Umrzesz za sześć godzin - Janusz Onufrowicz - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Umrzesz za sześć godzin ebook i audiobook

Onufrowicz Janusz

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

43 osoby interesują się tą książką

Opis

W Warszawie w dziwnych okolicznościach zaczynają ginąć ludzie. Tajemniczy zabójca, którego media nazywają Człowiekiem Zagadką, zamyka swoje ofiary w wymyślnych pułapkach. Aby ocalić życie, muszą rozwiązać trudne łamigłówki. Wskazówki, szyfry i odniesienia do ich wspomnień sugerują, że te przerażające gry mają głębszy sens.

Śledztwo prowadzą dwaj policjanci z komendy stołecznej, którzy szybko odkrywają, że sprawa łączy się z wydarzeniami sprzed dziesięciu lat. Czy wybór ofiar jest przypadkowy? A może kryje się za nim misterny plan zemsty?

Czas ucieka. Stawką jest nie tylko życie kolejnych osób, lecz także odkrycie prawdy o przeszłości.

Czy uda się złamać kod Człowieka Zagadki?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 446

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 24 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Co­py­ri­ght © 2025 by Grupa Wy­daw­ni­cza Li­te­ra­tura In­spi­ruje Sp. z o.o.
Wszel­kie prawa za­strze­żoneAll ri­ghts re­se­rved Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wane ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób po­wie­lane w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgody wy­dawcy.
Re­dak­cja: Ju­styna Ja­kub­czyk
Ko­rekta: Ilona Drobna
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Iza­bela Sur­dy­kow­ska-Ju­rek
Zdję­cie na okładce: Co­py­ri­ght © Ra­ita­linn (kłódka; Nii­_Anna (ze­gar); Максим Рудько (tło ze­gara) (Stock.adobe.com)
DTP: Ju­styna Ja­kub­czyk
ISBN 978-83-68249-00-2
War­szawa 2025
Fa­buła książki i wszystko, co zo­stało w niej opi­sane, jest wy­łącz­nie wi­zją ar­ty­styczną. Wszel­kie po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych po­staci i zda­rzeń jest zu­peł­nie przy­pad­kowe
Wy­daw­nic­two Pro­zamiza­mo­wie­nia@li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.plwww.pro­zami.plwww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

Ar­tur w dro­dze po­wrot­nej z pracy zaj­rzał do skrzynki na li­sty. Wy­ro­bił so­bie taki od­ruch nie­dawno, bo wcze­śniej o spraw­dze­niu poczty po­tra­fił za­po­mi­nać przez kilka ty­go­dni. W ten spo­sób prze­ga­pił pi­smo o man­da­cie za par­ko­wa­nie oraz nie za­re­ago­wał na czas na list z banku w spra­wie kre­dytu. W obu przy­pad­kach prze­ło­żyło się to na karę. Koszty jego ga­pio­stwa nie były ja­koś szcze­gól­nie do­tkliwe, ale za­wsze le­piej wy­dać te kilka stów na za­bawę niż od­da­wać pań­stwu czy ban­kowi za fra­jer. Te­raz za­glą­dał więc do skrzynki co­dzien­nie.

Za każ­dym ra­zem upo­mi­nał się w my­ślach, że we wszyst­kich spra­wach wy­ma­ga­ją­cych ko­re­spon­den­cji musi zmie­nić opcję pa­pie­rową na e-ma­ilową. Z man­da­tami oczy­wi­ście się tak nie da, ale ga­zow­nię, prąd, bank, te­le­fon można było wresz­cie prze­nieść cał­ko­wi­cie do in­ter­netu. Bo ko­perty i tak wy­rzu­cał bez otwie­ra­nia, tak samo jak stosy ulo­tek.

Dzi­siaj w skrzynce na li­sty nie zna­lazł nic oprócz jed­nej ulotki. Wy­gar­nął ją. Za­mknął skrzynkę i ru­szył do windy. Ka­wa­łek pa­pieru z jed­nej strony był pu­sty. Od­wró­cił ulotkę. Tylko jedno zda­nie. Li­tery zło­żone jakby z frag­men­tów wy­cię­tych z ga­zet. Tak jak to wi­dział w sta­rych fil­mach, kiedy ktoś do­sta­wał ano­nim. Ale to był wy­druk, a nie li­tery na­kle­jone na pa­pier.

UMRZESZ ZA SZEŚĆ GO­DZIN.

Naj­pierw Ar­tura prze­szył dreszcz nie­po­koju. Za­raz po­tem par­sk­nął śmie­chem.

Winda za­trzy­mała się na szó­stym pię­trze. Ru­szył au­to­ma­tycz­nie w stronę swo­jego miesz­ka­nia. Kilka razy od­wró­cił ulotkę, tak jakby się głu­pio spo­dzie­wał, że kar­teczka ma wię­cej niż dwie strony.

UMRZESZ ZA SZEŚĆ GO­DZIN.

Czego to mo­gła być pro­mo­cja? Jaka firma stała za tak za­gad­kową re­klamą? Po­krę­cił głową. Zmiął ulotkę w dłoni i chciał wy­rzu­cić, ale scho­wał pa­pie­rową kulkę do kie­szeni. Nie bę­dzie śmie­cił.

Kiedy otwie­rał klu­czem drzwi, nie pa­mię­tał już o wia­do­mo­ści zna­le­zio­nej w skrzynce na li­sty. Wszedł do sześć­dzie­się­cio­me­tro­wego apar­ta­mentu w do­brej war­szaw­skiej dziel­nicy, urzą­dzo­nego no­wo­cze­śnie w stylu „mę­skiej ja­skini”. Przed­po­kój, otwarte wej­ście do sa­lonu po­łą­czo­nego z kuch­nią, który był no­wo­cze­snym cen­trum mul­ti­me­dial­nym, z du­żym te­le­wi­zo­rem, rzut­ni­kiem do fil­mów i kon­so­lami do gier. Z przed­po­koju roz­cho­dziło się troje drzwi pro­wa­dzą­cych do dwóch sy­pialni i ła­zienki.

Wie­czorny pół­mrok wy­wo­łał w nim dziwny nie­po­kój. Nie­spo­dzie­wany. Od dawna nie bał się ciem­no­ści, tym bar­dziej sza­rówka nie po­winna tak na niego dzia­łać. Włą­czył świa­tło w przed­po­koju, sto­jąc na jed­nej no­dze, bo zdej­mo­wał but.

Wy­pro­sto­wał się i uspo­koił. Ode­tchnął głę­boko. Zga­nił się w my­ślach za atak bez­sen­sow­nej pa­niki. Prze­cież ni­kogo tu nie ma, nic nie mo­gło mu się tu­taj stać. To za­mknięte i chro­nione osie­dle. Miesz­kał na szó­stym pię­trze. Za­mek nie no­sił żad­nych śla­dów wła­ma­nia. Co się z nim działo?

Mi­mo­wol­nie w my­ślach wy­pły­nęła ulotka, którą zna­lazł w skrzynce.

UMRZESZ ZA SZEŚĆ GO­DZIN.

Po­krę­cił głową, roz­pra­sza­jąc ten ob­raz, ale wciąż czuł nie­po­kój, jakby pod­świa­do­mość wy­czu­wała ko­goś ob­cego.

Ru­szył do sa­lonu. Ga­nił się za to, że sta­wia kroki stra­chli­wie i po­woli, jakby od­wle­kał chwilę zer­k­nię­cia w głąb du­żego po­miesz­cze­nia. Przed wej­ściem do sa­lonu przy­czaił się, wsu­nął rękę i naj­pierw włą­czył świa­tło. Wtedy wy­sko­czył zza rogu.

Sa­lon był pu­sty. Nikt się tu­taj nie czaił. Wszystko stało tak, jak zo­sta­wił rano, kiedy wy­cho­dził do pracy. Roz­luź­nił się i ochrza­nił w my­ślach za pa­ni­ko­wa­nie jak dziecko. Wy­jął z kie­szeni zmiętą ulotkę, przyj­rzał się jej i pra­wie ro­ze­śmiał, że obu­dziła w nim ta­kie lęki. Pod­szedł do zlewu, wy­cią­gnął szu­fladę z ko­szem na śmieci i po­zbył się kulki pa­pieru. Wró­cił do przed­po­koju i już na lu­zie po­szedł do ła­zienki umyć ręce.

Sta­nął jak wryty. Spa­ra­li­żo­wało go. Cały strach, który od sie­bie od­go­nił, ude­rzył ze zwie­lo­krot­nioną siłą. Nie ro­zu­miał, co wi­dzi. Coś stało się z jego wanną. Za­in­sta­lo­wano na niej trzy duże ba­niaki. I jesz­cze ja­kąś de­seczkę z dziu­rami. Tak się zde­ner­wo­wał, że oczy za­szły mu mgłą. Mu­siał po­de­przeć się o fra­mugę drzwi.

UMRZESZ ZA SZEŚĆ GO­DZIN.

W gło­wie pul­so­wała mu krew, która pod­su­wała na­tręt­nie treść ulotki. Ktoś wszedł do jego miesz­ka­nia. Ktoś obcy! Może cią­gle tu jest!?

– Pa­mię­tasz, co zro­bi­łeś? – po­wie­dział głos za jego ple­cami.

Na­tych­miast do­stał gę­siej skórki na ca­łym ciele. Nie po­tra­fił wy­du­sić z sie­bie słowa. Strach spa­ra­li­żo­wał mu ciało i my­śli. Nie znał tego głosu. Nie ro­zu­miał też, o czym mówi.

– Przy­po­mnę ci, co zro­bi­łeś.

Ar­tur po­czuł wil­gotną szmatkę na ustach i po chwili za­czął od­pły­wać, aż za­pa­dła cał­ko­wita ciem­ność.

***

Zbu­dziło go po­czu­cie dys­kom­fortu. Ucisk. Ból ze­sztyw­nia­łych mię­śni. Nie pa­mię­tał jesz­cze, co się wy­da­rzyło. Kiedy ja­sność oto­cze­nia za­lała za­mro­czone oczy, za­mru­gał. Pró­bo­wał się ru­szyć, ale nie mógł. Nie znaj­do­wał się w łóżku. Za­tem gdzie?

Ze zdzi­wie­niem zo­rien­to­wał się, że sie­dzi w wan­nie. A wła­ści­wie pół­leży. W pu­stej wan­nie. Coś nie po­zwa­lało mu się ru­szać i utrzy­my­wało go w dziw­nej po­zy­cji. Opie­rał się ple­cami, ale jed­no­cze­śnie jakby wi­siał przy­trzy­my­wany za nad­garstki, po bo­kach głowy i pod pod­bród­kiem. Za­nim skoń­czył za­da­wać so­bie w my­ślach py­ta­nie: „Co ja tu­taj ro­bię?”, wró­ciła mu pa­mięć.

Chciał wstać, ale tylko się pod­du­sił i za­czął kasz­leć. Zde­ner­wo­wał się. Pa­nika pod­nio­sła mu ci­śnie­nie. Od­dech rwał się w nie­rów­nym ryt­mie. Ock­nął się już cał­kiem, wzrok na­brał ostro­ści, więc mógł oce­nić swoje po­ło­że­nie.

To, co go trzy­mało, przy­po­mi­nało dyby. Ktoś przy­twier­dził je śru­bami do kra­wę­dzi wanny. Sze­roka, ciemna de­ska miała otwory na dło­nie i głowę. Ar­tur zo­stał w nią za­kuty. Przed sobą wi­dział te dziwne zbior­niki, które już wcze­śniej zwró­ciły jego uwagę. Były od­wró­cone do góry dnem, a na ich szyj­kach znaj­do­wały się ja­kieś me­cha­ni­zmy. Nie po­tra­fił zro­zu­mieć, co to jest. Na do­da­tek ze zde­ner­wo­wa­nia wzrok znowu mu się roz­ma­zy­wał.

Spró­bo­wał wy­krę­cić głowę, ale ogra­ni­czały go dyby. Nie­wiele zo­ba­czył. Po pro­stu jego ła­zienka. Zer­k­nął w dół. Za­uwa­żył coś w ro­dzaju kłódki na szyfr. Cztery ob­ro­towe pier­ście­nie z cy­frami. Do­my­ślił się, że wpro­wa­dze­nie od­po­wied­niej kom­bi­na­cji otwiera dyby. Zro­biło mu się słabo. Co to wszystko zna­czyło?

– Nie ro­zu­miesz, co? – za­py­tał głos zza ple­ców Ar­tura.

Brzmiał spo­koj­nie, ale i prze­raź­li­wie, bo znie­kształ­cał go syn­te­za­tor. Ar­tur aż pod­sko­czył. Po­wstrzy­mała go de­ska. Za­wył z bólu, bo wy­krę­cił so­bie nad­garstki i nad­wy­rę­żył kark.

– Nie rób mi krzywdy – wy­ję­czał. – Ta ulotka w skrzynce...

– Tak – po­wie­dział zmie­niony elek­tro­nicz­nie głos.

– Nie chcę umie­rać...

– To bę­dzie za­le­żało od cie­bie.

– Ode mnie? No to mnie uwol­nij – par­sk­nął hardo w przy­pły­wie ad­re­na­liny.

– Może sam się uwol­nisz.

– Jak?

– Ten ze­gar. – W polu wi­dze­nia Ar­tura po­ja­wiła się ręka po­ka­zu­jąca w stronę ba­nia­ków.

Nie wi­dział osoby, która naj­wy­raź­niej chciała zro­bić mu krzywdę. Nie wie­dział na­wet, czy to męż­czy­zna, czy ko­bieta.

– Bę­dziesz miał pięt­na­ście mi­nut – cią­gnął głos – żeby zna­leźć kom­bi­na­cję do kłódki. Je­żeli nie zdą­żysz, gi­lo­tyny prze­tną szyjki ba­nia­ków i do wanny po­leje się kwas siar­kowy. Roz­pu­ści twoje ciało i umrzesz.

Ar­tur się po­pła­kał. Le­dwo prze­kro­czył trzy­dziestkę. Miał całe ży­cie przed sobą. Nie chciał umie­rać.

– Ale ja nie chcę... – wy­beł­ko­tał.

– Ży­cie nie za­wsze jest tym, czego by­śmy chcieli...

Osoba wsu­nęła się głę­biej i uru­cho­miła ti­mer. Ar­tur zo­ba­czył tylko plecy i prawą rękę. Od­niósł wra­że­nie, że po­stać ma na twa­rzy ja­kąś ma­skę. Ale wszystko działo się za szybko.

– Na ulotce było sześć go­dzin... – pa­ni­ko­wał, mó­wił, co mu ślina na ję­zyk przy­nio­sła.

– Je­ste­ście jak za­raza...

Cały dy­go­tał z ner­wów. Roz­trzę­sio­nymi dłońmi wy­sta­ją­cymi z otwo­rów w de­sce się­gnął do zamka na szyfr. Mógł wpro­wa­dzić kod. Tro­chę to nie­wy­godne, bo mu­siał bo­le­śnie na­cią­gnąć nad­garstki, żeby do­się­gnąć do zamka, ale się dało. Ale jaka kom­bi­na­cja? Do cho­lery! Cztery cy­fry. Ja­kie?!

– Na tej kartce było sześć go­dzin... – ję­czał przez łzy kom­plet­nie za­ła­many. Nie­zdolny do dzia­ła­nia.

Wtedy z tyłu przy le­wym uchu po­czuł od­dech.

– Pa­mię­tasz, co zro­bi­łeś?

– Nie wiem. Nic nie zro­bi­łem. Wy­puść mnie!

Za­ła­ma­nie i hi­ste­ria mie­szały się w bez­sen­sow­nej sza­mo­ta­ni­nie. Ale tylko na­ro­bił so­bie si­nia­ków, kiedy pró­bo­wał uwol­nić się z dy­bów na siłę.

– Mu­sisz so­bie przy­po­mnieć, wtedy znaj­dziesz cy­fry... – ku­sił głos.

Ar­tur od­zy­skał tro­chę pa­no­wa­nia nad sobą.

– Nie wiem, o co ci cho­dzi. Ja­kie cy­fry? – wy­du­kał przez łzy.

– Przy­po­mnij so­bie.

– Co? – wy­buch­nął, bo nie miał po­ję­cia, o czym my­śli ten czło­wiek.

– Dzie­sięć lat temu.

Ar­tur za­marł. Te słowa dały mu do my­śle­nia. Mgli­ście. Prze­cież pró­bo­wał wy­przeć to ze świa­do­mo­ści.

– Wska­zówki są po­ukry­wane w za­sięgu two­jego wzroku.

– Ja­kie wska­zówki?

– Do roz­wią­za­nia za­gadki. Prze­cież lu­bisz ta­kie za­bawy. A przy­naj­mniej lu­bi­łeś.

– Ja­kie za­gadki? – Nerwy znowu pu­ściły Ar­tu­rowi i roz­pła­kał się hi­ste­rycz­nie.

Za­nim za­czął wrzesz­czeć, żeby we­zwać po­moc, po­stać za­ło­żyła mu na usta kne­bel z kulki i za­pięła pa­sek z tyłu jego głowy –gro­te­skowy ga­dżet z ze­stawu ero­tycz­nego sado-maso. W za­ist­nia­łych oko­licz­no­ściach nie było w tym jed­nak nic śmiesz­nego.

Ar­tur pró­bo­wał krzy­czeć przez kne­bel, ale wy­do­by­wały się tylko stłu­mione, nie­wy­raźne szlo­chy i po­ję­ki­wa­nia. Wpadł w pa­nikę. Du­sił się przez chwilę, za­nim zna­lazł w so­bie na tyle spo­koju, żeby od­dy­chać przez nos.

Ti­mer na­prze­ciwko niego, pod ba­nia­kami od­mie­rzał czas. Kan­cia­ste po­ma­rań­czowe cy­fry ża­rzyły się zło­wiesz­czo.

13:21

Nie wi­dział ostro, bo łzy roz­ma­zy­wały ob­raz. Roz­glą­dał się go­rącz­kowo. Wska­zówki. Ukryte. Gdzie? Cztery cy­fry, które mo­gły mu ura­to­wać ży­cie. Prze­cież nic ni­komu nie zro­bił! Dla­czego spo­tyka go taki los? Kiedy spoj­rzał na ba­niaki wy­peł­nione kwa­sem, oczy znowu za­szły mu łzami. Za­mru­gał, żeby się ich po­zbyć.

Dzie­sięć lat temu? Czy mo­gło cho­dzić o tamto zda­rze­nie? Ale... ale prze­cież to się stało tak dawno! To nie on! To wy­pa­dek! Poza tym była ich tam cała piątka! Wy­pa­dek... Su­mie­nie mu pod­po­wie­działo, że się oszu­kuje. To nie był wy­pa­dek. Ale to nie wina Ar­tura! Po pro­stu się tam zna­lazł! Dla­tego miał umrzeć?

Znowu chciał krzy­czeć, pro­te­sto­wać, ale kulka w ustach wszystko stłu­miła. Przez chwilę się dła­wił, aż uspo­koił od­dech.

Wska­zówki. Cztery cy­fry.

Wy­krę­cił głowę w lewo. Nic nie rzu­ciło mu się w oczy. Po pra­wej stro­nie miał tylko ka­felki. Ale zer­k­nął na nie. Może tu­taj coś znaj­dzie? Nie. Nic. Już miał znowu po­pa­trzeć w lewo, kiedy wy­dało mu się, że coś... za­uwa­żył. Na ka­felku. Bli­sko ust.

Od­dy­chał nie­spo­koj­nie. Kiedy jego od­dech ude­rzał w płytkę, coś się na niej po­ja­wiało. Tak jak wtedy, kiedy chu­cha się na szybę, na któ­rej ktoś coś na­pi­sał pal­cem.

Chuch­nął ce­lowo. Chyba miał ra­cję. Gla­zura za­pa­ro­wała i zo­ba­czył cy­frę dwa. Czy to mo­gła być dwójka?

– Bła! – wy­beł­ko­tał, jakby od­krył Ame­rykę. Kulka spo­wo­do­wała, że z ust wy­szedł mu nie­zro­zu­miały dźwięk za­miast słowa „Dwa!”.

Na­peł­niony na­dzieją, prze­niósł wzrok na kłódkę. Drżą­cymi pal­cami prze­krę­cił pierw­szy pier­ścień tak, żeby usta­wił się na dwójce.

Nie wie­dział, czego się spo­dzie­wać. Fan­far? Strzału szam­pana? Klik­nię­cia me­cha­ni­zmu? Nic ta­kiego się nie stało. To nie była gra kom­pu­te­rowa ani escape room. Tu­taj na­prawdę wal­czył o ży­cie. Zer­k­nął na ti­mer.

10:18

Oczy za­szły mu łzami. Jedna trze­cia czasu! A do­piero miał pierw­szą cy­frę! I tak na­prawdę nie mógł mieć pew­no­ści, że to pierw­sza liczba w ukła­dzie. Cztery cy­fry. Ile to kom­bi­na­cji? Nie pa­mię­tał. Kil­ka­na­ście? Kil­ka­dzie­siąt? Bę­dzie mu­siał wpi­sy­wać je po ko­lei. Ale naj­pierw trzeba znać je wszyst­kie!

Pa­trzył znowu do­okoła sie­bie. Na tyle, na ile po­zwa­lały mu dyby z de­ski. Szafka to­a­le­towa. Półka, na któ­rej stały ko­sme­tyki. Lu­stro nad umy­walką. Se­des. Ba­niaki z kwa­sem...

Nie wi­dział żad­nych pod­po­wie­dzi!

Za­ła­mał się. To nie miało sensu. Nie miał szans. Głowa mu opa­dła, a kiedy się nie na­pi­nał, nie czuł bólu. Może tak po pro­stu zo­stać? Apa­tia, która go ogar­nęła, ku­siła spo­ko­jem. Nic nie mu­siał. A ko­niec, który za­raz przyj­dzie, czeka prze­cież każ­dego. Śmierć.

Kiedy słowo ŚMIERĆ roz­brzmiało w jego gło­wie, po­czuł znowu wolę walki. Nie chciał umie­rać. Nie te­raz. Ode­tchnął głę­boko kilka razy. Od nowa za­czął prze­cze­sy­wać wzro­kiem oto­cze­nie. Uni­kał ti­mera, żeby się nie de­ner­wo­wać, ale nie mógł nie­stety do końca zi­gno­ro­wać ucie­ka­ją­cego czasu.

07:23

Za­raz. Wró­cił spoj­rze­niem do półki, na któ­rej stały ko­sme­tyki. Te­raz to do­piero za­uwa­żył. Pięć szczo­te­czek do zę­bów w szklance. Prze­cież trzy­mał tam tylko jedną. Tę, któ­rej uży­wał. A te­raz pięć? Prze­łknął ślinę z pod­nie­ce­nia. Czyżby to było to? Je­żeli nie on, to tylko jego oprawca mógł wsta­wić do szklanki po­zo­stałe szczo­teczki.

Im bar­dziej chciał nie pa­trzeć na zmie­nia­jące się liczby na wy­świe­tla­czu ti­mera, tym bar­dziej go one przy­cią­gały, jak hip­no­ty­zu­jące oczy węża. Prze­łknął ślinę. Li­czyła się każda se­kunda. Miał dwie liczby. Dwójka i piątka. Wie­rzył, że się nie myli. Jesz­cze dwie.

06:34

Ale gdzie da­lej miał szu­kać wska­zó­wek? Wszystko prze­pa­trzył już wie­lo­krot­nie. Oprócz szczo­te­czek do zę­bów nic w ła­zience się nie zmie­niło.

Za­mknął oczy, bo znowu na­pły­nęły do nich łzy. Znowu fala po­czu­cia bez­na­dziei, która pa­ra­li­żo­wała ciało. Głowa opa­dła mu do tyłu. Mu­siał dzia­łać. Zga­nił się za to, że po­zwala so­bie na zwąt­pie­nie. Czuł dzia­ła­nie ad­re­na­liny. Chciał wal­czyć. Chciał prze­żyć. Ale się bał. Bał się śmierci, która cze­kała na końcu od­li­cza­nia. Bał się też otwo­rzyć oczy i dzia­łać. Idio­tyczna pa­towa sy­tu­acja.

Otwo­rzył oczy. Wtedy zo­ba­czył coś na su­fi­cie. Wściekł się na sie­bie. Tak bar­dzo sku­pił się na roz­glą­da­niu do­okoła, że nie po­my­ślał, że coś może znaj­do­wać się na su­fi­cie. Strzałka.

Po­wiódł wzro­kiem w kie­runku, który po­ka­zy­wała. Ko­lejna strzałka. I jesz­cze jedna. Za­raz... strzałki za­krę­cały. Ner­wowo su­nął po nich wzro­kiem. Wska­zówki pro­wa­dziły wkoło.

Zde­ner­wo­wał się. Opadł z sił. Nie ro­zu­miał. Co te strzałki miały mu po­wie­dzieć? Bie­gły po su­fi­cie, za­pę­tla­jąc się. Mógł tak bez końca wo­dzić za nimi wzro­kiem wkoło...

Za­raz! A je­żeli to wła­śnie jest znak? Koło. Czyli – zero! Uwie­rzył w to. Miał trzy cy­fry: dwójkę, piątkę i zero. Jesz­cze jedna i bę­dzie mógł po­szu­kać ich kom­bi­na­cji.

04:36

Gdzie? Gdzie szu­kać ostat­niej cy­fry?

Od­dech znowu nie­bez­piecz­nie przy­śpie­szył Ar­tu­rowi. Ob­ra­cał głową w dy­bach, jak tylko mógł. Prze­stał już zwra­cać uwagę na ból, który temu to­wa­rzy­szył. Pa­trzył pod sie­bie i nad sobą. Ni­g­dzie nie wi­dział ko­lej­nej wska­zówki.

Na­gle, kiedy znowu oglą­dał ka­felki, coś zwró­ciło jego uwagę w od­bi­ciu w wy­po­le­ro­wa­nej słu­chawce prysz­nica. Ob­ró­cił się w stronę lu­stra nad umy­walką. Z tego po­ło­że­nia nie mógł się w nim przej­rzeć. Ale je­żeli się wy­tęży, to może cho­ciaż upewni się co do po­dej­rzeń. Wy­cią­gnął jesz­cze bar­dziej szyję. Miał wra­że­nie, że trzesz­czą mu kręgi. Bo­lało i na pewno miał si­niaki. Ale przez krótką chwilę wi­dział.

Coś zo­stało na­pi­sane na jego czole.

Mu­siała mu wy­star­czyć słu­chawka od prysz­nica. Jego oprawca po­my­ślał o wszyst­kim. Ar­tur miał pew­ność, że dawno nie czy­ścił ar­ma­tury przy wan­nie. Sprzą­tał po­bież­nie. A te­raz ze­wnętrzna po­wierzch­nia słu­chawki prysz­ni­co­wej lśniła. Od­bi­cie nie było ta­kie złe. Ko­pu­la­sty kształt znie­kształ­cał ob­raz, ale go po­więk­szał. To ja­kiś na­pis. Ar­tur mu­siał się sku­pić, bo wi­dział tekst w lu­strza­nym od­bi­ciu.

Du­kał po­woli w my­ślach:

Pierw­sza... cy­fra... mie­siąc... w któ­rym... znisz­czy­łeś... ży­cie...

O co cho­dziło jego oprawcy? O tamtą noc? Je­żeli tak, to był to syl­we­ster. Gru­dzień. Czyli pierw­sza cy­fra mie­siąca to... je­dynka. No chyba tak. Za­tem miał wszyst­kie cztery cy­fry! Dwójka, piątka, zero i je­dynka!

Ale w ja­kiej ko­lej­no­ści je te­raz wpi­sać? Ar­tur pró­bo­wał już usta­wić dwójkę jako pierw­szą, ale to nic nie dało. Może dla­tego, że nie tra­fił po­zo­sta­łych. Drżą­cymi pal­cami usta­wił cy­fry na pier­ście­niach w ta­kiej ko­lej­no­ści, jak je od­ga­dy­wał. Za­kli­nał rze­czy­wi­stość, żeby to za­dzia­łało i kłódka się otwo­rzyła...

Nie. Nie­stety. Dwa, pięć, zero i je­den w ta­kiej ko­lej­no­ści nie da­wały pra­wi­dło­wej kon­fi­gu­ra­cji. Ze­zło­ścił się. Szarp­nął pu­łapką, w któ­rej się znaj­do­wał, ale tylko go bar­dziej za­bo­lało.

Na­gle roz­bły­sły mu w gło­wie cy­fry, które zna­lazł, ale ina­czej. Prze­cież oprawca su­ge­ro­wał wy­da­rze­nia sprzed dzie­się­ciu lat. To rok! Cy­fry z pod­po­wie­dzi ukła­dały się w rok! Dwa ty­siące pięt­na­sty. Nie miał czasu spraw­dzać każ­dej moż­li­wej kom­bi­na­cji tych czte­rech zna­ków. Ta wy­da­wała się lo­giczna. Po­prze­krę­cał pier­ście­nie z cy­frami, żeby od­po­wied­nio się uło­żyły...

W tym mo­men­cie po­wie­trze wy­peł­nił de­ner­wu­jący dźwięk brzę­czyka. Ti­mer za­koń­czył od­li­cza­nie.

Okrą­głymi z prze­ra­że­nia oczami Ar­tur po­pa­trzył na wy­świe­tlacz urzą­dze­nia.

00:00

Coś trza­snęło przy ba­nia­kach. Gi­lo­tyny prze­cięły pla­sti­kowe szyjki. Kwas siar­kowy try­snął do wanny.

2

Śledz­two zo­stało prze­ka­zane do ko­mendy sto­łecz­nej. W skład grupy do­cho­dze­niowo-śled­czej we­szli tech­nicy i dwaj śled­czy.

Tech­nicy oku­po­wali ła­zienkę. Śled­czy sie­dzieli w sa­lo­nie apar­ta­mentu Ar­tura Stel­ma­cha. Cze­kali na swoją ko­lej.

Star­szy po­li­cjant, ubrany w po­gnie­ciony sza­ro­bury pro­cho­wiec, był brzu­cha­tym, zmę­czo­nym ży­ciem i nad­wagą męż­czy­zną po sześć­dzie­siątce. Na­zy­wał się Hen­ryk Wa­bicki. Jego młod­szy ko­lega, To­masz Ka­li­siak, bar­dziej przy­po­mi­nał hip-ho­po­wca z po­czątku wieku. Wy­tarte dżinsy. Bluza z kap­tu­rem i pod­ko­szu­lek. Dzi­siaj z logo ze­społu Rage Aga­inst the Ma­chine oraz zdję­ciem pło­ną­cego mni­cha bud­dyj­skiego, które było okładką jed­nej z ich płyt.

– Śmier­dzi – mruk­nął Ka­li­siak.

– Sto pięć­dzie­siąt li­trów kwasu siar­ko­wego w re­ak­cji z osiem­dzie­się­cioma ki­lo­gra­mami ludz­kiego mięsa.

– Skąd wiesz, ile wa­żył?

– Nie wiem. Rzu­ci­łem śred­nią wagę nor­mal­nego fa­ceta.

Ka­li­siak po­pa­trzył na ko­legę roz­ba­wiony i zna­cząco prze­niósł wzrok na jego wielki brzuch. Wa­bicki na pewno nie ła­pał się na śred­nią.

– Z tego, co wiemy – star­szy śled­czy zer­k­nął do no­tesu – zmarły miał trzy­dzie­ści dwa lata. A nie był po sześć­dzie­siątce i nie prze­pra­co­wał pra­wie czter­dzie­stu lat w po­li­cji.

– Su­ge­ru­jesz, że za trzy­dzie­ści lat też będę miał taki brzuch?

Ka­li­siak ba­wił się nie­za­pa­lo­nym pa­pie­ro­sem.

– Je­śli nie rzu­cisz pa­le­nia, to nie do­ży­jesz nad­wagi.

– Ja­sne. To pójdę za­pa­lić. Na bal­kon.

Wa­bicki wzru­szył ra­mio­nami. Ka­li­siak po­czła­pał nie­zgrab­nym kro­kiem chu­dzielca w stronę szkla­nych drzwi. Zdą­żył za­cią­gnąć się trzy razy, kiedy za­uwa­żył, że idzie do nich tech­nik. Nie­za­do­wo­lony, zga­sił pa­pie­rosa i wró­cił do sa­lonu.

– Nie chce­cie tego wi­dzieć – po­wie­dział Ja­nusz Mak­sym peł­niący dzi­siaj obo­wiązki tech­nika.

– Nie chcemy – mruk­nął Wa­bicki.

– Ja­sne... – wes­tchnął Ka­li­siak. – To może nam opo­wiedz barw­nie i ze szcze­gó­łami, to nie bę­dziemy mu­sieli pa­trzeć.

– Do­sta­nie­cie zdję­cia i film z oglę­dzin. Fa­cet roz­pu­ścił się w kwa­sie. Wy­obra­ża­cie so­bie? Czu­je­cie, co to za śmierć?

– No, czu­jemy. – Ka­li­siak po­cią­gnął no­sem.

Tech­nik po­pa­trzył na nich. Nie był pewny, czy ro­bią so­bie z niego jaja. Obaj śled­czy mieli po­ważne miny.

– Są­sie­dzi za­alar­mo­wali ad­mi­ni­stra­tora. Ten smród roz­szedł się po ca­łym miesz­ka­niu. Czuć go było na ko­ry­ta­rzu.

– Mu­simy za­kła­dać ma­ski?

Wa­bicki po­ka­zał na ma­skę ga­zową, którą tech­nik miał zsu­niętą na czoło.

– Le­piej by było. Ale tylko w ła­zience. Mor­derca zo­sta­wił otwarte okna w ca­łym miesz­ka­niu. Tak jakby ce­lowo ro­bił prze­ciąg, żeby się wy­wie­trzyło.

Wa­bicki za­pi­sał coś w swoim no­te­sie.

– Mor­derca nie chciał zro­bić krzywdy ni­komu in­nemu?

– Pre­cy­zyjny?

– Mo­żemy już się tam ro­zej­rzeć?

– A co z pro­ku­ra­to­rem? – Ja­nusz Mak­sym po­pa­trzył na ze­ga­rek.

– Pstro – burk­nął Wa­bicki. – Syl­we­ster Gro­micki.

– A... to się nie do­cze­kamy.

– Ja­sne. Zbyt za­jęty jest ro­bie­niem ka­riery w po­li­tyce, więc do­sta­nie od nas wszystko go­towe.

Tech­nik po­ki­wał głową.

– Zo­bo­jęt­ni­łem kwas. Nie po­win­ni­ście się za­truć, ale rze­czy­wi­ście weź­cie ma­ski na wszelki wy­pa­dek.

Tech­nik wy­cią­gnął w ich stronę za­sła­nia­jące oczy, usta i nos coś, co przy­po­mi­nało roz­bu­do­waną ma­skę do nur­ko­wa­nia. Wa­bicki pod­niósł się z ka­napy. Po dro­dze do ła­zienki za­ło­żyli ma­ski. Dało się w nich mó­wić, ale tłu­miły słowa.

– Chyba mamy pracę na dłu­żej – sko­men­to­wał kwa­śno Ka­li­siak, kiedy zna­leźli się w ła­zience.

Star­szy śled­czy po­ki­wał głową.

W otwo­rach pro­wi­zo­rycz­nych dy­bów tkwiła głowa i ka­wałki rąk. Twarz była wy­krzy­wiona w gry­ma­sie nie­wy­obra­żal­nego cier­pie­nia. Oczy wy­trzesz­czone. Usta jakby chciały po­żreć kne­blu­jącą je pla­sti­kową kulkę. Dło­nie po­wy­krę­cane jak u ar­tre­tyka w naj­gor­szym sta­dium cho­roby. Skóra no­siła ślady po­pa­rzeń od opa­rów kwasu. Rany. Strupy...

Naj­gor­sze wy­da­wało się to, że pół­prze­źro­czy­sta breja kwasu z roz­pusz­czo­nym cia­łem od­sła­niała na­gie ko­ści, które po­zo­stały z czło­wieka pod po­wierzch­nią żrą­cej sub­stan­cji. Szkie­let tkwił pod ta­flą pa­skud­nej cie­czy, a nad nią na ka­wałku ra­mion i szyi wi­siała oca­lała głowa oraz nie­zje­dzone przez kwas dło­nie.

Obaj śled­czy ode­tchnęli ciężko. Wiele już wi­dzieli w tej pracy, ale coś ta­kiego po raz pierw­szy.

– Skąd oni się biorą? – Ka­li­siak chciał wsa­dzić pa­pie­rosa do ust, ale za­po­mniał, że ma za­ło­żoną ma­skę, i tylko stuk­nął głu­pio ust­ni­kiem o prze­źro­czy­stą pleksę.

– Z nie­szczę­ścia.

– I mu­szą ko­niecz­nie pa­ko­wać in­nych w nie­szczę­ście?

– Wi­docz­nie mu­szą. – Wa­bicki wzru­szył ra­mio­nami i za­pi­sał coś w no­te­sie.

– Ja­sne – prych­nął Ka­li­siak. – Co on ma na­pi­sane na czole?

– Pierw­sza cy­fra. Mie­siąc, w któ­rym znisz­czy­łeś ży­cie.

– Co to zna­czy?

– To, co ci po­wie­dzia­łem. Nie­szczę­ście. Mor­derca się mści.

– Zo­bacz na su­fi­cie.

Po­pa­trzyli na strzałki za­ta­cza­jące koło.

– Przy tych dy­bach jest kłódka.

– My­ślisz, że za­bójca ba­wił się z ofiarą w ja­kąś grę?

– Zo­ba­czymy, jak la­bo­ra­to­rium zbada me­cha­nizm.

Obej­rzeli pu­ste ba­niaki, z któ­rych kwas wlał się do wanny. Młod­szy śled­czy ro­bił na wszelki wy­pa­dek zdję­cia ko­mórką. Sfo­to­gra­fo­wał też za­mek blo­ku­jący dyby i kłódkę.

– Za­nim do­sta­niemy do­ku­men­ta­cję od tech­ni­ków, bę­dziemy mo­gli już nad tym pra­co­wać.

– Ja­sne. – Wa­bicki prze­drzeź­nił młod­szego part­nera, bo ten nad­uży­wał tego słowa, cza­sami z czę­sto­tli­wo­ścią prze­cinka.

– Za­nim po­jawi się na­stępny trup.

Wy­mie­nili po­nure spoj­rze­nia.

***

Wa­bicki krę­cił się przy bloku za­bi­tego. Przed wej­ściem znaj­do­wało się kil­ka­na­ście miejsc par­kin­go­wych. Pod­jazd miał dłu­gość około pięć­dzie­się­ciu me­trów. Wjazdy do pod­ziem­nych ga­raży. Po­ka­zał na trzy ka­mery.

– Trzeba za­bez­pie­czyć mo­ni­to­ring z tych ka­mer.

– Ja­sne. Ale jest jesz­cze czwarta. – Po­pa­trzyli na sie­bie, idąc w stronę szla­banu wjaz­do­wego. – Za win­klem jest jesz­cze jedna. Za­bójca na pewno przy­je­chał tu ja­kimś au­tem z ca­łym tym maj­da­nem, któ­rego użył w ła­zience.

Gruby śled­czy po­ki­wał głową.

– Ta­blice na pewno będą lipne, ale może da się zo­ba­czyć, skąd przy­je­chał.

Wra­cali w stronę wej­ścia do klatki za­mor­do­wa­nego.

– Sto pięć­dzie­siąt li­trów kwasu. Ten cały me­cha­nizm.

– Dyby.

– Tego nie da się wnieść w ple­caczku do bie­ga­nia.

Ka­li­siak sko­rzy­stał z tego, że są na świe­żym po­wie­trzu, i za­pa­lił pa­pie­rosa, któ­rego wcze­śniej mię­dlił w ustach „na su­cho”. Ko­lega po­pa­trzył na niego z po­li­to­wa­niem, ale się nie ode­zwał.

***

Wra­cali na ko­mi­sa­riat. Ka­li­siak pro­wa­dził swoją to­yotę co­rollę, gruby śled­czy sie­dział na fo­telu pa­sa­żera. Miał otwarty no­tes.

– Ar­tur Stel­mach, lat trzy­dzie­ści dwa. Nie­ka­rany.

– Ze­msta?

– Mor­derca za­dał so­bie dużo trudu, żeby zro­bić ten te­atrzyk. To musi coś zna­czyć.

– Ja­sne. I ten tekst na czole: „Mie­siąc, w któ­rym znisz­czy­łeś ży­cie”.

– Brak śla­dów wła­ma­nia, miał ko­pie klu­czy. Ale ktoś mógł coś wi­dzieć.

– Czyli prze­pytka są­sia­dów. To za­mknięte osie­dle. Jest mo­ni­to­ring.

– Jego ży­cie pry­watne i prze­szłość... – Wa­bicki zmarsz­czył czoło. – Jak ty to po­wie­dzia­łeś?

– Prze­pytka.

– Jest ta­kie słowo? To z hip-hopu?

– Słowo jak słowo. Nie po­doba ci się?

– Pierw­sze sły­szę. Prze­pytka.

Ka­li­siak wzru­szył ra­mio­nami. Pro­wa­dził auto, mię­dląc w ustach nie­za­pa­lo­nego pa­pie­rosa. Z sza­cunku do ko­legi nie pa­lił w au­cie. Cho­ciaż zda­rzało mu się to, kiedy jeź­dził sam.

– Prze­pytka. – Wa­bicki się skrzy­wił i po­krę­cił głową.

– Ja­sne. Może kwas siar­kowy da nam ja­kiś trop?

– Wąt­pię. Na Al­le­gro można ku­pić. Plus inne strony w in­ter­ne­cie.

Ka­li­siak spraw­dził słowa ko­legi, kie­ru­jąc jedną ręką, a drugą ob­słu­gu­jąc te­le­fon ko­mór­kowy.

– Dwa­dzie­ścia li­trów za pra­wie osiem stów. – Gwizd­nął. – Razy sie­dem, osiem, żeby za­peł­nić wannę...

– Na bied­nego ra­czej nie tra­fiło, ale to za mało na trop.

– Roz­pu­ścić się w kwa­sie...

Ka­li­siak po­krę­cił głową, jakby chciał strzą­snąć z niej okrutne my­śli. Przy­po­mniał so­bie, jak kie­dyś na lek­cji che­mii w pod­sta­wówce chlap­nął so­bie kwa­sem na buty i zro­biły się dziury. In­ten­syw­niej za­czął żuć nie­za­pa­lo­nego pa­pie­rosa.

– Nie po­zwolę ci za­pa­lić w sa­mo­cho­dzie.

Po­pa­trzyli na sie­bie.

– To po­do­bno tak, jak­byś pa­lił się żyw­cem – mruk­nął Ka­li­siak do swo­ich my­śli.

Wa­bicki po­ki­wał głową.

– Szybko tra­cisz świa­do­mość. Szybko umie­rasz.

– Ja­sne...

– Do­syć szybko

Przez resztę drogi na ko­mi­sa­riat mil­czeli. Cały czas wi­siało nad nimi prze­kleń­stwo po­li­cjan­tów. Taka zbrod­nia sy­gna­li­zo­wała, że mor­derstw bę­dzie wię­cej, i nie­wiele mo­gli zro­bić, żeby to po­wstrzy­mać. Ko­lejne za­bój­stwo da wię­cej in­for­ma­cji o sprawcy, o mo­ty­wach. Ko­lejne za­bój­stwo to też szansa, że psy­cho­pata po­pełni błąd. Nie mo­gli się jed­nak po­go­dzić z tym, że to zbrod­nie będą dyk­to­wać tempo po­stę­pów w śledz­twie. Ta myśl wi­siała w po­wie­trzu mię­dzy nimi i psuła im hu­mor.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Po­wie­ści oby­cza­jowe, kry­mi­nały, thril­leryWcią­ga­jące i nie­ba­na­lneZa­czy­taj się!

www.pro­zami.pl

Księ­gar­nia wy­sył­kowawww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl