ją.

– Dra­piesz.

– Bo jestem dra­piesz­ni­kiem.

Roze­śmiała się. Zara­ziła go tym śmie­chem.

– Jesteś moim Gra­lem. Nie świę­tym, ale to cie­bie szu­ka­łam.

Nie odpo­wie­dział, tylko ją poca­ło­wał. Sma­ko­wała śmie­chem. Sma­ko­wała głęb­szą rado­ścią. I znowu się kochali. Otu­leni tą rado­ścią. A on bar­dzo pró­bo­wał zara­zić się tą rado­ścią na dłu­żej. Tak, żeby została w nim naj­le­piej już nie­ule­czalna.

Roz­dział 1

1

Kim jestem? Nikim. Wymy­ślono mnie. Ktoś. Żebym był kimś. Ale zerwa­łem się z uwięzi. I wresz­cie jestem nikim. Mogę być nikim. Mogę być, kim zechcę. Każ­dym. Mogę lubić wszystko. Mogę pra­gnąć wszyst­kiego. Teraz. Abso­lut­nie to ja decy­duję. Bez prze­szło­ści. Bez początku. Jestem swoim stwórcą. I stwo­rze­niem.

Moja sek­su­al­ność? Kaprys. Spraw­dzam. Co chcę.

Mogę nawet uda­wać, że ta muzyka mi się podoba… Stop. Nie uda­wać. Ta muzyka może mi się podo­bać. Tępe dys­ko­te­kowe „umc, umc”, które udaje coś lep­szego niż to, czym jest. Bo wokal umie śpie­wać, bo aranż bogat­szy niż gotowce z syn­te­za­tora, bo w nagra­niu wziął udział może aż z jeden żywy instru­ment… Ale cią­gle pry­mi­tyw.

Uspo­ka­jam oddech. Oddy­cham spo­koj­nie. Odci­nam się od ogłu­sza­ją­cego łomotu muzyki w tym klu­bie. Śli­zga­jące się kolo­rowe świa­tła poma­gają mi odre­al­nić moją obec­ność tutaj. Popi­jam drinka. Przy­glą­dam się powy­gi­na­nym w tańcu cia­łom. Ale jed­no­cze­śnie mnie tu nie ma. Odci­nam się. Stoję w głębi sie­bie, a nie przy tym barze zato­piony w nie­zau­wa­ża­jący mnie tłum homo­sek­su­al­nej spo­łecz­no­ści. Natłok prze­ry­so­wa­nych wra­żeń działa otę­pia­jąco. Jak­bym był na silent disco, tylko zamiast słu­cha­wek zaci­skają się wokół całego mnie prze­ste­ro­wane świa­tło, dźwięk i ano­ni­mo­wość.

Uspo­ka­jam oddech. Spo­koj­nie oddy­cham. Panuję nad cia­łem. Panuję nad myślami. Panuję nad emo­cjami. Panuję nad swoim życiem. Wspo­mnie­nie kla­sycz­nej muzyki, którą znam pra­wie na pamięć, pomaga mi wytrzy­mać. Górecki… III sym­fo­nia…

Ale wtedy ta twarz…

Uświa­da­mia mi, że nie jestem do końca wolny. Patrzę w zwier­cia­dło. Krzywe zwier­cia­dło. I ode mnie zależy, co zro­bię. Uspo­ka­jam oddech.

Oddy­cham spo­koj­nie.

Prze­szłość ma twarz. Mogę być, kim chcę. Mogę się zatrzy­mać. Dać się dogo­nić temu, kim byłem. Wymy­ślony. Ale… mogę być tym, kim chcę – nikim. Wszyst­kim. Abso­lut­nie wol­nym.

Podej­muję decy­zję. Roz­luź­niam zaci­śnięte szczęki. Uspo­ka­jam oddech.

Oddy­cham spo­koj­nie. Ruszam w jego stronę.

Roz­dział 2

2

Cmen­ta­rze.

Tyle lat ewo­lu­cji i wciąż nie jeste­śmy pewni śmierci. Nie wiemy, jak się zacho­wać. Na wszelki wypa­dek zacho­wu­jemy się powścią­gli­wie. Poru­szamy się, jak­by­śmy prze­pra­szali, że jesz­cze żyjemy. A kiedy się zatrzy­mu­jemy, zakła­damy maskę. Pozu­jemy na smu­tek i zadumę. Jakby to mogło cokol­wiek dać umar­łym. Bo z żywych to robi kukły. Bar­dziej mar­twe niż nagrobki. Kamień jest, jaki jest. A my uda­jemy.

Na małym pod­miej­skim cmen­ta­rzu było jesz­cze bar­dziej szaro i kamien­nie niż zwy­kle. Mimo wio­sny pogoda ata­ko­wała jesie­nią. Tą sza­ro­burą jesie­nią. Co jesz­cze bar­dziej upo­dab­niało kilku odwie­dza­ją­cych do sta­łych ele­men­tów cmen­tar­nego wystroju.

Wysoki, szczu­pły męż­czy­zna stał zamy­ślony przy jed­nym z gro­bów. Zmarszczka mię­dzy brwiami nada­wała jego twa­rzy wyraz pra­wie cier­pie­nia. Stał, jakby nie oddy­chał przez dłuż­szą chwilę. Wresz­cie nabrał głę­boko powie­trza i ode­tchnął ciężko. Zadarł głowę i popa­trzył w nie­ładne niebo. Oddy­chał już nor­mal­nie. Odszedł powol­nym kro­kiem w stronę wyj­ścia.

Na nagrobku, przy któ­rym stał, wyryto:

Ku pamięci

Wło­dzi­mie­rza, Teresy i Alek­san­dra Gra­lec­kich, ojca, matki i brata

Niech odpo­czy­wają w pokoju

Męż­czy­zna pozo­sta­wił po sobie zapa­lony znicz i bukiet świe­żych kwia­tów, które mimo marca jakoś nie zwia­sto­wały wio­sny.

Roz­dział 3

3

Pisk opon na asfal­cie wyrwał Fio­dora Gra­lec­kiego z odrę­twie­nia. Samo­cho­dem rzu­ciło, potrzą­snęło cia­łem i otrzeź­wiło go.

To nie był zanik pamięci. One zda­rzały się ostat­nio czę­ściej. Ale to nie to. Nie stra­cił przy­tom­no­ści. Pamię­tał. Po pro­stu się zamy­ślił. Za bar­dzo.

Jechał pod­miej­ską pustą drogą. Po bokach śmi­gały roz­ma­zane przy­drożne drzewa. Cie­nie rzu­cane przez liście i konary wśli­zgi­wały się przez szyby. Oble­piały wnę­trze auta i jego ciało. Ruchliwe jak mil­czące owady. Mru­żył podraż­nione wiro­wa­niem cieni oczy. Prze­świe­tlane bla­skiem sza­rego dnia powieki doda­wały do tego, co widział, czer­wieni…

…I wtedy wszystko wró­ciło. Ból… Czer­wona ciem­ność… Strzy­kawki. Igły. Posta­cie w bia­łych far­tu­chach. Krzyk. Jego krzyk… Ile razy budził się z tego snu z poczu­ciem spa­da­nia w bez­denną prze­paść. Wspo­mnie­nia odle­głego dzie­ciń­stwa. A póź­niej było już dobrze. Bo kosz­marny sen się ury­wał.

Ale teraz nie był w łóżku. Pro­wa­dził samo­chód. Słońce wyło­niło się na krótką chwilę zza chmur. Zro­biło się dużo jaśniej. I droga unio­sła się ku niebu.

Znał ją na pamięć, pod­świa­do­mie zda­wał sobie sprawę, że w tym miej­scu nie ma wznie­sie­nia, jest pła­sko jak na stole. A jed­nak nie mógł oprzeć się tej wizji. Szosa odry­wała się od ziemi i pięła w stronę chmur. Nik­nęła w kłę­bach bia­łych obło­ków, które kotło­wały się razem z bla­skiem słońca. Nie umiał powie­dzieć, czy go to prze­ra­ziło, czy poczuł ulgę. Jakby moż­li­wość wje­cha­nia teraz samo­cho­dem do nieba dawała nadzieję na zakoń­cze­nie wszyst­kich ziem­skich cier­pień.

Jego auto było jak mrówka na tle nie­skoń­czo­nego żywiołu chmur, które two­rzyły łań­cu­chy gór­skie więk­sze niż Hima­laje. Zasty­głe oce­any wszyst­kich odcieni bieli.

Pisk opon.

Dźwięk roz­dzie­ra­jący myśli jak tępy nóż. Wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści, ale nie mógł już nic zro­bić. Bryła metalu, pla­stiku i szkła, w któ­rej był zamknięty, śli­zgała się siłą swo­jej pra­wie dwu­to­no­wej bez­wład­no­ści. Rzu­ciło nim kilka razy na boki. Potem okrę­ciło wokół osi. Czas zwol­nił. Wyostrzone zmy­sły reje­stro­wały chłodno wszyst­kie szcze­góły: auto z naprze­ciwka, zbli­ża­jące się drzewo, rów…

– Nic się panu nie stało?

Uniósł głowę znad kie­row­nicy, na którą go rzu­ciło, kiedy samo­chód wresz­cie się zatrzy­mał. Odchy­lił się do tyłu, aż plecy zna­la­zły opar­cie fotela. Mocno zaci­snął powieki, pocie­ra­jąc jedną kciu­kiem, drugą pal­cem wska­zu­ją­cym pra­wej dłoni.

– Czło­wieku! Żyjesz?

Zde­ner­wo­wany męż­czy­zna otwo­rzył drzwi samo­chodu, który przed­nimi kołami wje­chał do rowu, tak że wisiały w powie­trzu. Przy­glą­dał się roz­bie­ga­nymi oczami kie­rowcy.

– Całe szczę­ście, że w cie­bie nie wje­cha­łem! Ale nie­źle cię rzu­cało! OK?

Kie­rowca cią­gle mil­czał. Nie­ru­chomy w fotelu. Z dło­nią przy oczach. Z dziw­nym gry­ma­sem twa­rzy wywo­ła­nym ścią­gnię­tymi brwiami i zaci­śnię­tymi nie­mal kur­czowo powie­kami.

– Odpo­wiedz coś, facet! Jezu!

Roz­trzę­siony męż­czy­zna miał ochotę zła­pać kie­rowcę za ramię i potrzą­snąć nim. Ale coś, co ema­no­wało z nie­ru­cho­mego jak rzeźba Gra­lec­kiego, powstrzy­mało go. Zamiast tego się­gnął po tele­fon komór­kowy i zaczął wybie­rać numer.

Jakby przy­po­mniał sobie nagle o oddy­cha­niu, kie­rowca drgnął, wcią­ga­jąc głę­boko powie­trze.

– Nic mi nie jest… – prze­tarł dłońmi twarz.

– Czło­wieku. Kilka sekund póź­niej i nie mógł­bym nic zro­bić. Zabił­byś mnie i sie­bie!

Męż­czy­zna z tele­fo­nem w dłoni wyda­wał się coraz bar­dziej zde­ner­wo­wany.

– Prze­pra­szam, że pana prze­stra­szy­łem.

– Ni­gdy nie widzia­łem trupa – powie­dział to bar­dziej do sie­bie i zamy­ślił się. Opu­ścił tele­fon.

– Żyję. Dzięki Bogu nic się nikomu nie stało. Jesz­cze raz prze­pra­szam. I dzię­kuję za pomoc. Musia­łem zasnąć za kie­row­nicą.

Męż­czy­zna poki­wał głową. Z gło­śnika jego tele­fonu dobie­gał głos dys­po­zy­tora. Prze­rwał połą­cze­nie. Napię­cie dopiero teraz zeszło z niego. Rzu­cił jesz­cze ostat­nie spoj­rze­nie, odwró­cił się i odszedł do samo­chodu zapar­ko­wa­nego kilka metrów dalej, po prze­ciw­nej stro­nie szosy.

– Mogę mieć jesz­cze do pana prośbę?

Nie wia­domo, czy męż­czy­zna nie usły­szał, czy też zło­śli­wie nie chciał sły­szeć. W każ­dym razie zawar­czał sil­nik i jego samo­chód omi­nął auto tkwiące do połowy w rowie. Nie pomo­gły też wyma­chi­wa­nia Fio­dora i kolejne nawo­ły­wa­nia. Wysoki, mie­rzący ponad metr dzie­więć­dzie­siąt Gra­lecki został sam po pas w tra­wie przed maską swo­jego wozu. Sta­rego jeepa che­ro­kee. Z roz­ło­żo­nymi rękami wyglą­dał jak strach na wró­ble.

Tro­chę się namę­czył, wypy­cha­jąc auto w poje­dynkę, ale po kwa­dran­sie się udało. Klap­nął na fotel i przez chwilę odpo­czy­wał, uspo­ka­ja­jąc oddech. Wtedy zatrzesz­czała komórka. Dla połą­czeń przy­cho­dzą­cych z pracy usta­wił sobie dzwo­nek, który brzmiał jak szu­miąca, prze­ry­wana sta­tycz­nymi zakłó­ce­niami wia­do­mość nada­wana przez krót­ko­fa­lówkę: „Do wszyst­kich patroli. Kod 148. Powta­rzam. Kod 148”. Ode­brał tele­fon.

– Fio­dor Gra­lecki.

– Hej – usły­szał w słu­chawce głos part­nera. – Ten pojeb znowu wypełzł z naj­mrocz­niej­szych pie­przo­nych zaka­mar­ków swo­jego poje­ba­nia.

– A jaśniej, bez tego baroku?

– Ręka, noga, mózg na ścia­nie. – Kon­rad zro­bił pauzę. – A czym się ostat­nio zaj­mu­jemy?

– Rozu­miem – wes­tchnął Fio­dor. – Jadę.

– Wyślę ci adres ese­me­sem.

Kod 148 w poli­cyj­nym pro­to­kole ozna­czał mor­der­stwo. Gra­lecki się roz­łą­czył.

Komórka ode­zwała się świ­stem prze­ci­na­ją­cego powie­trze noża i jego ter­ko­tem, kiedy wbi­jał się w drew­niany cel. Był to sygnał nadej­ścia ese­mesa. Cza­sami Fio­dor go zmie­niał i usta­wiał zamiast niego odgłos strzału.

Roz­dział 4

4

Ta gor­sza strona mia­sta. Naj­czę­ściej po dru­giej stro­nie rzeki. Tutaj jest brzy­dziej. Tutaj jest taniej. Tutaj miesz­kają gorsi ludzie. Jeżeli w ogóle zda­rzają się jakieś kolory, to na roz­sy­pu­ją­cych się szyl­dach i przy­wię­dłych rekla­mach. Brud, który nikomu nie prze­szka­dza. Tłu­ste świa­tła. Radość wśród tych uli­czek jest jak uśmiech szczer­ba­tego starca. Rodzą się albo lądują tutaj ludzie z podartą nadzieją.

Szara kamie­nica. Podziu­bana roz­kła­dem jak cera z bli­znami po ospie. Poobi­jana. Kan­cia­sty wie­lo­ryb, który wypły­nął na brzeg, żeby skoń­czyć ze sobą.

Fio­dor Gra­lecki zatrza­snął drzwi auta. Stało już kilka poli­cyj­nych radio­wo­zów. Pogoda w dal­szym ciągu nie miała dzi­siaj humoru. Nad dachami zawi­sły ciemne chmury, a wiatr syk­nął ponuro, roz­wie­wa­jąc po chod­ni­kach i uli­cach drob­niej­sze śmieci.

Ruszył do drzwi. Poli­cjant, który pil­no­wał wej­ścia, kiw­nął przy­zwa­la­jąco głową. Fio­dor Gra­lecki nie­chęt­nie dał się połknąć budyn­kowi. Od razu poczuł się brudny. Po roz­chwie­ru­ta­nych sta­rych drew­nia­nych scho­dach wspiął się na dru­gie pię­tro.

– Coś, o czym powi­nie­nem wie­dzieć? – Fio­dor wska­zał na gazetę, którą czy­tał jego part­ner Kon­rad Jano­wiec. Oparty o poręcz na pół­pię­trze klatki scho­do­wej mię­dzy drugą a trze­cią kon­dy­gna­cją.

– Słabo, Gral. Mogę ci stre­ścić wia­do­mo­ści jed­nym zda­niem. Chuj­nia z grzyb­nią tak jak wczo­raj. I jutro.

– Znowu jestem o trzy zeta do przodu. Nie­źle pożyję na eme­ry­tu­rze. A te ochłapy z ZUS-u będę mógł na cele cha­ry­ta­tywne roz­dać.

Kon­se­kwent­nie od kilku lat Fio­dor nie czy­tał gazet i igno­ro­wał wia­do­mo­ści tele­wi­zyjne. Ileż można słu­chać sen­sa­cji dnia o mole­sto­wa­niu dzieci przez rodzi­ców, księży, nowej woj­nie, nowym pre­tek­ście do wojny, nowym ataku ter­ro­ry­stycz­nym, o okrut­nym mor­der­stwie, szo­ku­ją­cym nałogu ośmio­latka, który pali dwie paczki papie­ro­sów dzien­nie, o tru­ciź­nie nar­ko­ty­ków, nowej afe­rze korup­cyj­nej, wybo­rach do pożal się Boże par­la­mentu…

Wystar­czyło mu brudu w pracy. Nie potrze­bo­wał wię­cej po służ­bie. Dzi­wił się, że miliardy ludzi z wypie­kami na twa­rzy cze­kają na ten syf każ­dego dnia. Czyżby naprawdę ich życie było tak nudne, że tylko w ten spo­sób wyci­skali z sie­bie jakie­kol­wiek emo­cje?

W kuchni na lodówce w miesz­ka­niu Fio­dora stała skar­bonka w kształ­cie tyłka. Codzien­nie od czte­rech lat wrzu­cał w szcze­linę mię­dzy poślad­kami trzy złote, które zaosz­czę­dził, nie kupu­jąc gazety. Co tydzień lądo­wał tam też pre­miowy pią­tak, bo tyle kosz­to­wał jeden tygo­dnik. A raz na mie­siąc czę­sto­wał zadek rów­no­war­to­ścią abo­na­mentu radiowo-tele­wi­zyj­nego.

– Czy­tasz tutaj, bo kibel zajęty? – Fio­dor wska­zał głową drzwi miesz­ka­nia, gdzie zna­le­ziono zwłoki. Były uchy­lone i stał przy nich mun­du­rowy, który z surową miną strzegł wej­ścia. Chyba krótko pra­co­wał w poli­cji, bo w to sta­nie anga­żo­wał wię­cej zapału, niż było potrzeba. A to prze­cież trudne – stać aktyw­nie.

– Kurwa, te cioty labo­ra­to­ryjne prze­cież cię nie wpusz­czą, dopóki nie zbiorą pró­bek wszyst­kiego. Nawet pier­dów wypier­dzia­nych w fotele.

– Wam­pir?

– A kto by się tak pier­do­lił ze śla­dami. Pedan­cik w kan­cik. Dwie godziny. Chyba chcą zna­leźć łupież i naskó­rek zabójcy do trzech poko­leń wstecz.

Wam­pi­rem prze­zy­wano szefa tech­ni­ków. Chu­dego, bla­dego pięć­dzie­się­cio­latka. Łysego jak kolano. Gdyby zdjął oku­lary i się posta­rał, byłby z niego Nos­fe­ratu z przed­wo­jen­nego filmu Mur­naua. Ale ponie­waż się nie sta­rał, wyglą­dał mimo cha­ry­zma­tycz­nych warun­ków fizycz­nych jowial­nie, sym­pa­tycz­nie i… nijako.

– Nie prze­słu­chu­jesz?

– Aga­niok nabiera wprawy. Niech się świe­żak uczy. Dobre, kurwa, stop­nie w szkole nie zro­bią z niego poli­cjanta.

– Ty. Idź zapa­lić – mruk­nął Fio­dor do part­nera. – Stę­że­nie mięsa na metr kwa­dra­towy nawet jak dla mnie staje się za duże.

– A gdzie będę cho­dził… – Kon­rad zamknął ze zło­ścią gazetę, aż zasze­le­ściło. Wycią­gnął papie­rosy i odpa­lił jed­nego. Uchy­lił okno na pół­pię­trze.

Fio­dor zauwa­żył coś na pierw­szej stro­nie, kiedy Kon­rad cho­wał gazetę pod pachę, ale nie zdą­żył zapy­tać.

– A pano­wie to też z poli­cji, cho­ciaż bez mun­duru, prawda?

Z miesz­ka­nia pię­tro niżej wyszła gru­bawa kobieta. O figu­rze kuli. Żad­nych wcięć. Ani wypu­kło­ści. Jedna wypu­kłość, z któ­rej wyra­stały cztery koń­czyny. Pod far­bo­wa­nymi wło­sami około sześć­dzie­się­cio­let­niej matrony, z któ­rych chyba chwilę temu zdjęła wałki, błysz­czały chy­tre oczka. Prawą ręką albo lewą, na zmianę, w zależ­no­ści, którą aku­rat nie gesty­ku­lo­wała, ści­skała pod szyją poły taniego szla­froka. Jakby oba­wiała się, że wszy­scy tylko czy­hają, żeby zer­k­nąć pod niego na jej obwi­słe kształty.

– Zabili go? – zapy­tała jesz­cze bar­dziej cie­kaw­skim tonem, skoro nikt nie kwa­pił się, żeby zwró­cić na nią uwagę.

– A skąd mamy wie­dzieć. Odku­rza­cze sprze­da­jemy – wyszcze­rzył się Kon­rad. – Domo­krążcy. Han­del obno­śny, kurwa. Kupi pani? Zasysa tak, że sąsia­dowi niżej plomby z zębów powy­rywa.

– Ma pani rację… – uci­szył kolegę Gra­lecki. – Też jeste­śmy z poli­cji. Cho­ciaż nie mamy mun­du­rów.

Zapa­dła cisza. Kobieta naj­wy­raź­niej nie zorien­to­wała się, że to koniec roz­mowy. Poli­cjanci stra­cili nią zain­te­re­so­wa­nie i powinna sobie pójść. Pauza wydłu­żała się. Kobieta spró­bo­wała więc znowu swo­ich sił.

– No i?

– No i to my będziemy pani zada­wać pyta­nia.

Fio­dor uciął temat. Ale kobieta wciąż na coś liczyła. Posa­py­wała i wier­ciła ich wzro­kiem ciem­nych, cwa­nych oczek. Wycho­dziła wprost ze skóry i szla­froczka, żeby się dowie­dzieć cze­goś, co będzie mogła obga­dać z podob­nymi do sie­bie kole­żan­kami, by poki­wać przy her­batce głową nad ludz­kimi losami. Oraz zapy­tać: „Dokąd ta ludz­kość zmie­rza?”. Kółko eme­ry­to­wa­nych mędr­ców świata. Które póź­niej obej­rzy razem kolejny odci­nek Ojca Mate­usza i poprawi to Wspa­nia­łym stu­le­ciem albo Koroną kró­lów.

– Nie było u pani jesz­cze naszego kolegi? Taki rudy. Pro­szę zacze­kać na niego w miesz­ka­niu – zli­to­wał się nad kobie­ciną Kon­rad.

– Ktoś pukał, ale… – mru­gnęła filu­ter­nie. Wyszło, jakby robiła to mątwa – popra­wia­łam urodę.

Kon­rad wes­tchnął zna­cząco, mówiąc bez słów: „No i się nie udało”. W dole na scho­dach poja­wiła się czer­wona czu­pryna. Młody śled­czy dołą­czył do nich.

– Aga­niok, ta pani nie może się, kurwa, docze­kać, żeby zapro­sić cię do sie­bie i poroz­ma­wiać – Kon­rad wyszcze­rzył się w nie­szcze­rym uśmie­chu. – Zro­biła się nawet na bóstwo.

– Aga­niok? Pan się tak nazywa?

– Aha. A na imię ma Maru­sia – wark­nął Jano­wiec.

Zdu­miona kobie­cina wytrzesz­czyła na nich oczy.

– Aspi­rant Łukasz Konecki – młody poli­cjant wziął ini­cja­tywę w swoje ręce. – Pod któ­rym nume­rem pani mieszka?

– Pod szóstką…

– Puka­łem tam, ale nikt nie otwie­rał.

– Byłam aku­rat w łazience i ukła­da­łam włosy… – pró­bo­wała uśmiech­nąć się zalot­nie.

– Dobrze. Zej­dziemy zaraz do pani i zadam kilka pytań. Tak?

– A mogę odmó­wić?

– Może pani, ale wtedy będziemy musieli wezwać panią na poste­ru­nek – Kon­rad posta­no­wił ją tro­chę nastra­szyć i poma­chał jej przed twa­rzą kaj­dan­kami. – I prze­słu­chać bar­dziej ofi­cjal­nie.

Pech chciał, że w oczach kobiety bły­snęło pod­nie­ce­nie. Czyli nie była to dobra tak­tyka na pozby­cie się eme­rytki. Spodo­bał jej się pomysł na taką roz­rywkę w jej raczej mono­ton­nym życiu.

– Masz coś inte­re­su­ją­cego? – Fio­dor zagad­nął Rudego.

– Trudno powie­dzieć. Spi­szę to wie­czo­rem w raport i prze­ślę. Na pewno nie ma żad­nego ryso­pisu. Nic też nie zwró­ciło uwagi sąsia­dów. Dopiero teraz, kiedy dowie­dzieli się o mor­der­stwie, zaczy­nają sobie przy­po­mi­nać różne rze­czy.

– Czyli go zabili! Wie­dzia­łam! – wypa­liła trium­fal­nie kobie­cina.

– Wie­działa pani? – zmie­rzył ją suro­wym wzro­kiem Gra­lecki.

– To zna­czy… nie wie­dzia­łam wcze­śniej… Tylko jak zoba­czy­łam radio­wozy i poli­cję, to wie­dzia­łam.

– Chyba dużo pani wie?

– Chyba pano­wie mnie o nic nie podej­rze­wają?

– Naj­wy­żej o wścib­stwo i, kurwa, pod­słu­chi­wa­nie… – mruk­nął pod nosem Kon­rad. Kobieta na szczę­ście nie miała szans tego usły­szeć.

– Tu jest mało miesz­kań. Wszy­scy się znają.

– W takim razie opo­wie pani wszystko, co pani wie, naszemu kole­dze… – Fio­dor uśmiech­nął się, ale takim uśmie­chem, który miał w sobie chłód ostrego meta­lo­wego narzę­dzia. Koń­czył roz­mowę i odsy­łał uprzej­mie do dia­bła.

Wymie­nili jesz­cze poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie. Gra­lecki, Kon­rad i Aga­niok. Po czym młody poli­cjant zszedł z kobietą w szla­froku pół pię­tra i znik­nęli za drzwiami jej miesz­ka­nia.

– Chodź. Poprzesz­ka­dzamy tro­chę labo­ra­to­ryj­nym szczu­rom – powie­dział Fio­dor. I ruszył scho­dami do miesz­ka­nia, gdzie zna­le­ziono zwłoki.

Roz­dział 5

5

Fio­dor pchnął uchy­lone drzwi, zastu­kał w nie i zażar­to­wał.

– Puk, puk. Poli­cja. Otwie­rać – wszedł do miesz­ka­nia, a Kon­rad za nim.

– Gral… – łysy szef tech­ni­ków się nie zaśmiał. Zmie­rzył wyso­kiego poli­cjanta zmę­czo­nym spoj­rze­niem zza oku­la­rów, bez cie­nia uśmie­chu. – Jesz­cze chwilę. Zaraz będzie­cie mogli wejść i robić swoje.

Wam­pir, czyli Jonasz Bła­wat, nie wyglą­dał obec­nie jak krwio­pijca, a bar­dziej jak kosmo­nauta. Czy też raczej czło­nek oddziału od ska­żeń che­micz­nych. Ubrany był w biały pełny kom­bi­ne­zon z butami. Głowę przy­kry­wał mu kap­tur, odsła­nia­jący tylko twarz, na któ­rej z kolei miał białą maseczkę. Dło­nie pokry­wały latek­sowe ręka­wiczki.

– Skoro już koń­czy­cie, to daj nam ochra­nia­cze na buty, ręka­wiczki, coś na włosy i się rozej­rzymy.

Jonasz Bła­wat wes­tchnął z rezy­gna­cją.

– No dobra, Gral. Może­cie iść do salonu. My koń­czymy sypial­nię i łazienkę.

– To co? Mamy coś zało­żyć?

– Nie. Zebra­li­śmy i zabez­pie­czy­li­śmy tam wszystko. Więc może­cie zanie­czysz­czać miej­sce zbrodni do woli – powie­dział to tak, jakby poli­cjanci wyłącz­nie tym się zaj­mo­wali. Psu­ciem mu roboty przez swój zbyt luźny sto­su­nek do nie­po­zo­sta­wia­nia śla­dów w miej­scach, które badał. Od śla­dów nie­czy­stych butów przez odci­ski pal­ców po DNA…

– Serio? – oży­wił się Kon­rad. – Mogę klocka tam nawet posta­wić?

– Ha, ha. Boki zry­wać – skrzy­wił się Wam­pir i przez chwilę wyglą­dał wam­pi­rycz­nie.

– Super, że nie musimy niczego zakła­dać. W tych czep­kach na włosy wyglą­da­li­by­śmy jak małpy w kąpieli…

– A kto cię tu zoba­czy? – wzru­szył ramio­nami Fio­dor.

– No wła­śnie, Gral. Chodź, pokażę ci coś.

Zosta­wili szefa tech­ni­ków w przed­po­koju i poszli w stronę, którą wska­zy­wał jego palec.

– Wiesz, ktoś mógłby mnie z zaczajki sfo­to­gra­fo­wać w tym czepku – pró­bo­wał obró­cić w żart to, co chciał prze­ka­zać kole­dze – i mój wize­ru­nek medialny szlag by tra­fił.

Kon­rad zapre­zen­to­wał part­ne­rowi pierw­szą stronę codzien­nego bru­kowca:

PICASSO – ZWY­KŁY MOR­DERCA CZY ARTY­STA ZBRODNI?

Pod nagłów­kiem były kiep­skiej jako­ści powięk­szone zdję­cia poprzed­nich zwłok, które zna­leźli.

– To któ­ryś z naszych musiał pstryk­nąć tele­fo­nem i sprze­dał do gazety. Arty­kuły pod­pi­sane oczy­wi­ście EDA.

– Czyli nie prze­stała… – zasę­pił się Fio­dor.

– A czego się spo­dzie­wa­łeś? Że twoja była trafi na dzien­ni­kar­ską żyłę złota i prze­sta­nie o tym pisać?

– Ej, ej! Moja była? Ja bym tego nie nazwał nawet roman­sem – bro­nił się Gra­lecki. – Dwa lata temu skoń­czone. Jak tylko odkry­łem, że mnie wyko­rzy­stała.

– Dobra, Gral. Nie dąsaj się, kurwa, za odro­binę zło­śli­wo­ści. Świa­do­mie czy nie, ale też byłeś jej infor­ma­to­rem.

– Yhm – mruk­nął. – No dobra. Należy mi się.

Weszli do salonu, gdzie zna­le­ziono trupa.

– O chuj, kurwa, dupa, pizda, cycki… – wes­tchnął Kon­rad.

– Wła­ści­wie to męż­czy­zna, więc żad­nego z wymie­nio­nych przez cie­bie szcze­gó­łów bym się nie spo­dzie­wał. Poza pierw­szym.

– I dupa. Wspólna jest prze­cież.

Ale Gra­lecki już go nie słu­chał. Zapadł się w sie­bie. Pozwo­lił zmy­słom dzia­łać swo­bod­nie. Rozum, logikę i kry­tyczną ocenę wyco­fał naj­głę­biej, jak mógł. Nie wie­rzył w świat nad­zmy­słowy, w zja­wi­ska para­nor­malne, ale wie­rzył w nie­od­kryte jesz­cze funk­cje mózgu. W końcu świa­do­mie wyko­rzy­stu­jemy go zale­d­wie w 10 pro­cen­tach. Otwo­rzył się na wra­że­nia.

Wdy­chał naj­drob­niej­sze detale. Chło­nął kształty, zapa­chy, barwy. Uło­że­nie rze­czy. Nawet tych pozor­nie nie­istot­nych.

Miesz­ka­nie było zadzi­wia­jąco ładne i luk­su­sowo urzą­dzone jak na kamie­nicę w tej roz­pa­da­ją­cej się dziel­nicy. Widać, że wła­ści­ciel miesz­kał tu, bo lubił. Nie miał pro­ble­mów z pie­niędzmi.

Salon, podob­nie jak wszyst­kie pomiesz­cze­nia miesz­ka­nia, był prze­stronny i wysoki. Jedna ze ścian, naj­dal­sza od drzwi, odarta została z tynku. Nie­równa fak­tura cegły ota­czała zabyt­kowy komi­nek. Resztę ścian pokry­wały tapety z tka­niny w sto­no­wa­nych paste­lo­wych kolo­rach. Na pod­ło­dze z ciem­nego drewna odci­nał się gruby, dobrej jako­ści dywan, na któ­rym pousta­wiano solidne, cięż­kie meble z drewna, obite pur­pu­ro­wym mate­ria­łem: fotele, kanapę, podłużny sto­lik. Stało tu też kilka sza­fek w róż­nych roz­mia­rach, prze­szklo­nych i nie. A na wiel­kich oknach zacią­gnięto grube atła­sowe zasłony jak kur­tyny w teatrze.

Całość koja­rzyła się z muzeum. Sce­no­gra­fią z filmu kostiu­mo­wego. Prze­łom dzie­więt­na­stego i dwu­dzie­stego wieku. Ale ktoś, kto pro­jek­to­wał to wnę­trze i tu miesz­kał, nie miał zamiaru ukry­wać, że to tylko taka sty­li­za­cja. Nowo­cze­sność w takim stylu.

W klu­czo­wych punk­tach tech­nicy roz­sta­wili reflek­tory, żeby mocne świa­tło jak naj­rów­niej wydo­było każdy szcze­gół i odkryło to, co mogło pomóc w śledz­twie. Żarówki rzu­cały na ściany nie­po­ko­jące cie­nie. Od zapa­chu zakrze­płej krwi i śmierci cier­pła skóra na ple­cach. Muchy już inte­re­so­wały się dena­tem. Ich bzy­cze­nie dopeł­niało wra­że­nia nie­zno­śno­ści sytu­acji.

Nagi trup znaj­do­wał się na jed­nym z foteli. Mor­derca tak jak w poprzed­nich przy­pad­kach roz­człon­ko­wał ciało. Odciął od tuło­wia głowę i koń­czyny. A potem przy­szył je według swo­jej cho­rej fan­ta­zji. W miej­scu głowy była przy­szyta prawa noga. Lewa noga znaj­do­wała się na miej­scu lewej ręki. Prawa ręka przy­szyta była do tuło­wia w miej­scu pra­wej nogi. Lewa ręka tam, gdzie nor­mal­nie była prawa. Głowa… Ją zabójca umie­ścił w miej­scu lewej nogi.

Na ciele nie było śla­dów krwi. Cię­cia były równe i czy­ste. Szwy zro­bione szarą dra­twą ukła­dały się sta­ran­nie i pra­wie zle­wały z kolo­rem skóry.

Fio­dor sta­rał się uni­kać wzro­kiem twa­rzy zamor­do­wa­nego. Jego oczy i usta otwie­rały się sze­roko, jak tunele, które chciały wessać uwagę patrzą­cych. Bła­gały o współ­czu­cie. Albo miały pre­ten­sję, że nikt temu nie zara­dził. Blada skóra zaczy­nała już nosić pierw­sze znaki roz­kładu.

I to cho­lerne, cięż­kie brzę­cze­nie much.

Cha­otyczny kształt poskła­dany z ludz­kich kawał­ków… Sie­dział? Pół­le­żał?… W fotelu na tle tapety. A za fote­lem mor­derca roz­bry­zgał na ścia­nie krew, która two­rzyła roz­ło­żony ogon upior­nego pawia.

Nie da się do tego przy­zwy­czaić. Dzie­sięć lat w poli­cji w wydziale zabójstw nie zmieni two­jej wraż­li­wo­ści. To kłam­stwo, jeśli ktoś twier­dzi ina­czej. O ile, rzecz jasna, masz wraż­li­wość. Z każ­dym kolej­nym tru­pem, któ­rego widzisz, uczysz się tylko lepiej nad sobą pano­wać. Uda­wać spo­kój i chłód wobec zbrodni. Tego prze­cież ocze­kuje się po śled­czych. Pro­fe­sjo­na­li­zmu i nie­zmą­co­nego emo­cjami umy­słu. Fio­dor Gra­lecki umiał zało­żyć maskę obo­jęt­no­ści od wielu lat.

Nie­okre­ślone myśli krą­żyły mu po gło­wie. Dym. Strzępy słów, które nie ukła­dały się w odpo­wie­dzi. Jest czło­wiek. Pełen życia i ener­gii… A za chwilę zmie­nia się w mar­twe kilo­gramy mięsa. Fio­dor nie umiał nawet jasno zde­fi­nio­wać tego, co go trawi. Po pro­stu mar­twe ciało tak bar­dzo róż­niło się od czło­wieka, że nie umiał tego pojąć. Sta­nęły mu przed oczami obrazy z dzie­ciń­stwa. Pło­nący dom, w któ­rym zgi­nęli jego rodzice i brat. Zglisz­cza. Zwę­glone szczątki naj­bliż­szych.

Zanim zaczął zada­wać sobie pyta­nia: czym jest życie? jaki jest sens? i tym podobne, wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści.

Uspo­koił oddech.

Chłodno omia­tał wzro­kiem miej­sce zbrodni. Sta­rał się znowu mak­sy­mal­nie roz­luź­nić. Jedy­nie usta lekko mu się napięły, two­rząc led­wie zauwa­żalny dziu­bek.

– Roz­kręca się… – rzu­cił reflek­syj­nie Kon­rad.

– Serio? – mruk­nął w odpo­wie­dzi Gra­lecki, nie prze­sta­jąc gapić się niby na ciało, a tak naprawdę w punkt gdzieś w tam­tym kie­runku, ale poza tym salo­nem, tą kamie­nicą i tą chwilą.

– Aha… – niż­szy poli­cjant spoj­rzał na part­nera jak uczniak wyrwany do odpo­wie­dzi. – Czego nie zauwa­ży­łem?

– Rozej­rzyj się jesz­cze raz.

– I pomyśl? – Kon­rad wes­tchnął i uniósł pyta­jąco brwi.

– Jakby się dało… – mruk­nął Fio­dor i ruszył z miej­sca, w któ­rym stał przez dobre kilka minut. Prze­ska­no­wał już miej­sce z szer­szej per­spek­tywy, przy­szła pora na szcze­góły. Zatrzy­mał się przy fotelu z tru­pem i przy­glą­dał roz­bryź­nię­tej krwi.

– No tak, ten jest pierw­szy – stwier­dził Kon­rad. – Tylko zna­leź­li­śmy go dopiero teraz.

– Jesz­cze będą z cie­bie ludzie – rzu­cił Gra­lecki.

– Połowa przy­jem­no­ści po mojej stro­nie…

Znowu zapa­dła cisza. Kon­rad nie mógł się sku­pić. Tak jakby sku­pie­nie part­nera było czarną dziurą, która wysysa z prze­strzeni cały poten­cjał. Gral sku­piał się za dwóch. A może nawet za trzech, czte­rech… i Jano­wiec nie miał obok niego miej­sca dla sie­bie. Czuł się w związku z tym jak piąte koło u wozu, a przy­naj­mniej nie­swojo. Żeby zro­bić cokol­wiek, prze­rwał ciszę.

– Robimy coś z tym prze­cie­kiem? – zanim się ode­zwał, już wie­dział, że to głu­pie zaga­je­nie. Ale i tak to powie­dział.

– To chyba działka wewnętrz­nego? – Gral zmie­rzył part­nera nie­wi­dzą­cym wzro­kiem i wró­cił do bada­nia miej­sca prze­stęp­stwa. – Mamy co robić.

– A nie wku­rza cię?

– Co pora­dzisz? Mleko się roz­lało.

– Media wywo­łają panikę. Panika wywoła z lasu, kurwa, poli­ty­ków. Poli­tycy wywo­łają nas do odpo­wie­dzi i, kurwa, będziemy mieli bar­dziej prze­je­bane, niż mamy.

– Zawsze mamy, dopóki go nie zła­piemy. Edyta napi­sała już o tych tru­pach. Zaraz rzucą się na temat pozo­stałe pijawki i już tego nie zatrzy­masz.

– Ale przy­naj­mniej nie będą nam patrzeć na ręce, jeżeli chujka wyeli­mi­nu­jemy.

– Ta nasza psia buda jest pełna dziur. Nie roz­pra­szaj się. Potrze­buję two­jej dru­giej głowy. Co dwie… to wiesz… Za chwilę i tak trzeba będzie kon­fe­ren­cję pra­sową zwo­łać i wydać jakieś oświad­cze­nie.

– Ale nie muszą zaraz znać, kurwa, wszyst­kich szcze­gó­łów non stop.

– Trzeba mu to udo­wod­nić.

– I dać nauczkę. Domy­ślasz się?

– Musiał być przy obu cia­łach, a różne osoby je zna­la­zły. Mun­du­rowi, któ­rzy pil­no­wali miej­sca, też się zmie­niali. Poza tym nie sądzę, żeby Edyta gusto­wała w zwy­kłych kra­węż­ni­kach. Jeżeli to nie Wam­pir ani nikt od niego i nie my… to… yhm – poki­wał głową. – Domy­ślam się.

– To czemu nic nie zro­bisz? Bo też dałeś się jej wyko­rzy­stać? – brak reak­cji. – Ale moim zda­niem miarka się prze­brała.

– W końcu sam się opa­mięta.

– Gral… on nam bruź­dzi…

– Jak chcesz.

Chwilę ciszy, która zawi­sła mię­dzy part­ne­rami, prze­rwał rudy sta­ży­sta Łukasz Konecki.

– Dobra. Prze­py­ta­łem wszyst­kich. Na razie tylko plotki. I pol­skie pie­kiełko. Że ciota, że to pew­nie jakiś jego gach, że pedal­ska zemsta, że żyd, że bogaty, że zło­dziej, że sobie zasłu­żył, że kara boska, że…

– rze… żucha – bez­na­mięt­nie mruk­nął Fio­dor.

– Co?

– Zaczyna się od „rze”.

– Aha… – młody nie dał się zbić z tropu, mówił dalej: – Trzeba będzie ich jesz­cze raz prze­słu­chać. Jak sobie poprzy­po­mi­nają naprawdę istotne rze­czy. Spi­sa­łem ich dane i…

Nic nie mówili. Tylko patrzyli na niego. Aż on też zamilkł. Prze­su­wał wzrok z jed­nego na dru­giego.

– Co?

– Nic.

– Mogę obej­rzeć miej­sce zbrodni?

– Po co?

– Jak to? No… Uczę się… Nabie­ram doświad­cze­nia… Może się na coś przy­dam…

– Żar­to­wa­łem – uśmiech­nął się pół­gęb­kiem Kon­rad.

– To przy­daj się – powie­dział Fio­dor z twa­rzą nie­zdra­dza­jącą żad­nych emo­cji. – Co myślisz?

– Zasta­na­wiam się, czy to upo­zo­wa­nie ma jakieś zna­cze­nie. Czy jest jakiś klucz w tym, jak zamie­nia czę­ści ciała, kiedy je obcina i na nowo przy­szywa. Tułów sie­dzi pro­sto. Zamiast głowy wyra­sta mu noga. Obok jest noga zamiast ręki i ręka, ale zamie­niona stro­nami. Zobacz­cie. Jest jakaś syme­tria w tym cha­osie. Góra jest jak paro­dia czapki bła­zna.

– Stań­czyka? – ode­zwał się Jano­wiec.

– Ogól­nie.

– A głowa przy­szyta tam, gdzie powinna być lewa noga? – zapy­tał Gra­lecki.

– Do góry nogami. Świat do góry nogami. Jego życie do góry nogami i ta eks­pre­sja roz­bry­zga­nej krwi…

– Czyli, że arty­sta tak? – Fio­dor pod­niósł gazetę, pre­zen­tu­jąc pierw­szą stronę.

– Picasso? – zapy­tał Kon­rad.

Patrzyli na niego, ale tym razem go nie spe­szyli.

– To wymy­sły bru­kow­ców – wzru­szył ramio­nami. – Ale prze­cież seryjni, jeżeli nie ukry­wają ciał, to chcą światu coś poka­zać. Coś zama­ni­fe­sto­wać.

– Picasso? Dla mnie bar­dziej Dali – zamy­ślił się Gral. – Lub Bosch.

Do salonu zaj­rzał Wam­pir.

– Skoń­czy­li­śmy i będziemy się zwi­jać. Macie wolną chatę.

– Nie zosta­niesz na imprezę? – zażar­to­wał Kon­rad.

– Nie gustuję w face­tach i tru­pach.

– Auć…

– Wnio­ski? – zmie­nił temat Gra­lecki.

– Nie masz swo­ich?

– A tak miło było…

– Naj­bar­dziej jemu – Jano­wiec wska­zał trupa.

– Ja tylko badam ślady i podaję wam fakty i dane. Nara.

Szef tech­ni­ków odwró­cił się i zni­kał już w głębi kory­ta­rza, kiedy zatrzy­mał go sta­now­czy głos Gra­lec­kiego.

– Wam­pir. Chodź tu jesz­cze na chwilę, bo nie chce mi się zakła­dać ręka­wi­czek.

– No?

Fio­dor przy­kuc­nął i wpa­try­wał się w eks­pre­syj­nie otwarte usta trupa. Uwagę śled­czego przy­kuło coś na gór­nym zębie.

– Sprawdź górne zęby – Gra­lecki wska­zał na głowę.

Męż­czy­zna w bia­łym kom­bi­ne­zo­nie się pochy­lił. Pal­cami zabez­pie­czo­nymi latek­sem odgiął górną wargę. Na zębie wid­niało wyraź­nie napi­sane „3”.

– Było wcze­śniej coś takiego u pozo­sta­łych.

Wam­pir się zmie­szał. Nie wie­dział, co powie­dzieć.

Roz­dział 6

6

Przy­pa­dek.

Musi być. Jest naj­waż­niej­szy w jego meto­dzie. Zosta­wia ślady, ale tylko takie, które chce. Które prze­wi­duje. Niech psy mają za czym gonić. Niech się zmę­czą. Niech mają nadzieję i niech ją tracą. Bo on wszystko prze­wi­dział. Gra nimi.

Mor­derca obser­wuje setki… tysiące twa­rzy… Aż w końcu decy­duje… Ten. On będzie następny. Przy­pa­dek. Gene­ra­tor zda­rzeń loso­wych w jego gło­wie. Choć oczy­wi­ście nie do końca. Bo wybie­rał ofiary tak, żeby paso­wały do ukła­danki. W tym nie było przy­padku. Ale ostatni impuls nim był. Kapry­sem. Śle­pym losem. Ten impuls, który pod­no­sił mor­dercę z krze­sła i łączył paję­czą nitką z kolejną ofiarą.

Do wzoru paso­wało prze­cież tak wiele twa­rzy, ale na końcu to przy­pa­dek decy­do­wał, że dziś będzie to wła­śnie ten.

Mor­derca dopija ostatni łyk kawy. Kiedy odkłada fili­żankę, prze­suwa ją tak żeby uszko było rów­no­le­głe do łyżeczki na tym samym spodku. Dopiero wtedy zaczyna iść wmie­szany w tłum za tym, któ­rego wybrał.

Będzie go obser­wo­wał tak długo, aż podej­mie decy­zję, gdzie, kiedy i jak dopro­wa­dzi do kon­fron­ta­cji. To może trwać dwa dni, trzy, nawet tydzień. Bez pochop­nych, emo­cjo­nal­nych dzia­łań. Musi być pewny. Bez nie­spo­dzia­nek. Czas nie był ele­men­tem ukła­danki. Wzór był. Bez emo­cjo­nal­nych, pochop­nych dzia­łań.

Uspo­koił oddech. Włą­czył w gło­wie muzykę. Mozart. Wesoła melo­dia.

Mor­derca odpro­wa­dza śle­dzo­nego męż­czy­znę aż do biu­rowca, w któ­rym ten znika. Pozo­staje bli­sko. Ale nie­wi­doczny jak cień. Ofiara niczego nie podej­rzewa. Ma niczego nie podej­rzewać. Zre­lak­so­wana po lun­chu, wraca do pracy. Przez szklane drzwi widać, jak prze­cho­dzi przez elek­tro­niczne bramki przy recep­cji, uży­wa­jąc magne­tycz­nej karty. Wsiada do windy. Znika.

Mor­derca patrzy na zega­rek. Do końca dnia pracy wybra­nego zostało cztery, pięć godzin. Tak prze­wi­duje, oce­nia­jąc po gar­ni­tu­rze, pię­trze, na któ­rym zatrzy­mała się winda i cha­rak­te­rze biu­rowca. Przez krótką chwilę mor­derca zasta­na­wia się, czy ofiara dojeż­dża do pracy metrem. Nie… wyczuwa, że ten typ musi mieć dobre auto. I chęt­nie się nim chwali. Ale czy jego pozy­cja pozwala na par­ko­wa­nie w pod­zie­miach? Czy jed­nak któ­reś z miejsc par­kin­go­wych na zewnątrz?

Mor­derca nie chce wie­dzieć wszyst­kiego o ofie­rze. Szcze­góły życia wybra­nego są nie­istotne. Kon­cen­truje się tylko na tym, co pozwoli mu na jego łatwe prze­ję­cie, gdy nadej­dzie czas. Czyli plan dnia. Godziny. Roz­kład zajęć. Adresy miejsc, które odwie­dzał. Te rze­czy. Cała reszta, którą ofiara była, jest nie­istotna. Całą resztę mor­derca dopo­wie sam. Dopi­sze to, kim ofiara ma się stać. Stwo­rzy ją tak, jak chce. Na swój obraz i podo­bień­stwo?

Roz­dział 7

7

Gło­śna klu­bowa muzyka oparta na jed­no­staj­nym bicie nie pozwala na głęb­sze zamy­śle­nie. Otę­pia. Ciała wygi­na­jące się nie­na­tu­ral­nie w jej rytm, malo­wane na mroku kolo­ro­wym świa­tłem, przy­wo­łują ze wspo­mnień nie­po­ko­jące obrazy.

Bosh. Fio­do­rowi przez głowę prze­pływa jego malar­stwo. Dołą­czają też dzieła Salva­dora Dalego. I… Picassa. Wyobraź­nia czę­stuje go rów­nież prze­bit­kami ciał, które znaj­do­wali od dwóch tygo­dni. Nie­rze­czy­wi­ste kształty. Nie­stwo­rzone przez naturę. Dzieła cho­rego umy­słu. Kosz­marne dzieła czło­wieka.

Sie­dział przy barze. Popi­jał sok grejp­fru­towy. Mimo że ota­czał go tłum jak w metrze w godzi­nach szczytu, czuł się abso­lut­nie sam. Jak na pustyni. Paso­wało mu to. Było jak medy­ta­cja. Nie­wi­dzial­ność.

Było coś fascy­nu­ją­cego w tym, że on, wysoki, przy­stojny bru­net o ciem­nej kar­na­cji i czar­nych oczach, nie zwra­cał niczy­jej uwagi. Dopił, pogryzł nie­sto­pione kostki lodu, zapa­trzony gdzieś poza pul­su­jący w dziw­nych pozach tłum.

Ame­lii nie było w domu. To zna­czy, że miała jeden z „tych” dni. Nie wie­dział, gdzie jej szu­kać. Ale musiał ją zna­leźć. Tutaj jej nie było. Musiał spraw­dzić inne miej­sca. Wyszedł z klubu, zatrzy­mał się na chwilę i zacią­gnął chłodną nocą. Ist­niał praw­do­po­dobny rejon, a w nim praw­do­po­dobne knajpy, gdzie mogła być.

Przez pół godziny krą­żył po mrocz­nych ulicz­kach i zauł­kach. Ponury jak cień. Zamy­ślony. Dzia­ła­jący na auto­pi­lo­cie. Nawet nie zauwa­żał, że ludzie scho­dzą mu z drogi.

Sie­działa przy barze i wyraź­nie miała już dość. Jakiś napa­lony koleś zamie­rzał wła­śnie posta­wić jej kolej­nego drinka. Obok dłoni Ame­lii stały dwie puste szklanki. Fio­dor domy­ślał się, że sporo innych zostało już sprząt­nię­tych. Jej towa­rzysz śli­nił się na łatwy pod­ryw.

Głowa dziew­czyny Fio­dora nie­kon­tro­lo­wa­nie opa­dała. Oczy miała zamglone alko­ho­lem. Prze­żu­wała coś w pustych ustach. To był jej cha­rak­te­ry­styczny tik, kiedy była pijana.

Zna­lazł się przy niej, kiedy spo­cony, łysie­jący czter­dzie­sto­la­tek o bla­dej cerze, odwró­cony ple­cami, dobi­jał aku­rat targu z bar­ma­nem. Oczka błysz­czały mu chy­trze i z pod­nie­ce­nia. Oczami wyobraźni widział już, co za chwilę będzie robił.

Gra­lecki z czu­ło­ścią chwy­cił Ame­lię za ramiona. Jego oczy, które jesz­cze przed chwilą odstra­szały prze­chod­niów, zmię­kły. Spo­tkali się wzro­kiem. Nie wytrzy­mała spoj­rze­nia. Pełna poczu­cia winy opu­ściła otu­ma­nioną alko­ho­lem głowę. Posta­wił ją na nogi. Przy­tu­liła się do niego. O głowę niż­sza.

– Ej, stary – zabrzmiał nie­za­do­wo­lony głos spon­sora drin­ków – zacze­kaj na swoją kolej.

Fio­dor nie zare­ago­wał. Tylko zwę­ziły mu się oczy. Ale facet naprawdę chyba był nie­za­do­wo­lony, bo dźgnął go kil­ka­krot­nie w plecy pal­cem.

– Sporo zain­we­sto­wa­łem w tego lachona.

Gral bły­ska­wicz­nie, a mimo to płyn­nie, jakby to był balet, usa­dził Ame­lię znowu na stołku i obró­cił się do natręta przo­dem. W tym samym ruchu lewą ręką pra­wie zmiaż­dżył nad­gar­stek wyce­lo­wa­nej w niego dłoni, a prawą chwy­cił ucho faceta. Zro­bił to jak wąż ata­ku­jący zdo­bycz.

– Zain­we­stuj lepiej w odrzu­towe trampki, bo jeśli za pięć sekund ja będę cię tu jesz­cze widział, to ty nie zoba­czysz już wię­cej swo­jego ucha – syk­nął wprost do nacią­gnię­tej bole­śnie mał­żo­winy. Zaczął odli­czać. – Pięć…

Maska wście­kło­ści, w którą zmie­niła się twarz Fio­dora, a przy tym spo­kojny i lodo­waty głos, spa­ra­li­żo­wały łysie­ją­cego blon­dyna. Po chwili zaczął wyda­wać jakieś nie­ja­sne dźwięki, a w jego oczach bły­snęła roz­pacz. Naj­wy­raź­niej chciał speł­nić pole­ce­nie Grala. Ale nie dość, że ten wciąż go trzy­mał, to jesz­cze całym cię­ża­rem przy­dep­nął mu stopę. Męż­czy­zna kur­czył się w oczach. Ale nie był Davi­dem Cop­per­fiel­dem i nie potra­fił znik­nąć. Bał się więc coraz bar­dziej.

Śled­czy takim samym wężo­wym ruchem jak zaata­ko­wał pod­ry­wa­cza, płyn­nie, szybko i z gra­cją stra­cił nim zain­te­re­so­wa­nie.

– Zero… – skoń­czył odli­czać Gra­lecki.

Facet osu­nął się jak flak na pod­łogę. Na czwo­ra­kach odpeł­zał od baru.

– Chodźmy.

Gral przy­tu­lił Ame­lię i poca­ło­wał ją we włosy. Poki­wała posłusz­nie głową. Przez mgłę alko­holu prze­biły się iskierki łez w jej oczach.

Żyli ze sobą przez pra­wie rok. Ame­lia była piękna i pęk­nięta. Pory­so­wana tak jak Fio­dor. Paso­wali do sie­bie. Fio­dor nie wyobra­żał sobie życia bez niej. I nie chciał żyć bez niej. A rysa na jej duszy spra­wiała tylko, że czuł wię­cej. Wię­cej niż żywy trup, za któ­rego się uwa­żał, nim ją spo­tkał.

Fio­dor prze­stał pić i inte­re­so­wać się używ­kami mniej wię­cej, kiedy prze­kro­czył trzy­dziestkę. Jakieś pięć lat temu. Po pro­stu mu się znu­dziło. Wcze­śniej od nasto­latka nie żało­wał sobie niczego. Pił i ćpał, kiedy tylko miał oka­zję. Jedyną zasadą z nar­ko­ty­kami było, że nie bie­rze żad­nej che­mii ani nie kłuje się w żyłę. Tylko natu­ralne sub­stan­cje, które może i prze­two­rzone, ale wzięły się z rośliny. Zatem wdy­chał i łykał: mari­hu­anę, haszysz, opium, grzyby, koka­inę, pejotl i może coś, o czym nie pamię­tał. Nawet kiedy już był gli­nia­rzem. Ba! Zda­rzało się, że to wyko­rzy­sty­wał, żeby się nawa­lić po tanio­ści. Ale któ­re­goś dnia obu­dził się i po pro­stu nie chciał. Znu­dziło mu się. Może dla­tego, że po tylu latach świat na trzeźwo wydał mu się więk­szym odlo­tem niż po pijaku czy na haju.

Teraz… Zda­rzało mu się wypić lampkę szam­pana w syl­we­stra, czy butelkę piwa w upalne dni. Ale ilość, którą wypi­jał w ciągu roku, nie zado­wo­li­łaby prze­cięt­nego faceta na jed­nej impre­zie.

Używki, w któ­rych teraz się roz­sma­ko­wał, to czarna kawa bez cukru i bez­al­ko­ho­lowe piwo. Poza tym Gral pod­świa­do­mie lubił wszystko, co gorz­kie w smaku: grejp­fruty, cyko­rię, bez­al­ko­ho­lowe piwo zom­beer, sery ple­śniowe, mig­dały, czy też cze­ko­ladę z zawar­to­ścią 100 pro­cent kakao. Ame­lia też tak sma­ko­wała.

Poznali się w trak­cie jed­nego z kil­ku­dnio­wych auto­de­struk­cyj­nych cią­gów Ame­lii. Dys­ko­teka. Gral stał aku­rat przy pisu­arze, kiedy jakiś byczek wła­ści­wie wniósł ją do kibla, prze­wie­szoną przez ramię, bez­władną. Nawet nie zwró­cił na Fio­dora uwagi, tylko od razu skie­ro­wał się do kabiny. Zatrza­snął drzwi.

Fio­dor zastu­kał.

– Zajęte.

– Ja nie do cie­bie, do niej.

– Co?

Koleś się wku­rzył. A że był z tych pew­nych sie­bie sam­ców alfa, otwo­rzył drzwi i zapre­zen­to­wał umię­śnioną syl­wetkę tak, żeby było jasne w mowie ciała, że nikt mu nie pod­sko­czy.

– Zostaw ją.

– A ty co za jeden? Spier­da­laj.

– Ta pani nie ma na cie­bie ochoty.

– Nic nie powie­działa. A mil­cze­nie ozna­cza zgodę.

– Raczej taki jesteś inte­re­su­jący, że zasnęła…

Kiedy Gral wska­zał na blon­dynkę, która bez­wład­nie pra­wie leżała na sede­sie, nie­przy­tomna, byczek mimo­wol­nie zer­k­nął. A wtedy dostał zama­szy­stego kopa mię­dzy nogi. Zgiął się, jed­no­cze­śnie wra­ca­jąc spoj­rze­niem do Fio­dora. Na twa­rzy odma­lo­wało mu się chyba zdzi­wie­nie prze­mie­szane z wyrzu­tem. Ale śled­czy nie miał czasu się przyj­rzeć, bo wtedy pra­wym sier­po­wym zła­mał pake­rowi nos. Kilo­gramy mię­śni osu­nęły się na pod­łogę i droga do Ame­lii była wolna. Pochy­lił się nad nią, z łatwo­ścią ją pod­niósł i wyszli.

Dal­sza część wie­czoru była nie mniej roman­tyczna. Świeżo poznana blon­dynka dostała zapa­ści, kiedy wsa­dził ją do auta, i zarzy­gała mu cały tył. Zawiózł ją do szpi­tala i zosta­wił na ostrym dyżu­rze. Cze­kało ją tam płu­ka­nie żołądka i oczysz­cza­jące kro­plówki. Fio­dor miał awer­sję do szpi­tali, więc się zmył. Ale ponie­waż wcze­śniej prze­szu­kał kie­sze­nie kobiety i zna­lazł jej doku­menty, wie­dział, gdzie miesz­kała.

Cze­kał na nią z bukie­tem kwia­tów. Nie poznała go. Potrak­to­wała to po pro­stu jako pod­ryw. Wyrzu­ciła kwiaty bez zasta­no­wie­nia do kosza. Po czym zawa­hała się i jed­nak jeden wycią­gnęła. Naj­bar­dziej polny.

– Zaproś mnie lepiej na kawę albo na drinka. Bez tych całych wstę­pów – poka­zała na kosz z kwia­tami. A ponie­waż Fio­do­rowi zabra­kło języka w gębie, dodała. – Jeśli ma coś z tego być, to po kilku minu­tach roz­mowy będzie jasne.

– To ja odwio­złem cię na pogo­to­wie.

– Aha… W takim razie… coś już o mnie wiesz… – teraz ona wyda­wała się lekko zakło­po­tana. – Zaproś mnie więc na kawę.

Tego samego dnia poszli ze sobą do łóżka, a trzy dni póź­niej zamiesz­kali razem. Przy­warli do sie­bie z siłą, jaką daje nadzieja, że spo­tka­łeś swoją drugą połowę.

Roz­dział 8

8

Salka miała około trzy­dzie­stu metrów kwa­dra­to­wych powierzchni. I to musiało wystar­czyć, żeby pomie­ścić wszyst­kich śled­czych Komendy Głów­nej. Przy­po­mi­nała połą­cze­nie klasy lek­cyj­nej z salą kon­fe­ren­cyjną.

Tanie krze­sełka trzesz­czały, kiedy grupa zło­żona w więk­szo­ści z męż­czyzn oraz kilku kobiet zaj­mo­wała miej­sca. Alu­mi­nium i pla­stik. Blaty sto­li­ków z lami­no­wa­nej płyty.

Naprze­ciwko wej­ścia na ścia­nie wisiały dwie duże tablice: kor­kowa i biała magne­tyczna, po któ­rej można było też pisać zmy­wal­nymi mar­ke­rami. Obok nich przy­twier­dzono mapę mia­sta z naj­bliż­szymi oko­li­cami. Zazna­czono na niej miej­sca zna­le­zie­nia zwłok. Mimo kilku zdjęć ofiar sprzed śmierci i zna­le­zio­nych ciał tablice robiły wra­że­nie pustych. Był jesz­cze duży pła­ski tele­wi­zor do mate­ria­łów wideo, na rucho­mym ramie­niu, przy­twier­dzony do ściany tak, żeby niczego nie zasła­niał.

Gra­lecki i Jano­wiec z zało­żo­nymi na piersi rękami przy­sie­dli na bla­cie biurka jak nauczy­ciele cze­ka­jący, aż nie­sforni ucznio­wie wresz­cie zasiądą na miej­scach.

Szef wydziału Paweł War­ski prze­cha­dzał się zamy­ślony wzdłuż ściany z tabli­cami, przed biur­kiem, jak wizy­ta­tor.

Tro­chę trwało, zanim uci­chły poga­wędki i har­mi­der zwią­zany z usa­dza­niem się kil­ku­na­stu poli­cjan­tów.

– Już? – wark­nął wresz­cie znie­cier­pli­wiony War­ski, kiedy towa­rzy­stwo uspo­ko­iło się na tyle, że mógł się prze­bić.

Miał sza­cu­nek u pod­wład­nych, ale zanim naprawdę się uspo­ko­iło, ktoś jesz­cze kaszl­nął, ktoś chrząk­nął, ktoś zaśmiał się kpiar­sko…

– Wycią­gnąć kar­teczki? – zażar­to­wał ktoś z sali.

Komen­dant nie sko­men­to­wał. Przez chwilę zro­biło się naprawdę cicho. Ciszę zagęsz­czała duchota i tem­pe­ra­tura, która wzro­sła w nie­kli­ma­ty­zo­wa­nym pomiesz­cze­niu.

– Jeste­śmy tu jak naczy­nia połą­czone – zaczął komen­dant – więc nie uda­wajmy, że nie wie­cie, o co cho­dzi. Od dwóch tygo­dni mamy w mie­ście nowego świra. Przez czter­dzie­ści lat w tym szaj­sie nie widzia­łem cze­goś takiego. Gra­lecki i Jano­wiec to pro­wa­dzą, ale na razie odbi­jamy się od ściany.

– To Położ­nik nie zro­bił na sze­fie wra­że­nia? – zatrzesz­czało któ­reś z krze­se­łek.

– Może źle się wyra­zi­łem…

– Miło­sierna? – z sali padł przy­kład kolej­nej sprawy sprzed kilku lat.

– Cie­szę się, że macie dobrą pamięć i zna­cie histo­rię naszego wydziału – prze­rwał szem­ra­nia zebra­nych War­ski. – Pamięć się wam przyda w śledz­twie do koja­rze­nia fak­tów. Tamte śledz­twa w końcu roz­wią­za­li­śmy, więc jest nadzieja.

Roz­le­gły się okla­ski, a kilku poli­cjan­tów wydało z sie­bie okrzyki i gwizdy wiwatu. Trudno było powie­dzieć, ile w tym jest dumy, ile kpiny.

– Dobre samo­po­czu­cie też się przyda. Ale zacho­wajmy szam­pany, aż ten psy­chol znaj­dzie się za krat­kami.

– Póź­niej i tak wszystko pój­dzie na konto Grala i Janowca – burk­nął któ­ryś z zebra­nych.

– A i szef pew­nie kolejne gwiazdki dosta­nie – dorzu­cił ktoś ano­ni­mowo w pod­łogę, ale dotarło do celu.

– Jak się komuś nie podoba, to oprócz poli­cji jest wiele innych zawo­dów na P…

– Pod­wyżka! – zakpił ktoś. I prze­strzeń wybuch­nęła śmie­chem.

– Poda­nie o zwol­nie­nie – zga­sił weso­łość komen­dant, któ­rego aro­gan­cja pod­wład­nych wcale nie zbiła z tropu.

I dodał po chwili pauzy:

– Wyle­waj­cie żółć i fru­stra­cje po robo­cie. Tutaj nie mamy na to czasu. I nie za to wam płacę. Gra­lecki i Jano­wiec pro­wa­dzili tamte sprawy i pro­wa­dzą tę, ale to wysi­łek całego zespołu spra­wił, że zła­pa­li­śmy tam­tych mor­der­ców. I oni, i ja zawsze to pod­kre­śla­li­śmy.

– Ale nie media…

– Jak ktoś z was ma par­cie na szkło, a nie na rze­telną poli­cyjną robotę, to do Mam talent. Bo dość mam już tego bicia piany – powiódł wzro­kiem po twa­rzach. Było cicho. – Naprawdę tak im zazdro­ści­cie? – wska­zał głową wciąż opar­tych o biurko Fio­dora i Kon­rada. Nikt z niczym się nie wyrwał. – Gral. Pokaż im pamiątkę po Brzy­tewce…

– Nie – spo­koj­nie, ale zna­cząco mruk­nął wysoki śled­czy.

– Oczy­wi­ście to było reto­ryczne… – szef nie spusz­czał wzroku z sie­dzą­cych za sto­li­kami poli­cjan­tów. – Gral te suk­cesy – zro­bił pal­cami gest cudzy­słowu – któ­rych tak mu zazdro­ści­cie, przy­pła­cił mię­dzy innymi trzy­dzie­stoma szwami i pół­rocz­nym urlo­pem pod nad­zo­rem psy­cho­loga. Jano­wiec odmro­że­niem, po któ­rym omal nie stra­cił pal­ców u stóp, i roczną reha­bi­li­ta­cją po upadku z dru­giego pię­tra. Na szczę­ście krę­go­słup nie był zła­many.

Fio­dor nawet nie drgnął. Nabrał tylko głę­biej powie­trza i wypu­ścił. Za to Kon­rad z kpiną ukło­nił się publicz­no­ści.

– Serio chcie­li­by­ście być na ich miej­scu? – dokoń­czył War­ski.

Nikt nie prze­rwał ciszy lep­kiej od potu, bo od tylu ludzi i nie­ener­go­osz­częd­nych żaró­wek w cia­snej salce zro­biło się już naprawdę cie­pło. Wresz­cie ktoś, ale naj­ci­szej, jak się dało, wstał i uchy­lił drzwi, żeby się tro­chę prze­wie­trzyło.

– Chce­cie być na ich miej­scu? – wró­cił do tematu komen­dant. – To zapra­cuj­cie sobie na to. Macie świetną oka­zję. A co do mediów, skoro ktoś o nich wspo­mniał… – pod­niósł gazetę, którą przez cały czas trzy­mał zwi­niętą w dłoni. Zapre­zen­to­wał pierw­szą stronę plot­kar­skiego, żeru­ją­cego na taniej sen­sa­cji „Codzien­nika”. – Za chwilę będzie nam się ostro paliło koło dupy…

W sali roze­szły się szepty i pomru­ki­wa­nia.

PICASSO – ZWY­KŁY MOR­DERCA CZY ARTY­STA ZBRODNI? Po oczach biły tytuł i maka­bryczne zdję­cia ofiary, którą zabójca naj­pierw roz­człon­ko­wał, a póź­niej poprzy­szy­wał koń­czyny nie­zgod­nie z naturą. Zdję­cia ziar­ni­ste i nie­wy­raźne, led­wie czy­telne, przez co może nawet bar­dziej prze­ra­ża­jące. Bo dzia­łały na wyobraź­nię. Przy­wo­ły­wały z zaka­mar­ków pod­świa­do­mo­ści naj­głęb­sze lęki.

– Tym, jak poufne infor­ma­cje o śledz­twie wycie­kły na mia­sto, zaj­miemy się póź­niej. Co się stało, to się nie odsta­nie. Być może takie rze­czy się już zda­rzały, ale nie powinny się zda­rzać – na te słowa szefa Fio­dor zmarsz­czył brwi. – Na razie musimy się przy­go­to­wać na trudne pyta­nia z samej góry. Wszy­scy już wie­dzą i musimy mieć odpo­wie­dzi, które ich uspo­koją. A nie mamy nic…

– Nie­wiele… – wtrą­cił Kon­rad.

– Poszlaki. Hipo­tezy. Domy­sły. Tro­chę mate­ria­łów z labo­ra­to­rium – Gra­lecki, mówiąc to, wska­zał na tablice.

– Czyli nie mamy nic – uparł się komen­dant, odwra­ca­jąc się w stronę głów­nych śled­czych. A wtedy znowu zaczął mówić do reszty zebra­nych. – Dla­tego zawie­sza­cie na kołku wszystko, czym się teraz zaj­mu­je­cie. Do odwo­ła­nia. Jak dopi­sze nam szczę­ście i macie tyle talentu co ambi­cji i bez­czel­no­ści, to za tydzień, dwa będziemy pić szam­pana. Jeste­ście do dys­po­zy­cji Grala i Kon­rada. I bez szem­ra­nia. Bo będzie to naj­czę­ściej żmudna, ruty­nowa robota. Nie licz­cie na pościgi samo­cho­dowe, strze­la­niny i cięte dia­logi. Tyle ode mnie. Teraz wy, chło­paki.

Paweł War­ski się wyco­fał. Prze­niósł uwagę grupy na śled­czych przy biurku. Męż­czyźni pod­nie­śli się i wypro­sto­wali.

– To pierw­sze spo­tka­nie. Nie ma co prze­dłu­żać – zaczął Fio­dor. – Potrzebna będzie każda ini­cja­tywa. Przy­naj­mniej dopóki nie będziemy mieli żad­nego kon­kret­nego tropu. Są trzy trupy. Coś tam pew­nie wie­cie, cze­goś się domy­śla­cie. Kon­rad rozda wam mate­riały. Wszystko, co do tej pory mamy.

Kon­rad zaczął się krę­cić mię­dzy sto­li­kami.

– Dwa tygo­dnie i nie macie żad­nego kon­kret­nego tropu? – padło pyta­nie.

– Mamy kilka teo­rii – chrząk­nął nie­pew­nie Jano­wiec, wrę­cza­jąc kole­gom kolejne szare teczki ze sterty na biurku. – Ale to prawda, że błą­dzimy.

– Potrze­bu­jemy świe­żego spoj­rze­nia na te mor­der­stwa – dodał Gra­lecki. – Każdy nawet naj­głup­szy pomysł może być inspi­ra­cją, która popchnie to śledz­two do przodu. Może pomy­śli­cie o czymś, co my prze­ga­pi­li­śmy.

– Zjedzmy węgiel i wysrajmy dia­menty… – mruk­nął jakiś męski głos.

Nie­wy­bredny żart znowu roz­luź­nił atmos­ferę. Gruch­nął śmiech.

– Skup­cie się – przy­po­mniał o swoim ist­nie­niu komen­dant War­ski. – Nie potrze­buję w zespole jaj­ca­rzy z pod­sta­wówki. Mamy do czy­nie­nia z potwor­nymi mor­der­stwami i może nie powi­nie­nem w ten spo­sób o tym mówić, ale może­cie być czę­ścią nie­zwy­kłego śledz­twa, które przej­dzie do histo­rii kry­mi­na­li­styki. Może­cie się albo przy­dać, albo wra­caj­cie do kupki zale­głych spraw na swo­ich biur­kach.

Szef osią­gnął to, co chciał, znowu się sku­pili i zro­biło się cicho.

– Drobne kra­dzieże i pobi­cia… – cią­gnął War­ski. – Albo wkład w roz­wój poli­cji.

Nikt nic nie powie­dział, ale odpo­wiedź była wypi­sana na poważ­nych twa­rzach zebra­nych poli­cjan­tów.

– Nie dołą­cza­li­śmy żad­nych naszych teo­rii ani wnio­sków – po chwili pauzy prze­jął głos od komen­danta Gral. – Zdję­cia. Infor­ma­cje o ofia­rach. Mate­riały z oglę­dzin i labo­ra­to­rium. Same fakty. Nie chcie­li­śmy wam nic suge­ro­wać. Może będzie­cie myśleć ina­czej niż my i wnie­sie­cie coś świe­żego.

Nie­któ­rzy już zaglą­dali do swo­ich teczek. Inni poki­wali ze zro­zu­mie­niem gło­wami. Myślami byli już w śledz­twie.

– No, to na dzi­siaj to chyba tyle… – Kon­rad poro­zu­miał się wzro­kiem z Fio­do­rem.

– Macie czas do jutra – sta­now­czym tonem powie­dział komen­dant. – Zapo­znaj­cie się ze wszyst­kim i jutro robimy burzę mózgów.

Zro­bił się gwar. Zatrzesz­czało od opusz­cza­nych krze­seł i odsu­wa­nych sto­li­ków. Poli­cjanci wycho­dzili z salki. Komen­dant, Gra­lecki i Jano­wiec przy­glą­dali się kole­gom. Po kilku minu­tach zostali sami.

– Dobra – zaczął War­ski. – Chcę usły­szeć, co wy robi­cie do jutra, zanim poja­wią się nowe pomy­sły.

– Od wczo­raj mamy trzy trupy. I to może być prze­łom, bo ten ostatni, trzeci, jest pierw­szy.

– Powoli, powoli… – szef pod­niósł ręce do góry w obron­nym geście. – Ktoś nam coś zarą­bał z lodówki i pod­rzu­cił?

– Nie. Po pro­stu w innej kolej­no­ści zna­leź­li­śmy to ciało, niż były doko­ny­wane zbrod­nie.

– OK…

– Wczo­raj zna­leź­li­śmy pierw­szą ofiarę. I są róż­nice w spo­so­bie dzia­ła­nia mor­dercy. To może nam dać coś nowego.

– Może popeł­nił jakiś błąd. Przy pierw­szych zabój­stwach w serii tak bywa.

– A prze­ciek?

– Też się tym zaję­li­śmy. Mamy podej­rze­nia, ale za rękę go nie zła­pa­li­śmy.

– Zasta­wi­li­śmy pułapkę. Pocze­kajmy, czy w nią wpad­nie.

Roz­dział 9

9

Wrzu­cił drobne do skar­bonki w kształ­cie tyłka. Otwo­rzył bez­al­ko­ho­lo­wego zom­be­era i upił duży łyk.

Po pracy…

Fio­dor nie znał się na innej pracy. Nie pamię­tał już cza­sów, kiedy nie był poli­cjan­tem. Pra­cu­jesz „od do”. Faj­rant. Wra­casz do domu i jesteś innym czło­wie­kiem? Wszystko, co zwią­zane z czyn­no­ściami służ­bo­wymi, zosta­wiasz w fir­mie? Może tak się da? Reset. Druga twarz w domu. Dla bli­skich. Dla sie­bie. Może tak się da…

Ale Gra­lecki tak nie umiał. Dopóki nie ma roz­wią­za­nia śledz­twa, ono przez cały czas w nim sie­dzi. Miele się. W gło­wie. I głę­biej. Świa­do­mie i pod­świa­do­mie. Try­biki się kręcą. Miliony komó­rek mózgo­wych jak miliony rąk dopa­so­wują kawałki zagadki. Na wszyst­kie spo­soby zesta­wiają je ze sobą, aż ukaże się wzór. Aż wszystko zasko­czy na swoim miej­scu. Mro­wi­sko nie­skoń­czo­nych myśli. A po zakoń­cze­niu jed­nej sprawy… poja­wia się nowa. Nowe śledz­two. Bo zło nie ma końca.

Fio­dor nie umiał zosta­wić pracy za biur­kiem w fir­mie. Czy któ­ryś z jego kole­gów potra­fił?

I jesz­cze to, że nie da się babrać w bru­dzie i się nie ubru­dzić. Nie da się wal­czyć z demo­nami, nie sta­jąc się demo­nem w jakiejś czę­ści. Nie nasią­ka­jąc ich złem. Jeżeli patrzysz w otchłań, otchłań zagląda w cie­bie. Lata służby. Nie­zli­czone gwałty, napady, mor­der­stwa… Ból, krzywda, krew, nie­spra­wie­dli­wość… Naj­po­dlej­sze, co w czło­wieku jest… Da się z tym żyć. Ale nie da się na to uod­por­nić.

Obrazy z miejsc zbrodni. Chłód pro­sek­to­rium. Smród. Krzyk. Płacz. Dowody rze­czowe. Prze­słu­cha­nia. Pro­cesy. Kłam­stwa. Jesz­cze gor­sza od nich prawda.

Wszystko gro­ma­dziło się w czło­wieku. Jak kara­lu­chy. Kiedy raz się zalę­gną w two­jej duszy, już się ich nie pozbę­dziesz. Robac­two, któ­rego nie jesteś świa­domy. Kiedy zapa­lasz świa­tło, natych­miast czmy­chają. Cho­wają się w zaka­mar­kach mózgu. I głę­biej, gdzie nie docie­rają myśli. Ale tylko zamknij oczy, chwila nie­uwagi i ciem­ność w tobie się rusza. Drga nie­okre­ślo­nymi kształ­tami. Szep­cze sylaby nie do wyar­ty­ku­ło­wa­nia przez czło­wieka. Spoza zro­zu­mia­łego świata. Dźwięki, które mogą wydać tylko ocie­ra­jące się o sie­bie chi­ty­nowe pan­ce­rzyki. Mro­wie. Ohydne okru­chy. Odpry­ski ciem­no­ści. Tego wszyst­kiego, co chcia­łoby się zapo­mnieć. A nie można.

Gral leżał na ple­cach. W powie­trzu sączyła się muzyka – Miles Davis So what. Iro­nia tytułu dobrze paso­wała do jego wewnętrz­nych roz­te­rek. „No i co?”.

Łóżko w sypialni było duże, ale nogi i tak zwi­sały mu bez­wład­nie, zgięte w kola­nach. Usiadł na jego skraju. I opadł do tyłu, roz­rzu­ca­jąc ręce na boki. Gapił się w sufit. Rów­nie dobrze mógł mieć zamknięte oczy, bo patrzył przez ściany w prze­strzeń swo­jego zamy­śle­nia. Świat docie­rał do niego zupeł­nie innymi zmy­słami.

Jakby się roz­pły­nął. Roz­pry­snął na atomy i wsiąkł w ściany, w beton całego budynku. Prze­nik­nął całą jego prze­strzeń miesz­kalną i wspólną. Fizycz­nie wręcz odczu­wał masę bloku. Cię­żar ścian, pod­łóg, kon­dy­gna­cji, fun­da­men­tów, dachu. Był w miesz­ka­niach, które go ota­czały. Prze­szy­wały go szmery roz­mów. Nie­wy­po­wia­dane odgłosy życia. Trza­ski. Sze­le­sty. Poję­ki­wa­nia rur. Szumy mecha­niczne i elek­tryczne. Kroki. Czuł się tym prze­peł­niony. Nasą­czony. Nie roz­po­zna­wał szcze­gó­łów. Tylko ener­gię całego domu. Jak prze­strzenny, nie z tego wymiaru, obraz z kamery ter­mo­wi­zyj­nej. Nie­okre­ślone kształty. Nie­okre­ślone barwy. Ostrzej­sze kolory tam, gdzie cie­plej. Bled­sze – tam, gdzie zim­niej. A to prze­cież nie były nawet kolory, tylko nie­okre­ślone wra­że­nia.

I przede wszyst­kim nie cie­pło i zimno. Tylko brud i sekrety. Ciemna strona ludzi. Gral prze­ni­kał prze­strzeń taką kamerą. Przez chwilę przy­jemne nie­rze­czy­wi­ste uczu­cie zro­biło się przy­kre. Był wszę­dzie. Pod­glą­dał wszystko. A widział tylko ułom­no­ści. Złość. Zawiść. Kłam­stwo. Scho­wane za zamknię­tymi drzwiami. Zaba­ry­ka­do­wane ścia­nami. Pozor­nie nie­obecne. A on tym teraz nasią­kał. Bez­radny, że tak jest. Że taki jest w sumie świat.

Gwał­tow­nie ode­tchnął. Wyrwał się z tego. Wypły­nął na powierzch­nię, pod którą tonął. Łap­czy­wie cie­szył się powie­trzem. Było późno. Ciemno. Wstał lekko otu­ma­niony. Ame­lii nie było. A powinna być już kilka godzin temu.

Roz­dział 10

10

Kon­rad Jano­wiec zamknął za sobą drzwi miesz­ka­nia. Cho­lera! Zapo­mniał zosta­wić zapa­lone świa­tło w kuchni. Ogar­nęła go więc ciem­ność. Nie bał się jej. Ale natych­miast przy­po­mi­nało mu to, jak bar­dzo jest sam. Nikt nie cze­kał. Nawet nieme świa­tło żarówki.

Zrzu­cił buty. Poza­pa­lał lampy we wszyst­kich pomiesz­cze­niach. Przed­po­kój. Salon. Kuch­nia. Sypial­nia. Łazienka. Zro­biło mu się tro­chę lepiej. Ale daleko od dobrze.

Dopiero teraz zdjął i powie­sił kurtkę w sza­fie przy drzwiach wej­ścio­wych. Prze­szedł do salonu i klap­nął na kanapę przed tele­wi­zo­rem. Czarny pro­sto­kąt. Cisza. Noc za oknem. Chłodno.

Myśli o śledz­twie wiro­wały mu w gło­wie. Róż­nica ciśnień. Tłoczno, gęsto pod czaszką. Pustka nie­mal kosmiczna dookoła, w miesz­ka­niu. Miał wra­że­nie, że zaraz wybuch­nie. Roz­sa­dzi go od środka.

Wstał. Poczła­pał pode­ner­wo­wany do lodówki. W niej także pustki. Nie będzie kola­cji z dwóch wyschnię­tych pla­ster­ków taniej szynki. Zwi­nęły się nie­ape­tycz­nie jak jesienne liście. Albo prze­kłute stwo­rze­nie wokół bólu. Pomarsz­czony, miękki pomi­dor i sple­śniały twa­ro­żek też były bez­na­dziejne. Chleb? Tylko sczer­stwiała na kamień bułka.

Przej­rzał ulotki z jedze­niem na tele­fon. Niczego mu się nie chciało. Odrzu­cił je z nie­chę­cią z powro­tem do szu­flady. Wziął butelkę wody. Pijąc, prze­szedł do salonu połą­czo­nego z kuch­nią. Włą­czył tele­wi­zor. Gadała jakaś reklama. Ale było mu wszystko jedno. Przy­ci­szył tylko głos do takiego poziomu, żeby był sły­szalny, ale żeby nie rozu­mieć słów. Chciał tylko mieć wra­że­nie, że ktoś do niego mówi.

Się­gnął po papie­rosa, ale przy­po­mniał sobie, że rzuca. Odło­żył go z powro­tem do paczki.

Otwo­rzył lap­topa. Tin­der. Sym­pa­tia. eDar­ling.

Zalo­go­wał się na swoje konta. Któ­raś mu odpi­sała. Któ­raś nie odpi­sała. Więk­szość.

Poprze­glą­dał zdję­cia kobiet, które mie­ściły się w wideł­kach wyszu­ki­wa­nia, które okre­ślił. Prze­kli­ki­wał pro­file bez­myśl­nie. Po pro­stu patrzył na kobiece twa­rze. Może któ­raś z tych twa­rzy prze­sta­nie być wir­tu­alna i sta­nie się twa­rzą w jego życiu. Cie­płym spoj­rze­niem, wita­ją­cym po pracy. Łudził się. Ale nie­szcze­rze. Miał coraz mniej wiary.

Do tej pory, mimo że spo­tkał się z kil­koma poten­cjal­nymi kan­dy­dat­kami, nic poważ­nego się nie wyda­rzyło. Może inter­net jed­nak nie był dobrym spo­so­bem na pozna­nie kogoś bli­skiego? A nawet kogoś, kto może stać się bli­ski z cza­sem…

Ale gdzie miał szu­kać? W pracy? Poli­cjantka? Nie wyobra­żał sobie tego. Kole­żanka z miej­sca zbrodni? Ofiara? Chyba już wolał łudzić się wir­tu­al­nymi rand­kami. Może tylko dzi­siaj miał gor­szy dzień, że wszystko wyda­wało mu się bez­na­dziejne. Nie miał ochoty do nikogo nowego pisać ani czy­tać odpo­wie­dzi na swoje zaczepki. Zamknął lap­topa.

Poszedł do kuchni. Nało­żył na talerz to, co dawało cho­ciaż cień szansy, że się nie zatruje. Czyli omi­nął tylko sple­śniały serek. Wró­cił przed tele­wi­zor. Wsu­nął w odtwa­rzacz płytę z pierw­szą czę­ścią Jak ukraść Księ­życ. Znał tę kre­skówkę już na pamięć, dla­tego prze­wi­jał na ulu­bione momenty. Trzy dziew­czynki sie­roty lądują w domu Gru. Pociesz­nego zło­czyńcy o gołę­bim sercu. Dziew­czynki czują, że zna­la­zły tu dom i ojca.

W piersi Kon­rada rośnie gula. Naj­pierw uci­ska mu płuca, a póź­niej coraz więk­sza, miaż­dży mu krtań. Nie potrafi już opa­no­wać wzru­sze­nia.

Chru­pie twardą jak kamień bułkę, mało nie łamiąc sobie jedy­nek. Zagryza pomi­do­rem, który ma mdło kwa­sko­waty smak psu­ją­cego się warzywa, ale jest wil­gotny i pomaga zmięk­czyć pie­czywo. Wypluwa kawałki, które ewi­dent­nie sma­kują zepsu­ciem. Wkłada do ust pla­sterki prze­ter­mi­no­wa­nej szynki.

I pła­cze. Nie może się powstrzy­mać. Łzy same mu lecą. A gula, która wciąż rośnie, spra­wia, że tar­gają nim aż spa­zmy wzru­sze­nia. Jakby wyla­ty­wały mu z ciała wszyst­kie tęsk­noty i pożą­da­nia. Każ­dym porem skóry. Z naj­głęb­szych nie­ma­te­rial­nych głę­bin.

Zmie­nia pierw­szą część Jak ukraść Księ­życ na drugą. Gru poznaje w niej swoją uko­chaną. A dziew­czynki zyskują mamę.

Ryczy. Nie może opa­no­wać wzru­sze­nia. A może nawet nie chce.

Roz­dział 11

11

Gniew odbie­rał mu rozum. Prze­sta­wał być Fio­do­rem Gra­lec­kim, a zmie­niał się w bez­i­mienny żywioł. Ten lodo­waty ogień, który w nim wybu­chał, nie dawał się ujarz­mić w siłowni. Nie roz­ła­do­wy­wał tej ener­gii seks. Żadna medy­ta­cja. Nie dało się z tym pło­mie­niem nego­cjo­wać.

Jed­no­cze­śnie Gral był prze­dziw­nie spo­kojny. Prze­ra­ża­jąco. Jak bez­wietrzny, ale się­ga­jący bez­względ­nego zera mróz.

Zało­żył bluzę w kap­tu­rem i nacią­gnął go tak, żeby zasła­niał jak naj­wię­cej twa­rzy, rzu­ca­jąc przy tym jak naj­więk­szy cień na oczy. Na dło­nie wsu­nął cia­sne ręka­wiczki z gru­bej skóry. Kiedy je kupił, od razu odciął w nich palce, tak żeby ochra­niały tylko to, co trzeba, a nie ogra­ni­czały swo­body dłoni.

Zaci­snął pię­ści, skóra ręka­wi­czek nacią­gnęła się, ści­śle opi­na­jąc knyk­cie. Liczne rysy zna­czyły ślady po poprzed­nich włó­czę­gach, jak bli­zny, które mógł ścią­gnąć z sie­bie po fak­cie i niczym się nie przej­mo­wać. Zrzu­cona skóra węża.

Ruszył w noc. Krą­żył jak w tran­sie. Instynkt i doświad­cze­nie poli­cjanta poma­gały mu unik­nąć kamer miej­skiego moni­to­ringu. Poza tym jego trasa pętliła się i tak po naj­mrocz­niej­szych ulicz­kach i zaka­mar­kach mia­sta. Wywo­ły­wał wilka z lasu. Pro­wo­ko­wał i szu­kał zaczepki. Szu­kał pre­tek­stu. I go znaj­do­wał.

Przy­sta­nek. Noc. Dwie młode dziew­czyny. Pię­ciu pija­nych dup­ków. Jeden auto­bus nocny wypadł z roz­kładu. Cze­ka­nie się prze­dłuża. A głu­pie dzier­latki myślą, że jak są we dwie, to jest bez­piecz­niej.

Nabom­bo­wani tanim alko­ho­lem i testo­ste­ro­nem kole­sie zauwa­żają je. W pija­nym widzie mają oczy­wi­ście wygó­ro­wane zda­nie o sobie. Myślą, że na pstryk każda z nimi pój­dzie.

– Nie mamy ochoty.

– Oj… Dobra. Na jed­nego tylko.

– Tu nie­da­leko.

– Zostaw­cie nas, bo zaczniemy krzy­czeć.

Faceci recho­czą z nie­złego żartu. Bo któ­ryś z nich po nosem mruk­nął: „Chyba z roz­ko­szy”. Dziew­czyny mają zdez­o­rien­to­wane miny. Kole­sie wciąż roz­ba­wieni zaczy­nają sami krzy­czeć: „Ratunku! Pomocy!”.

Oczy­wi­ście nic się nie dzieje. Nikogo to nie inte­re­suje. Ludzie śpią. Albo mają gdzieś pro­blemy innych. Szansa, że poli­cja zjawi się tutaj, patro­lu­jąc mia­sto, jest prak­tycz­nie żadna. Ktoś musiałby ich powia­do­mić.

– Może być miło albo nie­miło – jeden z gnoj­ków prze­cho­dzi do kon­kre­tów.

– O co wam cho­dzi? Nie znamy was – drżą­cym gło­sem odpo­wiada jedna z dziew­czyn.

– Odczep­cie się – głos dru­giej też brzmi piskli­wie.

– Chcemy się wła­śnie z wami poznać – uśmie­cha się gostek, pocią­ga­jąc wcze­śniej z butelki.

– Cze­kamy na auto­bus. Ni­gdzie z wami nie idziemy. Rozu­mie­cie? – dziew­czyny cofają się. – Nie jeste­śmy zain­te­re­so­wane. Tak?

– Nie. Nie rozu­miem – szcze­rzy się jeden. Zdej­muje koszulkę i demon­struje napa­ko­wane mię­śnie. – Chcesz dotknąć?

– Zostaw­cie nas.

– Lesby?

– Teraz ty ścią­gnij koszulkę – zachęca któ­ryś. – On ścią­gnął. Musi być spra­wie­dli­wość.

Rechoty.

– Zaraz przy­je­dzie auto­bus.

– I odje­dzie.

Kole­sie ota­czają dziew­czyny. Dosyć szczel­nie. Zaczy­nają je mię­to­lić oble­śnie. Doty­kają. Ocie­rają się. Jedna się wyrywa. Pró­buje uciec. Potyka się jed­nak, bo któ­ryś z napast­ni­ków pod­sta­wił jej nogę. Upada. A to wywo­łuje kolejną fale rechotu.

Jeden z męż­czyzn staje nad dziew­czyną w roz­kroku. Pociąga łyk z butelki. Roz­pina roz­po­rek, wyciąga penisa i mówi:

– Masz. Chwyć się i wsta­waj.

Wtedy mrok przy przy­stanku nabiera kształtu. Staje się posta­cią. Wysoką i ciemną. Kap­tur nasu­nięty na twarz ocie­nia ją, pro­mie­nieją tylko oczy. Czar­niej­sze niż mrok. Oczy zło­wiesz­cze i zimne. Jak żywioł.

– A ty co, pedale? Przy­sze­dłeś popa­trzeć? – nabija się koleś w roz­kroku z pta­kiem na wierz­chu. Kręci klej­no­tami, pró­bu­jąc być zabawny.

Dziew­czyna pod nim korzy­sta z oka­zji, że prze­stał zwra­cać na nią uwagę, i odpełza jak naj­da­lej.

Jego towa­rzy­sze, któ­rzy mole­stują drugą dziew­czynę, ryczą ze śmie­chu. Dwóch nie ma już koszu­lek. Świecą gołymi tor­sami. Dwóch innych roz­pięło spodnie. Pew­nie chcą być pierwsi w kolejce, kiedy nastąpi dal­szy ciąg pro­gramu.

Pierw­szy cios Gra­lec­kiego jest nie­wi­dzialny. Tak szybko go zadaje. Czarny na czar­nym tle. Koleś w roz­kroku dostaje pra­wym sier­po­wym, który łamie mu kość policz­kową. Traci więc przy­tom­ność. Leci bez­wład­nie na plecy, ale wtedy Fio­dor lewą dło­nią w skó­rza­nej ręka­wiczce chwyta go za geni­ta­lia, nie­mal je miaż­dżąc.

Dziew­czyna, która była nie­do­szłą ofiarą kole­sia, popi­skuje z prze­ra­że­nia.

Ale to gra­wi­ta­cja wyrzą­dza męż­czyź­nie naj­wię­cej szkody. Bez­władne ciało gościa chce się prze­wra­cać dalej. A męskość jest za słaba, żeby utrzy­mać jego cię­żar. Coś tam chru­pie nie­przy­jem­nie. Coś wewnątrz chyba się roz­rywa. Zanim jed­nak czło­nek zosta­nie Gra­lowi w ręce, ten pusz­cza. Ciało obala się na chod­nik jak worek ziem­nia­ków. Nie­ru­cho­mieje.

Pozo­stali to widzą. Są w dużym szoku, który po chwili zmie­nia się w złość. Dla Fio­dora to dobrze. Nie będzie ich musiał gonić. Pierw­szego, który do niego dosko­czył, unie­ru­cha­mia kop­nia­kiem, robiąc mu butem z męsko­ści to samo, co chwilę temu z pomocą gra­wi­ta­cji zro­bił jego kole­dze.

Drugi zdą­żył wypro­wa­dzić cios. Gral blo­kuje jego prawą rękę i przy­trzy­muje ją z jed­no­cze­snym obej­ściem za plecy. Robi się dźwi­gnia. Facet pochyla się do przodu zgięty wpół. Gra­lecki szar­pie mu rękę do góry. Zrywa wię­za­dła w sta­wie bar­ko­wym. Wrza­ski bólu.

Kolej­nego zamu­ro­wało, kiedy zoba­czył, że trzech jego kole­gów leży już na chod­niku. Ale zanim zdą­żył zare­ago­wać i zwiać, Fio­dor dosko­czył do niego. Kop­nia­kiem pod­ciął go, a kiedy gościu już leżał, nasko­czył mu na udo. Kość chrup­nęła. A jej wła­ści­ciel zwi­nął się unie­ru­cho­miony, wrzesz­cząc z bólu. Ostatni z pod­ry­wa­czy miał naj­wię­cej oleju w gło­wie. Chyba coś już do niego dotarło. Ner­wowo koń­czył dopi­nać spodnie. Odwró­cił się i zaczął ucie­kać. Gral pod­niósł jedną z bute­lek z chod­nika. Rzu­cił.

Zanim ucie­ka­jący odbiegł za daleko, butelka tra­fiła go w tył głowy. Padł na czwo­raka.

Pod­je­chał nocny auto­bus.

– Spa­daj­cie! – wark­nął do dziew­czyn Fio­dor.

Kie­rowca, widząc jatkę na przy­stanku, zwol­nił, ale się nie zatrzy­mał. Chciał natych­miast odje­chać. Gral wybiegł mu przed maskę. Wyce­lo­wał pal­cem wska­zu­ją­cym, jakby to była broń. Wtedy auto­bus gwał­tow­nie zaha­mo­wał. Nawet w świe­tle reflek­to­rów twarz Gra­lec­kiego pozo­stała ciemna dzięki kap­tu­rowi. Ale oczy pło­nęły jesz­cze ciem­niej­szą czer­nią. Kie­rowca aż prze­łknął ślinę.

Dziew­czyny zaczęły się dobi­jać do auto­busu. Kie­rowca ock­nął się na ten dźwięk, jakby wzrok postaci przed przed­nią szybą go zahip­no­ty­zo­wał. Zasy­czało. Roz­su­nęły się drzwi. Dziew­czyny wdra­pały się do środka. Dopiero kiedy były bez­pieczne, ciemna postać prze­stała blo­ko­wać prze­jazd. Auto­bus odje­chał. Gral wró­cił w mrok.

Pierw­szy z nie­uda­nych pod­ry­wa­czy miał dość. Leżał nie­przy­tomny. Ale żył. Za chwilę dotrze tu karetka i poli­cja. Kie­rowca auto­busu na pewno zawia­domi służby.

Drugi zwi­jał się wokół bólu w kro­czu. Za mało…

– Możesz wal­czyć? – zimno syk­nął Gral.

– Co? Ty poje­bie… Co ty pier­do­lisz… ty chuju…

– Wsta­waj i walcz.

– Wypier­da­laj i się lecz – wyję­czał koleś.

Skoro tak… Fio­dor zmiaż­dżył mu butem obie dło­nie. Mono­tonne jęki zamie­niły się znowu we wrza­ski. Przez jakiś czas gostek nie będzie mógł się pode­trzeć, ale co waż­niej­sze, nie będzie pako­wał łap tam, gdzie nie trzeba. I tam, gdzie go nie pro­szono, a wręcz wypra­szano.

Trzeci miał wywich­niętą rękę w sta­wie bar­ko­wym. Naj­praw­do­po­dob­niej też zerwane wię­za­dła. Wystar­czy. Czwarty długo będzie leczył zła­maną kość udową. Piąty… zaczy­nał sta­wać na nogi.

– Możesz wal­czyć? – wark­nął na niego Gral.

Jesz­cze zamro­czony, facet zaczął wyma­chi­wać rękami.

– Zaje­bię cię, gnoju!

Jed­nym strza­łem Gra­lecki zmiaż­dżył mu nos. A póź­niej dźwi­gnią zła­mał mu rękę w łok­ciu.